<<< Dane tekstu >>>
Autor Eliza Orzeszkowa, Tadeusz Garbowski
Tytuł Ad astra
Podtytuł Dwugłos
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1904
Druk W. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XXXIV.
Wiedeń.

Wśród sprzętów z egzotycznymi kształtami, fraszek wymyślnych, barw chorobliwych, oświetleń sztucznie wywołanych, stanęła przede mną narcyzem wysmukłym i białym. Wionęła mi od niej niepokalaność pól, wyziewami życia ludzkiego nietkniętych, wionęło coś ze świeżości twoich zaciszy leśnych i z wiośnianego wdzięku jabłoni, które po waszych sadach stoją w godowych sukniach z blado-różanego kwiecia. Prawem kontrastu uwypukliła się na nektarniczem tle, wśród którego ją ujrzałem, i oko moje wyodrębniło ją od otoczenia wprzód, nim zdziwienie dozwoliło mi zdać sprawę przed samym sobą z uczuć doznanych.
Stojąc przed nią, nie tylko czułem, iż mam brew ściągniętą i zły ogień w oczach, lecz ani brwi rozmarszczać, ani ognia złego w oczach gasić nie chciałem. Jej narcyzową twarz owiewał lekki rumieniec, gdy z życzliwym uśmiechem podawała mi na powitanie rękę i kilkoma słowy łagodnie przypominała czasy, w których byłem «tak nieskończenie dobrym dla jej matki». Tym sposobem mnie i siebie postawiła od razu na poziomie wyższym od banalnych zadziwień i zapytań, od tych nadewszystko wspomnień, w których tkwić mogły żądła urazy i zawstydzenia. Było w tem wiele prostoty i delikatnego taktu, za które uczułem dla niej wdzięczność.
Pomimo to zapragnąłem odejść i co prędzej zostać sam na sam z chmurą smutku, która na nowo opadać mnie zaczęła; lecz znasz Idalię: wbiegła do salonu z potokiem słów, wykrzyków, powitań, zapytań, na które sama odpowiadała. Była w tej chwili uosobieniem nadzwyczajnej i szczerej radości, którą sprawiał jej powrót mój. Oplątała mię tem wszystkiem, ujęła zresztą i na czas jakiś przy sobie uwięziła. Najwięcej uwięziła opowiadaniem, odsłaniającem przede mną fakty na pozór proste, a które dla mnie jednego miały tajemnicze cienie wielkich głębin.
Wszak prawdą jest, że Idalia błagała cię, abyś przybyła do niej na miesiące zimowe, i miała jakieś powody mniemać, że prośby jej wysłuchasz? Tymczasem, zamiast przybyć, przysłałaś tu swoją i jej młodziutką krewną. Zapragnęłaś, aby dzieweczka, żyjąca w żalu po utraconej matce i w głębokiem osamotnieniu wiejskiem, czas jakiś spędziła wśród rozrywek weselszego świata, i w tym celu przysłałaś ją pod opiekuńcze skrzydło Idalii.
Idalia święcie wierzy, że umyśliłaś młodą towarzyszkę swą rzucić w wir uciech światowych i jej świat, a ją światu pokazać.
Idalia święcie w to wierzy... ale nie wymagaj wiary tej ode mnie.
Co jej powiedzieć, jak do opuszczenia Krasowiec skłonić ją mogłaś?
Nie zadziwił jej wcale widok mój. Mogłem zrazu przypuszczać, że Idalia mówiła jej o blizkim moim powrocie z gór. Jednak nie. Wcale jej o mnie nie mówiła.
— Nie wiedziałam, że się znacie, żeście się już spotykali? Gdzie? Kiedy? Wśród jakich okoliczności?
Wówczas wstałem i, stanowczo oświadczywszy, że odejść muszę, żegnałem panie.
Z nad japońskiej wazy, w której układała pyszny pęk kwiatów, podniosła twarz bledziutką i z pomiędzy liliowych irysów drobne jej usta z bladego koralu uśmiechnęły się do mnie tak samo łagodnie, życzliwie, jak przedtem. Ale nie okazała niczem żalu, że odchodzę, ani chęci, abym powrócił; nie wymówiła ani jednego słowa i powieki opuściła na oczy tak, żem ich osrebrzonego błękitu nie widział.
Wtedy dopiero spostrzegłem, że jest bledszą, niż przed dwoma laty, że kibić ma wyszczuploną, powiewniejszą, a na czole, owianem lekką pozłotą włosów, piętno jakiegoś wyrazu, którego wówczas na niem nie było.
Nie wiedziałem co, ale coś było na tem czole, gładkiem jednak i białem, jak płatek narcyza, co skłaniało do zamyślań się i zapytań... Jakieś piętno, jakiś cień cienia, może ślady od długich pocałunków bólu, czy tęsknoty.

............

I gdzież jest na ziemi duch tak wyniosły i tak dla rzeczy ziemskich obojętny, któregoby dziwiło, żem rychło tam powrócił?
Takim duchem jam zostać próbował, aż oddalając się od ogniska ciepła, życie moje zakreśliło łuk tak odsłoneczny, że chwila jeszcze, a przedwcześnie i marnie zniknąłbym z podsłonecznego świata.
Rychło wróciłem pomiędzy fraszki egzotyczne, kształty dziwaczne, barwy chorobliwe, pośród których, z gęstwiny liliowych irysów uśmiechnął się do mnie życzliwym i skromnym uśmiechem koral ust zbladłych w jakichś gorzkich wodach. A to było główną rychłego powrotu mego przyczyną, że uśmiech ten był anielskim.
Przez parę dni myślałem o sercach białych, których nie plamią żółte krople zawziętych uraz i przed których dobrocią cofa się czerwony gniew. Myślałem o oczach, które w wizyach nieziszczonego szczęścia otaczają się ciemnemi smugami cierpienia, o alabastrach czół, nieujętem żadnemi słowy piętnem tęsknoty naznaczonych i — dowiadywałem się, czem jest współczucie. Wiem już teraz. Współczucie — to przechodzenie bólu z serca do serca.
