Żywe kamienie/Część III/9

<<< Dane tekstu >>>
Autor Wacław Berent
Tytuł Żywe kamienie
Podtytuł (opowieść rybałta)
Wydawca Spółka Wydawnicza „Ostoja“
Data wyd. 1918
Druk Tłocznia „Pracy“ w Poznaniu
Miejsce wyd. Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cała część III
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


G
Gdyby dwa dzięcioły garbate rysują się w mroku krypty postaci dwóch mnichów zakapturzonych, kujących w wieko trumny. Z gwoźdźmi na podręczu, — w zębach, — świstliwie pogadują ze sobą bracia. Złe są mnichy w tej chwili. Za igrę, której się spodziewali, owo jakie rzemiosło grabarskie sprawować im kazano po nocy. I to dla kogo?!... Tyle bo o goliardach wiedzieli zakonniki, że klerki to najbardziej zuchwałe, wynoszące się nad stan duchowny, wierszami pyszne, nauką dufne i gardzące mnichami.

Puka któryś z nich młotem w trumnę, tuż nad głową goliarda, jakgdyby budził uśpionego snem wiecznym. I powiada:
„Spokorniałeś bracie?! Poczekasz w tej pokorności na Sąd Ostateczny!... ,A wtedy już wam nie pomoże, klerki, Aristotelesa logika. Ani Wenus z synem swoim, ani Zeus wasz z piorunami w dłoni, ani Platon, szaleniec, z żakami swymi!’... Tak pisze Hieronim święty“.
„Nie pomogą!“ — zamruczą mnichy, przerwawszy swe pacierze.
„Chocia oni wszyscy zjawią się wtedy, zmartwychwstali, by pospołu z najpotężniejszemi królami świata drżeć przed Sądu chwilą. ,Ty jedynie, — powiada święty, — będziesz się wtedy radował, człecze ubogi i prostaczy! Ty jedynie będziesz się wtedy śmiał i wołał: Oto Ukrzyżowany nasz,... który niegdyś w pieluszkach, krzykiem dziecka wypełniał stajenkę prostaczą! Oto Syn prostego rzemieślnika i kobiety, która z pracy rąk swoich żyła, — a dziś sędzia świata! — czarodziej! — szatanów pogromca!’... Tak pisze Hieronim.“
Wynurzony znienacka z za ciemnych kolumn krypty, stanął nad mnichami przeor z latarnią wzniesioną.
„Franciszkany!...“ — usłyszą nad sobą słowo głuche.
Odezwały się znów pomruki pacierza, uderzyły młoty w trumnę.
A przeor, załamując ręce przed sobą, oddalał się w kolumnowe mroki.
„Z jasnych promieni Twego ducha, Franciszku, owo co pozostało w sercach Twoich ,maluczkich’! — odwieczna tkliwość pieluszkowa i stajenkowa dla Bożego Syna. A pod nią głucha, mroczna pomstliwość prostaków... Oni to uzacnią świat, rozmnożą wiarę, rozszerzą serca człecze, lepsze życie zgotują i na ziemi: — Laici fructuosi sunt! — powtarza za Antonim Padewskim wszystko to prostactwo, dla się tkliwe, dla oświeconych pomstliwe. My to, klerki, kazimy serca, — bodaj i przeory, biskupy, papieże nawet! — my krzywdzimy świat, a poniżamy prostotliwe... Zaiste, głęboko wejrzeć musiał w serca maluczkich on człek, który na grobie swoim, w kościele Wormacyi te słowa wyryć sobie kazał:

Rychlej morze wypite, a demon pod gwiazdy
wywyższony będzie
Niźli oświecony przyjaźń prostaka posiędzie“.



