Ad astra/IX
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Ad astra |
Podtytuł | Dwugłos |
Wydawca | Gebethner i Wolff |
Data wyd. | 1904 |
Druk | W. L. Anczyc i Spółka |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI Cały tekst |
Indeks stron |
Przyjmuję harfę, którą mi podajesz, i w dłoniach wzniesionych wystawiam ją na wiatry, na te wiatry lekkie, szemrzące i wonne, które od korony do korony kwiatu i od kielicha do kielicha serca, roznoszą po świecie rozpylone brylanty i winne grona! Niech zagrają na niej te skrzydlate posły, co, jak podczaszowie uczt starożytnych, jak owi paziowie, oblani woniami i złotymi włosy, nalewają czary biesiadników bytu, ogniem z Falernu i miodem z Hymetu! Niech na te struny, które mi podałeś, opadną gibkie gałęzie grabowe, niech posypią się na nie granaty dojrzałych jeżyn, niech je obejmie upał lipcowego południa...
Tam, gdzie z różowych margli wyrasta las najobfitszy w liście, na bogatych w liść najrozmaitszy Hrudach, upalnie dziś było, sennie, duszno, potno na drzewach od roztapiających się wonności, a na trawach od wysypujących się z dojrzałych wymion roślinnych nasion perłowych i srebrnych. Na nizkich krzakach połyskiwały granaty jeżynowych jagód, gromadami kwitnące epilobie brunatność pni plamiły fioletową purpurą — i tylko te kolory, wraz z wyekscytowanemi od gorąca woniami czuwały, igrając ze światłem słońca, rozbitem na miliardy migotliwych drobin. Zresztą, wszystko było senne, albo i uśpione.
Sennie z gałęzi zwieszały się liście nieruchome i w kolisto utkanej pomiędzy gałęźmi pajęczynie spał pająk, złotym punktem spinając promienie srebrnego koła. W podniebnych gniazdach, na morzu zieleni, z powieką, na krwawe źrenice spuszczoną, usnęły krogulce; posnęły wiewiórki w dziuplach drzew i sarny wdzięcznie wyciągnęły się na wrzosach. Usnęły w porostach drzew uplątane gąsienice wełniste i spały do wiotkich trzmielin uczepione motyle ze złożonemi jak do pacierza skrzydły. Za ścianami, zbudowanemi z unerwionych tkanek roślinnych, stały wstrzymane w locie wiatry i głowy szemrzące do szczelin przykładając, podsłuchiwały, czy porusza się cokolwiek w świątyni upału i milczenia? Czy cokolwiek tam mówi, oddycha? Nic nie poruszało się, nic nie mówiło, nawet nie szeptało, nawet nie zdawało się oddychać. Tylko rozszalałe wonie lały się w par spocony i rozproszone kolory tańczyły z rozpylonymi blaskami.
Czyś kiedykolwiek zauważył, jak długie gałęzie grabu z trzcinową giętkością kładą się na sąsiednie drzewa, przed krokami przechodnia splatając zapory sprężyste i oporne? Rozgarnęłam gałęzie grabu sprężyste, długie, pełne wielkiego, chłodnego liścia, i zaledwie wyjrzałam przez nie — stanęłam. Stałam w jeżynach i chmielach, które miliardem swych niewidzialnych haczyków oczepiły mię aż do ramion, i tylko nad głową podnosząc feston ciężkiej kotary — patrzałam.
Polana nieduża, okrągluteńka, obramowana ciemnym lasem, leżała pod płachtą słonecznego światła w gęstej sierści dojrzałego żyta — i na las otwierała się szczeliną wązkiej drogi, pomiędzy dwiema ścianami niebotycznemi wyciągniętej linią prościuteńką, w nieścignioną dal. U brzegu żyta stała para ludzi: wiejski parobczak i wiejska dziewczyna, do kolan w bujnych ziołach, tak, jak ja byłam do ramion w jeżynach i chmielach. Poznałam ich: prawnuki tych kolonistów-pionierów, których przed półtora stuleciem w bezludnych podówczas pragęstwiach osiedlił śmiały reformator finansista, aby potężnemi ramiony czynili w nich wyręby dla publicznego przemysłu i bogactwa.
