Ad astra/XXXV
<<< Dane tekstu | |
Autor | |
Tytuł | Ad astra |
Podtytuł | Dwugłos |
Wydawca | Gebethner i Wolff |
Data wyd. | 1904 |
Druk | W. L. Anczyc i Spółka |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI Cały tekst |
Indeks stron |
Nie wiedziała sama, od jak dawna siedzi na ociosanym kamieniu, niegdyś może ozdobie książęcych, albo królewskich krużganków, a dokoła niej, na kobiercu z uwiędłych liści, leżały odłamy cegieł, metali, form architektonicznych, które przed wiekami tkwiły w wyniosłym gmachu potęgi i chwały.
Baśń, nie baśń, istota fantastyczna, która z łona wieków na wieczornice zimowe przybywa w sukni z mrozu i szronu, opowiada, że wznosiło się tu niegdyś zamczysko książąt dumnych, możnych, walecznych, którzy szczęk zwycięskiego oręża roznosili od migdałowych gajów naddnieprzańskich, do usianych bursztynem wybrzeży Bałtyku. Ilekroć orężem nie dzwonili, sprawiali łowy w puszczach takich, jak ta, sprawiali je i w tej, a teraz, gdy w jesienne, lub zimowe noce koguty w budniczych wioskach na północ pieją, z porytych przez borsuki i dziki gruzowisk zamczyska zrywają się i w las pędzą widmowe orszaki myśliwskie. Zgiełk tu wtedy, blask, ruch, gwar. Za Kunigasem swym, jaśniejącym w ciemności bielą gronostajów, jadą na postrojonych rumakach Bojarosy — rycerze, w kołpakach rysich, z dzidami, które wysoko w blaskach pochodni pobłyskują, wielki łowczy, z garbem torby borsuczej na plecach, pobudkę myśliwską w długą trąbę dmie, ogary grają i figlarne kaukie w czerwonych kapturkach gromadą pomocniczą za ogarami biegną...
Teraz cicho tu, pusto, mroczno. Nad ociosanym kamieniem smutny świerk stoi, a w pobliżu puste legowisko sarnie krwawi się we wklęsłości liściem, opadłym z sokora. Na tej krwistej rdzawości, którą jesień noclegi sarnie okryła, błyszczy srebro wilgoci, składane przez mgły.
Puszcza pełną jest teraz krwistej rdzawości, bladych sreber, spłowiałych pozłot i dziwnych mgieł.
Inaczej było tu o południu. Słońce jesienne, tknięte wspomnieniem lata, raz jeszcze, przed nadejściem zimowych senności wóz swój zaprzęgło w rumaki ze złota, srebra i brylantów. Raz jeszcze upalne, skrzące, żeglowało po błękitach gorących i czystych, napełniając puszczę blaskami bogactw midasowych. Przepychem midasowym, ulewą barw, orgią blasków ociekały wtedy wzorzyste uploty gałęzi, wszystkie portyki, nawy, polany, samotne na łąkach kolumny, tajemnicze nad strumieniami zacisza i ostatniemi woniami ziejące malachitowe puhary rozdołów.
Ale gdy wielkie światło niebieskie osunęło się na pościel, przez gwiazdę wieczorną z purpur i ogni usłaną, wszystko przygasło, i las napełniać się począł smutnymi tworami mgły.
Upalnem dotknięciem słońca z mokrej ziemi wywołane, powstawały nad nią słupy białych oparów, i z postępem wieczornego chłodu mnożyły się w niezliczony lud ruchomych mar. Wzrostem równe wysokim drzewom, białe i wiotkie postacie te o ciałach z krep i muślinów, szły po szerokich drogach leśnych, jedna za drugą, słaniając się i chyląc czoła pod sklepieniami z gałęzi. W nieskazitelnej, przedwieczornej ciszy, drogi leśne przemieniły się w nawy świątyni, z przeciągającą teoryą olbrzymek w białych sukniach, w sukniach, które niekiedy zaczepiały o gałęzie drzew przydrożnych, a wówczas olbrzymki, z dróg zbaczając, wchodziły w las. Wchodziły w las i błąkały się, tułały, rozdzierały o drzewa swe rzadkie ciała, zawieszały na nich długie welony ślubne, lub z głowami, w gałęzie ich wtulonemi, napełniały je bladym oddechem swym dopóty, aż rozemdlone i rozechwiane wzbijały się ku górze białą, przeźroczą rozwieją.
