Album biograficzne zasłużonych Polaków i Polek wieku XIX/Adam Mickiewicz
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Adam Mickiewicz |
Pochodzenie | Album biograficzne zasłużonych Polaków i Polek wieku XIX |
Wydawca | Marya Chełmońska |
Data wyd. | 1901 |
Druk | P. Laskauer i W. Babicki |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tom pierwszy |
Indeks stron |
Urodził się 24 grudnia 1798 roku, podług nowego stylu, z ojca Mikołaja, komornika mińskiego i adwokata nowogródzkiego, i matki Barbary Majewskiej, mostowniczanki mińskiej.
Był on drugim z rodzeństwa, które składali: najstarszy z braci Franciszek, oraz młodsi: Aleksander, Jerzy i Antoni.
Rodzice poety szczupły posiadali majątek: naprzód niewielki folwark w Zaosiu, po ustąpieniu zaś z niego na rzecz dalszej rodziny, dom murowany w Nowogródku.
W tych miejscowościach poeta przejmował pierwsze wyobrażenia o świecie; ruiny zamku Nowogródzkiego przemawiały do niego odgłosami przeszłości; głęboka religijność, wpojona weń przez matkę, stanowiła nawet w czasach indyferentyzmu, w jaki zapadał, główną podstawę moralnej jego istoty.
Wśród odgłosów wielkich dziejowych wypadków, które ówczesną Europą wstrząsały, poeta ze starszym bratem Franciszkiem rozpoczął w roku 1807 nauki w miejscowej szkole, utrzymywanej przez ks. Dominikanów, w której przez lat ośm zostawał, okazując: «pilność w naukach dobrą,» a obok skłonności do psot, usposobienie marzące. W ciągu tego okresu trzy wypadki, następujące po sobie, silnie młodą jego duszą wstrząsnęły: śmierć ojca, przypadająca na maj 1812 roku, pochód armii Napoleona, która pod dowódzwem Hieronima, króla Westfalii, w końcu czerwca t. r. na północ przez Nowogródek ciągnęła, i nakoniec odwrót jej, tylko zdziesiątkowanej i rozbitej w porażkach.
Obraz świetnego sztabu, jaki poeta podziwiał, gdy król Hieronim stał w domu matki kwaterą, odtworzy w Panu Tadeuszu; widok szczątków, kopiącej się w powrocie przez śniegi armii, dostarczy mu rysów do obrazu wojny w Konradzie Wallenrodzie.
Po ukończeniu klasy VI poeta w roku 1815 wstąpił na uniwersytet wileński, na którym mu daleki krewny ks. Józef Mickiewicz, profesor i dziekan na wydziale matematyczno-fizycznym, wyrobił nauczycielskie stypendyum. Że jednak studya tego rodzaju nie odpowiadały naturze jego umysłu, widzimy stąd, że już w następnym roku przeszedł na wydział literacki i sztuk wyzwolonych.
Uniwersytet wileński, zreorganizowany w roku 1803 z dawnej akademii przez ówczesnego kuratora ks. Adama Czartoryskiego w duchu ustawy Komisyi Edukacyjnej, acz nieliczny co do składu profesorów, posiadał jednak kilku ludzi europejskiej nauki. Jak na wydziale matematyczno-fizycznym jaśnieli nią: Stanisław Jundził, Jan i Jędrzej Śniadeccy, na medycznym: Józef Frank i Mianowski; tak na wydziale literatury i sztuk przodowali: Ernest Grodek, obejmujący w swych wykładach cały niemal obszar wiedzy klasycznej, Joachim Lelewel, znany już z gruntownych badań dziejowych, i Leon Borowski, który w wykładach literatury i estetyki pod wpływem Lessynga, Kanta i Herdera zbliżał się do stanowiska, jakie później w rozprawie: O klasyczności i romantyczności zajął Kazimierz Brodziński. Przecież uniwersytet wileński nietylko dawał wiedzę, ale i kształcił etycznie. Tylko zasługa pod tym względem nietyle spływa na przewodników młodzieży, ile na jednego z jej przedstawicieli, który przez swą wyższość umysłową i nieskazitelny charakter, zajął wśród niej tak wpływowe stanowisko, że nietylko ton jej nadawał, ale całe współczesne pokolenie uniwersyteckie na swą modłę urobił. Tą osobistością był Tomasz Zan, w tym samym roku, co i Mickiewicz, na uniwersytet przybyły. Tylko starszy wiekiem i doświadczeniem od razu przeniknął ujemne strony życia młodzieży i rozbitą na różne odłamy i więcej rozrywkom, niż poważnym studyom oddaną, umyślił zjednoczyć w idei cnoty, braterstwa i rzetelnego zamiłowania nauki. W tym celu, zrobiwszy wybór z samego czoła młodzieży, zawiązał w dniu i października 1817 r. nieliczne kółko, które nazwę Filomatów (miłośników wiedzy) przyjęło. Składali je pierwiastkowo: Franciszek Malewski, Józef Jeżowski, Onufry Pietraszkiewicz, Adam Mickiewicz i Jan Czeczot, jego nowogródzki współuczeń. Później przyłączyli się do nich: Jan Sobolewski, Wincenty Budrewicz, Maryan Piasecki, Józef Kowalewski, Ignacy Domejko, wreszcie ks. Chlewiński i Kozakiewicz.
Na posiedzeniach Filomatów odczytywano naukowe rozprawki, roztrząsano różne kwestye z wykładami związane, zajmowano się artykułami treści literackiej, wreszcie uprzyjemniano sobie te posiedzenia poezyą, którą uprawiano w tem gronie. Sam bowiem twórca koła, Zan, obok studyów matematyczno-przyrodniczych, dla własnej i towarzyszów przyjemności układał miłe swą prostotą wierszyki. Inni, jak Jeżowski, Pietraszkiewicz, pomieszczali swe prace poetyczne w Dzienniku i Tygodniku wileńskim. Tylko ten, co poezyę polską wynieść miał na niedosięgłe dotąd wyżyny, milczał, nieświadomy potęgi, która w jego piersi drzemała. Ale i w nim iskrę geniuszu miało oko niebianki zapalić.»
Z nadejściem wakacyj, z namowy Zana Mickiewicz wszedł w stosunki z domem, który wśród ziemian nowogrodzkich wydatne stanowisko zajmował. Był to dom Wereszczaków z Tuhanowicz, osierociały po ojcu, który za życia sprawował godność marszałka, a składający się z matki, dwóch synów: Michała i Józefa, oraz córki Matyi, zaręczonej z bogatym Wawrzyńcem Puttkamerem, który w 1817 r., popierając na sejmiku grodzieńskim sprawę uwłaszczenia włościan, oburzył na siebie ogół obywateli i miano Jakóbina pozyskał Tylko Puttkamer, pomimo 24 lat wieku, był zdaje się w obejściu chłodnym, w zapatrywaniach zbyt trzeźwym; Maryla zaś panną 18-letnią, samowolną, jak każda jedynaczka, nastrojoną poetycznie czytaniem sentymentalnych romansów i za jakimś nieuchwytnym ideałem goniącą. Nic przeto dziwnego, że ją zajął młodzieniec, który z jej Lorencem, jak nazywała Puttkamera, tworzył przeciwieństwo rażące. Skupiony w sobie, marzący, z tem spojrzeniem głębokiem, które wnika do duszy, a nie pozwala własnej głębi wymierzyć, był dla niej niepowszednią istotą, którą przeniknąć, zbadać, stało się palącą jej ciekawości potrzebą. Przecież z ogniem nie igra się bezkarnie. Zajęcie się 20-letnim młodzieńcem bezwiednie obudziło w niej uczucie, które potęgowało i drażniło samo zachowanie się jego, pełne nieśmiałości i panowania nad sobą. Czuł bowiem przedział, jaki istniał pomiędzy nim, a panną już zaręczoną. Sami zresztą Wereszczakowie o swym rodzie trzymali wiele i o tem, by Maryla mogła się zająć kandydatem do skromnej nauczycielskiej posady, nikomu z nich do głowy nawet nie przyszło. Z tego jednak zaślepienia wynikło, że samowolna panna odbywała z poetą sam na sam pieszo i konno spacery, że oboje czytali książki, grywali w warcaby, a tymczasem uczucie niestrzeżone wzmagało się w ich sercach, ściągając burzę na ich głowy w przyszłości.
Egzamina o tyle wypadły pomyślnie, że wsku tek nich poeta otrzymał posadę nauczyciela przedmiotów filologicznych w szkole powiatowej kowieńskiej. Rok ten 1819 upamiętnił się nadto zorganizowaniem związku «Filaretów,» miłośników cnoty. Związek Filomatów był dla nich tajemnicą; wybierając jednak z pośród jego członków prezesów do różnych wydziałów, bezwiednie ulegali kierunkowi, jaki Zan wszystkim nadawał.
Po odwiedzeniu matki w Nowogródku, Mickiewicz na resztę wakacyj znowu do Tuhanowicz wyjechał, gdzie powtórzyły się te same spacery i zabawy, które zadzierzgiwały tem silniejszy węzeł pomiędzy nim, a Marylą, że dziś wobec ujawnionego powołania poety, przyszły magister czuł się o wiele śmielszy pewniejszy siebie. Do wyznania uczuć może jeszcze nie przyszło; ale spojrzenia, półsłówka, a może i pamiątki, dane mu na nową drogę życia, przekonały go o wzajemności. Wyjechał też do Kowna, pewny uczuć Maryli. Samo odkładanie ślubu z Puttkamerem, podtrzymywało jego nadzieje.
Przecież Kowno, pomimo uroczego położenia nie mogło odpowiadać potrzebom duszy poety. Koledzy w nowym jego zawodzie, z rektorem Dobrowolskim na czele, byli to ludzie starsi i choć wychowańcy tej samej wszechnicy wileńskiej, nie dostrajali się do pojęć, jakie z niej wyniósł poeta. Rdza prowincyi zobojętniała ich umysły na prądy, które dziś płynęły z tego ogniska. To też poecie czas w samotności upływał. Przechadzki w dolinę, która później przybrała jego nazwisko, listowanie z przyjaciółmi, studya literackie, a głównie wczytywanie się w Schillera, Goethego i Jean Paul’a wypełniały mu chwile wolne od zajęć. Czy pisał co wtedy? Może tłómaczył Don Carlosa, ale przedewszystkiem badał, rozważał nowe kierunki, ścierające się z dawnemi pojęciami i smakiem. Życie to jednak samotne, zaprawne tęsknotą, stało się dla niego w końcu nieznośnem. Z nadejściem więc świąt Bożego Narodzenia, wyruszył do Wilna, gdzie go bratnie koło przyjęło. Tu obchodzono jego imieniny ucztą, na której, bodaj, czy nie powstała pieśń: «Hej użyjmy żywota, wszak żyjem tylko raz,» a mająca odtąd rozbrzmiewać na wszystkich filareckich zebraniach.