Przysiadł przeor w głębi krypty, u grobowej ściany, by w świetle latarni wyciągnąć z zanadrza jakoweś karty, dobyte niedawno ze skrzyni. — „Znam! Znam!“ — powiadał dziś jeszcze niedbale o tych strzępach goliardowej ,Apokalipsy‘, błąkającej się w odpisach śród oświeconych. Śmierć, osłoniwszy powagą i te strzępy, każe mu teraz odczytywać niecierpliwie one wędrowania goliarda z Pitagorem po piekle i czyścu.
Czyta tedy na traf:
„... Za dymu siarkowego chmurą ujrzałem czarny korowód postaci mniszych wlokący się ponuro. I usłyszałem, jak okrzyknął się chórem siedmiokrotnym: „Panie!... Panie!... “ Zadrżałem na to wołanie straszliwe. I opuściły mnie czucia wszystkie, gdy się łamała pieczęć siódma...“
Wypadły przeorowi z rąk te karty.
Ile żeś ty człecze przemarnotrawił ducha w waganctwie! — Bo oto i w tem miejscu urywa się rzecz twoja... I nie wiadomo: one mnichy czarne, — nie dominikany-ż to czasem? za ogniami zapalonych przez się stosów? i siarkowym dymem onych piekieł, któremi zastraszą świat?... Ów zaś ich krzyk okrutny, który ciebie z nóg zwalił, — nie wzywanie-ż to było Boga mściciela, na dominikańskich stosów zapalanie po świecie?!... Możeś ty, bracie poeto, doznał w onej chwili widzenia wróżebnego? Może za oną siódmą pieczęcią tajemnicy ujrzałeś przeznaczenie wszystkich jasnych dążeń z ducha: — zwycięstwo ponurości w sercach człeczych i okrutną nad duchem przemoc prostactwa?!...
„A na zwiastowanie Ewangelii wiecznej długo przyjdzie czekać człowieczeństwu!“ — powracał uparcie do swych obliczeń niedawnych w celi.
I szeptała doń melancholia przypomnieniem tej dziwnej opowieści z jakowychś ksiąg kacerskich:
„Niecierpliwił się w niebie duch Święty przed innemi osobami Trójcy, kiedyż mu nareszcie zstąpić na ziemię, wedle pragnienia apostołów i obietnicy Chrystusa. Pokazał mu na to Zbawiciel ranę boku swego i znaki po koronie cierniowej. „Heu mihi! — westchnął Duch święty, — lecz wiem teraz, co mi czynić: zjawię im się w postaci takiej, której tknąć nie śmią.“ — Rozłożył mu na to Zbawiciel przed oczyma swe dłonie przebite...“
Czarne skrzydła melancholii wygarnęły się zmorą z kostnicowej ściany i objęły starca po raz wtóry.
Otaczał go tymczasem las kolumn niskich i te dołem ścielące się blaski od ołtarza, — gdyby błędne ścieżyny światła przez życia pomroki, aż po grobów niemą ścianę. Woń popiołów z szuflad stalli, kapturów mniszych warta nad zmarłym, białe karty brewiarza w czyichś dłoniach, odczytywanego pacierza pomruki i te kucia młotów w wieko trumny. Z nad ołtarza wychylają się ku niej, — pogrozą raczej niźli błogosławieństwem, — te przydługie palce bizanckiej Bogarodzicy.
Sądu Ostatecznego przedsienią zdawała się krypta klasztorna.
Joculatory tymczasem, z pokornego po grodach nawyku, nie śmieli wykraczać z przedsieni kościoła. Kilku z nich przekradło się jednak do organów, by tłumionemi akordy poddać towarzyszom pienia żałobne. W goliardową pieśń uderzyli igrce, a tak żarliwie, że rybałt, w śpiewaniu przodowny, wysunął się poniewoli na środek kościoła — z zamkniętemi nieomal oczyma i szyją wyciągniętą — jak ten ptak rozśpiewany.

Te Verbum incarnatum
clamant fide
s, spes, caritas!
......

Nad prochami poety, Ucieleśnionemu Słowu skarżyła się w pieśni — wiara, nadzieja i miłość.