Stali niedaleko mnie, bardzo blizko siebie, i łatwo było odgadnąć, że, spotkawszy się w drodze do pracy, ze spotkania tego uczynili sobie krótkie, promienne święto. Ona jedną ręką opuszczając sierp na jaskrawą odzież, palcami drugiej dotykała wysokiego kłosa żyta; on, z suchemi liniami grabi nad ramieniem splótł ręce na ich drzewcu, i tak stali, nie mówiąc nic, nie czyniąc poruszenia najmniejszego, a tylko oczy w oczach sobie zatapiając. Na poważnie złożonych ich wargach nie było uśmiechów, po czołach gładkich nie przebiegało żadne drgnienie i nieruchome postacie te, z nieruchomymi profilami, tylko magnesem od źrenic do źrenic przeciągiętym skute, uwypuklały się na tle złotego żyta i ciemnego lasu, jak posągi, wyobrażające czysty i uroczysty moment szczęścia. Biła od nich uroczystość zaręczyn, dokonywanych na łonie natury gorącem i cichem; byli, jak ona, gorący i cisi, a nad nimi, nad skamieniałemi w złotym skwarze drzewami, kłosami, ziołami, zdawało się unosić echo sabeistycznej pieśni o słońcu:
Cicho, cicho jechał Bóg przez góry i doliny,
Nie zadrżało przed nim ani żyto w kwiecie,
Ani oblicze oracza...
Zadrżały w wewnętrznem słońcu usta dziewczyny i jak koralowa muszla rozchyliły się nad rzędem pereł. Wtedy i on uśmiechnął się także, zdjął z żyta jej rękę i, trzymając się za ręce, poszli żytem, po miedzy, na wązką, prostą drogę leśną, śród której długo jeszcze stalowa iskra sierpu pobłyskiwała na tle czerwonej odzieży to silniej, to słabiej, aż w odległości zgasła...
Nigdy jeszcze mój lotnonogi Avis nie szedł tak powoli, tak powoli, jak gdy szeroką, sklepioną nawą leśną, powracałam z Hrud, bogatych w liście... «Wolniej, Avisie, wolniej!» prosiłam i marzyłam o jakiejś łodzi tak cichej, jak widmo, któraby mię po jakiejś toni, tak świetlanej, jak księżycowe promienie, niosła powoli, powoli, bez ruchu wioseł i bez plusku fali, ku jakimś nieznanym zaświatom, do jakichś «ogrodów kwietnych», «grót lazurowych i różanych...»
Ach! Te ogrody kwietne! Ach, te groty lazurowe i różane! Z ironicznym zgrzytem rzeczywistość żelazna ociera się o księżycowe srebro marzeń! Fata morgana przewlekają się po ziemi, aby stopom pracowników podrzucać kamienie obrazy! Ułudy, które niekiedy sprawdzają się pośród Budników, lecz im wyżej, im wyżej leci duch człowieka, tem szybciej pierzchają one od niego, daleko, aż przepadają na mglistych cmentarzach niesprawdzonych snów.
Jakże dumnym jesteś, kuzynie! Gdyby sto Pelionów na stu Ossach postawić, jeszczeby ich wysokość nie dorównała twojej dumie! Więc mniemasz, że znajdujesz się poza ludzkością, ponad ludzkością, rozwiązany ze ślubów braterstwa, którymi związuje ludzi krwawa stuła wspólnych cierpień i złota obrączka wspólnych wysokich przeznaczeń? To mię zadziwia. Jam zawsze mniemała, że im w większych wielkościach człowiek tkwi wzrokiem i duszą, tem czuje się mniejszym, że im uporczywiej siły swe wspina ku słońcom nieśmiertelnem, tem jaśniej spostrzega, że sam jest przed niemi jako cień, jako sługa i jako pokorny czciciel.
I niepotrzebnie wyśmiewasz zdanie: «błogosławieni ubodzy w duchu», bo pospolicie jest ono tylko tłómaczonem opacznie. W rozumieniu jego istotnem «ubogim w duchu» nie jest ten, któremu brak wszelkiej skarbnicy duchowej, ale ten, który, jakiemkolwiek byłoby jego bogactwo, samego siebie nie poczytuje za drogocenny klejnot w skarbnicy świata. Być «ubogim w duchu» wszakże to znaczy czuć się małym wobec rozpoznanych poza sobą wielkości i czuć się małym razem z małymi, bez uwagi na choćby niezmierną nad nimi wyższość swego wzrostu. To nie tylko wzniosłe, ale i bardzo rozsądne, bo, doprawdy, jakaż to jest ta nasza wielkość, choćby największa, i jakież to są te nasze bogactwa, choćby najwspanialsze, w obliczu tych mąk, tych nędz i tych znikomości, których nieskończoność każdy z nas sam w sobie nosi?