Rok 1820 Mickiewicz w Kownie rozpoczął, ale pobyt wśród uniwersyteckich kolegów, acz krótki, oddziałał nań ukrzepiająco. Na wiosnę tego roku, przypada nowe rozbudzenie się w nim twórczości, tylko już w kierunku, mającym stanowić o całej przyszłości poezyi polskiej. Z pierwszem ocknieniem się ze snu zimowego natury, z pierwsze m odezwaniem się w górze skowronka, na samotnej wycieczce do podmiejskiego lasku, zrodził się w jego duszy ów klejnocik, który nazwał Pierwiosnkiem. Że w nim można dopatrzeć pewnej analogii pod względem formy z utworem Goethego: Das Blümlein Wunderschön, to pewna; ale treść była własną poety, z tęsknoty za Marylą wysnuta. To już zupełnie co innego, niż Zima.
Drugim utworem w tym samym może roku powstałym, to Romantyczność. On tyle się naczytał o tym nowym kierunku (w r. 1820 wyszedł Wiesław Brodzińskiego, Uwagi nad poezyą i wymową Borowskiego), tyle zresztą przemyślał, że na koniec, w szczęśliwej jasnowidzenia chwili, pojęcie to ostatecznie skrystalizowało się w jego umyśle. Tylko, jako poeta, uchwycił je nie w oderwanej teoryi, lecz w konkretnym obrazie. Romantycznością więc w nim, to owa małomiasteczkowa Ofelia, dla której rzeczywistość obecna niema żadnego znaczenia, która w dzień biały rozmawia z duchem zmarłego kochanka, wierząc, że ją noc ciemna otacza. Dalej, romantycznością to ów tłum ludu, który ducha nie widzi, lecz wierzy, że on z obłąkaną rzeczywiście przebywa, skoro ta czuje jego obecność przy sobie. Romantycznością wreszcie, to sam poeta, który o tyle wiarę ludu podziela, iż za prawdę uznaje halucynacye dziewczyny i, rozumiejąc jej boleść, żywi dla nieszczęśliwej współczucie. Słowem, lekceważenie rzeczywistości, wiara w zagrobowe życie człowieka, umiłowanie tego, co już zniknęło z powierzchni ziemi, wyniesienie uczucia ponad naukę, oderwaną od życia, a którą zaprezentuje Starzec ze szkiełkiem w oku, wreszcie wprowadzenie do poezyi żywiołu ludowego: oto główne cechy romantyzmu, jak go ówcześnie pojmował poeta.
W owym Starcu, daje on ciętą odprawę Janowi Śniadeckiemu, jako przedstawicielowi zmysłowej filozofii XVIII w.
Po odbytych w szkole z uczniami egzaminach, Mickiewicz wyjechał na wakacye do Wilna, skąd znów niebawem do Tuhanowicz podążył. Że przez swe utwory poetyckie wysoko stanął w oczach Maryli, o tem mówić zbyteczna; ale matka, ale brat starszy Michał, który do rodowych prozapij tyle przywiązywał znaczenia, iż umiał Niesieckiego na pamięć, czyżby się zgodzili na jego związek z Marylą?... Pod tym względem nie mógł się łudzić. A jednak widocznie liczył, iż działając na próżność głowy rodziny, zdoła go dla swej sprawy pozyskać. Okazuje się to z dwóch ustępów w balladzie Świteź, w których nietylko sam, ale i przez usta, wyłowionej niewodem z toni jeziora dziewicy, uznaje w Michale Wereszczace w prostej linii potomka mitycznego Tuhana, księcia na Świtezi, a Mendogowego lennika.
Ów rodowód «pana na Płużanach,» wraz z imiennem przypisaniem mu ballady, ma nadto inne jeszcze znaczenie. Poeta z Puttkamerem nie mógł iść pod względem majątkowym w zawody, ale widocznie chciał dać do zrozumienia, iż przez swój talent, niemniej jak on mógł, ród Wereszczaków uświetnić. Że nie trafił tem do przekonania Michała, wiadomo. Jeżeli ten z grzecznością przyjmował dynastyczne wywody, to zapewne udawał, że celu ich nie rozumie. Są natomiast pewne wskazówki, że poeta w tym czasie miał niemiłą jakąś przeprawę. Czy mu dano uczuć ze strony rodziny panny niewłaściwość jego zabiegów, czy też Puttkamer przyśpieszenia ślubu zażądał, dość, że Mickiewicz przed końcem wakacyj, Tuhanowicze opuścił, udając się do Wilna, gdzie go choroba skutkiem moralnego wstrząśnienia powaliła na łoże i naraziła na poważny zatarg z władzą uniwersytecką z powodu niestawienia się w Kownie na czas określony urlopem. Niedość na tem, w kilka tygodni po powrocie na swe stanowisko, odebrał o zgonie matki wiadomość. Słowem, grom po gromie spadał na głowę poety.
Czy aby pewny był uczuć Maryli?... Z ballady To lubię, powstałej niewątpliwie z końcem roku 1820, a obejmującej już te wszystkie motywy, które później w Dziadach rozwinął, okazuje się, iż właśnie co do tego w dręczącej wątpliwości zostawał.
Jakoż Maryla pod naciskiem rodziny oddała w d. 2 lutego 1821 r. Puttkamerowi swą rękę, stawiając pomiędzy poetą a sobą nieprzebytą zaporę. Wrażenie też wywołane tą wiadomością było piorunujące i przygnębiło go tem więcej, że osamotniony, z nikim nie był w stanie swej boleści podzielić. Dodajmy, że stosunek jego do Maryli pod bardzo wielu względami przypominał Werthera, że utwór ten stanowił wprzód ulubioną lekturę poety, a zrozumiemy, jaki jego myśli mogły przybrać kierunek. W tem położeniu bez wyjścia, samobójstwo nasuwało mu się jako jedyny środek zakończenia sercowego dramatu. Jeżeli się nie targnął na własne życie, to przypisać należy głęboko wpojonym weń zasadom religijnym. Cios wszakże był za silny, by przeminął bez śladu.
Tylko, gdy innemu możeby złamał skrzydła na zawsze, dla niego stał się bodźcem do ich rozwinięcia i wzlotu w tak idealne krainy piękna, do jakich się nie wzniósł u nas żaden jeszcze poeta. Odskok też pomiędzy utworami, powstałymi przed wyjściem zamąż Maryli, a utworami chwili obecnej, widoczny. W pierwszych, utrzymywanych w charakterze przedmiotowym, panuje myśl swobodna, niekiedy żartobliwa. Drugie, obok wielkiego mistrzowstwa w wersyfikacyi, są albo czułostkowo-sentymentalne, albo odznaczają się kolorytem posępnym, przybierającym, jak np. w Żeglarzu odcień ponurego tragizmu. Wiadomo, iż utworem tym odpowiedział poeta Filomatom na zarzuty, iż do siebie myśl samobójstwa dopuścił.
Tak więc w bólach serca zranionego głęboko, rósł i potężniał gieniusz poety. Ale zajęcia szkolne, ściągały wciąż jego umysł z wyżyn poezyi do gramatycznych subtelności i drobiazgów, by niemi, jak się wyraził, polerować «twarde łby żmudzkie.» To też wyrwać się z tak ciasnych warunków, było gwałtowną jego ducha potrzebą.
Tymczasem w Wilnie, po zorganizowaniu związku Filaretów, Zan utworzył nowy: Promienistych, których działalność polegała na wspieraniu uboższej młodzieży, oraz przyjmowaniu udziału we wspólnych majówkach, na których Filomaci najłatwiej poznawali charakter i skłonności każdego. Taką właśnie majówkę miano wyprawić w miejscowości Markucie, w drugi dzień Zielonych Świątek i na nią zaproszono Mickiewicza. Chciano na niej wręczyć pierścień pamiątkowy Zanowi, noszącemu teraz przydomek Arcy, i tego miał dokonać poeta. Wręczenie miało charakter nader serdeczny; poczem bawiono się ochoczo. Nikt tylko nie przeczuwał, że to miała być ostatnia filarecka majówka. Na niej Mickiewicz poznał Odyńca, z którym go łączyć miał kilkunastoletni stosunek. Ogólne zaś wrażenie, jakie z niej wyniósł, było tak silne, iż wtedy to, prawdopodobnie napisał Odę do młodości, natchniony zespoleniem serc tylu, ożywionych jednem uczuciem — braterstwa.
Ale też po tej wycieczce tem ciężej w Kownie płynęło mu życie. Ratowały go tylko pozamiejskie spacery, z nadejściem zaś wakacyj dalsze wycieczki do Połągi i Nowogródka, gdzie „nawiedził dom nieboszczki matki,» przerażony tym stanem zniszczenia, jakie w Dziadach później opisał. Stąd dotarł do Płużyn i nad brzegiem Świtezi napisał w d. 12 sierpnia jednę z najpiękniejszych i pod wzgledem architektonicznym najlepiej ułożoną balladę — Świteziankę.
Tymczasem z nadejściem jesieni w położeniu poety nastąpiła odmiana. Podanie, jakby na próbę na ręce rektora Malewskiego, złożone, zrobiło swoje. Kurator nadesłał mu żądany urlop roczny i poeta pośpieszył do Wilna, gdzie trafił na chwilę najwyższego ożywienia pośród młodzieży. Lelewel, który w r. 1819 ustąpił z zajmowanej katedry, nie mogąc się doczekać zatwierdzenia na niej w stopniu profesora zwyczajnego; teraz powracał na nią w tym charakterze wskutek napisanej i przyjętej konkursowej rozprawy i właśnie z początkiem nowego roku 1822 miał swe wykłady rozpocząć. Otóż młodzież zamierzyła nietylko zgromadzić się tłumnie na jego wstępną prelekcyę, ale i uczcić go objawem pełnem znaczenia. Wybrała więc Mickiewicza na tłómacza swych uczuć, a ten napisał ów sławny wiersz: «Do Lelewela,» w którym z głęboką znajomością dziejów, skreślił zadanie historyka i podniósł te wysokie zalety, które ulubieńca młodzieży, jako uczonego zdobiły. Wiersz ten staraniem jej wydany, nabył szerokiego rozgłosu, i zjednał Mickiewiczowi tem większe względy «koronnego historyka,» że się nim mógł słusznie, jako swym uczniem pochlubić.
Pod wpływem też dawnego otoczenia, zwolna w usposobieniu poety zaczęła się dokonywać odmiana na lepsze. W Kownie był niemal odludkiem; obecnie, zachęcony przez Odyńca, zaczął do kilku domów uczęszczać.
Przecież nietylko stosunki towarzyskie zajmowały go w tym czasie. Pojawiające się od r. 1820 przekłady poematów Byrona, lubo dalekie od wiernego odtworzenia piękności oryginału, zachęciły go do bezpośredniego ich poznania i rozpoczęcia nauki języka angielskiego. Prócz tego, dla wydawcy dzieł Trembeckiego, Neumana, dorabiał komentarze do Zofiówki i obmyślał wydanie własnych utworów. To wszakże nie było łatwem. Napróżno Czeczot obchodził księgarzy, aby znaleźć między nimi nakładcę: żaden nie chciał się zająć ich wydaniem. Nie pozostawało, jak prenumeratę ogłosić.