Zaczynam wyczytywać pierwsze zgłoski alfabetu twego, kuzynko... Wprzód, nim powróciło do mnie uczucie, że to dziewczę jest piękne, uczułem, że długo było ono smutne, a że wolno mi mniemać, iż byłem źródłem tego smutku, zaciężyła na myśli mej zagadka, o której ty powiedziałabyś po prostu, że jest głosem popełnionej winy, nad którą ja uśmiechnąłbym się dawniej ze wzgardą dla wierzeń gminnych, a która teraz niepokoi mię, dopominając się o rozwiązanie, chociaż nie wiem jeszcze jak ją z całokształtem pojęć mych zestroić.
Są, znać, prawdy, których poznanie musi być nam przyniesione na ostrzu życia. Nie bierzemy ich w siebie z książek, ani z ust cudzych, i przenikają one w nas dopiero razem z tem ostrzem. Miałaś słuszność, mówiąc, że różnemi są drogi poznawania.
Przychodzą mi teraz do pamięci słowa twoje:
«Mniejsza o pochodzenie gorzkiej kropli; gdy w czystej duszy jest, dusza ta staje się droższą i szanowniejszą dla człowieka, który ją również czuje i dźwiga w swojej».
Dusza jej stała mi się droższą, odkąd rozpoznałem w niej gorzką kroplę...
Czy, rozszerzając to psychiczne zjawisko, nie możnaby w niem odkryć źródła tej między-ludzkiej miłości, której nigdy pojąć, ani doświadczyć nie mogłem? Czy nie z tych gorzkich kropel, rozsianych po ludzkich duszach, powstaje łańcuch braterstwa ludzkiego? Smutny łańcuch, którego ogniwami są łzy — i może błogosławiony łańcuch, skoro łzy przepaja tęczowymi blaskami pocieszenia!...

............

Idalia mówić raz zaczęła o jej niby talencie muzycznym, a że zaczepiwszy o przedmiot jaki, wyczerpuje go zwykle do szczegółów, więc dowiedziałem się również o długich studyach muzycznych, odbytych w Paryżu jeszcze za życia matki, i o tem, że teraz długie godziny wieczorne spędza przy fortepianie.
— Jak w puszczy! — żałosnym głosem skarżyła się Idalia i wyrzekała długo na niesłychaną obojętność tej młodej istoty dla licznych ponęt stolicy. Wprawdzie oglądać jej nie potrzebuje, bo zna ją z blizka, niegdyś czas dość długi z matką w niej spędziwszy, ależ są tu rzeczy nowe, z pewnością jej nieznane, jest mnóstwo rzeczy nowych, ciekawych, ślicznych... Ale ona o zabawie żadnej słuchać nie chce, i w tak pięknem, wielkiem mieście żyje tak samo, jak w puszczy...
— Jak w puszczy! — ozwało się u okna ciche echo, w którem, pomimo, że było cichem, zadźwięczała figlarność, prawie dziecinna.
Siedziała u okna, przy bambusowym stoliczku, zarzuconym jedwabiami o spłowiałych barwach, zajęta wiązaniem z tych jedwabi jakichś misternie leciuchnych wzorów, a mnie od kwadransa już pochłaniało przypatrywanie się z głębi pokoju delikatnym liniom jej profilu, który, uwypuklając się na tle amarantowej szyby, przypominał kamee, rękoma mistrzów rznięte w masie perłowej i osadzone na szybach z krwawników. Profil ten zwrócił się teraz ku Idalii, w nagłem rozjaśnieniu pieszczotliwego uśmiechu. Lecz uśmiech ten był krótkim tylko błyskiem, po którego zgaśnięciu znowu nad jedwabiami pochylona, stała się tak ode mnie oddaloną, jak gdyby rozdzielało nas siedm rzek i siedm lasów.
Nie wiem jakim sposobem rzuciła pomiędzy mną a sobą to oddalenie, którego nie umniejszyła potem żadnem słowem, ani spojrzeniem, żadnym objawem, mogącym w najdalszem choćby przypuszczeniu zdradzać chęć zbliżenia mię do siebie. Nie mogłem spodziewać się tego po pierwszem powitaniu naszem, lecz w niespodziance tkwił tajemniczy urok powolnego rozpoznawania rzeczy dostojnych i czystych. Pieszczotliwy zarys jej miękkich ust nie jest zwodniczym; jest zawsze wiele słodyczy w sposobie, jakim mię wita i odpowiada na rzadko zwracane ku niej słowa moje: lecz spokój jej ruchów, rysów, słów i postąpień jest tak czystym od skaz, które dla bacznego oka wytwarza zalotność, lub płochość, że staje się przez to dostojnym.
Zgasł tedy szybko błysk jej uśmiechu, a ja nie czyniłem nic, aby wywołać go na nowo. Nie otworzyły mi się usta dla wymówienia prośby o popisanie się posiadanym talentem. Wyręczyła mię w tem Idalia, której prośby i nalegania nie osiągnęły przecież skutku. Odmówiła, wymawiając się grzecznie brakiem chęci i usposobienia. Nie wiedziała pewnie, jak tą odmową bierze mię za serce i — za pamięć. Przypomniała mi tem gałązkę barwinku z Giessbach i uczułem radość, że odnajduję ją taką samą, jaką była wówczas.

............

Upłynął szereg dni, w których zacząłem powracać do pracy. Powracałem do niej zwolna, bo sił nienaruszonych nikt od pałacu śmierci do warszatu pracy przynosić nie może, i powracałem znacznie zmieniony. Odradzają się we mnie dawne dla myśli mej zapały, lecz zarazem czuję, że nie jest już ona moją jedyną. Tak jak wprzódy, widzę ją wysoką i wielką, lecz zjawia się przede mną w wieńcu innych szczytów.
Czy pamiętasz, coś mi opowiadała raz o nauce, że jest ona panią marmurową, na wozie żelaznym jadącą, która wówczas krainy przebywane ogrzewa i użyźnia, gdy przed nią, ze złotymi włosy, ku celom podniebny rzuconymi, leci płomienna gwiazda miłości.