Ty, kuzynie, patrzysz oko w oko w nieskończoność materyi, a co czynisz z duchem? Bo te wszystkie słońca, gwiazdy, meteory, komety, mleczne drogi, te wszystkie wiązki atomów, które od ameby, zawieszonej w kropli wilgoci, do światowej elegantki, kołyszącej się w takt muzyki na ramionach światowego eleganta, rządzące się jedynem prawem bytu i jego sytości, to tylko bryły materyi w różne formy i wielkości urobione na niepojętym warsztacie wszechświata. A gdzież jest druga strona obrazu, ta, na której duch po nieskończonych przeobrażeniach i stopniowaniach dosięga kartezyuszowego: «Myślę więc jestem», lub Chrystusowego: «Pójdźcie do mnie, wy, którzy cierpicie!»
Gdzież na widnokręgach swoich umieściłeś to, co nawet w młodej parze Budników sprawia, że, oblani żarem, ciekącym z prawa bytu, nie rzucają się ku sobie z krzykiem wściekłej radości, jak wilk i wilczyca, lecz stoją naprzeciw siebie w skromnej i zadumanej ciszy, w pieśni serc, która poprzedza uniesienia ciała i jest dla tych uniesień poezyą i odkupieniem?
Któż to jest ta młoda Polka, spotkana w Giessbach, której obraz tak trwale odbił sie na tle twej pamięci? Jak wygląda? Jakie jest jej imię? Gdzie znajduje się obecnie? Obraz, odbity w pamięci, musi być jeszcze bardzo kolorowym i wypukłym, skoro pod jego wpływem Sfinks, ze szczytu stu Oss i stu Pelionów spoglądający w nieskończoność materyi, zdobył się na pokorę wyznania, że posiada w sobie ten oddech ducha, którym jest serce! Opowiedz mi cokolwiek o młodej bohaterce eklogi w Giessbach.
Czy zbyt śmiałą popełnię metaforę, jeżeli powiem, że na gruntach dusz ludzkich miłość wyrasta w tylu różnych postaciach i odmianach, ile ich posiadają rośliny, wyrastające z różnych gruntów puszczy. Dziwią się ludzie, że miłość «jej i jego» nieraz, bardzo często, zapowiadając zrazu cud i raj, szybko przemienia się w gminność i piekło. Lecz któż spostrzega, że pary ludzkie miłość swoją pospolicie przez wrota życia przenoszą w sercach tak lekkich i pustych, jakby z nią razem wstępowały na salę z na wieki wylustrzoną posadzką, na wieki roznieconymi snopami świateł, z na wieki wesołym tańcem rozbrzmiałą muzyką — na salę, słowem, w której odbyć się ma wiekuisty ku ich uczczeniu i uraczeniu bankiet.
Serca, w których pary zakochane miłość swoją we wrota życia wnoszą, są pustyniami, nad któremi ptak żądzy sam jeden leci ku jedynemu słońcu rozkoszy. Cóż dziwnego, że gdy niezbędną koleją rzeczy ludzkich słońce to przygasa, ptak zapada w ciemność, albo na skrzydłach spragnionych ulatuje ku biesiadom innym, a w bankietowej sali nie pozostaje nic, krom odrobiny krwi wyciekłej z poranionych serc i skrzydeł, krom unoszących się w ciemnościach woni zwietrzałego wina, uwiędłych pomarańcz i rozpylonego pieprzu?
Cóż? Chcąc nie chcąc, muszę znowu rysować te słupy, które na twojej mapie geograficznej oznaczają etap ludzkiego rozwoju, od dawna już przebyty, a na moim obrazie świata wznoszą się jako wiecznotrwałe kolumny, podpierające stropy wszystkich Panteonów i Partenonów, wszystkich wieżyc i skarbców ludzkości.