Od tych mar, od nadciągającego zmierzchu, od przelewających się w ostatkach dziennego światła bladych metali i przygasłych dyamentów, od wilgotnych tchnień, rozlewających w powietrzu przypomnienia zimy i łez — rozwlekł się po całym tym ogromnym lesie bezbrzeżny smutek.
Kiedy Seweryna podniosła zamyślone powieki i wzrokiem powiodła dokoła, w pobliżu, o rozłożyste drzewo oparta, stała olbrzymka z białej pary, i nieruchoma, zdawało się, że na coś czeka, patrzy na nią i przyzywa ją ku sobie tajemniczymi znakami rozwiewnych ramion. U stóp olbrzymki, w ostatkach dziennego światła, krwawiło się zwiędłym liściem wklęsłe legowisko sarny. Z niedalekich zarośli wypełzł gad z mgły i, wzdymając się białymi kłęby, podstępnie pełzać zaczął po zwiędłych trawach, po uschłych liściach, po rozrzuconych szczątkach Zamczyska...
Smutno! Dlaczego ona jest tu, gdzie tak smutno? Dlaczego nie uleciała w blask, w gwar, w rozmigotaną stu źrenicami radość życia, pomiędzy groty laurowe i różane, w których śpiewają błękitne ptaki szczęścia? Po co smucić się? Po co tkwić w smutku? Po co cierpieć?
Myślała. Powracały do niej myśli jej dawne, początkiem o wysokie gwiazdy zaczepione, na chwilę znikłe, a teraz zmartwychwstające.
Po co cierpieć? Po co cierpienie w sercu człowieka, na obliczu tej puszczy, w umęczonych duszach pokoleń i ludów?
A czyliż podobna wzrokiem zmysłów ułomnym i wiedzy światłem szczupłem doścignąć kolei i przemian wszystkiego, co powstaje i znika, dla zmysłów i wiedzy znika, ale nie ginie? W świecie ducha, jak w świecie materyi, panują przemiany nieskończone, nieodgadnięte obroty życia i wieczne jego krążenie z formy w formę, z łona do łona, z bytu w byt, a nikt opowiedzieć mi nie zdoła: kędy początek był i kędy koniec będzie — mojej łzy. W pierwszym zarodzie swym powstała może z tęsknego wejrzenia ku górze jednego z przodków moich, odbije się w któremś sercu rówiesnem tęczą nadziei, z niego do piersi innej przejdzie drobiną woli szlachetnej, która z kolei wstąpi w skład dobrego czynu i do innych jeszcze oczu przeniknie promieniem radości. Nikt nie odgadnie i nikt nie opowie czynów bólu mego i kresów ostatecznych, dla których jest stworzon. Lecz, jak dym z ogni ofiarnych, ból, powstały z czystych, gorących pokładów mej duszy, tworzy, na długiej swej drodze czystość i ciepło, strumień ich rozszerza i chwilę przybliża, w której stanie się on morzem.
Gdy tak myślała, coś poczęło w oddali muskać z lekka uwiędłe mchy i liście. Podniosła powieki. Twory z mgły już ponikły; wchłonęła je ziemia, pobrały w siebie drzewa, w pył rozbiły ruchy powietrza i pusto było teraz pomiędzy drzewami, w coraz szybszem nadpływaniu zmierzchu.
Ale natomiast, w nadpływającym zmierzchu łani biała biegła tak lekko, że od jej stąpań czasem tylko ze słabym szelestem skruszył się liść uwiędły, lub uschłą koroną kwiatu powiała wysoka łodyga. Biegła wprost ku Zamczysku, lecz w oddali, na kobiercu ze rdzy czerwonej i spłowiałego srebra, stanęła.
— Powracasz więc, o gończe natchnień dobrych, posłanko tajemniczych krain, któraś przed wiekami wodzowi rzymskiemu w momentach przeklętych szeptała o Wyspach Błogosławionych i o tem, że most, ku nim wiodący, musi być, jak gwoździami, nabijany sercami ludzi dobrej woli! Czy pamiętasz? Szedł raz po tej puszczy huk ogromny, łamały się drzewa, a na niebie świeciły błyskawice i jaśniały dalekie tęcze. Dwoje szczęśliwych dzieci tuliło się do siebie, zapytując u nieba i ziemi: co czynić? Wówczas tyś przyszła i twój szept, twój dech, na zegarze ich przeznaczeń posunął wyroczną wskazówkę. Rozstrzygnęły się wówczas na zawsze losy szczęśliwych dzieci. Na zawsze, gdyż ktokolwiek raz spojrzał w głębię twoich wielkich źrenic, temu nigdy nie przestaną być one podnietą nieubłaganą, która gna coraz dalej i wyżej, lub srogim wyrzutem, bolącym więcej, aniżeli ból.