Gdy organów tony wyciągnęły ich z kruchty na środek kościoła, zapomnieli wraz igrce o pokorze swej z przed chwili. I po odśpiewaniu modłów, tak się rozwałęsali po nawach wszystkich, takim gwarem wypełnili cisze zakonne, że przeor ocknąć się musiał z zadumy, w przypomnieniu obowiązków gospodarza:
„Który z braci, — obwoływał, — spowiadać ich tu zechce, niech się ku temu przysposobi pacierzem... W piekarni zasię posiłek dla tych ludzi narządzić... A sztuk mi żadnych, — hej tam, igrce! — ani opowiadania romansów przed mnichami po kątach nie wszczynać! Bo nie rozgrzeszę. A jeść nie dam“.
I wstąpił między te postaci pstrokate, obcałowywany wraz przez nich po dłoniach i rękawach. Nad goliarda końcem użalali się przed nim, oczywiście, od pierwszego słowa. Żaki winili w tem lekarza, który mu wczoraj w gospodzie krew puszczał, choć był to dzień świętego Floriana, niedobry na krwi puszczanie. „A lekarz wiedzieć o tem powinien... Nieuk!“
Wczoraj na rękach przez nich obnoszony „doctor miraculosus et admirabilis“ poniewierany był teraz bez miary w kłótliwych gawędach żaków. (Biada temu, kto stoi o żaków chwalbę i porywy!)
Przeor wiedział snadź o tem coś niecoś, bo z uśmiechem pobłażania przytakuje niedbale ich słowom. Wiedział ponoć, że dobry i zły porywają zarówno te dusze, — acz obaj nie na długo. — Wiedział, że niechby Judasz sam, ze swym postronkiem na szyi, z grobu wstał i siarczyście im przypochlebił, pójdą za nim i w piekło. Daremnie byś wtedy im przekładał: „Żaki, Judasz-że to: Pana Boga przedał!“ — „Niemoże-ż to być — odpowiedzą, — by człowiek o tak pięknej wymowie...“ — Z czasem, gdy doń ostygną, raczą przyznać niedbale: Pewnie tak było, jak powiadałeś. Ale przedał, czy nie przedał, to ich, żaków, teraz już nic nie obchodzi. Gdzie te czasy! gdzie te kalwarje! Życie naprzód pędzi. A żakom pilno w życiu.
Najtrudniejsza to na świecie sprawa i nielada pasterza rzecz pasać trzody takie. Niestatek szukania ważniejszy im zawsze będzie nad wszystko, co się statkiem zdobyć daje. Ów kur świtów wszystkich, — młodość, — ma jednak osobliwy zmysł przeczuć duchowych, acz pogrążony w niewiedzy i zamętach życia stadnego.
Więc mimo wszystko czuł przeor słabość do żaków. Oto raz po raz kładzie rękę na jedną z tych głów rozgadanych, jakgdyby rzec chciał: „Ucisz-że się w sobie, sięgnij w przeczuć twych milczenie!“ — A gdy nie przestawali się uskarżać nad stratą goliarda, przerwał im wreszcie:
„Nie przystoi młodości być płaczką nad grobami; osobliwie, że w każdej żałobie nawet waszej będzie zawsze więcej wnętrznego swaru, niźli łez. Zaś te utyski wasze, że właśnie temi dniami tylu z was skończyło z przyczyn wszelakich...? Nie baczą na to nigdy ludzie, acz przytrafia się to, że nie wedle ciał starości śmierć kosi, lecz wedle ducha, który już się postarzał. Może u Muz minęło właśnie jakoweś lat 30: przeżyło się jedno pokolenie z Ducha... Nie wam, przedsię, żaki, lecz dla was. Dla was! zrozum każdy. I korność przed tem miej. Zmarłe wprowadzają cię we wrota życia“.
Żak niejeden rozełzawił się w tej chwili, bo słyszało się to nieomal, jakgdyby przeor ofiarowywał i życie i serce swe stare — młodości ducha i nadziei nowej.
Że przeor „jest mądry!“ murem pewności stanęło natychmiast w sercach młodych. (Najmądrzejszy dla nich zawsze ten, kto ich rozrzewni i przypochlebi im zarazem). Więc już ani na krok nie odstępowali od niego. Gdziekolwiek przeor się ruszy, oni trzodą całą za nim, — jak to żaki!