Nim jednak tomik pierwszy wyszedł z pod prasy, przybył do Wilna Puttkamer z Marylą, co stało się dla poety źródłem nowych udręczeń. Miał ujrzeć tę, którą uważał za umarłą dla siebie, tymczasem nie mógł widzenia się z nią odmówić, gdyż Maryla z wiedzą męża podtrzymywała dawny stosunek, dowiadując się listownie już to o jego zdrowiu, już zasięgając zdania, co do różnych przez nią czytanych książek. Tymczasem z relacyj Zana, który ją w Bolciennikach odwiedzał, poeta miał jak najdokładniejsze wiadomości o jej pożyciu z Wawrzyńcem. Maryla, uważając się za ofiarę, trzymała się zdala od niego, ubierała czarno na znak żałoby serca, układała w ogrodzie z kamyków różne emblemata, odpowiadające obecnemu stanowi jej duszy, co wszystko miało oznaczać, że pomimo ślubu z narzuconym jej Lorencem, duszą do poety należy. Wobec takiego zachowania się Maryli, stosunek do niej i Puttkamera stał się dla poety nader drażliwym. Jako człowiek uczciwy nie chciał pogłębiać przepaści, dzielącej młodych małżonków; tymczasem wzywany, nie śmiał jej odmową na upokorzenie narażać. Nigdy też nie odwiedzał jej, jak w towarzystwie Zana i Czeczota.
Tak pełne delikatności postępowanie zjednało poecie wysoki ze strony Puttkamera szacunek. I on również w tej sprawie zostaje bez zarzutu i nietylko z wyrozumiałością znosi obojętność Maryli i w niczem nie krępuje jej woli, ale darząc Mickiewicza swem zaufaniem, podejmuje go w swym domu i w gościnę do Bolciennik zaprasza. Być może, iż tym sposobem chciał zapobiedz plotkom, które kosztem wszystkich trojga obiegały okolicę. Poeta istotnie odwiedził Puttkamerów w ich rezydencyi w Zielone Świątki, lecz i tym razem w towarzystwie kolegi, Piaseckiego.
Nareszcie pierwszy tomik poezyj z końcem maja 1822 r. opuścił prasę. Krytyka jednak przeciw nim nie od razu ostrze swoje zwróciła. Owszem pokup na nie, oraz skwapliwość, z jaką pisma warszawskie przedrukowywały pojedyńcze ballady, dowodzi, jak żywe zajęcie budziły. Tylko wśród starszych arystrachów panowało rozgoryczenie. Szczególniej Jan Śniadecki uczuł się Romantycznością osobiście w Starcu dotkniętym i na zebraniu w domu pp. Becu, gdzie się i poeta znajdował, zaczął rzucać na niego gromy, jako na każącego smak i zarozumiałego młodzieńca, udając, jakoby nie wiedział, że ten znajduje się w salonie. Nadomiar zniewagi profesor Becu zamiast powstrzymać ów wylew żółci starca przeciw jednemu z swych gości, zaczął jeszcze poddawać Śniadeckiemu coraz to dowcipniejsze nad romantyzmem uwagi. Mickiewicz pokrył milczeniem urazę, ale chwila ta odbija się później w Dziadach. Powrócił też do Kowna z przyznanym sobie, po złożeniu wymaganej rozprawy, stopniem magistra, lecz trawiony smutkiem nawianym w duszę, wskutek widzenia się z Marylą, co wszystko odbiło się w chorobie piersiowej, która zaczęła groźne symptomaty przybierać. W tym stanie prawdziwą opatrznością stali się dla niego państwo Kowalscy. On był doktorem medycyny, więc gorliwie zajął się leczeniem ciała poety; ona niewiastą niepowszedniego serca, więc zapragnęła jego duszę uleczyć. Znalazł też w niej opiekę i przyjaźń prawdziwie siostrzaną, której dowody każdodziennie w świadczonych mu przysługach odbierał.
Nic więc dziwnego, że pod gościnnym dachem obojga odzyskiwał dawny humor chwilowo w gruncie jednak był rozstrojony i smutny. Do tego przyczyniało się samo tworzenie Dziadów, w których zawarł dzieje swojej miłości. Co prawda, gdyby ją miał jedynie na celu, utwór ten jeszczeby nie posiadał tak doniosłego znaczenia. Lecz właśnie gienialność polega na tem, że umie łączyć w doskonałą całość czysto-osobiste uczucia z treścią wyższą, ogólną. Treścią tą zaś w Dziadach są wierzenia ludu w najobszerniejszem znaczeniu. Całość dzieła poeta na cztery części zakreślił. Obecnie jedynie II i IV miały się w druku ukazać. Bez poznania wszakże części I, nie wiedzielibyśmy dlaczego bohater nosi imię Gustawa. Tymczasem monolog Dziewczyny w scenie I wtajemnicza nas w intencye, poety. Ona tylko co przeczytała romans pani Krüdener: Walerya i, monologując: «Waleryo! Gustawie! anielski Gustawie!« skarży się, że tak pięknej duszy nie spotkała na swojej drodze, że ją otaczają same poziome istoty. Dziewczyna uosabia Marylę; więc i poeta daje swemu bohaterowi imię Gustaw, gdyż sam żywił dla niej równie głębokie, jak Linar dla Waleryi uczucia. Dziewczyna ta wystąpi w Części II jako Pasterka w żałobie.
Przecież Dziady w tej części niczem na początku nie zapowiadają miłosnego dramatu; przeczuwamy go tylko, czytając Upiora — tę uwerturę pełną posępnych barw i ponurego nastroju. On zjawi się dopiero pod koniec obchodu Dziadów Tymczasem z rozpoczęciem ich Guślarz, stosując się do natury wzywanych duchów, różnych zaklęć używa, a w tem kolejnem ich występowaniu poeta po mistrzowsku posługuje się prawem kontrastów. Więc naprzód urocze postaci dwojga dzieci-aniołków, następnie potępieniec, któremu chór ptaków drapieżnych broni dostępu do wnętrza kaplicy. On, niegdyś pan tej wioski, skazany jest na straszne męczarnie głodu, gdyż innych morzył i katował za życia. Ale owe kruki, puhacze, sowy wydzierają mu z gardła każdą okruszynę chleba, podaną z litości. Są to jego słudzy i poddani, którzy teraz mszczą się za swe krzywdy i mścić się będą przez wieczność całą.
Poeta do tego stopnia przejął się duchem ludu, że nie zapomina o najcharakterystyczniejszym z jego rysów, mianowicie o zakorzenionych w nim instynktach komunistycznych. Oto opowiada Kruk, iż raz wszedł do ogrodu pana zgłodniały i kilka jabłek oberwał; ten zaś kazał go tak srodze oćwiczyć, że mu aż ciało odpadało od kości. I o co chodziło? O owoce z lasu, które na wspólną wygodę Bóg dał, jak ogień i wodę.
Jeszcze cięższe zarzuty robi potępieńcowi Sowa. Ona, owdowiawszy za życia, przyszła w wigilią Bożego Narodzenia do dworu, błagając o wsparcie dla dzieci i matki chorej, których wyżywić nie mogła. Lecz pan, biesiadując z gośćmi, kazał ją hajdukom wypędzić z dziedzińca. Wskutek też głodu i zimna, nie doszedłszy do chaty, skostniała w śniegu wraz z dziecięciem.
Dlaczego jednak ten lud poeta pod postacią ptactwa drapieżnego wprowadził? Wynika to z oparcia się na pojęciu ludowem metampsychozy, której ślady odnajdujemy w pieśniach i baśniach.
I znowu, po ustąpieniu widma potępieńca, zjawia sie na zaklecie Guślarza młoda dziewczyna, której rysy i postać przypominają Boga-Rodzicę z Hymnu na Zwiastowanie. Czemże jednak zawiniła ta urocza istota? Oto, że nad przyszłe obowiązki żony i matki, przenosząc płoche, choć niewinne rozrywki, nie spełniła na ziemi przeznaczenia kobiety. W przeciwieństwie jednak do potępieńca, który odchodzi bez żadnej pociechy, Guślarz nieszczęśliwej odsłania przyszłość, że za dwa lata skończy się jej pokuta.
Ponieważ północ minęła, przeto zdawałoby się, że uroczystość Dziadów skończona. Tymczasem z pod zapadłej podłogi blade widmo powstało i z piersią przebitą przed Pasterką, siedzącą na mogile, stanęło. Ten upiór — to Gustaw, który w części IV główną rolę odegra.
Ktokolwiek poraz pierwszy czyta dzieje Gustawa, ten z trudnością tylko połapać się może z przebiegiem początkowej akcyi między Księdzem, Dziećmi i Pustelnikiem, który napół nieprzytomny, w dziwacznym «jak strach ubiorze», z gałęzią jedliny, którą przyjacielem nazywa, i ze słowami, na pozór nie mającemi związku, posiada wszystkie cechy człowieka z obłąkanym umysłem, gdy później, jako Gustaw, choć wpada w ton patetyczny, przemawia jednak rozsądnie. Czyżby poeta nadał mu ten charakter dla osiągnienia większego tylko efektu? Bynajmniej. Charakter to obmyślany głęboko. Należy tylko pamiętać, że Dziady zrodziła myśl samobójstwa. Przerażony wszakże jej następstwami, poeta zrozumiał, że już sam zamiar był grzechem, za który należało odbyć pokutę i zadośćuczynieniem jej dopełnić; że zresztą nikt, mający świadomość wysokich przeznaczeń człowieka, nie podnosi ręki na siebie. To też zapewne już w pierwszej części poeta miał zamiar przedstawić Gustawa, jako obłąkanego w skutek zawiedzionej miłości i wypadkiem samobójstwa ją zakończyć. Lecz jak wiemy, tej części I nie rozwinął. W drugiej jest on już upiorem, przybyłym z tamtego świata na ziemię, by odbyć za swą zbrodnię pokutę, ale poeta z wielkim taktem pozostawia go przy rozstrojonym umyśle, któremu tylko wtedy powracają lucida intervalla, gdy jest zajęty dziejami swej miłości.
Myśl wreszcie zasadniczą utworu wypowiada poeta w scenie, gdy Gustaw wobec księdza po trzykroć topi w swej piersi żelazo, mówiąc za pierwszym razem, że to godzina kary, za drugim pokuty, za trzecim przestrogi, którą chciał dla innych zostawić. Mickiewicz głęboko pojmował karę i ekspiacyę za grzechy: rozumiał, iż niema straszniejszej męki dla potępieńca, jak przypomnienie zbrodni, która go na wieki oddaliła od Boga. To też Gustaw przechodzi przez tę męczarnię, ale, że samobójstwa dopuścił się w nienormalnym stanie umysłu, przeto wierzy, iż winę swą przez pokutę zmaże i że za śladem lubego anioła, jako cień błędny, wkradnie się do nieba.