Powracam do pracy w towarzystwie Psychy twojej, która szepce mi rzeczy, dawniej nieznane, rzeczy, dawniej gardzone, bez których «zakrztusiłem się był suchym piaskiem pustyni».
Czy kiedykolwiek wezmę w siebie, na własne i na stałe dziedzictwo, tę gwiazdę, «która ogień nieci i ogniem świat przepływa?»
Posłuchaj, jakim sposobem z blizka, z blizka uczułem na sobie jej oddech.
Byłaś w Wiedniu, znasz to miasto; czy pamiętasz Graben i tłumne na nim przechadzki mieszkańców Wiednia, w te popołudnia jesienne, lub zimowe, których wczesne ciemnienia rozświecają pożary sztucznych świateł? Panuje tam wówczas wielki tłok ludzki, ze szmerem rozmów, toczących się po chodnikach, grzmotliwy turkot powozów, przebiegających środkiem ulicy, a w białem i naprzemian rumianem świetle lamp niezliczonych, z za zwierciadlanych szyb magazynów, niezliczonemi barwami i blaskami jaśnieją skarby Golkondy. Ku tym-to właśnie skarbom, aby świetnością ich oczy napaść, lub cząstkę na własność zdobyć, od szeregu lat dążyć nauczyli się w pewnych porach mieszkańcy Wiednia.
Byliśmy jak inni; szliśmy z falą tłumu, a właściwie udawała się tam Idalia i nas do towarzyszenia sobie namówiła. Nie potrzebowała długo namawiać; młoda towarzyszka jej z łatwą gotowością na projekt przystała, mówiąc, że chętnie świetności Grabenu zobaczy. Lecz gdy dla włożenia odpowiednich ubrań na chwilę odeszła, Idalia tajemniczo zaszeptała do mnie:
— Nie wierz ani trochę, że ma chęć oglądania magazynów na Grabenie. Idzie tam, bo chce przypomnieć sobie chwile, w których miejsce to nieraz zwiedzała z matką. Dwa już lata minęły, a żal po matce tkwi w niej jeszcze bardzo głęboko. Są przecież na świecie takie dziwne natury, że gdy uczucie jakiekolwiek raz w nie wpadnie, już go i po drabinie, chociażby z róż uplecionej, wyprowadzić niepodobna. Ja-bym tak nie mogła... Ja-bym otruła się tak długimi smutkami.
Idalia istotnie jest jedną z tych, których smutek otruwać nie ma czasu, bo odgania go pierwszy powiew strusiego pióra na kapeluszu i roztlenia pierwsza kropla jakiegokolwiek, byle modnego, nektaru.
Zamyśliłem się o tych dziwnych naturach, z których raz zapadłego uczucia, po drabinie, nawet z róż choćby uplecionej, wyprowadzić niepodobna, gdy Idalia wtajemniczyła mię głębiej jeszcze w jedną z tych natur.
— Czy wiesz, co mi wczoraj jeszcze mówiła Henrysia? Kiedy na nią za zbyt długą po matce żałobę gderać zaczęłam, te słowa powiedziała, te zupełnie, pamiętam dobrze, bo było to przecież wczoraj. «Gdybym w przyszłości kiedykolwiek, w Paryżu, czy w Trouville, czy na wierzchołku samej Jungfrau spotkała jaką miłość, która pogodnej mojej wierze wydałaby się lazurowym aniołem, nie spodziewam się klejnotu, któryby mógł dorównać sercu matki», a potem jeszcze dodała: «tem więcej się nie spodziewam, że nie mam już pogodnej wiary».
Piękna terrasa hotelu w Giessbach, wysoka krawędź skały nad tonią jeziornych wód, jej suknia jasno-perłowej barwy i tkwiąca przy staniku gałązka barwinku — wszystko to stanęło mi przed oczyma z wypukłością rzeczy, wczoraj widzianych, przy dźwięku słów, które powtarzała Idalia, a w których poznawałem własne słowa moje.
Ciekawym, czy przez ten długi szereg dni, gdy w tak wiernej pamięci powtarzała usłyszane ode mnie słowa, oczy jej patrzały w dal daleką, ku skałom i wodom Giessbachu? i czy były bardzo smutne? i czy tak, jak teraz, nie było w nich ani jednej iskry gniewu na zuchwalca, który zrabował ją z pogodnej wiary?
O falo, nie tylko czysta falo, lecz tak wierna!
Zaledwie o paręset kroków oddaliliśmy się od mieszkania Idalii, zaczęli ją spotykać znajomi, którzy dążyli w tę samą, co my, stronę, i na sposób różny uciechę swą ze spotkania manifestowali. Niebawem zaś rzeczy same przez się tak złożyły, że para ludzi najmłodsza i najluźniejszemi nićmi z towarzystwem związana, wyodrębniła się z towarzystwa, i gdy Idalia postępowała w otoczeniu spotkanych pań i panów, myśmy znaleźli się obok siebie, pomimo coraz gęstszego zaludniania się chodnika, tak we dwoje, jakby dokoła nas roztoczyły się wody jezior Giessbachskich, lub pustynne obszary białowieskiego Nikaru.
Jeszcze dzień nie zupełnie był się skończył i lamp na ulicach nie zapalano. U końca szerokiego Ringu, w rozstąpieniu się wysokich gmachów, niebo opuszczało kurtynę bladobłękitną, na której zachód słońca wymalował szlak z przepojonych złotem czerwieni i fioletów. Od tych świateł dalekich, które kędyś nad czystemi polami zapalała cicha natura, szły na wspaniałe gmachy, hałaśliwe ulice i rojne tłumy miejskie jakieś tęskne kolory i tony, szło i wsączało się w tę kamienną, parną, zdyszaną realność, którą jest wielkie miasto, jakieś tchnienie nadpolne, lekkie, niemal mistyczne tchnienie radości, ku któremu dusza wzdycha.
Spojrzałem na towarzyszkę swoją i zobaczyłem, że wpatruje się ona w kurtynę niebieską oczyma, pełnemi tęskności i zadumy.