Igrce tymczasem już się pokłócili ze sobą, w którą stronę nazajutrz wyruszyć, do jakiego miasta dążyć. Niejeden tak się przy swojem upierał, że innych, którzy z nim iść nie chcieli, do djabła odsyłał. Wywiązała się z tego zwykła sprzeczka: która sztuka Bogu i ludziom milsza, a która temi czasy całkiem już nie potrzebna. Że zaś zbrakło między nimi goliarda, który, choć z pustym mieszkiem, respekt wzbudzał śród towarzyszy, — więc oto zarobków grodzkich miarą oceniano teraz sztuk ważność. A nie tylko przodownik ubył im; lecz i ta ,królowa cygaństwa‘, a matka beztroski: — skoczka, pełna zawsze pogardy dla każdego grosza, którego nie przepito, nie przebawiono gdzieś na świecie. Gdy zaś gromadzie jakiej ubędzie onego respektu przed czemkolwiek, co się zyskiem nie wypłaca w życiu, gdy wystygnie i on zapał, który się żywi beztroską wszystkich, — wonczas samolubstwo przezorne wypełza z każdego serca. Tak się rozbijają gromady wszelkie, — osobliwie te, które skojarzył duch czasów.
Więc, wzdychając po goliardzie, użalał się każdy właściwie nad samym sobą. Spochmurniał nawet gadkarz, wyskarżając się ludziom, że nad sztukę gadkarską wolą dziś mieszczany grodzkich ucieszników urągliwe wyskoki przed cudzemi oknami; że od najpiękniejszych gadek ze świata ciekawsze im zawsze najbliższych sąsiadów sprawy i dole; że na nich to, na sąsiadów, gadki układać proszą, — a i szczodrymi być obiecują.
„Przyjdzie na te ciężkie czasy imać się tego rzemiosła; żonkę i bachory tu sprowadzić i osiąść w tem mieście jako magister sedentarius“.
„Niema to, jak sztuka opowiadania romansów! — powiadają inni. — Dość spojrzeć na dumne szaty panów żonglerów. Rychło patrzeć jak taki rumaka dostanie i samopas w świat ruszy, chełpliwie spoglądając na dobrych niegdyś kompanów Muzy pedestris“.
„Nie drażnić bestji!...“ — rozległ się w tej chwili głos niedźwiednika z przed kościoła.
Ten bo nawet progu kościelnego przekroczyć nie mógł, największy zawsze niewolnik sztuki swojej. Tymczasem oganiał swego zwierza, jak od much, od pustoty rybałtek. Goliarda pożałował było pacierzem, jako chrześcijanin, bo nie jako towarzysz: miał z nim porachunki zazdrości o skoczkę; a teraz i za śmierć jej winić go musiał. Tam oto, za fossę i wał klasztornej granicy rwało się przygnębienie jego. Wyprosiwszy wreszcie od mnichów łopatę i latarnię, ruszył wraz z niedźwiedziem, by pogrześć tę resztę, jaka z niej pozostała — dla nikogo już teraz.
A przedzierając się wraz ze zwierzem przez ciernie na wale, wspominał jej chwile ostatnie, na które nadbiegł jeszcze z towarzyszami. Goliard już nie żył było, a przecie głową tak się jeszcze rozpacznie do jej piersi tulił, że ona, nieprzytomna już całkiem, głaszcze go wciąż jeszcze po włosach i powiada cicho: — „Żeście mi dziecka nie dali, jeszcze mi wam i matkować...“
To było jej słowo ostatnie, — za kobiecego życia pieczęć na ustach.
Przedarł się wreszcie niedźwiednik przez te ciernie. W ponurych ciemnościach śród ruin, błyskiem latarni nagle objęte, leżało — żywym kamieniom, rzekniesz, na wyzwanie, — skoczki ciało nagie.
I w czarodziejskiem jakby okolu tego światła, na złem miejscu, za klasztoru granicą, święcić się począł tej nocy — żądz sabat wtóry. Wzgardzony za życia kochanek, pełza oto na klęczkach wokół tego ciała i całuje bez pamięci jej włosy, usta, kolana i stopy.
Aż niedźwiedź, niuchem poczuwszy trupa, począł trącać swego pana: „Spójrz, co czynisz!...“ A gdy w swej trosce nazbyt natarczywy się stał i kadłubem owo całym odpychać go począł, oba kułaki pana bić go jęły po łbie:
„Przez ciebie to, bestjo okrutna, od której ani na krok w życiu oddalić się nie mogłem! Przez ciebie, krwiopijco mój!... Jakże mi było o kobiece łaski zabiegać — z tobą, upiorze?!... Każdy był przede mną zalotnik ruchliwszy i rywal szczęśliwy! Dawnoby ona moją była, gdybym ja od cię wolny był!“
Niedźwiedź obity przyległ jak pies, pysk na łapach położył, nos w ziemię wbił. I u kopanej oto mogiły zdał się rozmyślać nad tem, że w onym dole, zasypane piargiem, w marmuru biel zastygnie z czasem nimfy ciało doskonałe.
Na cmentarzu żywych kamieni, śród gruzów i szczętów pogaństwa, wyrasta świeżej mogiły kopica. Za krzyż u wezgłowia stoi nad nią opodal owa postać w marmurze, z odbitą głową; a pobok ów cokół z przyrosłemi stopami wraz z tym napisem, żłobionym w głazie:
Aphroditae, divinae, sacrae...“