Jeżeli jednak co dowodzi gienialności poety, to napisanie bezpośrednio po Dziadach poematu Grażyna. O ile pierwszy z tych utworów jest wybuchem wulkanicznego uczucia, o tyle drugi owocem spokojnego, artystycznego rozmysłu. Poeta nazwał Grażynę powieścią litewską, choć mógł ją był nazwać i historyczną w tem znaczeniu, jak ją Walter-Scott pojmował. Zachodzi tylko pytanie, co w niej stanowi żywioł dziejowy? Rozumie się nie osoby działające, gdyż te wymyślił poeta. Jakoż, bohaterka miała pierwotnie nosić imię: Karyna; Litawora w rękopiśmie zastępował Korybut, rzeczywisty książę Nowogródzki, ale który miał zatarg z Kiejstutem, nie Witoldem; nazwę zaś Rymwid wziął poeta z przydomku, który służył jednej gałęzi Mickiewiczów. Tak w tabeli funduszów edukacyjnych, ułożonej po zniesieniu Jezuitów, potykamy się z nazwiskiem Leona Rymavida Mickiewicza, starosty rudnickiego. Wobec tego, cóż właściwie historycznego w tej powieści zostanie? Oto stosunek lenny do W. książęcia, ogólne tło religijno-społeczne i wiązanie się księcia-Litwina przeciw swoim z krzyżactwem. Zwykle W. książęta podejrzliwie na wzrost potęgi książąt lennych patrzali i, gdy się dla nich ci okazywali niebezpiecznymi, usuwali ich zdradą. Nic przeto dziwnego, że gdy Witold każe Litaworowi przybyć do Lidy, która mu przypada posagiem za żoną, by go wwziązać w jej posiadanie, jako swego lennika; ten, wietrząc w tem zdradę, łączy się przeciw niemu z Zakonem. Zaślepiony nienawiścią ku Witoldowi, który go swą wielkością zaćmiewa, głuchy na zdrowe rady Rymwida, oraz łzy żony, która go pragnie odwieść od czynu, mogącego ściągnąć nań hańbę, robi wrażenie rozhukanego żywiołu. To też nic naturalniejszego, iż Grażyna przez miłość ku niemu i dla ocalenia jego czci pragnie go własnem poświęceniem na tej niebezpiecznej drodze powstrzymać. Ale wbrew jego zamysłom, odprawiając z niczem posłów krzyżackich i stając przeciw rajtarom i knechtom Zakonu w mężowskiej zbroi na czele hufców litewskich, podejmuje zadanie przewyższające jej siły i ginie, ponosząc karę za przekroczenie granicy, jaką jej płeć zakreśliła w działamu. W każdym razie osnowa poematu nader prosta. Poeta wszakże, idąc za przykładem Walter-Scotta, który swych bohaterów lubił otaczać urokiem tajemniczości, rozmyślnie rzecz całą zagmatwał tak, że aż w końcu potrzebował dodać epilog, by przez usta giermka, świadomego wszystkich zawikłań, wyjaśnić to, czego z treści poematu należało się domyślić. Bez tego jednak zawikłania, nie mógłby się był pojawić w stanowczej chwili Rycerz czarny, który ostatecznie los walki rozstrzyga na stronę Litwinów. Jest to efekt nieco teatralny, gdyż Litawor, śpieszący na pomoc żonie, nie mógł myśleć o dobieraniu konia, hełmu, zbroi i płaszcza w jednostajnym kolorze. Tego nie usprawiedliwia nawet przypadek.
Bez względu na to, Grażyna jest jednym z najpiękniejszych i najartystyczniej obmyśłanych utworów poety. Przedewszystkiem forma jej, wzorowana na przekładzie Jerozolimy Wyzwolonej, dokonanym przez Piotra Kochanowskiego, stanowić miała dowód, że poeta nietylko romantyzmowi hołdował, lecz że uznawał i kierunek klasyczny. To też rozsiał on w tym utworze hojną dłonią niezliczone piękności. Prześlicznym jest na samym wstępie obraz Nowogródzkiego zamku w oświetleniu pełni księżyca, oraz opis przybycia posłów krzyżackich; dramatyczną w całem znaczeniu rozmowa Litawowa z Rymwidem, wreszcie po mistrzowsku skreślony przebieg walki Litwinów z Krzyżakami, a już najplastyczniej odtworzona postać samej Grażyny, łączącej w sobie siłę męzkiego ducha z niewieściemi powaby ciała. Jest ona istotnie imponująca, wspaniała. Powiadają, że prototypem jej była dla poety p. Kowalska.
Oba powyższe utwory, wyszłe z druku na początku 1823 roku, Mickiewicz osobiście doręczył bawiącej w Wilnie Maryli.
Tymczasem, wróciwszy do Kowna, oczekiwał ze strony krytyków potępienia lub uznania dla siebie. Niestety! o ile młodzież zachwycała się jego utworami, o tyle powagi literackie pragnęły je zabić pogardliwem milczeniem. Jedyny głos wyszedł z Warszawy, a podniósł go Franciszek Grzymała w redagowanej przez siebie Astrei. Inni milczą, nawet Brodziński. Natomiast wśród literatów, jacy się w domu gener. Krasińskiego zbierali, panowało przeciw Mickiewiczowi takiesamo uprzedzenie, jak wśród starszego pokolenia literatÓw wileńskich. Tu Kajetan Koźmian nazywał go poetą smorgońskim. Ludwik Osiński zaś, mówiąc o jego poezyach, nie wahał się w sposób wiadomy strawestować chór w Dziadach, a balladę «To lubię» nazwać pieśnią dziadowską, dla tego, że się kończy słowami: »Proszę za dusze w czyścu bolejące, zmówić trzy Zdrowaś Marya.»
Ale jeżeli sądy te mają dziś jedynie historyczne znaczenie, to przy zamknięciu pierwszego okresu działalności poety, należy zaznaczyć, w jakim zostaje do Brodzińskiego stosunku i dlaczego ten nie jest za przedstawiciela romantyzmu uznany, kiedy nań pierwszy zadzwonił. Istotnie Brodziński w rozprawie: O klasycyzmie i romantyczności określił jak najdokładniej istotę jednego i drugiego kierunku i przyznając ostatniemu z nich uduchownione pierwiastki, otworzył dla poezyi w nieskończoność sięgające widnokręgi. Nadto uświęcał w niej żywioł narodowy, jako warunek nieodłączny od istoty poezyi. Ale wygłosiwszy te zasady w teoryi, nie miał odwagi zastosować ich w praktyce. W poezyi ograniczył się do odtwarzania czysto ziemskich stosunków, w Wiesławie, wprowadzając lud, zaznajomił nas jedynie z zewnętrzną stroną jego bytu. Z tego, co ten lud działa, mówi, poznajemy wprawdzie jego uczucia; ale jak się ukształtowały jego pojęcia o Bogu, świecie, o życiu przyszłem, to dla nas tajemnicą zostaje. Wogóle Brodziński, domagając się od poezyi polskiej malowania jedynie uczuć sielskich, tkliwych, łagodnych, zakreślił dla niej nader szczupłe granice; co ważniejsza, zapomniał, iż tysiąc lat istnienia i wiekowe z germanizmem, Mongołami i Turcyą zapasy, wyświęciły Polaków na naród rycerski, dla którego nie mogły wystarczać sielanka, duma i dumka, gdyż umysłem daleko szersze widnokręgi ogarniał. To też tak zacieśnione stanowisko postawiło Brodzińskiego z samym sobą w sprzeczności. Przepojony w dzieciństwie pieśniami i baśniami ludu, nie umiał z nich zrobić właściwego użytku i w swych utworach ani razu nie potrącił o tak zwane przesądy i wierzenia, z obawy, by nie razić niemi umysłów oświeconych filozofią XVIII stulecia. Słowem, on, który pierwszy istotę romantyzmu określił, w gruncie rzeczy pozostał klasykiem.
Otóż Mickiewicz jest jego odwrotnością pod wszystkimi tymi względami. W balladach nietylko obrabia podania, wzięte żywcem z ust ludu, ale nadto wypełnia je szczegółami, które z jego wiarą i przesądami jak najściślej się wiążą. W Dziadach jeszcze w wyższym stopniu posługuje się niemi, a wprowadzając do nich widma i Gustawa-upiora, łączy świat doczesny z wiekuistością, rzuca rękawicę filozofii XVIII w., która jedynie świadectwu zmysłów wierzyła. Wreszcie w Grażynie, na zamierzchłą przeszłość daleką perspektywę odsłania. To też on jeden tylko rozwiązuje u nas kwestyę romantyzmu w sposób wyczerpujący, a odmienny od romantyków angielskich, niemieckich i francuskich. Gdy Niemcy zatapiają się w wiekach średnich, gdy Francuzi przestarzałe formy pseudo-klasycyzmu druzgocą, on snuje poezyę z ducha i potrzeb własnego narodu i swe pomysły ujmuje w formy tak plastyczne, jakby je wykuwał z granitu. To też Brodziński, z postępem czasu, tracił swój wpływ na młodsze pokolenie, on ujawniał coraz wyższą geniuszu potęgę.
Poeta opuścił na zawsze Wilno 24 października 1824 r. i w stolicy Rossyi, z ust ministra, oświaty, Szyszkowa, powziął wiadomość, iż wraz z dwoma towarzyszami przeznaczony został do Odessy, gdzie w Liceum Richelieugo wszyscy mieli otrzymać nauczycielskie posady.
Za przybyciem jednak na miejsce, czekało poetę rozczarowanie. W Liceum wszystkie posady były zajęte. Ówczesny jednak kurator, Witte, okazał się nader względnym dla niego: wyznaczył mu bowiem mieszkanie w gmachu licealnym, stół wspólny z innymi profesorami, nie obowiązując do żadnego zajęcia. Nadto, zaprosił go raz na zawsze do swego domu i zaznajomił z rodzinami polskiemi, przebywającemi w Odessie. Składali je; Hermanowie Sobańscy, Bonawenturowie Zalescy, Aleksandrowie Potoccy, oraz Henryk Rzewuski, brat Sobańskiej, który później, jako twórca romansu historycznego zasłynął. Wśród tych. osób najwięcej okazywała mu zajęcia Karolina Sobańska. Do niej to odnoszą się wszystkie pieśni, sonety i elegie, oznaczone literami: D. D.
Pobyt poety w Odessie, do połowy listopada się przeciągnął, i upamiętnił jego podróżą do Krymu.
Owocem jej były sławne Sonety Krymskie.
Przybywszy do Moskwy, poeta pragnął umieścić się przy Archiwum spraw zagranicznych, ale otrzymał odmowną odpowiedź. Natomiast dano mu posadę w kancelaryi generał-gubernatora, którym był naówczas ks. Golicyn. Tu znalazł kilku kolegów, pomiędzy innymi Onufrego Pietraszkiewicza, lecz wogóle trzymał się na uboczu, przez dziewięć miesięcy, nieznany w szerszym świecie nikomu. Na ten czas przypada też wykończenie i ogłoszenie drukiem Sonetów (1826 r.)
Ale krytyka nie była i na nie łaskawą. To nic, że taki Fr. Sal. Dmochowski, wytyka mu w nich użycie wyrazów: namaz, minaret, Allah; ważniejsza, że Brodziński, który o jego utworach zachowywał dotąd milczenie, o Sonetach odezwał się z przekąsem. Jakoż w artykule: O recenzentach i estetykach, powstając na poetów, każących język, między innemi powiada: «Trzebaż jeszcze, ażeby w każdym poecie, tak, jak w Sonetach Mickiewicza, więcej było wyobrażeń, jak rymów (sic!), więcej uczuć, jak słów.» I w końcu, jako przykład niejasności, przytacza zakończenie sonetu XV:
Tam — widziałem, com widział, opowiem po śmierci,
Bo w języku żyjących niema na to głosu.