Dwie dusze, nawzajem za siebie odpowiedzialne i nad sobą czuwające, a w niewzruszonem zjednoczeniu łamiące się z sobą twardym chlebem ziemskiej pracy, z jednego kielicha pijące hyzopy ziemskich bólów, na jednych skrzydłach wzlatujące w niebo upojeń rajskich; dwie dusze, które z żądzy ideału ukuwają sobie puklerze przeciw złemu i lemiesze do orania gruntów pod zasiewy Dobra; dwie dusze, które z pożądań własnych umieją na ołtarzach całopalenia czynić, a w krwi serdecznej, oblewającej ofiarę, jeszcze znajdować sobie czarne perły szczęścia; dwie dusze, zaludnione chórem postaci nieskazitelnych, nieśmiertelnych, które wstępującą w ich koło miłość «jej i jego», skazitelną i śmiertelną, poją światłem wysokich natchnień, miodem ukojeń i eliksirem wiecznego życia, — jeżeli kiedykolwiek widziałeś takie dwu dusz połączenie, widziałeś miłość, odlaną w formę najdrogocenniejszą i najrzadszą. Niesłychanie rzadką jest, bo któż trudni się kunsztem, dla powstawania jej koniecznym? Kunszt to jest rozróżniania głosów materyi od głosów ducha i prowadzenia wszystkich nici życia od ziemi do nieba.
Czy pamiętasz ten moment wędrówki Alighierego po sferach niebieskich, gdy razem z Beatryczą ujrzał się zamkniętym w perle, która przyjęła ich do łona, jak kropla wody przyjmuje promień słońca, a była gwiazdą, mającą na sobie znaki ciemne. Beatryx, z okiem, utkwionem w wiekuiste kręgi, tak ziemskiemu oblubieńcowi niebieskie rzeczy tłómaczyła:
Niebo, co gwiazdy zdobią je tak mnogie,
Głębokiej myśli, która w krąg je toczy,
Przybiera obraz...
A jako dusza na rozliczne członki
Tam w prochu waszym niewidomie spływa,
Podobnie Dobro swoje rozmnożone
Najwyższa Miłość zlewa na gwiazd krocie.
Ona unosi ogień do księżyca,
Ona porusza śmiertelników serca,
Ona ziemię ściska i w całość jednoczy,
Ona, płonąc, tak się iskrzy,
Że wieczne Piękno roztacza dokoła,
Od niej to idzie świateł rozmaitość.
A gdy na twarzy Alighierego rozlewał się wciąż smutek niedokończonych rozpoznań, Beatryx, z takimi uśmiechy, że, patrząc na nie, «człowiek wśród tortur czułby się szczęśliwym», mówiła jeszcze:
Jeśli blask rzucam w miłości zapale
Większy, niż widzieć go można na ziemi,
Taki, że siłę twych oczu przemaga,
Nie dziw się wcale, bowiem to wynika
Z doskonałego poznania...
Nie jedna droga wiedzie do poznania. Czasem, poeci, przez najwyższy rzut uczucia, wzbijają się ku empirejskim wysokościom i dostrzegają ten punkt środkowy, z którego na Wszechbyt «leje się świateł rozmaitość!» Czasem, poeci to właśnie zdobywają poznanie najtrudniejsze, bo sami są najgłębszemi łożyskami lejących się z góry świateł, najwyższym wyrazem skupienia i natężenia siły uczuciowej. Bo nad ziemią, obok rozświetlającego ziemskie noce księżyca rozumu, goreje ożywiające wszystko, co żyje, słońce uczucia, a ktokolwiek od tego słońca się oddala, tego życie zakreślać musi łuk nocny.
Klucze do wszystkich zagadnień ludzkiego życia tkwią w stosunku żyjących do tej najwyższej Myśli i Miłości, którą Beatryx wskazywała Dantemu z łona perły, będącej gwiazdą. Te złote żyły, które duszę naszą przebiegają: wiara, wiedza, sztuka, ludzkość, ojczyzna, miłość «jej i jego», to drabina z tylu szczeblami, ile tęsknot ku celom wielkim goreje w piersiach ludzkich. A każdy z tych szczebli, im mocniejszemi nićmi połączony ze środkowym punktem Wszechbytu, z najwyższą Myślą i Miłością — Bogiem, tem więcej forma jego jest z wolą Mistrza zgodną, tem mniej materya zostaje na odpowiedź wołaniom ducha głuchą...
Taką staje przedemną miłość «jej i jego», ...lecz wnet pierzcha i znika, na cmentarzach nieziszczonych snów.
A teraz ekloga druga i razem z nią może krótka strofa eposu.
Zaczyna się jak w bajce.