Śpieszy przeor przez środkową nawę, — żaki za nim, — i już ma zstąpić do krypty, gdy z pod ramienia wywinął mu się przed oczy wagant któryś.
„Mistrz kamieni żywych, — zaleca swe usługi.“
„Witaj, mistrzu!... Wiem, — za śmiercią ludzi drogich, lub cennych, następuje w ślad sztuka wasza. Ale nie u nas franciszkanów“.
Niezrażony tem, jął mu mistrz wykładać, jakby to on, u ściany kruchty bodaj, zdziałał goliardowi nagrobek. Wpodłuż by go postacią ułożył, niby na kamieniu przydrożnym wsparłby głowę jego, stopy zaś nie o lewka, jak u panów, lecz o księgę, na znak że człek oświecony spoczął tu na wieki. Za tarczę i miecz — gęśle i smyczekby mu dał, by ludzie rozumieli, że poeta tu leży. I choć nie w zbroję, lecz w płaszcz i kaptur klerka przyodzieje go, wszystko inne, — w każdym szczególe, — zdziała jak na grobowcu wędrownego rycerza. Tak mu zbodzie, shaczy stopy długie, taką mu osmętnicę da w pierś, ulgłą pod brzemieniem zadumy, tak mu osępi, skobuzi lico pod kapturem, na sumienia frasobliwość wielką.
Dziwi się przeor, ale potakuje.
„Widzę! — rzecze. — Jużeś to wszystko zdziałał ustami, już tu ręka mistrza nic ponoć nie doda... Nakazuję wciąż memu bratu Łukaszowi milczenie w mowie innej, nad pędzle i farby, aby tem wymowniejszą stała się przed Bogiem tamta jego mowa. Ty, baczę, nie otwierasz okna milczenia dla onej gołębicy, która w czas pracy najchętniej nas nawiedza... Bowiem nie ty, mistrzu, lecz Duch, żywemi czyni i kamienie... Obawiam się bardzo, zali dokonywane bywają zamierzenia twoje“.
Cmoknął mistrz przeora w łokieć, niby w podzięce za duchowne pouczenie, a właściwie po to, by mu przeor gadać nie przeszkadzał.
Gadał tedy dalej, wywodząc gorączkowo: jak to on zamierza, — jak uczyni, — co to z tego będzie... W racjach i kauzach bardzo wymownych tłómaczy, jaka to wogóle powinna być expresja żywych kamieni.
Dziwi się przeor bardzo, ale potakuje wciąż. Wreszcie przerywa mu:
„Czynienie w milczeniu jest powagą rzemieślników Bożych. Takimi byli budowce onego tumu w grodzie: — zawzięci w milczącem przykraiwaniu ciosu i kamieni, od grubych głazów na podwalinę, po najlotniejszą strzelistość wież. I, nie doczekawszy się nawet dokonania dzieła, obliczonego na trud pokoleń kilku, schodzili w grób, po dwakroć bezimienni, — bo za życia i po śmierci, — jako my franciszkany... Tedy i goliard nie będzie miał nagrobka w kościele moim: raz, że ty go wogóle nie zdziałasz, powtóre, że przeciwi się to regule naszej. Vale“.
„A marmuru tyle poniewiera się za wałem klasztoru!“ — sarkał mistrz.
Idzie przeor dalej, — żaki za nim, — gdy z ciemnej nawy występuje ku nim brat Łukasz, cały schowany w kapturze i sam jak ta zmora ciemności. Ujął przeor chorego za rękę i prowadzi między żaki, jakgdyby go z nimi zaprzyjaźnić chciał.