(art. O recenzentach i estetykach)
Poeta, wyczytawszy to, cofnął egzemplarz, który miał posłać Brodzińskiemu od siebie; za doznaną zaś chwilę goryczy, zapłacił mu wprowadzeniem go jako Literata w «Dziadach.»
Natomiast ze strony obcych spotkało go najniespodzianiej uznanie. Do Moskwy przybył z Warszawy jakiś oficer sztabowy, który znał literaturę polską, cenił Mickiewicza i wiedząc o jego tu pobycie, zachęcił braci Polewowych, wydawców i redaktorów Telegrafu Moskiewskiego, do zawiązania z nim stosunków. Jakoż ci wprowadzili go w koło literatów, do którego należeli: Puszkin, Dimitryew ks. Wiaziemski i inni. Przez tego ostatniego poeta wszedł w stosunki z ks. Zeneidą Wołkońską, która przez długie lata dawała mu dowody swej życzliwości i przyjaźni. Do niej to w Moskwie wiersz: Na pokój grecki napisał.
Wśród tych stosunków poeta obmyśliwał nowy poemat, o którego treści nie zwierzał się nawet przed najbliższymi z przyjaciół. Utworem tym był Konrad Wallenrod. W wykonaniu wszakże tego nowego pomysłu, poeta niemałe znalazł trudności. Do Grażyny miał źródła historyczne pod ręką, w Moskwie mu na nich zbywało. Stąd koloryt epoki w nim chybiony. Również pod względem architektoniki, utwór zadawalać nie może. Wynikło to stąd, że poeta, zabierając się do pisania, inny plan początkowo sobie nakreślił, a według innego poemat swój wykończył. Naprzód miał on być w całości napisany hegzametrem i to, co później nazwał Powieścią Wajdeloty stanowić miało jego początek. Ustęp zaś zatytułowany Pieśń Wajdeloty miał tworzyć wstęp, wypowiedziany od samego poety. Opatrzył się jednak rychło, że wstęp taki byłby za nadto jaskrawy. Zastąpił go przeto innym, w którym po mistrzowsku scharakteryzował stosunek Litwy do Zakonu, wreszcie dodał Obiór w. Mistrza, Ucztę i dopiero po nich pomieścił to, co miało rozpoczynać poemat. Tym sposobem Pieśń i Powieść Wajdeloty znalazły się we środku. Również opis wojny, która złamała potęgę Zakonu, poeta nakreślił tylko szkicowo, wystawiając jedynie skutki walki, bez dania nam jej obrazu. To też to, co w poemacie widzimy, przypomina raczej odwrót armii Napoleona, po pogromie 1812 roku, niż wojnę Litwy z Zakonem. Najbardziej zaś rażącym anachronizmem w poemacie są sceny pomiędzy Wallenrodem i Aldoną. Ona przypomina Marylę, Wallenrod samego poetę, a to przeniesienie uczuć i stosunków własnych w sytuacye osób, należących do końca XIV stulecia, tem bardziej zaciera starożytny charakter poematu, że i sam Konrad nosi piętno bohaterów byrońskich. Bez względu wszakże na anachronizmy, utwór ten jest arcydziełem wszechświatowej poezyi. Szczególniej Wstęp, Pieśń z Wieży, Pieśń Wajdeloty, Trybunał tajemny, a przedewszystkiem sama Powieść, są to klejnoty najczystszej wody, któremi mogłaby się każda literatura pochlubić. Nawet rozmowa Konrada z Pustelnicą i Pożegnanie, wzięte niezależnie od epoki, do której się odnoszą, obfitują w niepospolite piękności.
Wallenrod był już w końcu r. 1827 przygotowany do druku i poeta zamierzył go oddać do cenzury w Petersburgu, a wydać w Warszawie. Tymczasem wyjazd z generał-gubernatorem do stolicy, oba te zadania mu ułatwił. Pozwolenie cenzury już 9 grudnia uzyskał; niebawem i druk w oficynie Kraja rozpoczął. Tymczasem odnawiał dawne i zawiązywał nowe stosunki. Jakoż grono jego znajomych nad Newą powiększyli: Aleks. hr. Chodkiewicz, Leon hr. Sapieha, Wańkowicz, kamerjunkier Dziekoński, Linowski, Aleks. Orłowski, Tad. Bułharyn, Postumiusz Prószyński, obok starych z Wilna znajomych, jak Mikołaj Malinowski, Adam Rogalski, Hajdatel i Sobolewski. Tu zadziwiał zdolnością improwizowania, szczególniej, gdy na uczcie wigilijnej, urządzonej w mieszkaniu Rogalskiego, wygłosił całą tragedyę: Samuel Zborowski, której pojedyńcze sceny jednocześnie ołówkiem illustrował Orłowski.
Mickiewicz w orszaku ks. Galicyna, z początkiem łutego 1828 r., znów powrócił do Moskwy. Ale nie było mu danem pozostawać tu długo. Za staraniem osób wpływowych, otrzymał pozwolenie na stałe zamieszkanie nad Newą, z widokiem na pomieszczenie się w ministeryum spraw zagranicznych.
Wkrótce też, bo w kwietniu na zawsze Moskwę opuścił, nie bez żalu jednak za tymi, którzy mu w ciągu dwuletniego pobytu dawali dowody życzliwego uznania, a i teraz w chwili odjazdu ciepłą żegnali go dłonią. Jakoż literaci moskiewscy wyprawili dla niego ucztę i wręczyli mu puhar srebrny, z odpowiednim napisem.
Wróciwszy do Petersburga Mickiewicz, wszedł w te same stosunki, w których się obracał przed wyjazdem do Moskwy. Ale w głębi duszy trawił go smutek. Świetne nadzieje, jakie mu zrobiono, zawiodły. Żałował Moskwy, myślał nawet o podróży na Kaukaz. Tymczasem spotkała go niespodzianka. Naraz bowiem otrzymał wiadomość, aż o dwóch wydaniach swoich poezyj, przeznaczonych na jego korzyść. Na pierwsze, drukowane w Paryżu, pod kierunkiem Leonarda Chodźki, dała nakład hr. Ostrowska; drugiego dokonał w Poznaniu prof. Józef Muczkowski, drogą prenumeraty, z potrąceniem kosztów nakładu. O ile też poeta wdzięczny był ostatniemu za wyświadczoną mu koleżeńską przysługę, o tyle znalazł się w kłopocie, gdy mu przesłano pieniądze za wszystkie egzemplarze paryskiego wydania. Wydanie to i pod innym względem zadowolić go nie mogło. Przedrukowano w nim bowiem utwory nie znajdujące się w dotychczasowych wydaniach, dokonanych pod jego okiem. Były to przekłady Byrona, ogłaszane w czasopismach bez jego wiedzy, a stąd w formie niewykończonej należycie, mającej wszystkie cechy pierwszego rzutu pióra tłómacza. Otóż, jakby dla ustalenia kanonu tekstu swoich utworów, poeta, pomimo dwóch jednocześnie dokonanych wydań, zamierzył zrobić jeszcze jedną edycyę. Była ona, podobnie jak wileńska, dwutomową, tylko powiększona dodaniem Sonetów, Konrada Wallenroda, oraz utworów powstałych pomiędzy rokiem 1824 a 1829. Do nich należą: Sen, Ciemność, Pożegnanie Childe Harolda, Popas w Upicie, Elegie i Wiersze do D. D., Canzonetta z Petrarki, przełożona pod Moskwą W Óstafiewie, majątku książąt Wiaziemskich, oraz powstałe w Petersburgu; ballady: Trzech Budrysów i Czaty, kassyda Farys, w której odmalował tę samą potęgę woli, pokonywającą rozhukane żywioły natury, jaką w Odzie do młodości, w pokonywaniu trudnych zadań życia ujawnił, oraz dwa oryentalne utwory: Szanfary i Almotenabbi.
Ale edycya petersburska z r. 1829 jeszcze z innego względu zasługuje na uwagę.
Mickiewicz czytywał pilnie krytyki, dochodzące go z Warszawy i nieraz wzruszał ramionami, spotykając w nich sądy, wykazujące najzupełniejszą nieznajomość literatur obcych, oraz potrzeb umysłowych własnego narodu i pod tym względem musiał przyznawać wyzszość literatom rossyjskim. Nadto z listów Odyńca, który bywał na obiadach u gen. Krasińskiego, mógł się dowiedzieć, że Koźmian Aldonę nazywał pomywaczką litewską, a Konrada Wallenroda pijakiem; ale wszystko to poeta przyjmował z uśmiechem politowania i swemu korespondentowi zalecał, by w sporach z klasykami zachował jak największe umiarkowanie. W końcu jednak przekonał się, że nietylko klasycy lecz i rzekomi obrońcy romantyzmu obałamucają umysły. Dopóki jednak zdawało się, że Malinowski uzyska pozwolenie na wydawnictwo pisma, poświęconego krytyce, nie kwapił się z wypowiedzeniem swego Quos ego. Gdy jednak tracił co do tego nadzieję, zaciął ostro swe pióro, by się zarówno z klasykami, jak i pseudo-romantykami rozprawić. Tak powstała przemowa: Do czytelnika o krytykach i recenzentach, która krytyków warszawskich, niewiedzących, co odpowiedzieć na jego cięte zarzuty, w straszne zamieszanie wprawiła. Miała zaś ten dobry skutek, że poruszyła umysły i wywołała jednego z największych u nas krytyków, bo Maurycego Mochnackiego, który swem dziełkiem: Literatura Polska XIX w. rozstrzelone pojęcia o istocie i zadaniu poezyi do jednego mianownika sprowadził.
Obok prac literackich, wypełniały teraz poecie czas zajęcia w Kollegium spraw zagranicznych, w którem na początku r. 1829 jakiś urząd otrzymał i zwiększone wskutek tego towarzyskie stosunki. W najbliższej zażyłości pozostawał z Puszkinem, ale najmilej czas przepędzał w domu Maryi Szymanowskiej, pianistki nadwornej, z którą jeszcze w Moskwie, jako z koncertantką, zabrał znajomość. Miała ona dwie córki: starszą Helenę i młodszą 13-letnią Celinę. Nikt wówczas nie przeczuwał, iż ta Celinka kiedyś żoną jego zostanie.
Teraz, zebrawszy fundusz z wydawnictw, Mickiewicz zapragnął urzeczywistnić dawne swoje marzenia i zażądał paszportu za granicę, który otrzymał z pochlebnym dodatkiem: celibre poète polonais. Czekał tylko na przybycie z Wilna Odyńca, mającego mu towarzyszyć w podróży. Przyjaciele bowiem poety, znając jego niezaradność, lękali się, by, puszczając się sam za granicę, nie stał się ofiarą wyzysku, lub nie zgubił całego podróżnego zapasu. Odyniec przeto miał być jego aniołem stróżem. Ponieważ jednak wprzód musiał jakieś sprawy majątkowe załatwić, przeto dopiero w Karlsbadzie miał się z poetą połączyć.