Był żył raz w pobliżu tej puszczy mąż ręki mocnej i wielkiego serca, który doświadczył objawienia, że pod strop zamczyska, runięciem grożący, podstawiać ma kolumny i ściany jego, okrywające się bladością śmierci, zabarwiać rumianym hematytem życia. Doznawszy objawienia, wieszczącego mu czyny i znoje, naprzód pokornie rzekł: «Dobrze o Panie! rozkaz Twój pełnić będę», a potem spojrzeniem szeroko zatoczył, szukając po widnokręgu marmurów na kolumny, żelaza i purpury na hematyt życia. Spojrzeniem tem spotkał się z ciemną, głęboką, tajemnic pełną Puszczą, skrzydłem orlem o nią uderzył i zawołał: «otwórz się!» Na imię temu mężowi było: Antoni Tyzenhauz. Imię cudzoziemsko brzmiało, lecz ten, kto je nosił, był synem zamczyska rodzonym i dobrym.
Rozpoczął tedy otwieranie skarbnicy. Z sąsiedniej krainy mazowieckiej przywoławszy ludzi wolnych, noszących szlacheckie nazwiska Dobrzyńskich, Młodnickich, Wołodkiewiczów i t. p., oddał zaczarowane klucze odważnym i silnym ich rękom. Wyludnił się podówczas na Mazowszu nie jeden zaścianek, który, według poety: «słynął szeroko z męstwa szlachciców, z piękności szlachcianek», lecz w zamian Puszcza zawrzała życiem ludzkiem.
I przedtem już nieraz wrzało tu życie ludzkie. Przy muzyce trąb myśliwskich, Jagiellońskie orszaki kładły trupem tysiące żubrów i łosi, mających żywić rycerskie hufy grunwaldzkich zwycięzców; kiedyindziej, o niebotyczne sklepienia lip i modrzewi, w wiwatach tryumfalnych uderzało kochane imię Zygmunta Augusta; a w innym jeszcze, zniknionym na oceanie czasu momencie, mostem nad Lsną zawieszonym, mądry Siedmiogrodzianin przejeżdżał w królewskiej swej chwale i, jedno z uroczysk purpurą myśliwskich namiotów okrywszy, związał z nim na zawsze imię Batorego. Lecz były to momenta krótkie, po których znowu dno zielonego morza zalegały cisze bezdenne, toczące w sobie tylko szumy Boru-Lady i łoskoty lub szmery zwierzęcych walk, gonitw, miłości i gniewów.
Teraz, powstało tu nie takie życie, jakie ze szczytów zamczysk jaśnieje hełmami przepychu i sławy, lecz takie, jakie u podstaw ich migoce stalą toporów i temi iskrami, które skwarne słońca i blade księżyce rozniecają w kroplach ludzkich znojów. Lud wolny, mężny, silny, wiedzący co czyni, rozmachał topory, ogniem napełnił paszcze smolarni, zębami pił zazgrzytał po ciałach olbrzymów leśnych, a w ścianach hutniczych z materyi roztopionych ukręcać począł płomienne węże. I niewiadomo, czy dlatego, że smolarnie i huty wznoszone były w kształcie bud stogowatych i okrągłych, czy, że odgłosy wezbranego życia zrywały z legowisk nocnych żubry posępne i łanie płochliwe, a w przepastnych lasu głębinach echa przez wieki śpiące budziły, lud ten otrzymał nazwę Budników.
Było to już dawno temu, dawno. Na zegarze czasu wskazówki posunęły się odtąd o dwie niemal godziny, które w języku ludzkim noszą nazwę stuleci. Jeszcze wówczas tabuny dzikich koni tętentem kopyt i wesołem rżeniem napełniały polany i łąki; niedźwiedzie, u wierzchołków lip spokojnie rozsiadłe, z pomrukami rozkoszy ograbiały z miodu nieprzeliczone roje pszczelne; rysie nocami zapalały po drzewach iluminacye świecących oczu; nad Lsną, Narewką, Białą, Jelonką, Krynicą, Gwozną, wszędy, gdziekolwiek woda płynęła, narody bobrów z rzęsistym płaczem budowały kunsztowne swe wsie i gródki.
Jeszcze wówczas, krom tych ludzi odważnych i tęgich, którzy na wezwanie męża z wielkiem sercem świat gwarny i widny rzucili a w ciszach i cieniach tutejszych osiedli, nie było tu nikogo.