„Oto mój najcichszy, — powiada, — mój najbardziej milczący! I nieustannie w sobie pracujący, — w lęku wątpliwości ciągłych... Przydajcie mu, żaki, nieco własnej lekkomyślności, obudźcie w nim wasze młode władze radości i śmiechu, — beati ridentes!“
I objąwszy go wpół przed oczyma żaków, błaga ich nieomal:
„Zleczcie mi go chłopcy, bo starość moja bezradna jest przed Acedią duszy młodej. Jeśli cieniem samego siebie ma się wałęsać po klasztorze, raczej tańczyć mi go nauczcie. Bo tańczyć brat Łukasz (widziałem) nie umie wcale“.
Zapalił wraz żaków ten apel do ich władz dusznych, — już okrążają mnicha.
Lecz on nachylił się tymczasem przeorowi do ucha i szepce coś tajemniczego, wskazując po za się, — w ciemności, za ołtarzem.
„Zwidy to i zmory, bracie, — przerywa mu ojciec. — Z żądz zatajonych rodzą się one wszystkie“.
Opadły przeora żaki, w gwałtownem rozciekawieniu: co też się mnichowi zwiduje po ciemnościach?
„Powiada, że na fletni mu wciąż przygrywa w uszach, a podczas i wyskakuje przed niego, — pląsający na kopytkach swoich“.
Faunus! — odgadują żaki radośnie. — Pan!
„Ci!..“ — zgromić ich musiał przeor za takie uradowanie się w kościele.
„Że zwid, wiadomo, — tłómaczył za wszystkich żak najroztropniejszy. — Aleć i taki bodaj nawet, — nie z piekła on rodem. Bowiem święty Antoni wywiódł ich z ciemności pogaństwa; sami się o to doń zgłosili na pustyni egipskiej“.
Powtarzał żak akuratnie to, co dzień przed tem usłyszał było w gospodzie od goliarda. Ale po rozważeniu dodaje ku temu racje już własne:
„Za radosnością ciągnęło ich naturę zawsze. Aż ich dowiodła ta tęsknota do nowiny najradośniejszej, jaka kiedykolwiek była: — do betlejemskiej!“
Tu przeor zagarnął oburącz głowę żaka i wycałował policzki jego świeże.
„Dobrześ to rzekł, bracie żaczku! Sam brat Leon, najpogodniejszy przyjaciel Franciszka, nie powiedziałby lepiej“.
Mnich tymczasem szepce dalej przeorowi na ucho, — że na nic teraz i klasztorowi pacierze jego: że między trędowatych mu teraz iść, ich rany omywać, wszy z ich łachmanów wygarniać: — dobroczynność sprawować“.
Smętnie kiwa przeor głową na to:
„I taką bywa ostatnia ucieczka nierządnego smutku! A w misercordię dla się radeby zamienić wszystką serc szczodrobliwość — corda miserorum.“
Tu żak roztropny aż ręce w zdumieniu załamał:
„I franciszkanin taką rzecz powiada?! Tak miłość dla ludzi poniża?“
Przeor poklepał go tylko dłonią po czubie:
„Jakto mistrz i po śmierci nawet z ust żaków gada! Słowo w słowo słyszałem to już od niego. Jakbym z goliardem wciąż jeszcze rozmawiał tu, w waszej kompanii“.
Widząc jednak pewne zaniepokojenie sumienia w wejrzeniach młodzieży, dodać musi po chwili:
„Więdnie wszystko, co nie wyrasta z korzenia miłości. Przedsię, nie amor, nie misercordia, lecz caritas zwie się miłość nasza. Tu zaś (wskazał w dół, jakby na fundamenty klasztoru), tu, posiewem Franciszka, najgłębiej w łono ziemi sięgnął ów korzeń. Więc młodym płonkom z niego nie bluszczem czepiać się ziemi, lecz drzewem ku górze wyrastać!“