Odgadywałem, że myślą była bardzo daleko od wszystkiego, co ją tu otaczało, i ode mnie. Miała też pozór istoty, nagle ze snu zbudzonej, gdy zwróciłem się do niej z uwagą, że w tej chwili duszą przebywać musi wśród modrzewi Krasowiec, lub sosen i świerków Białowieży. Bez najmniejszego wahania odrzekła, że istotnie myślała o tem, jak świetnie i cicho w tej przedwieczornej porze słońce spływa za czarną ścianę puszczy, i że po zniknięciu jego tarczy, nad ścianą tą powstają takie same kolory i światła.
Nigdy jeszcze od ponownego spotkania się naszego tyle słów na raz nie wymówiła, i uczułem, że trzymam w ręku klucz, który najłatwiej otwiera jej skromne, czy dumne usta.
Zbliżyliśmy się tymczasem do miejsca, kędy, jak wiedziałem, dążyła, w celu przywołania przed wyobraźnię widma zniknionej ze świata matki.
Jakkolwiek sam nie doświadczyłem nigdy takiej żądzy, zrozumiałą jednak jest dla mnie ta żądza serca, która niekiedy skłania ludzi do chodzenia po cmentarzach i zaklinania tam więdnących kwiatów żałoby, aby odkwitły. Wszystko jedno, po jakich cmentarzach, bo każde miejsce, na którem pozostały momenta nasze, niegdyś żywe, a potem umarłe, jest pełnem mogił, nam jednym widzialnych. Wiedziałem, że na jedną z takich mogił wiodą ją teraz wspomnienia, i zapragnąłem, aby jej nie dostrzegła, aby z niej nie zerwała czarnego kwiatu żałoby. A miałem już klucz magiczny do jej myśli i ust.
Gdy szła obok mnie zamyślona i niezważająca na nic, co działo się dokoła, czułem więcej jeszcze, niż spostrzegałem, spokojny i równy rytm jej kroków, którego nie mąciła nawet potrzeba niemal ustawiczna rozmijania się z idącą nam na spotkanie falą przechodniów. Przechadzką zapewne wywołana różowość z lekka ożywiała białość jej twarzy, a promienie włosów, krnąbrnie wysuwające się z pod małego kapelusza z kilku stylizowanymi bławatkami, czoło okrywały pozłotą przezroczystą. Że ta głowa dziewczęca wydała mi się przedziwnie wiośnianą, że wydała mi się nad otaczającą szyję przepaską z piór srebrzystych, kwiatem, wychylającym się z posrebrzonych śniegów, to proste zupełnie; ale gorąca chęć odgarnięcia od niej kirów żałobnych, rozproszenia z nad niej rosy łez skwarnej, byłaby mię przed niedawnym jeszcze czasem mocno zdziwiła.
Kiedy nad huczną i rojną ulicą mnóstwem płomieni białych i rumianych lampy zapalały się na wierzchołkach słupów i za lustrzanemi oknami magazynów, usiłując, pomimo ścisku, nie oddalać się od niej i krok swój zgadzać z zawsze spokojnym i równym jej krokiem, począłem zapytywać ją: «Czy długo przebywała w Krasowcach? Czy od dawna zna ciebie, kuzynko? Czy dobrze zna puszczę? Czy widywała wieńce jemioły na lipach i śnieżne tawuły, świecące w ciemnościach lasu? Czy była na Zamczysku? Czy była tam, kędy z wód czarnych, jak smoła, dęby olbrzymie wznoszą się ku niebu, do bajecznych Atlasów podobne? Czy zwiedzała osady budnicze i czy w wieczory gwiaździste, gdy tak jest cicho, że słyszeć można malutkie wystrzały balsamin dzikich, skrzydłami nocnych motyli trącanych, słuchała legend i baśni, w których ludzkie dzieje przeglądają się jak w czarnoksięskiem zwierciadle? I jeszcze zapytywałem ją: czy zna historyę rodu Zdrojowskich? Czy zna ciebie naprawdę, z blizka, aż do dna twej duszy, aż do głębi dni i myśli twoich?
Odpowiadała z wahaniem, z lekkim niepokojem, z nieukrywanem zdziwieniem, że o tem wszystkiem wiem, z uciechą, żem ciekaw tego, co dla niej nad wyraz miłe i drogie. A gdy mi już powiedziała, że to, o co ją zapytuję, jest jej nad wyraz miłe i drogie, pękły zapory, które słowom jej stawiała nieśmiałość, czy duma, czy skromna wobec mnie małomówność.
Rozmowa nasza stała się ożywioną, chociaż ja ze swej strony przyjmowałem w niej zrazu taki tylko udział, jaki nieśmiałe drżenia liści przyjmują może w śpiewie słowika, strzegąc, aby nie ustał.
Zmieniły się postawy, które zajmowaliśmy względem siebie przy ostatniem widzeniu się naszem w Giessbach. Jeżeli ja podówczas byłem mówcą-monologistą, a ona moją cichą i w sobie skupioną słuchaczką, to teraz ona mówiła o tobie, o puszczy, o wszystkiem, co w tobie i dokoła ciebie, a jam tylko przedłużać usiłował śpiew jej słowiczej duszy, tego tylko strzegąc, aby nie umilkł w nowym jakim powiewie nieufności, czy rozterki.
I jeżelim ja wówczas, uniesiony falą gorącej krwi, miał ogień na policzkach i żar zapału w oczach, a ona, w miarę trwania mowy mojej, stawała się coraz bledszą i nieśmielszą; to teraz, widząc w potokach elektrycznego światła, że rumieńce coraz żywsze opływają jej lica i blask coraz gorętszy zapala się w źrenicach, czułem, że blednę i pochylam głowę.
Najkrótszymi rzutami oczu nie śledząc na twarzy mej wrażenia, które mowa jej na mnie wywiera, pełnią uczuć i zmysłów zwracała się ku niedalekiej przeszłości i w słowach słodkich, w wizyach tęczowych, powtarzała mi wszystko, co przesunęło się przed jej wzrokiem, co przepłynęło jej sercem i myślą, gdy znajdowała się w promieniu myśli twej, kuzynko, i przy twem sercu.