Z pod ich to rąk sosny białowieskie, w postaci masztów o nieporównanej wysokości i sile, wypływały na dalekie morza i szeroko po świecie rozlewały się rzeki miodowe. Z pod ich rąk, po świątyniach i salach tanecznych, snopy świateł wytryskiwały z woskowych pochodni, a z wiecznotrwałych desek wznosiły się ściany dworów i świątyń. Ich to ręce owijały dokoła ciał wykwintnych futra niedźwiedzie, bobrowe lub wilcze, pod uśpione członki wojowników rozciągały skóry łosiowe, a stoły biesiadne osypywały deszczami połysków szklanych.
Wiedząc co czynili, żądali dla siebie praw, czynom równych, a że rodem szli od tych, którzy po zaściankach rodzinnych miewali wedle poety: «klamki, ćwieki, haki albo ucięte albo noszące szabel znaki», więc działy się tu czasem rzeczy dziwne, posępne i straszne. Gdy lud ten tak wolny, jak żyjące z nim obok tabuny dzikich koni, a tak hartowny, jak żelazo toporów, którymi sosny w złoto przekuwał, murem przeciwko czemukolwiek stanął, to mur ten obalić było tak prawie trudno, jak w palcach przełamać jeden z tych dębów, w którego wydrążonem wnętrzu koń z jeźdźcem swobodnie obrócić się może. Codziennie smoła, a w święto walki krew z pod rąk mu ciekła. Na codzień, jak mazowieckie równiny i jak ta puszcza, cicho zadumany, do walki miał kły, rogi i świecące oczy puszczowych żubrów, odyńców i rysiów. Na tych gruntach, które wzrosty rzucają pod obłoki, rósł wysoki i wysmukły, pod woalami cieniów, którymi las przesłaniał mu skwary słoneczne, bielał na twarzach, w głębokich nawach dróg leśnych pogłębiał w sobie duszę i scena życia jego niejednokrotnie na tle kulis leśnych napełniała się odgłosami tragedyi ponurych, idylli lirycznych, albo eposów niepokonanego męstwa... Aż wszystko ucichło i szumny zywioł, wylewający na rozległe samotnie fale dzikiej, lub bohaterskiej poezyi, popłynął ciasnem, sennem, monotonnie wytkniętem korytem, nad którem już tylko sama jedna wieszczka natury potężnej i wolnej bezprzestannie rozwiesza czarowne swe płótna.
Lecz trwają wspomnienia. Jest w miejscu pewnem okopisko, młodą dębiną porosłe, z kopcem wysokim i długim pośrodku.
Tam, wśród cienkich dąbków, różanem światłem zachodu oblany, siwy Dobrzyński opowiada czasem, czyje to ręce wznosiły ten wał obozowy i kto snem wiecznym usypia pod kopcem, na którym błyszczą gwiazdy nieśmiertelników i powiewają z wysokich łodyg liliowe dzwonki. Gdy opowiada, oczy z głębokich zapadlin goreją mu czasem nakształt czarnych żużli, a gdy zmrok go tam znajdzie i nad okopisko przypłynie odgłos dzwonu, który rozlega się od podziemnego miasta, to wtedy zwiędłe usta starca razem z liśćmi młodych dębów, z przygasającemi gwiazdami nieśmiertelników i chwiejącymi się zwolna kielichami dzwonków, szepcą nad okopiskiem: «a światłość wiekuista niechaj im świeci, Panie, o! Panie!»
Przed kilku dniami, Avis mój zaniósł mię do jednej z najbliższych osad budniczych; na obejściu Dobrzyńskich, czystem, zielonem, bukiet brzóz mającem u wrót, otwierających się na szerokie błonie, półkolem lasu otoczone, siedziałam pod gruszą, która gałęzisty parasol rozpina tak szeroko, że zachodzące słońce nie dosięgało nawet rąbka mojej sukni i tylko u stóp moich rozkładało na murawie sieć ze złotych nici. Nie byłam samą i nie panowała cisza wkoło mnie. Przeciwnie; nad głową miałam wielki gwar ptactwa, a dokoła siebie szczebiot mnóstwa dzieci.
Było ich mnóstwo. Patrząc na nie, myślałam, że gdybyś mógł je widzieć... O, gdybys widział te kądziele lniane nad oczami, które pocałunki słońca okryły czerstwą śniadością, z pod czół tych świecący rój gwiazdek błękitnych lub piwnych, czerwone wargi rozedrgane śmiechem, gdy tymczasem w drobnych zębach, jak orzeszki u wiewióek, chrupały karmelki, a rączyny, jak gałązki przez wiatr miotane, wyciągały się ku błyszczącym krzyżykom i jaskrawym literom elementarzy; gdybyś widział, jak potem, między rozwartemi rąbkami koszulin, krzyżyki srebrną rosą rozsypały się po piersiach dziecięcych i jak ich połyski ścigały się o lepsze z błyskami gwiazdek błękitnych i piwnych — gdybyś to wszystko mógł widzieć, pewna jestem, o! pewna, że oczy twe z rozkoszą utonęłyby, tak, jak tonęły moje, w tej mlecznej drodze niewinności i radosnego wdzięku!