Zstępuje przeor do krypty, — żaki za nim, — i zatrzymawszy się nad trumną goliarda, uprzedza żaków zasapanie nagłe:
„Nie masz smutku w śmierci! Żywie goliard w was każdem swem słowem, — słyszałem przed chwilą“.
„Żywie!“ — przytakują smętnie.
„Wodzi was i teraz jeszcze. I tu owo przywiódł was wszakże, — już po skonie.“
„Przywiódł!“ — potwierdzają żałośnie.
Zasiadł przeor w stalli opodal i z pod oka przypatruje się tym żakom wędrownym, którzy wedle ducha wszakże chadzają po świecie.
„Nie smućcie się, chłopcy!“
I przypomniawszy sobie coś ze swych medytacyi dzisiejszych w celi, na skrzyni, — poczyna myśleć głośno przed żakami:
„Gdyby brat Łukasz nie zawiódł mnie było dzisiaj, za ostatni rozdział księgi naszej o błędnem rycerstwie dalibyśmy o błędności waganctwa wszelkiego zaświadczenie w prawdzie: jakto nie na kresach świata, nie na zamkach-niewidach zrojeń, lecz u progu nieomal, w pierwszej samotni za grodem znalazł Franciszek Graala! — na starcie smutków z oblicza ziemi, na odnowienie serc wszystkich.... I napisalibyśmy z bratem Łukaszem na sam koniec, jakto nam, franciszkanom, rozmnożył święty w klasztorach swoich on znaleziony zamek graalowego cudu!“
Tu, czarem jakby nagle odmłodzony, porwie się przeor z ławy. I okrzyknie w rozpromienieniu oczu:
„Cieszcie się żaki! — wy jesteście na Monsalwacie!... Tu mury same dyszą wiarą Abrahama, nadzieją proroków i miłością Zbawiciela naszego! Tu odnowicie w piersiach waszych tę nowinę najradośniejszą, jaka kiedykolwiek była: nowinę chrześcijan! A spragnione usta wędrowników przyłożycie do onej czary, która rozjaśni wam w duszach świat cały — do żywego serca Franciszka!“
I nad oną truną czarną z gęślą u wezgłowia wyciąga ku żakom ramiona.
Wy jesteście na Monsalwacie! A chociaż niedługo mi tu, wiem, pozostaniecie, choć was nie przyoblekę w habity nowicjatu, jednak terciarzami Zakonu Ducha czynię was błogosławieństwem mojem... Gdziekolwiek Ducha sprawą jaką podejmiecie młodego serca żarem — ku temu, aby się starły smutki z oblicza ziemi i odnowiły serca człecze, — tam graalową służbę pełnić będziecie!“

Tak żaki wędrowne, za pośmiertnym przewodem poety znaleźli Graala.


(K. CZ. III.)




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Wacław Berent.