Był w tem może hymn uwielbienia, była może apoteoza miłości, były najpewniej barwy, ognie i echa, splecione w takie akordy, jakie bardzo rzadko na świecie wydawać mogą z siebie tak drobne i świeże usta.
Ulica szumiała i grzmiała. Środkiem jej przebiegały niezliczone dorożki i powozy, skrzypiały po szynach żelaznych tramwaje, dzwoniły bicykle, na pozłacanych kołach, i z pióropuszami hiszpańskich liberyi przetaczały się karety dworskie; potoki elektrycznego światła z lamp naprzemian białych i rumianych, lały się na przeciągającą chodnikami teoryę wystrojonych kobiet i mężczyzn, nadewszystko zaś na najjaskrawszą Golkondę, skrzącą się od połysków i barw drogich metali i kamieni, wytwornych jedwabi, najrzadszych płodów, najsubtelniejszych kunsztów świata.
W zgiełku i blasku zanurzeni, o zgiełk i blask tak niedbający, jak niedbającymi o żywioł jakiś ci tylko być mogą, którzy go nawskroś znają, i że im nic upragnionego przynieść nie może wiedzą, szliśmy wciąż obok siebie, rozmawiając o rzeczach podobłocznych.
Bo i ja wkrótce więcej, niż zrazu mówić zacząłem, tego wrażenia doświadczając, że rozmawiam nie tylko z tą idącą obok mnie, natchnioną dzieweczką, ale również i z tobą — o daleka, a tak przecież blizka.
Widmo głosu twojego, o nieznanych mi brzmieniach cielesnych, przybyło, aby wtórzyć dzwięczącemu u boku mego głosowi, aż za sprawą strun serca, z wielką siłą targniętych, i fantazyi rozpłomienionej do najwyższego stopnia, trzeci głos, odleglejszy jeszcze od twego, splótł się z dwoma waszymi głosami. Przybywał z bardzo daleka, z krainy bytów, skończonych na wieki. W krainie wspomnień głęboko śpiących, pod warstwą niepamięci, obudziły się i krasne korony wychylać ku mnie poczęły te kwiaty, które matka moja z pięknej swej duszy przeszczepiać poczynała w malutkie serce syna. I dziwną jest trwałość takich wczesnych siewów, wtedy nawet, gdy są tak wcześnie przerwane, skoro wszystko, co wraz z siewczynią oną poszło pod ziemię, zmartwychwstało teraz, aż spostrzegłem jasny hufiec sprzymierzeńców, otaczających tę dzieweczkę, która mówiła mi o baśniach nad baśniami, tragiczną prawdą rozlewających się po ziemi i o tem, ile w nich bólu, cierpienia, otchłani i gwiazd, i tęcz, i żałobnych zasłon sztandarów nadziei, i walk.
Więc i ja również począłem głośno rozważać, wspominać, żałować, łącząc z przyszłością to, co w przeszłości mej było najlepszego, sobie samemu i tym trzem głosom, które rozmawiały ze mną, obiecywać, że myśl moją, tę myśl, która mi była dotąd jedynym celem i jedyną chlubą, tę myśl, którą czujnie, tkliwie, pracowicie hodowałem na pustyni, wyniosę z pustyni i oddam temu — co kocham.
Tak, powiedziałem to i nie ustami tylko. Wprzód, nim słowo wybiegło na usta, wprzód, nim zastanowienie i wola na wymówienie go przystać mogły, uczucie podniosło się z dna świadomości mojej, jak podnosi się zeń w spotkaniach z myślą świata wiele psychicznych zjawisk, o których przez długie lata mniemać mogliśmy, że nie istnieją w nas wcale.
Od dawna już przebyliśmy huczną i rojną część miasta, zwaną Grabenem. Od dawna też zapewne musieliśmy kędyś za sobą zgubić Idalię, wraz z towarzyszącemi jej osobami i ona nas z oczu zgubiła.
Ujrzawszy, że znajdujemy się w miejscu prawie pustem, na jakiejś bocznej, wązkiej uliczce, na którą dostaliśmy się, nie wiedząc jak i nie wiedząc kiedy, zaniepokoiła się nieco, ale wkrótce odzyskała zwykły spokój rysów i poruszeń, zaczęła iść krokiem zwyczajnym i przez chwilę oddawałem się uczuciu upodobania w zgodności i równości stąpań naszych po gładkim asfalcie chodnika.
Niebawem, bez długiego namysłu, tonem możliwie najobojętniejszym zapytałem ją: czy to, co mówiła Idalia, jest prawdą, i czy istotnie pobudką do przybycia jej tutaj była chęć zamienienia ciszy wiejskiej na ten sposób życia przyjemnościami światowemi zaprawiony, jaki mogła u boku Idalii prowadzić w wielkiem mieście?
Wypowiadając to pytanie, patrzałem na jej usta z uczuciem żywego niepokoju. Wyznaję, że lękałem się ujrzeć na tych ustach kłamstwo, jak gąsiennicę na skrzydle anioła.
Dość długo nie odpowiadała. Zdaje się, że zrazu uczuła się zdziwioną, potem bardzo zmieszaną, aż dwa te uczucia ustąpiły przed krótkim namysłem, po którym zupełnie spokojnie i po prostu opowiedziała, jak było.
Było tak: pewnego wieczoru, przyszłaś do niej i powiedziałaś, że jechać tu powinna, nic więcej — a ona ufa ci tak bez granic, że zaraz odpowiedziała: pojadę! Chciała jednak wiedzieć: dlaczego powinna? Więc powiedziałaś jej jeszcze, że gdy ktokolwiek może kędyś, dla kogoś, dla czegoś rozniecić iskrę pocieszenia, czy trwania, czy wzrostu, czy szczęścia, serce i rękę podnieść w tym celu powinien, i nie trwożyć się przed myślą, czy wypadkiem przeciwność nie udaremni chęci serca i ręki...