— Widziałam go niedawno i był to moment szczęścia, do którego zawsze powracaćbym chciała, ale nie mogę. Nie mogę, bo rzadko bardzo ciało rozluźnia swe więzy i pozwala duszom wstępować w sfery niebieskich zachwyceń.
— Moment to był krótki; zawsze krótkimi bywają momenty zachwyceń i krótką jest również fala ziemskiego życia — lecz jakże nieskończenie długą perspektywą ciągną się fali tej krople-dnie, które od ranków do zmierzchów przebywać trzeba szaro, powszednio, aby o zmierzchach zamykać oczy do snów powszednich, lub łzawych!
Zakryła dłońmi twarz i zapłakała. Serce jej, patrząc w długą perspektywę dni szarych, powszednich, i snów powszednich, lub łzawych, drżało w piersi, jak drży ptak, ściśnięty w dłoni, o której wie, że nie rozemknie się nigdy i nie pozwoli mu wzlecieć na bzy majowe, w gorące złoto słońca. Ale w tem sercu, drżącem przed obliczem surowego życia, nie było buntu ani gniewu, i płynące z niego łzy, osychając ne jej policzkach i rękach, łączyły się w powietrzu z przepajającemi je łzami natury.
Gdy tak płakała, poczęły się dziać wkoło niej nowe dziwy. Tu, owdzie, ozwały się i błądzić po lesie zaczęły ciężkie, przeciągłe westchnienia. Nie pochodziły od wiatrów, ani od drzew, ani od wód; czuć w nich było piersi żyjące i utęsknienia niezmiernego pełne.
Były to łosie, które w porze kochania tułają się po wieczornych zmierzchach, wzdychając.
Och! och! rozbrzmiewało kędyś w oddali; oooch! rozmnażającemi się coraz echami odpowiadały inne piersi uciśnione. Aż rozsypały się te wzdychania po wszystkich stronach lasu i czuć było, że wychodziły w oddali za las, na pola, w świat, aż pełnemi ich stały się las i powietrze, a na ziemi, pod niebem, w lesie, na polach, na świecie zdawało się nic już nie istnieć, prócz ciężkiej tęsknoty.
Wzdychającą wszędzie tęsknotą, jak czarowniczą obręczą otoczona, Seweryna myślała o tem, że natura dała jej ustom zdolność do wszystkich uśmiechów: takich, co pieszczą, takich, co weselą, takich, co krzepią, i takich, co koją...
Dała również natura jej sercu siłę do wszystkich uczuć, z których wytapia się radość życia, i dała jej myśli wszystkie słowa, które są światłem, radością i lotem. Lecz te uśmiechy ust, ta siła serca i ta wymowa myśli nikomu nie są pieszczotą, ani skrzydłem, ani szczęściem i nie będą. Tak rozkazywały gwiazdy.
Uczuła w sobie ciężar uwięzionych uśmiechów, uczuć, słów tkliwych i lotnych, i pojęła, że z brzemion ziemskich najcięższem może do niesienia brzemieniem są nieoddane nikomu klejnoty duszy. Pojęła to i pochyliła kibić ruchem, pokornie przyjmującym brzemię.
Odjęła dłonie od twarzy i szukała wzrokiem białej łani, ale wśród drzew rozwieszał się tylko zmrok już gęsty i na ciemnych jego zasłonach nie rysowała się żadna wdzięczna postać. Tak przybywają i odchodzą świąteczne momenty natchnień wielkich, w oddali rysujących obrazy Wysp Błogosławionych, a po ich odejściu przychodzi szary zmierzch i na długo znika z oczu biała łani.