Wtem młoda Dobrzańska, mazurka wysmukła i zgrabna, z ciężkim warkoczem za głową, wyszła za wrota obejścia i widziałam, jak chodziła wzdłuż grzędy astrów, które przed oknami świetlicy rozkwitły teraz w pełnej swej chwale, różnobarwne, wysokie, ogromne.
Przyglądała się kwiatom, wybierała, wahająca się i żadnego nie dość zadowolona, aż wreszcie zerwała jeden, szybko przeszła podwórko i, śnieżny kwiat na długiej łodydze mnie podając, z uśmiechem rzekła: «Najpiękniejsza!»
Powieki przytem spuściła, rzęsy rzuciły cień na drobne rysy, po których obłokiem różowym przepłynął rumieniec. Przypięłam astrę do stanika i dziwnie lekko poczęło mi bić serce pod tem podziękowaniem matki za radość jej dzieci. Była to w śnieżnym kwiecie zaklęta kropla słodyczy — o, jakże potrzebna tej sprężynie ludzkiego życia i tej ranie ludzkiej piersi, którą jest serce człowieka!
Potem wynieśli mi pod gruszę mleko pieniste, chleb woniejący skibą ziemi i klonowym liściem, ów także miód białowieski, w którym więzną wszystkie aromaty lasu, i którego słodkość przenikliwa zostawia na podniebieniu goryczkę, wziętą u mięt i ajerów.
A potem, na obejściu Dobrzyńskich zapanowała cisza; wszyscy rozproszyli się, rozbiegli; słońce kędyś za błoniem spłynęło pod widnokrąg, a ciepły wieczór sypać zaczął na las i wioskę szare mroki, wśród których szyby domostw ozłociły się blaskami roznieconych ognisk. Młoda Dobrzyńska, która dała mi kwiat, nuciła u ogniska i nuta smętnej piosnki dolatywała pod parasol gruszy, w którego ażurach pobłyskiwać zaczęły drobne gwiazdy.
Stary Dobrzyński siedział obok mnie w cieniu tak głębokim, że przerzynał go tylko linią czarną i cienką. Pomimo, że czoło ma nawskróś zorane głębokimi pręgami i gdy przyjeżdżam, prawnuka woła, aby Avisa mego w wygodny kąt obejścia uprowadził, wysoki jest, ma plecy proste i gładkie, a mówi chętnie i wiele.
— Bo są na świecie ludzie nader silni — mówił — od wszelakiego złego silniejsi, którzy, żeby nie wiedzieć jaka przeszkoda przed nimi stanęła, każdą jak piórko z drogi swej zmiotą. Było raz tak. Legł pośród drogi, którą ludzie chodzili, kamień wielkości tak okrutnej, że ani przejść, ani przejechać nikomu nie dawał. Jednym się koła u wozów o niego potrzaskały, insi, zaczepiwszy oń, śmiertelnych upadków doświadczyli, insi go daleko wokół objeżdżać byli zmuszeni. Skąd się głaz ten wziął? nie wiadomo; ziemia go pewnie sama na utrapienie ludzkie wydała, bo każdy wie, że, karmicielką będąc, czasem i trapicielką srogą dla człowieka być umie. Dość, że ilu tylko ludzi na całą Puszczę i jej okoliczność było, wszyscy od głazu okrutnego frasunku i biedy, a czasem nawet nieszczęścia cierpieli. Aż nakoniec przebrała się ludzka cierpliwość i razu jednego kto żyw do kupy przybiegł i hejże! wszyscy razem przeciwko spólnemu nieprzyjacielowi. Jako gałęzie przestępu naokoło pnia dębowego, tak ręce co najsilniejsze oplotły się naokoło głazu i hej! ho! w górę go! Silniej! Dłużej! Jeszcze raz! jeszcze raz! Nic. A niechże go jasne pioruny! Jak leżał, tak leży, i z pośród mchu brunatnego, co go obrósł, białe zęby wyszczerza z pośmiewiskiem.