Obawa moja była nadaremną. Ty skłamać przed nią nie mogłaś i ona przede mną nie skłamała. Takim ustom ufać można bez granic i ogromne uczucie bezpieczeństwa, uczucie dziwnie słodkiej pewności mieści się w zaufaniu bezgranicznem.
Idalię znaleźliśmy już w domu, nieco zaniepokojoną i wyrzucającą sobie roztrzepanie, z jakiem utraciła nas była z oczu, ale, ujrzawszy twarze nasze, na których odbijać się musiała jasność przegwarzonych wspólnie rzeczy anielskich, pocieszyła się zupełnie, i oznajmiając prędkie podanie herbaty, zaczęła mię na nią zatrzymywać. Ale oparłem się stanowczo. Nie mogłem w tej chwili znieść pustej gadaniny i musiałem zostać sam na sam z sobą. Lekkiem zaledwie dotknięciem dłoni pożegnałem tę, która była najbezpośredniejszą przyczyną tłumu napełniających mię wzruszeń i myśli. Może to nagłe odejście wzięła za obojętność dla stoczonej tylko co rozmowy, a może głębokie jego pobudki odgadywała, nie wiem. Nie okazała nic. Wróciła do swej zwyczajnej, łagodnej obojętności.
Upłynęły prawie dwie doby, zanim tam powróciłem. W porze już wieczornej, wchodząc do mieszkania Idalii, w przedpokoju usłyszałem muzykę fortepianową — i brew zmarszczyła mi się pomimo woli.
Niedowierzanie i nawet niesmak obudzały we mnie opowiadania Idalii o muzycznym talencie jej młodej towarzyszki, wiedziałem bowiem dobrze, jak płaską banalnością bywają najczęściej w tak zwanym świecie na pokaz wystawiane talenta młodych panien. Cofnąć się jednak nie mogłem i nie chciałem. Istniał we mnie mus, istniała konieczność nieprzeparta zobaczenia jej i rozmawiania z nią w dalszym ciągu.
Do tego domu miałem prawo wchodzić bez oznajmienia. W salonie oprócz grającej nie było nikogo. Dźwięki muzyki zagłuszyły odgłos dzwonka w przedpokoju, a kobierzec, zaścielający posadzkę salonu, stłumił szmer moich kroków. Niespostrzeżony, usiadłem na uboczu, tak, że widzieć mię nie mogła, ja zaś widziałem wyraźnie delikatny jej profil, białością odbijający od ciemnej sukni. Zdala od niej paliła się jedna tylko lampa dziwnego kształtu, napełniająca salon z za szkieł różnokolorowych światłem marzącem, w którem nad innemi barwami przemagał napojony błękitem fiolet.
Przez cały ten szereg lat, który nazywa się młodością, zanurzony w pracach naukowych i w nich rozmiłowany, nie miałem nigdy wiele sił i czasu do ofiarowania sztuce. Lecz muzyka posiadała zawsze władzę unoszenia mi uczuć i wyobraźni w światy nadludzkie. Nie opuszczałem też nigdy sposobności oddawania się jej urokom i rozkoszom, ilekroć podaną mi być mogła w czarze wielkiej sztuki, rękoma wielkich mistrzów. Muzyka tedy ani nieznaną, ani obojętną mi nie była, lecz właśnie dlatego począłem teraz słuchać jej z niecierpliwą i prawie gniewną chęcią, aby ustała jak najrychlej. Nie mogłem brać za złe grającej, że w samotności oddaje się zajęciu, do którego przyzwyczaił ją zapewne obyczaj powszechny, lecz wolałbym, aby banalność tego obyczaju nie psuła mi doskonale dotąd harmonijnych zarysów jej postaci, i nie mąciła w tej chwili naszego sam na sam.
Lecz po paru już minutach coś mię w tej grze uderzyło, zdziwiło: jakaś rzetelna umiejętność, czystość tonów nieskazitelna, miękkość dotknięć i brzmień... Niechętny i sarkastyczny nastrój mój zniknął prędko, ustępując przed tą niepodobną do objęcia słowem rozkoszą i boleścią, któremi napełnia mię zawsze muzyka, a których zmieszanie takie, że niepodobnem staje się jedną od drugiej oddzielić, było niejednokrotnie dla mnie przedmiotem analiz i dochodzeń na naukowym gruncie.
Tym razem nie potrzebowałem odtrącać od siebie analizy o zimnych palcach; odeszła sama i bezpodzielnie oddałem się tej fali bolesnej i słodkiej, którą wlewały we mnie tony Szopenowskiego nokturnu. W miarę trwania tych tonów, wzmagała się we mnie ta fala, wzbierała w wysokość i siłę, aż napełniła mię po brzegi, i do uczuciowego życia obudziła każdy nerw mój i każdą drobinę mózgu. Z każdym niemal akordem, czy pasażem, które wypływały z pod natchnionych dłoni artystki i łączyły się dokoła z błękitno-fioletowem powietrzem pokoju, stawałem się coraz więcej samem tylko uczuciem, a pomimo to, z zupełną jasnością przytomnej myśli uświadamiałem sobie, że to uczucie, splecione z mnóstwa różnych pomiędzy sobą dotknięć, jest w źródłach swych wielkiem, zarówno jak w działaniach przepotężnem, że rozpościera się po całym planie ludzkiego życia i sięga za ciasne krawędzie poznawalnych zjawisk tego planu — że jest ono najwyższym napięciem, najszerszą przestrzennością, najbujniejszem wyegzaltowaniem, samą nakoniec maksymizacyą życia.
W tej chwili równie jasno, jak tamte, uświadamiałem sobie i tę prawdę, że tego napięcia i rozprzestrzenienia całej istoty mojej, tego poczucia maksymizacyi życia, doświadczałem za sprawą sztuki, że ona jest ich pierwoźródłem i ostateczną pobudką, i że w tej właśnie potędze spoczywa przedziwna tajemnica jej czaru, tkwi niezmierna jej ważność i wielkość — że nakoniec, wiernym tłómaczem znaczenia sztuki, skutecznym przywoływaczem jej czarów i cudów, może być tylko dusza człowieka, która w samej sobie zawiera je i skupia, dusza silnie i szczerze artystyczna.