Ale Wyspy Błogosławione na oceanie życia są; i teraz, daleko wzrok puszczając, patrzy na jedną, pełną radości. Zamieszkuje ją dwoje szczęśliwych. Widzi ich promieniejące twarze, ich połączone dłonie, i tę grotę lazurową, do której pod łukiem różanym wstępuje ich tryumfująca młodość i miłość. Widzi to wszystko, i nie dziwi się, chociaż pamięta, że niedawno on ją — nie tamtą — wołał pod sploty tryumfalnego łuku. Lecz jej duch tylko był mu znanym, a słabem jest panowanie ducha nad światem cielesnym i do zgaszenia blasku jego szerokich źrenic, wystarcza jedno mrugnięcie widzialnej powieki. Zgasł dla niego jej blask, przebrzmiał głos — i ona sama zapada w zapomnienie głuche, razem z tem wszystkiem, co, mając byt bezcielesny, dla świata, obleczonego ciałem, długo żyć nie może.
Wiedziała, że tak się stanie, i uczyniła, aby się stało; a teraz z oczyma, pełnemi łez, prostuje kibić i mówi sobie, że uczyniła dobrze. Uczuwa dumę, jedyną dumę, do której jest zdolną, powstałą z myśli, że uczyniła dobrze. Uczuwa radość, jedyną radość, którą Bóg posiał na jej krótkiej fali, zapaloną u słońc, przyświecających innym. To słońce, w którego blasku oni teraz stoją, ona roznieciła na pociemniałem ich niebie; ten kwiat szczęścia, który wieńczy ich czoła, ona wynalazła wśród piołunów ziemi. Tę Wyspę Błogosławioną, na którą wstąpili, ona wydźwignęła nad ocean ziemskich szlamów. A ponieważ słońce, kwiat i wyspa wynurzyły się z jej wyrzeczenia się i wytrwania, więc wierzy w wolę swoją i przed oczyma jej pamięci staje rycerz, nad wszelkie zło silniejszy.
Ze wzrokiem, daleko patrzącym, skłoniła głowę i w pożegnalnym ukłonie posłała im słowa: niech skrzydło anielskie zawsze na twarzach waszych wypisuje litery radości!
Do tego, który niedawno, gorącem i tęsknem wołaniem wzywał ją ku sobie, mówiła:
— Leć beze mnie, lecz leć! Z oddali słuchać będę szumu twoich skrzydeł i każde ich uderzenie zwycięskie brać w serce, jak czarną perłę. Leć, zdobywaj i laury swe rzucaj pomiędzy ciernie naszej niwy!
A do kobiety, której go oddała, mówiła:
— Kwitnij, narcyzie, mów mu o cierniach naszej niwy i wiedź go pod gwiazdy, pod moje i twoje gwiazdy!
Gdy tak w myśli mówiła, czuła, że łzy, których miała pełne serce, tężały w czarne perły.
Więc choć zmierzch gęstniał i łosie wzdychały jeszcze, przypomniała sobie, jaki wspaniały parasol rozpinała dziś stara grusza na dziedzińcu Dobrzyńskich, i jaki pod rzeźbami ze szkarłatu i złota rozlegał się szczebiot dzieci.
Było to w południe.
Są pomiędzy wieczorami, pełnemi wzdychań i zmroku, jasne południa z błękitnem niebem i wesołem słońcem; są w ciszach głuchych skowrończe szczebioty dzieci; jest w sercu bolącem struna, zaczepiona o niebo, o ziemię, o kolebki, o groby, o serca inne i...
Nie już słońce ostatnie zachodzi
A po złej chwili piękny dzień nadchodzi...
Jest na łodzi, która przez falę czasu przenosi serce samotne i smutne, przyjaciółka z dłonią, na pozór twardą, lecz mającą dla rozpłakanych pieszczoty macierzyńskie, z łonem, na pozór oschłem, lecz pełnem mleka i wina... Oblicze jej przegląda z dni pokratkowanych, u których końca, jak na marginesach przepysznych ksiąg starodawnych, stoją Anioły, wymalowane srebrem czystości i lazurem ukojenia.
A gdy łódź życia w złą chwilę przebywa falę czasu — kto wie, jakie u kresu fali rozwierają się przedziwne i nieskończone pogody Bożego dnia!
Więc w górę serce, i czoło, i dłonie!
W górę, serce — młocie wierny! W górę, o myśli — ptaku wolnoskrzydły. W górę, ręce — pracownice dumne i pokorne, bo dzieła wielkie pełniące, gdy można, a mrówcze roboty, gdy trzeba!