Tymczasem ten, wypłynąwszy z Kronsztadu 26 maja, dotarł przez Lubekę i Hamburg do Berlina, gdzie go powitało grono młodzieży polskiej, której czoło stanowili: Karol Libelt, Wojciech Cybulski i Stefan Garczyński. Stąd po całomiesięcznym niemal pobycie w pierwszych dniach lipca wyruszył do Drezna, poczem przez Pragę udał się do Karlsbadu, gdzie w dniu 10 sierpnia połączył się z Odyńcem. W Marienbadzie zetknął się z panią Becu, która mu poezye swego Julka do oceny oddała, stąd przez Egier, Franzensbad, Jenę dwaj poeci dotarli do Weimaru, uświęconego pobytem Goethego, u którego doznali bardzo uprzejmego przyjęcia. Tu zatrzymali się do 28 sierpnia, w którym całe Niemcy miały obchodzić 80-letnią rocznicę sędziwego poety. Na tę uroczystość, oprócz przedstawicieli miast, uniwersytetów i dworów niemieckich przybył Dawid d’Angers, znakomity rzeźbiarz, który tak pysznie wymodelował w płaskorzeźbie wizerunek naszego poety. Z Weimaru, w towarzystwie Dawida, Mickiewicz wraz z Odyńcem wyruszyli w dalszą podróż. Z Bonn odbyli przejażdżkę Renem. Echa skał Lurleyu nasunęły póiniej Mickiewiczowi ustęp: Granie na rogu Wojskiego.
W Strasburgu poeci rozstali się z dotychczasowym towarzyszem podróży i przez Szwajcaryę, zmierzali do Włoch. Na wysokości Splüngen Mickiewicz ułożył wiersz do Maryli, w Campo Dolcino po raz pierwszy stopę na ziemi Włoskiej postawił. W Medyolanie i Wenecyi, podróżnicy zatrzymali się dłużej; poczem wyruszyli do Rzymu, z zamiarem przepędzenia w nim zimy. Tu przedstawili się ks. Gagarynowi, posłującemu przy Watykanie i za jego pośrednictwem weszli znowu w rozległe koło towarzyskich stosunków. W jego domu zabrali znajomość z rodziną Klustinów, przybyłą z Rossyi, a składającą się z matki, dorosłego syna Szymona i córki Anastazyi, panny wysoce wykształconej, dowcipnej, zostającej w stosunkach listownych i osobistych z wielu znakomitościami literackiemi i artystycznemi, pozującej pod względem politycznym na osobę wielce liberalnych przekonań, a przedewszystkiem pragnącej się bawić i podobać. Osobistość ta olśniła na czas jakiś poetę. W gościnnym domu posła, poznał także Thorwaldsena, Horacego Vernet’a i Cammucciniego, oraz rodzinę hr. Ankwiczów, przybyłą z Galicyi, a złożoną z ojca, matki, córki Henriety-Ewy i towarzyszki jej panny Marceliny Łempickiej. Wobec wszakże uroku, jaki nań wywierała p. Anastazya, nie wiele zwracał uwagi na dwie młode rodaczki. Szczególniej 18-letnia Henryeta nie mogła z tamtą porównania wytrzymać. Wątła, nieśmiała, nie rzucała się w oczy. Starsza od niej Marcelina, żywiąca zamiar wstąpienia do klasztoru, tem mniej mogła zająć poetę. A jednak zapraszany na via Mercede z Odyńcem, gdzie Ankwiczowie mieszkali, zaczął zwolna pewien powab w towarzystwie Henryety znajdować. Ujmowała go przedewszystkiem szczerość dziewiczej duszy, gołębiej niemal prostoty. Pomiędzy innemi zrobiła mu wyznanie, że się zawsze modli za niego, od chwili, gdy poznała jego poezye, że wyjazd jego na wschód, rzewnemi opłakiwała łzami, że wreszcie zawsze wyobrażała go sobie takim, jakim go w rzeczywistości po raz pierwszy ujrzała. Dla takiego znawcy serc niewieścich, jak Mickiewicz, nie trudno było znaczenie podobnych zeznań odgadnąć. Ta czysta, niewinna dusza, zwracała się ku niemu, jak kwiat do słońca, żądając ożywczych promieni. Nie dość na tem. Poety i w Rzymie nie interesowały dzieła sztuki w pierwszych chwilach pobytu. Gród Romula budził w nim jedynie pod względem historycznym zajęcie. Dopiero gdy z Ankwiczami zaczął zwiedzać muzea, galerye, zmysł odczuwania piękna plastycznego i w nim się pod wpływem Henryety przebudził. Bo ta panna, zakrawająca niby na trusiątko, w obec tych antyków stawała się, jakby inną istotą. Ona, uczennica Viscontego, umiała o każdym z nich coś powiedzieć, w każdym właściwe mu piękno i charakter odnaleźć, słowem, w tym świecie bronzów i marmurów obracała się, jakby wśród swych sprzętów domowych. Więc co dziwnego, że i poeta na te rzeźby innemi zaczął patrzeć oczyma, skoro je wszystkie w blasku jej oczu oglądał? Ale on coś więcej jeszcze przeniknął. Zrozumiał, że pod tymi skromnymi pozory, Henryeta ukrywa skarby w swej duszy, ale które ocenić mogą tylko ci, którzy mają możność sięgnąć wzrokiem w jej głębie, a wtedy zestawienie jej z Anastazyą, może i niekoniecznie na korzyść tej ostatniej przechylało szalę w umyśle poety. Że to nie próżny domysł, świadczy wiersz, zatytułowany: Do mojego cicerone, który jej wpisał do albumu. Ostatnie jednak wyrażenie: «Ty może zgadniesz i przyszłość pielgrzyma» wywołało niezadowolenie ze strony hr. Ankwicza. Nie zmieniło to na pozór dawnego stosunku poety do całego domu, ale było wskazówką, iż z podobnymi objawami należy mu być ostrożnym. Odtąd pomiędzy nim, a członkami rodziny wywiązał się dość dziwny stosunek. Matka, panna Marcelina, całem zachowaniem się i półsłówkami, zdawały się ośmielać poetę do otwartego starania się o rękę Henryety; ojciec zaś wysadzał się na grzeczności dla niego, a mimo to był zimnym i odpychającym. Mickiewicz coraz rzadziej uczęszczał na ulicę Mercede, a natomiast w innych towarzystwach przebywał. A koło jego znajomych było dość liczne w Rzymie. Bawiła tu bowiem ks. Zeneida Wołkońska, oraz wielu z rodaków, jak Wojciech Stattler z Krakowa, Ks. Parczewski, Strzelecki, ochmistrz ks. Aleksandra Czartoryskiego i inni.
Święta wielkanocne znowu zbliżyły do Ankwiczów poetę, a więcej może śmierć ks. Parczewskiego, który w tym czasie zgasł na chorobę piersiową. Była to piękna dusza, która na Mickiewicza wielki wpływ, pod względem religijnym wywarła.
W początkach maja Ankwiczowie opuścili Rzym, udając się do Paryża; z poetą jednak żegnali się tylko do «widzenia,» gdyż na zimę mieli znowu do wiecznego miasta powrócić. Tymczasem Mickiewicz z Odyńcem pozostali na miejscu, mając zamiar dotrzeć do Neapolu i dalej. Tu Mickiewicz pod wpływem tęsknoty za Henryetą napisał ów cudny wiersz: »Znasz-li ten kraj?« parafrazując śpiew Mignony Goethego.
Po miesięcznym pobycie w Neapolu, zwiedzeniu Wezuwiusza i wycieczek Odyńca do Sycylii, dokąd nie chciał jechać Mickiewicz, dwaj poeci wrócili na czas krótki do Rzymu, by wziąć udział w obrzędzie ślubnym Stattlera z Klementyną Zerboni, poczem w d. 1 lipca wyruszyli do Szwajcaryi na Florencyę, Genuę i Medyolan, tak, że dopiero w sierpniu, przeszedłszy Simplon, stanęli w Genewie. Tu pierwsza, mianem proroka, powitała Mickiewicza Anastazya Klustin. Przepowiadał bowiem nieunikniony upadek Burbonów — i oto rewolucya lipcowa, wymiotła ich z Francyi. Na Mickiewicza wieść o lipcowych wypadkach wywarła niepokojące wrażenie. W Paryżu przebywali Ankwiczowie i myśl, że wśród zaburzeń ludowych mogli uledz jakiej przygodzie, przeraziła go, tysiączne w nim budząc obawy. I teraz dopiero zmierzył głębie uczucia swego dla Henryety.
Do osób przebywających w Genewie należał wtedy młody Zygmunt Krasiński, który z Mickiewiczem zabrał pierwszy znajomość. Sądząc z tego, co słyszał w Warszawie, był przekonany, że znajdzie w nim samochwalcę, zarozumialca, pomiatającego zasługami innych. Jakże się zdziwił, gdy ujrzał człowieka, odznaczającego się nietylko prostotą i skromnością, ale i wielkim rozumem. To też pierwszy list, jaki do ojca wyprawił, pełen był szczegółów o Mickiewiczu. Ten ich przyjazny stosunek jeszcze bardziej wzmocniła dwutygodniowa wycieczka na Rigi, Jungfrau i do Jeziór Czterech Kantonów, którą z Odyńcem i Jakubowskim, ochmistrzem Zygmunta, odbyli. Ale właśnie gdy Mickiewicz z tej wycieczki powrócił, zastał już w Genewie Ankwiczów zdrowych i całych.
Z jesienią wszyscy z kółka poety, zaczęli się gotować do wyjazdu z Genewy. Do odlotu pierwszy dał hasło Odyniec, który po 10-miesięcznem towarzyszeniu poecie, miał do Paryża wyjechać. Po nim wyruszyli Ankwiczowie do Rzymu, za nimi dopiero podążył Mickiewicz i dogonił ich w Medyolanie. Ale tu pomiędzy małżonkami zajść miała gwałtowna scena, Ankwicz bowiem, widząc zajęcie się sobą dwojga młodych ludzi, zaczął robić wyrzuty żonie, iż dopuściła do tak poufałego stosunku i oświadczył, iż woli widzieć Henryetę na marach, niż żeby rękę jakiemuś poecie oddała. Czy Mickiewicz był powiadomiony w jakibądź sposób o tem, co zaszło, czy też wyrozumiał tylko z zachowania się względem niego Ankwiczów, że coś niedobrego się święci; dość, że on, co miał zamiar towarzyszyć im w dalszej drodze, wyjechał wprzód z Medyolanu i, przybywszy do Rzymu przez długi czas trzymał się od nich zdala i dopiero na usilne zapraszania Ankwicza, wybrał się na via Mercede, by panie po podróży powitać. Odtąd jednak w stosunku do Henryety, zachowywał się niemal chłodno i coraz rzadziej bywając, widocznie dążył do zupełnego zerwania. Natomiast czytywał wiele, tak, iż Dante, Lamennais, Winkelman, Niebuhur nie wychodzili z jego ręki.