Odjąłem dłoń od oczu, w których była wilgoć wielkich rozrzewnień, i spojrzeniem ogarnąłem młodą artystkę, która, nie wiedząc nic o podsłuchującym ją zuchwalcu, oddawała się niepodzielnie unoszącym ją skrzydłom natchnienia. Nie wiem już, jaką i czyją była kompozycya, którą teraz grała, ale widziałem, że myśl muzyczna mądra i płomienna wchłania ją w siebie, jak ocean perłę, i że z pod palców jej, podobna do koronek, uplecionych z pereł, pieśń rozległa, wspaniała spływa i spływa w powietrze fioletowe, na kobierzec o barwach wyblakłych i — na mnie. Czułem na sobie te koronki perłowe, szły one we mnie, przenikały mię do najgłębszych tajni, aż przemieniły się w magnes przepotężny, który mię ku niej pociągnął.
Właśnie ostatnie tony pieśni, w pianissimie tak cichem, że ujść mogło za melodyjne westchnienie, z pod rąk jej wypływały, gdy przed nią stanąłem. Firanki powiek jej podniosły się nad źrenicami, pełnemi ekstazy i łez.
Tak nagle mię ujrzawszy, ani zlękła się, ani zdziwiła, tylko zmieszała się tak ogromnie, jak gdybym podpatrzył, czy podsłuchał wielką jej tajemnicę.
Ruchem powolnym podniosła się z siedzenia i z pierwszych zarysów uśmiechu, które zadrgały na jej ustach, odgadywałem, że chciała żartobliwie tłómaczyć się ze swej muzyki, ze swej ekstazy i ze swych łez. Ale nie mogła. Rumieniec gorący występować począł na jej rozgrzane policzki, ogarniając łuną przejrzystą i skronie, i czoło, i szyję, tak, że stała się podobną do dziecka, które, na gorącym uczynku schwytane, stoi, wahając się, zasmucone i do ucieczki gotowe.
Gdy tak stała przede mną, wzruszona i nieśmiała, cała oblana łuną nietkniętej skromności, źrenice rzęsami przysłaniając, zdjąłem z ciemnej sukienki w dół opuszczoną jej rękę, i jak trwożne skrzydło ptaka z delikatną czułością ukryłem ją w swych dłoniach.

............

Było to przed dwiema godzinami, a teraz jestem sam i ducha swego posyłam ku tobie — o najlepsza! aby ci opowiedział wszystko, co się z nim staje.
Nie waham się nazywać cię najlepszą, skoro serce moje tak oporne i tak gorzkie, zapatrzywszy się w twoje serce, jak zwierciadło wzięło w siebie obraz twej dobroci. I obraz ten stał się we mnie czemś żywem, o czem wiem już, jakie wysącza z siebie słodycze i siły, i jak daleko promieniami swymi sięgać może...
Bardzo daleko sięga i szerokie koła zatacza promieniowanie raz w sercu człowieka nie poczętej, ale uświadomionej dobroci i miłości.
Gdy tylko powiedziałem myśli swej, że jest wielką, piękną, wysoką, ale nie jedyną, gdy tylko myśli swej pozwoliłem, aby zgodziła się na dobroć i na miłość, z pierwszych zgłosek ich powstawać zaczął poemat i z pierwszych kropel ocean. Istniały one we mnie w postaci siły potencyonalnej i kryjomej, upominającej się o wyzwolenie głosami smutków bezbrzeżnych i osłabnięć niespodziewanych, które sączyły z siebie jady, zatruwające nerwy szczęścia i sam nerw życia.
Abym mógł szczęście poznać i żyć dalej, trzeba było zaklęcia, wyzwalającego siły uwięzione, siły żywe i cierpiące pod zwaloną na nie opoką. Zaklęcie to przyszło mi od wpatrzenia się w duszę twoją i od tej wielkiej dobroci, z jaką rękę pomocy wyciągnęłaś do ginącego.
I wiem już teraz, jak wielkie pomoce nieśćby mogły sobie nawzajem dusze ludzkie, gdyby tak, jak nasze, otwierały się wzajem przed sobą i gdyby mieszkała w nich dobroć, ta dobroć, która daje człowiekowi moc samego siebie od siebie odepchnąć i troskę serdeczną roztoczyć nad innymi.
Nie waham się spowiadać przed tobą ze zmian, które zachodzą w duchu moim i są zapewne zwiastunami dalszych kół i promieniowań wyzwolonych ogni i świateł. Jako myśliciel, nie czuję się bynajmniej upokorzonym przez zwycięstwo, które odnoszą nade mną dawnym nowe napływy doświadczeń i wniosków. Niepodobna mi przypisywać wartości pierwszorzędnej umysłom, które, nakształt kamieni polnych, nieruchomo tkwiących przez wieki w miejscu, gdzie rzucił je wypadek natury, tkwią nieruchomo i aż do końca w podścielisku pojęć, które rozesłała dla nich wypadkowa czynności i wpływów pewnej doby życia. Umysłom takim, sztywnym, albo pysznym, nie dostaje giętkości do podejmowania z drogi życia nowych klejnotów poznania, albo tej szczerej czci dla prawdy, która zmusza do schylania przed nią głowy zawsze i wszędzie, z zupełną niedbałością o tej głowy pychę, czy nieugiętość. Umysły giętkie, lotne, szczere, dla swej żądzy poznania kresu nie znają i przed swą zdolnością poznawania nie stanowią tam i nie zakreślają granic żadnych; nie czują wstydu, gdy z wiar lub niewiar swoich coś przekreślić im wypadnie, albo linie jakieś wyprostować, czy wydłużyć, lecz, owszem, unosi je radość widoku, że rozszerzoną jest dziedzina poznania i że oni ją w rozszerzonych granicach wziąć w siebie śmią i wziąć są zdolni.