Radości nie ziemska, nie gliniana, nie po płytkich powierzchniach tocząca swe kwietne nektary, lecz w płomienne jądro duszy lejąca się z wyżyn powszechnego ducha — znijdź, spłyń — i z cieniów melancholii, z szarzyzny powszedniości, z głodów serca, z nędz ziemi, z bogactw serca i ze skarbów ziemi — wyprządź złoto poematu!
O! w górę serce moje nieszczęsne i szczęsne!
...Ludzkie przygody po ludzku znoś,
Jeden jest Pan smutku i nagrody.
Gdy tak myślała, coś w pobliżu zaczęło zlekka muskać mchy i liście, aż z gęstwiny wychylona, u boku jej stanęła łani biała i gibką szyją na ramieniu jej zawisła.
Wtedy nad gładzonym kamieniem świerk powiał ciemnym płaszczem i zaszumiał.
Było to hasło, wnet powtórzone blizko i daleko, ze strony Wschodu i ze strony Zachodu, od Północy i Południa, aż wszystkimi głosami swemi zagadała puszcza.
Za rzekami i strumieniami, za polanami i łąkami, potoczył Bór-Lada basową, głęboką swą gammę; w Czarnej Smudze mruczeniem podziemnem ozwały się żubry i w norach ciemnych zaszeleściły tysiączne gniazda robacze, a gdy dołem pomykały lekkie biegi lisie, górą z szumem płynęły szerokie skrzydła orle i ostrymi pogwizdy odzywały się na wierzchach pisklęta krogulcze. Na Sarnim Skoku zadzwoniło szczekanie jeleni, stado sarn rudych lekkiemi stopy przebiegało błonie, nad strzechami wsi budniczej rozległ się klekot bociani, a na Wielkim Nikarze szeptały wojska trzcin, wiatr gwizdał w oczeretowe flety i z żałosną nutą harfy eolskiej ocierało się o błękity stado odlatujących żórawi.
A po lipowych gajach, jemioły dokoła czół rozłożystych wiły i wiły wiecznie świeże wieńce i po leszczynowych ogrodach kapały i kapały z róż dzikich, z jarzębin i z kalin deszcze krwawych jagód.
Cicho na Hrudach z jeżyn, z malin, ze splątanych grabów osypywały się liście brunatne i żółte, martwym szelestem szły po mchach siwych rozmowy rdzawych paproci i głośną, dumną, pełną zapytań i pełną łkań mową szumiały dęby, które ze zwierciadła wód czarnych, jak smoła, nakształt ramion stęsknionych, wyprężały ku niebu potężne swe wzrosty.
Rozszemrały się, rozdzwoniły i rozklekotały Lsna, Gwozna, Biała, Łotewka, Narewka, Jelonka, wszystkie rzeki od ojca Nikaru ku matce Wiśle biegnące, wszystkie krynice, bijące w odwiecznych cieniach, wszystkie naszyjniki z turkusów i kryształu, któremi wieszczki wód obwiesiły szerokie łono tej puszczy.
Coś tam daleko — turkoce!
Czy to wozy Jagiełły ciągną pobite żubry i tury ku grunwaldzkim polom, lub Mostem królewskim toczą się karoce Siedmiogrodzianina i w królewskiej chwale przetaczają się lasem, ku oblanej purpurą namiotów myśliwskich górze Batorego?
Coś tam rozlega się tryumfalnem wołaniem! To w bankietowym okrzyku rycerze, dworacy, wzbili pod modrzewiowe sklepienia, kochane imię Zygmunta Augusta.
Coś ze stron wszystkich zastukało, budząc uśpione echa i zwierzęta!
To Budnicy żelaznymi topory uderzyli o pnie olbrzymek, aby puszcza wysłała je na morza dalekie, jako wyniosłe, niezłomne heroldy swej sławy.
A co tam tętni na szerokiej drodze? Leśną drogą, z gwiazdą na hełmie i z cudnym uśmiechem na ustach, przybywa z krain czarownych snów i baśni, rycerz, nad wszelkie zło mocniejszy.
Dzwonki wysokie na mogilnym kopcu szepcą «Anioł Pański», a wtórzą im dęby młode na obozowych okopach...
Wyniosłe i rozechwiane szczyty opowiadają przelatującym wiatrom o przepłynionych wiekach i zapytują u nieba o tajemnicze wędrówki i cele jego dróg mlecznych i wozów gwiaździstych.