Zwolna Rzym zaczął się nowymi przybyszami zapełniać. Oprócz ks. Wołkońskiej, zjawił się tu Stefan Garczyński, głównie dla Mickiewicza przybyły, wreszcie ks. Stanisław Chołoniewski i znany nam z Odessy hr. Henryk Rzewuski. Pierwszy z nich, późniejszy autor: Snu w Podhorcach i Dwu wieczorów u pani starościny Wolbromskiej, był kapłanem wielkiej pobożności i niepospolitej nauki i na poetę wywierał wpływ wielce dodatni; drugi opowiadał mu różne historye z czasów konfederacyi barskiej, które od swego dziada, kasztelana witebskiego, zasłyszał. Poeta zachwycony oryginalnością typów, udatną charakterystyką, takich postaci, jak ks. Radziwił «Panie Kochanku», jak pan Karol Ryś, Sawa i wielu innych, radził Rzewuskiemu, by te swoje wspomnienia spisał, zachowując im tę dosadność i barwność, jaką im w opowiadaniu nadawał. Rzewuski spełnił to życzenie poety, ogłaszając w r. 1838 w Paryżu: Pamiętniki Soplicy, które jak wiemy, sprawiły zupełny przewrot w romansie historycznym polskim, i na napisanie Pana Tadeusza wpłynęły.
W tym czasie też nastąpiła stanowcza zmiana pod względem religijnym w duszy poety. Przygotował grunt do niej w roku zeszłym ks. Parczewski, w obecnym Chołoniewski. Pod ich wpływem powstały wiersze: Rozum i wiara Rozmowa wieczorna, Arcy-Mistrz i Mędrcy. Wreszcie poeta, nie mówiąc nic nikomu, w d. 2 lutego 1831 r., a więc w dziesiątą rocznicę ślubu Maryli, udał się do oddalonego za murami miasta kościołka, odbył spowiedź i przystąpił do Stołu Pańskiego. Jakież jednak było jego zdumienie, gdy, zaszedłszy wprost do Ankwiczów, usłyszał z ust Henryety, że minionej nocy, dwa razy widziała go w białej długiej szacie, piastującego białego baranka! Wtem podnieceniu, w jakiem się obecnie znajdował, ów sen wydał mu się istotnie cudownem zdarzeniem i stał się przyszłego mistycyzmu zarodem. Miał on także ważną rolę odegrać w Jego późniejszym do Towiańskiego stosunku.
. | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . |
Mickiewicz pozostawał w Rzymie do 19 kwietnia 1831 r. Po otrzymaniu, wypożyczonych Garczyńskiemu pieniędzy, natychmiast zaczął się do wyjazdu gotować. W przeddzień udał się do Ankwiczów na pożegnanie, ofiarował Henryecie tomik poezyj Byrona i, wychodząc stąd z sercem rozdartem, temi słowy pożegnał ją na zawsze: «Niech cię Bóg chowa w swojej opiece!» Na drugi dzień był już w drodze do Paryża, następnie udał się w Poznańskie, skąd znowu po ośmiomiesięcznym pobycie, wyjechał w marcu 1832 r. do Drezna. Tu spotkał wielu ziomków, ale swe stosunki ograniczył do bardzo szczupłego grona. Należeli do niego: Klaudya z Działyńskich Potocka, Odyniec, Tomasz Olizarowski, Wincenty Pol, wreszcie Górecki i Domeyko. To wycofanie się z szerszych kół towarzyskich, wywarło wpływ wielce dodatni na twórczość poety. Czując na nowo pociąg do pracy, zajął się przekładem Giaura, który jeszcze w Wilnie rozpoczął, ale znów przerwał go na spowiedzi Kajlora, party wewnętrzną potrzebą wypowiedzenia idei, która domagała się przyobleczenia w ciało. Tak powstała Dziadów część III, nader luźnie z poprzedniemi związana. Występują w niej dwa pierwiastki uosobione w Konradzie i ks. Piotrze. Konrad, to wcielenie genialnej potęgi słowa, a oraz opętania przez pychę. W nim poeta odmalował sam siebie i różne stany swej duszy. Wiadomo, że od czasu wyjazdu z Wilna, utracił dawną młodzieńczą wiarę, a jednocześnie, upojony potęgą swej twórczości, wzniósł się na takie wyżyny, na których przy braku pokory, łatwo dać dostęp uczuciu pychy. Wpływy jednak rzymskie nawróciły go do uczuć religijnych, szczerych, głębokich — i oto, jak niegdyś za zamiar samobójstwa odbył w osobie Gustawa, w części IV pokutę, tak obecnie zamierzył dać zadośćuczynienie za uczucie pychy i przez pokorę podnieść się i oczyścić. Poemat rozpoczyna się prologiem, w którym z głową, opartą na oknie zasypia Gustaw, snem przerywanym dręczącemi widziadły. Bo nad jego głową wznosi się Anioł-Stróż, walcząc o jego duszę z szatanem. Tę walkę Gustaw odczuwa wewnętrznie, ale w przebudzeniach nie zdaje sobie jasno z niej sprawy. W poczuciu tylko potęgi swego geniuszu ma on świadomość swoich wielkich przeznaczeń, wobec których winien na wieki pogrześć swą miłość ku niewieście, jako czysto osobiste uczucie. I w tem to znaczeniu pisze sobie nagrobek, a jednocześnie zaznacza na ścianie urodzenie się w nim Konrada, pod którego imieniem występuje już w całym poemacie. W pierwszej scenie spotykamy się ze wszystkimi przyjaciółmi poety: Sobolewski, Frejend, Żegota, Suzin, Józef, Feliks, ks. Lwowicz i wielu innych występują tu ze wszystkiemi cechami indywidualnemi. Wszyscy zajęci są ożywioną rozmową, tylko Konrad posępny, milczy. Dopiero, gdy Jankowski rozpoczyna pieśń bluźnierczą, w której używa imienia Maryi, on występuje z silnym protestem, oświadczając, że choć sam dawno wiarę utracił, nie pozwoli jednak nikomu bluźnić Boga-Rodzicy. Wreszcie śpiew Feliksa usposabia go do improwizowania. I zdaje mu się, że jest orłem, szybującym nad dziejami rodu ludzkiego i bystrą źrenicą dostrzegającym przyszłość narodów. Ale te rozległe, nieskończone widnokręgi nagle przesłania mu kruk czarny olbrzymiemi skrzydłami i wzrokiem swoim mąci jego źrenice. Ten kruk — to pycha, rzucająca mrok na duszę Konrada. Tymczasem obecni rozchodzą się, a Konrad pod wrażeniem widzenia pada zemdlony; gdy zaś przyjdzie do siebie, wypowie dalszy ciąg swej myśli w improwizacyi, i zamknie nią cały okres romantyzmu nazawsze. W niej, owo poczucie pychy występuje w całej potędze. Pijany nią Konrad, znając się być mistrzem nad mistrze, depce wszystkich mędrców, proroków i czuje się tak wielkim, tak potężnym, że jedynie z Bogiem zrównać się może.
Ja czuję nieśmiertelność, nieśmiertelność tworzę,
Cóż, Ty, większego kiedy mogłeś zrobić Boże?
Jest to ta sama myśl, to samo poczucie tytanicznej siły, które zarodkowo tkwią w Odzie i Farysie, tylko posunięte do ostatecznych granic. Konrad czuje się nadto przedstawicielem milionów, bo żyje ich życiem i cierpi ich cierpieniem i teraz już nietylko z Bogiem się równa, ale wyzywa Go na uczucie do walki, domaga się rządu dusz, które chce uszczęśliwić, a kiedy nie odbiera odpowiedzi na swe wyzwanie, występuje z zarzutem, że On nie jest nieskończoną dobrocią, lecz tylko zimnym rozumem. Kończy wreszcie strasznem bluźnierstwem, i pada bezprzytomny na ziemię. A więc znowu uczucie, jakie niegdyś w Romantyczności buntuje, się przeciw rozumowi. Tylko, jakiż tu odskok straszliwy! To też rozbija się o wyższą, wszechmocną potęgę i, jako jednostronność, doprowadzona do ostatnich granic, bankrutuje na uczuciu nazawsze. Jestto kulminacyjny punkt całego utworu.
Teraz ks. Piotr występuje na scenę — i tu poeta nie waha się wprowadzić na nią w duchu czysto katolickim obrzędu egzorcyzmowania Szatana pychy, który opętał Konrada. Ów Szatan tak potężny i olbrzymi w improwizacyi, teraz dziwnie się kurczy i maleje wobec modlitwy i świątobliwości kapłana. A jednak wytęża wszystkie siły, by go w swe sidła ułowić. Ale ks. Piotr, niezachwiany w swem posłannictwie, wypędza go z duszy Konrada i wtedy w myśl ewangielicznej paraboli o radości w niebie z powodu nawrócenia grzesznika, następuje najpiękniejsza scena, w której aniołowie i archanioł śpiewają w sąsiednim kościele hymny radosne. Poeta uznał swą pychę i łaskę bożą, wymodloną dla niego przez Henryetę-Ewę. Widzenie, jakie ma ona w dworku wiejskim pod Lwowem, to najwymowniejsze świadectwo niewinności jej duszy, co miewała sny tak czyste, tak pełne anielskiego uroku. Natomiast przez usta ks. Piotra poeta po raz pierwszy wypowiada swe idee mesyaniczne, a streszczają się one w mistycznej liczbie 44, której znaczenie nazawsze tajemnicą dla nas zostanie. Powstała ona zapewne w umyśle poety pod wpływem apokaliptycznej liczby 666, a mogła mu się nasunąć tak imperatywnie, że uwierzył, iż powstała w skutek wyższego z góry natchnienia.
Niepodobna przytaczać tu wszystkich scen, obmyślanych zawsze głęboko, odznaczających się świetną charakterystyką, humorem, lub obrazami rozdzierającemi duszę do głębi. Powiemy tylko, że przy drugiem spotkaniu Konrada, ks. Piotr rzuca mu jeszcze raz przepowiednię świetnej przyszłości i daje wskazówkę, po jakim znaku poznać ma wysłannika Pańskiego. «Będziesz w wielkich, bogatych i rozumnych tłumie» — powiada, a kto cię pierwszy w Imię Boże powita, ten nosić będzie znamię posłannictwa na czole.
Szczegół ten stał się dla Towiańskiego jednym z środków pozyskania dla swej doktryny poety. Nie możemy także pominąć ostatniej sceny, wiążącej tę część Dziadów z innemi. W niej znów, jak w części II, lud na cmentarzu w kaplicy obchodzi święto umarłych. Około północy kobieta w żałobie, błaga Guślarza, by wywołał tego, «co przed laty wielu, zjawił się po jej weselu». Guślarz jednak choć używa całej zaklęć potęgi, wywołać go nie może. A więc wśród żywych być musi. I oto nagle w jasnowidzeniu, dostrzega go w czarnym płaszczu jadącego gdzieś daleko z innymi. Raz tylko rzucił okiem za siebie, jak gdyby chciał całą przeszłość ogarnąć i unieść ją w dalsze życie ze sobą. Powiada nadto, że pierś miał krwią zbroczoną, że w nim tkwiło mieczów tysiące, ale obok tego miał i ranę na czole: «Tę ranę sam sobie zadał — Śmierć z niej uleczyć nie może». A więc to aluzya do owego zamiaru samobójstwa, za które Gustaw odbywa w części IV pokutę. «Milion», uosobiony w Konradzie, pomimo spotkania na swej drodze Henryety-Ewy, nie może zapomnieć tej, która w zaraniu żywota była jego duszy światłem i życiem. Po ukończeniu tej pracy poeta opuścił Drezno w końcu czerwca 1832 r. i w towarzystwie Ignacego Domejki wyruszył do Paryża gdzie za pośrednictwem Lelewela umieścił się tymczasowo w mieszkaniu Bohdana Zaleskiego.