Stanęli tedy z poopuszczanemi rękoma, w zasmuceniu wielkiem, aż widzą, że ktościś na koniu drogą nadjeżdża, a ponieważ droga leśna była, tedy co wybłyśnie z pośród drzew promień słoneczny, to mu nad głową w hełmie wysokim niby gwiazdę złotną, niby brylant tęczą świecący zapali. Pan nie pan; rycerz nie rycerz: chyba rycerz, bo hełm ma na głowie i odzież gdzieniegdzie od stali błyszczącą. Oblicze zaś jego jaśniało taką dobrocią i pięknością, że wszyscy od razu wielką śmiałość i ufność ku niemu poczuli, a gdy przybliżył się, i konia wstrzymawszy, rozpytywać się jął, czegoby tu zgromadzili się w liczbie tak wielkiej i z tak zasmuconemi twarzami, oni zaraz opowiedzieli mu swoją biedę. Tak i tak, jaśnie wielmożny panie, opowiadają, tak i tak; aż tu patrzą, że na jasne oblicze rycerza litość występuje i że z konia zsiadać on zamierza. «Ja wam — mówi — kamień ten z drogi odrzucę». Oni na to z podziwieniem: «Gdzieżby jaśnie wielmożny pan dla nas taką fatygę ponosił!» A on im na to z cudnym uśmiechem: «W tym celu po świecie jeżdżę, aby niewinnych i ukrzywdzonych ratować». Oni znów na to z wątpliwością: «Nie wystarczy tu żadna siła, choćby największa!» A on im znów z oczyma błyszczącemi, jako gwiazdy: «Moja wystarczy, bo ją z żalu nad wami czerpię!» Głaz okrutny rękoma opasał, zatrząsł nim, aż ziemia stęknęła, i odrzucił go daleko w las, kędy zagrzmiało w powietrzu i z trzaskiem złamało się kilka młodych świerków. Droga leżała gładka i równa, a po twarzach ludzkich, wprzód zasmuconych, skrzydło anielskie wypisywało litery radości. Rycerz zaś na konia znowu siadł i, pięknie ukłoniwszy się, pojechał dalej niewinnych i ukrzywdzonych ratować».
Tak opowiadał stary Dobrzyński; taka wśród milczeń i gwarów tej puszczy krąży legenda o mężu nad wszelkie zło silniejszym. Czy słyszysz zalatujące od tej gminnej powieści echo stąpań Rosinanty, na której jeździł po świecie szlachetny rycerz z Lamanczy, echo wspaniałomyślnych, rycerskich uczuć i dziejów? Sam król Artur chętnie, jak przypuszczam, posadziłby u Okrągłego Stołu towarzysza tego, który, ze złotą gwiazdą na hełmie i cudnym uśmiechem na ustach zabłąkał się na białowieskie drogi.
Ściemniło się. Gwiazdy nie rozpraszały ciemności, w której rozlewała się cichość taka, że możnaby dosłyszeć mały wystrzał balsaminy dzikiej, gdy, potrącona skrzydłem nocnego motyla, ziarna swe na trawy rosne wyrzuca.
Kiedy, myśląc o odjeździe, ze słowem pożegnania stanęłam na progu świetlicy, oskoczyły mię dzieci i młoda Dobrzyńska głośno uderzyła w dłonie.
— Jechać chcecie! Jakże to? tak samej jednej... nocą!
Poczęła zapraszać i namawiać.
— Ostańcie, bądźcie łaskawi, przenocujcie! Jutro raniuśko, jeżeli wam pilno, pojedziecie, a obaczycie, jak tutaj z rana światłości różne cudnie po drzewach grają i jak sarenki biegną przez błonie, aby napoić się w Jelonce...
Pomyślałam, że ciężko istotnie bywa nieraz tym, którzy sami jedni idą nocą, nocą... i wdzięczna byłam tej chłopce, że gdy nikt się nie troszczy, ona się zatroszczyła...
Nazajutrz, kiedy bardzo wcześnie opuszczałam budniczą osadę, światła jutrzni cudnie grały na drzewach, stado sarn biegło przez zielone błonie i dwa jelenie głowy z potężnymi karkami wychylały z lasu, nad którego półkolem rozchwiewał się po błękitach gasnący rumieniec Auszry.
Nad drzewami wsi, to wyżej, to niżej, rysowały się na różowem niebie ciemne sylwetki stojących po gniazdach bocianów.