Ziemia wytchnęła z siebie wilgoć łez, które ściekają w nią przez wieki i rozwiej próchen, którą istoty i rzeczy pomarłe wsypały się do jej łona...
I tylko nad Nieznanym Rogiem panuje ciemność i cisza. Czy nie wybłyśnie tam płomień, unoszący ku obłokom rycerza w zbroi, albo wieszcza z lirą? Czy nie powieją stamtąd wonie bursztynów i tomek, palonych w chwalebnym kadzidle?
Ciemno i cicho było nad Nieznanym Rogiem, bo rzadkimi bywają na ziemi blaski i dymy wniebowzięć. Natomiast, powietrzem, wyraźnie i jasno, srebrnie dobitne, popłynęły brzmienia dzwonu.
Był to kościelny dzwon; brzmiał od uroczyska Mogiły, z którego miasto, żywcem pod ziemię zapadłe, o każdym zmierzchu wysyła na ziemię głos dzwonu, aby oznajmiał, że ono żyje. Podówczas wszystko, co w puszczy miało głos i mowę, poczęło usuwać się w milczenie przed tym głosem rozległym, donośnym, bolesnym.
Ucichły szumy drzew, pomilkły westchnienia łosiów, stopiły się z ciszą szeleszczące rozmowy paproci, rzeki, krynice, strumienie klekotać i szemrać przestały; a w oddechu ziemi, nabrzmiałym odwiecznemi łzami, sam jeden tylko dzwon podziemnego miasta śpiewał po zmierzchach leśnych swoją pieśń tragiczną.
Nad gładzonym kamieniem królewskiego krużganku, pod uciszonym świerkiem, kobieta, z dłonią, wspartą o gibką szyję łani, kibić pochyla ku stronie, z której przypływa pieśń dzwonu — i słucha. Nad świerkiem wybłyskuje gwiazda i złotem okiem spogląda z nieba na mroczne dno Zamczyska.
Usta kobiety poruszają się cichym szeptem. Odmawia ona akt miłości:
— ...Kocham cię nad życie... Kocham cię w woniach twej ziemi i w śpiewach twych ptaków, w szeleście kłosów, w szumach lasów, w dzwonieniu wód, w mgłach nad łąkami.
«Kocham cię w kwiatach twych polnych, ziołach dzikich, kamieniach i krzyżach przydrożnych, w białych całunach śniegu, w czerwonych żarach zachodu, w świtach sinych, zmierzchach smutnych i w gwiaździstych nocach; kocham cię w chmurnych sklepieniach, które stoją nad gorejącym szkarłatem twych jesieni, w gniazdach i falach, we wrzosach i różach, w tajemniczem piśmie, którem wiatry okrywają rozłogi twych białych piasków i w czarnych brózdach, któremi pługi oraczy wyrzeźbiają oblicze twej roli...
«Kocham cię w ludzkich łzach, myślach, czynach, nadziejach, snach złotych i kamiennych dolach, nawet w budzących litość i trwogę błędach, w rozpromienianiach się i przygasaniach twej chwały, w twych śpiewnych i bohaterskich duchach...
«I nadewszystko, najmocniej, najrzewniej, najwierniej, najdumniej, kocham cię w twem nieszczęściu!»
Takim był jej akt miłości; a gdy go odmówiła, rzekła jeszcze:
— Z tobą, przy tobie dla ciebie, aż kiedy:
Ziemi zleciwszy śmiertelne zewłoki.
Ogniu równa prędkiemu, przeniknę obłoki.
Była to jej przysięga ślubna.
A potem oczy wzniosła ku jaśniejącej nad świerkiem gwieździe, mówiąc:
— Ojcze! o! Ojcze mój, któryś jest w niebie...
I był to jej akt wiary...
............
............
Jeszcze przez chwilę idą po wielkim lesie drgnienia, westchnienia, dalekie wołania, zmieszane pogłosy i szmery, aż rozpraszają się w gęstych zmierzchach i zapadają w ciszę. Wdzięczna postać białej łani, gęstym zmierzchem owijana, zaciera się, niknie i znika. Dzwon na Mogiłach rozbrzmiewa coraz powolniej, słabiej, ciszej i — milknie.
Nad uciszoną i ciemną Puszczą jaśnieją gwiazdy — jej pochodnie i pociechy, jej mocne straże i nieśmiertelne nadzieje.