Gdy zaś z wykreślonych w duchu moim linii wiele teraz wydłużam, lub na działanie nowych oświetleń wystawiam, nie zapieram się przeto samego siebie, ani bluźnię przeciwko słońcu wiedzy, które samo jedno młodości mej przyświecało. Jest ono, tak jak było, przedmiotem gorącej mojej czci i pozostanie nim na zawsze; służebnikiem jego być nie przestanę i ambicya moja nie będzie miała nigdy celu wyższego nad składanie mu w ofierze moich dni i trudów.
Lecz mniemam teraz, że wiedza bywa produktem nie jednego tylko czystego rozumu, i że w głębi złożonej wielce istoty człowieczej istnieje głęboki pokład sił innej, niż czysty rozum natury, sił natury uczuciowej, które również prowadzą wzrok do tajników wiedzy, i których odkrycia czysty rozum najczęściej zatwierdza.
I w to nowe dla siebie źródło poznania badawczą myśl zanurzając, z trudnością rozstrzygnąć przed sobą mogę, co bardziej, co niezawodniej obszar i czystość poznania zapewnia: te pierwiastki, z których składa się czysty rozum, czy te, których połączeniu zwykliśmy nadawać miano charakteru. Rzecz prosta, że łączna tylko praca dwu tych ducha ludzkiego organów sprowadzić może doskonałość i pełnię, lecz ciekawym jest widok rozumów potężnych, które, z braku odpowiednich pomocy od pierwiastków uczuciowych, ślepemi pozostają na znaczne obszary prawd — i ciekawem być musi dochodzenie, ile inteligencyi, ile pojemności, ile prawd, skrystalizowanych w kształty stałe, przynosi niekiedy w darze rozumom potężnym ten stop najlepszych pierwiastków uczuciowych, który nazywamy charakterem wielkim.
Z widnokręgu myśli mojej nie zniknęła ta otchłań, ziejąca smutkiem i zniechęceniem, którą jest poznanie nicestwa ziemi naszej i rozpostartych po niej bytów, w porównaniu z obejmującym je zewsząd bezmiarem wszechświata. Wiem to samo, jak wprzódy wiedziałem, że za kręgiem zjawisk zmysłowych i poznawalnych, który, jakkolwiekbyśmy go rozszerzali niezmordowaną myślą, ograniczonym pozostać musi na zawsze, istnieje niepoznawalność bezgraniczna i nieubłagana, z której, jak z pierworodnej krynicy biją wszystkie nasze jaźni, treści, rozkosze i męki — i że ta Niepoznawalność będzie na zawsze dla pewnej kategoryi umysłów krzesiwem, wzniecającem żądze wiedzy, i gasidłem, oblewajacem je gorzką wodą zniechęceń i zwątpień. Wiem, jak wiedziałem, że za doczesnością ukrywa się wieczność, której nie pojmę nigdy, choćbym był królem ziemskich duchów, i że ta doczesność jest marną i kruchą, i że marniejszą jeszcze, lichszą, czynią ją tłumy ludzkie marne i liche. I gardzę tak, jak dawniej gardziłem, oddawaniem się rzeczom marnym i lichym — pragnę tak, jak dawniej pragnąłem, siłą i czystością ducha wzbijać się nad nizkie poziomy tłumów.
Lecz myślę teraz o tem, o czem dawniej nie myślałem że życie naszej planety i życie rozsianych po niej tworów są, obok niezmiernej prawdy Wszechświata, jego bezmiarów i jego olśniewających blasków, jego początków i jego celów, drugą prawdą, ograniczoną, pełną zatajonych po rozdołach i przepaściach żałości i rozpaczy, lecz dla mnie, jako dla ziemskiego tworu, równą tamtej w wielkości i wadze.
Pierwsza z tych prawd nie unicestwia bynajmniej drugiej, i nie byłbym w stanie pojęciem choćby tylko zaczepić o pierwszą, gdyby nie istniała druga. Tamta olśniewa wyobraźnię moją i każe mi uchylać czoła przed obejmującą mię zewsząd, nieograniczoną i niepojętą, potęgą i tajemnicą — ta, wsącza mi się do serca tożsamością natury i kolei, wzywając wszystkie me siły, aby wzrostowi i szczęściu jej były pożyteczne.
Myślę o tem, o czem nie myślałem dawniej, że służyć można ogromowi przez małość, nieskończoności przez ograniczoność, wieczności przez doczesność, nieznanemu pra-źródłu wszystkich bytów przez wspieranie i wzbogacanie tego bytu jedynego, na który szeroko otwierają się oczy moje, którego też jestem krwią krwi i kroplą kropli.
Szeroko otwierają się oczy moje na byt ziemski, na byt takich, jak ja, istot ziemskich, i wiem już teraz, że pomimo jego ograniczoności i kruchości, pomimo zaczajonych w jego rozdołach i przepaściach żałości i rozpaczy — są w nim kwiaty, których wonią oddychać można piersią szczęśliwą — są w nim rzeczy, godne czci — i są radości, ku którym wzdychała stęskniona dusza moja.

............

O, Seweryno! są też na ziemi czyny tak wielkie, że cena ich przenosi cenę krwi wylanej przez bohaterów na otwartem polu, a tak krwawiące i ciche, że dotknięcia, słowem nawet najcichszem, nie znoszą.
Takie arcydzieła serc mogą nas czołem w proch rzucać przed świętością tego, co im jest natchnieniem i mocą, mogą nam pierś rozrywać orkanami żalu i górnych porywów, ale ściskają nam gardła i zamykają usta, podobnie jak węgiel czerwony, którym Bóg znaczy wargi wybranych proroków, zamyka te wargi na wszystkie rzeczy ludzkie i śmiertelne.
Niechże majestatowi czynów takich nie urąga ani spazm żalu, ani mdły podziw, ani marna podzięka. Nieumniejszone żadnym aktem ludzkiej miary, niech będą, wniebowzięte w srebrnej aureoli milczenia!


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autorów: Eliza Orzeszkowa, Tadeusz Garbowski.