W sierpniu na uczcie, wyprawionej dla Dwernickiego, zetknął się Mickiewicz ze Słowackim, który tylko co, dwa tomiki swych Poezyj ogłosił. Ale ów Julek, który już dzieckiem zazdrościł Mickiewiczowi sławy poety, teraz, gdy ten zaczął z nim o wileńskich czasach rozmowę, nie miał nic lepszego do powiedzenia, jak przypomnieć mu zajście w salonie matki z Śniadeckim. Mickiewicz, nie podejrzewając złośliwości w Słowackim, który niedawno jeszcze przesyłał mu do oceny swe wiersze, śmiał się dobrodusznie z tego zdarzenia. Gdy jednak Juliusz, zdobywając się niby na komplement, powiedział mu, że go uważa za pierwszego w Polsce poetę, a ktoś, stojąc z boku, zaczął wciąż powtarzać: Nadtoś skromny! półgłosem, wówczas Mickiewicz widząc, że to rzecz ukartowana, wydął dumnie swe usta i od Słowackiego odstąpił. Powiadają, że ten był urażony na Mickiewicza, iż się o jego poezyach wyraził, że są świątynią bez Boga; ale zachodzi pytanie, czy to nie po tem spotkaniu poeta nasz do Dziadów ojczyma Juliusza wprowadził?
Mickiewicz zajmował się dokończeniem przekładu Giaura i druk Dziadów rozpoczął. Do tych zajęć przybyło nowe: od Stefana Garczyńskiego otrzymał rękopism: Dziejów Wacława z prośbą, by się zajął jego wydrukowaniem. Nim jednak mógł zadość temu życzeniu uczynić, otrzymał wiadomość, że Garczyński zapadł nagle na chorobę piersiową i pod opieką Klaudyi Potockiej jedzie przez Szwajcaryę do południowej Francyi. Poeta odłożywszy wydawnictwa na stronę, natychmiast podążył na jego spotkanie; ale znalazł go już umierającym. Zgryziony jego śmiercią, wrócił do Paryża, by zająć się na nowo wydawnictwem Dziadów i Wacława. Dziady wywarły wielkie wrażenie, ale oburzyły w najwyższym stopniu Słowackiego, który wprowadzenie Doktora poczytał za zniewagę wyrządzoną swej matce, jako noszącej jego nazwisko. W pierwszej chwili chciał wyzwać Mickiewicza na pojedynek, i zaledwie go od tego zamiaru odwiódł przyjaciel jego Skibiński; ale pobyt swój dłuższy w Paryżu uznał za niemożliwy i z końcem roku do Genewy wyjechał. Tymczasem Mickiewicz otrzymał list od Niemcewicza z Londynu z wielkiemi pochwałami dla Dziadów i z usilną zachętą, by następne akty, jak najprędzej wykończył. Ale nosił się już z innym pomysłem: miał pisać Pana Tadeusza.
W twórczości naszego poety to jest godnem uwagi, że po utworach wulkanicznych, podmiotowej natury, następuje zwykle ewolucya w kierunku wprost przeciwnym. Tak po Dziadach (część II i IV) pisze Grażynę; po tytanicznym zaś Konradzie, utwór, rozwijający się nurtem tak spokojnego natchnienia, iż wielu z wielbicieli poety nie mogło uznać na razie olbrzymiego w nim postępu twórczości i miało mu za złe, iż z wyżyn orlego wzlotu zstąpił na poziomy powszednich spraw ludzkiego żywota. Tymczasem było to naturalne zjawisko. I po pierwszej burzy «chmurnej» młodości i po okresie piorunowych trzaskawic wieku męskiego, poeta czuł potrzebę zawinięcia do jakiejś zacisznej przystani, by w niej dla ducha znaleźć choćby chwilę wytchnienia. Obecnie zaś była inna jeszcze tego przyczyna. Poeta dojrzał. Wszystkie jego władze duchowe rozwinęły się w pełni, dostroiły do zupełnej harmonii, słowem, geniusz jego znalazł się wtem stadyum rozwoju, na jakiem niegdyś znajdował się ród grecki, gdy swą cielesną i duchową naturę doprowadził do równowagi zupełnej i uwydatnił ją w dziełach wiekuistej piękności. Przez takie apogeum przechodzi twórczość każdego wielkiego artysty. W epoce młodości, po pierwszych próbach klasycznego zakroju, poeta wszedł na drogę zupełnie nową, na której nie miał poprzedników i form gotowych we własnej literaturze. By odrodzić poezyę, należało jej nadać wszechświatowy charakter i z literatur obcych przyswoić jej wszystkie formy, jako jedynie zdolne wyrażać ten nowo-obrany przezeń kierunek. I oto, ulegając kolejno wpływom literatur: niemieckiej, angielskiej, włoskiej i oryentalnej, przyswaja literaturze własnej: balladę, romanzę, canzonettę, kassydę, odnawia zapomnianą w niej formę sonetu, wreszcie, druzgoce ociężałe formy pseudo-klasycyzmu, a natomiast wprowadza swobodne formy fantastycznego dramatu i powie ci, w której tok zdarzeń równie się w tępie dramatycznem rozwija. Aż gdy w improwizacyi Konrada wszystkie jego dążenia ostatecznego kresu dobiegły, wówczas w jego geniuszu nastąpiła nowa, ale już ostatnia ewolucya: przejście do poezyi w duchu czysto narodowym pojętej.
Skąd poeta wziął do swego poematu osnowę? Rozumie się, że znalazł ją nie na bruku paryskim, ale właśnie uciekając od niego myślą w strony dawno niewidziane, rodzinne. Tylko w tej pielgrzymce myśl jego szukała nie dróg, któremi kroczyła jego młodość «chmurna, a dumna» — nad nią on krzyż już położył; lecz puściła się śladami wydeptanemi przez jego stopy pacholęce, zbiegła w «wiek sielski, anielski», gdzie go otoczyły dobrze znane, typowe, a dawno znikłe z oblicza ziemi postaci. Czemużby jednak one na świadectwo tego, co było nie miały ożyć pod jego piórem. jak w opowiadaniach Rzewuskiego ożyły barszczan postaci? Wprawdzie żyły i działały one w innych, zmienionych już z gruntu warunkach; ale jeżeli Goethe na tle emigracyj, spowodowanych odwołaniem edyktu nantejskiego, mógł rozwinąć wspaniały epos mieszczański, dla czegóżby on, na tle olbrzymich zapasów 12-go roku, nie miał stworzyć epopei szlacheckiej?... Myśl ta, jak wicher uniosła w przyszłość poetę i już 8 grudnia 1832 r. mógł te słowa przesłać Odyńcowi do Drezna: «Piszę teraz poema szlacheckie w rodzaju Hermana i Doroty Goethego; już ukropiłem tysiąc wierszy».
Poeta miał zawrzeć Pana Tadeusza w 6 pieśniach; tymczasem dzieło urosło do ksiąg XII, z których każda swą objętością może porównanie nie z jednym poematem wytrzymać. A jednak pomimo to, wielu z czytelników nie domyśla się nawet, jak szczupły przeciąg czasu dziesięć ksiąg pierwszych objęły. Toż opowiadanie rozpoczyna się przybyciem Tadeusza do Soplicowa w sobotę w wieczór, a kończy śmiercią Jacka Soplicy we czwartek nad ranem, gdy dwie ostatnie znów księgi obejmują tylko opis uczty, wyprawionej dla Dąbrowskiego i zaręczyn trzech par: Zosi z Tadeuszem, Telimeny z Rejentem i Tekli Hreczeszanki z Asesorem.
Czemże więc tych ksiąg dziesięć zapełnił?... Przedewszystkiem opisem uczt, śniadań, różnego rodzaju rozrywek, łowów, sporów, bijatyk i zajazdów, które tu odzywają się niby echem dalekiem po dawnem, burzliwem życiu szlacheckiem i sprowadzają katastrofę, która wpływ wyroczny na los wszystkich osób działających wywiera. Obok tego, jakąż to rozmaitość typów i charakterów poeta do poematu wprowadził, i jak je w swych opisach wyrzeźbił! Tu każda postać uosabia jakiś stan, jakąś warstwę społeczną; każda ma chwilę, w której ujawnia właściwy sobie charakter, swoją wartość moralną. Oto Podkomorzy — typ dygnitarski, baczny w każdem słowie na zachowanie swej wielkopańskiej powagi; obok niego Sędzia, typ urzędnika z wyboru, przedstawiciel poważnej magistratury, gospodarz wielce dbały o oddanie każdemu należnych względów, według wieku, stanu i urzędu. Wojski — to znowu typ przyjaciela domu, niby rezydenta, potrosze totumfackiego, który bawi gości i zarządza domem według wskazówek Sędziego. Oni dwaj uzupełniają się wzajem i zarazem tworzą przeciwieństwo. Podobnie, jak oni inne typy występują również parami, stanowiąc żywe antytezy ze sobą. Więc Asesor z Rejentem — reprezentant władzy policyjnej i niższy urzędnik sądowy z wyboru. Tadeusz, natura prosta, silna, prawa i szlachetna, uosabiający całe ówczesne młode pokolenie, które miało przyszłość kraju stanowić i Hrabia, typ scudzoziemczałego pana, angloman, romantyk, szukający w życiu nadzwyczajnych wydarzeń, bo nie widzi wyższego celu przed sobą, ale zmieniający się z chwilą, skoro ten cel jasno przed nim zabłyśnie. Dalej: Protazy z Gerwazym — sługa woźny, przechowujący tradycye trybunalskie, i dawny sługa magnacki, strzegący tradycyj rodowych swych panów; wreszcie major Płut i kapitan Rykow — pierwszy, mimo pozorów ogładzonego człowieka, do szpiku kości zepsuty, drugi mimo rubasznej powierzchowności i ograniczonego umysłu natura poczciwa i prawa. A obok nich, ileż się jeszcze innych postaci przed okiem czytelnika przesuwa! Ów Robak, bernardyn, który jak Opatrzność skrycie wszystkiemi wypadkami kieruje, Jankiel, arendarz-artysta, prawa ręka Robaka, a przedewszystkiem cały zastęp szlachty z zaścianka Dobrzyńskiego z Maciejem Rózeczką na czele, toż to cała galerya żywych posągów, ręką genialną mistrza wykutych. Bezwątpienia brak pomiędzy nimi typów tak powszechnie znanych jak księdza proboszcza dobrodzieja, mieszczanina i chłopa. Też same braki występują i w typach kobiecych, a może jeszcze w sposób bardziej rażący. Poeta właściwie. dał nam dwie tylko postaci: Telimeny, kokietki, z marką obcą, a lichą, usiłującej na przekwitłe wdzięki, jak na lep, męża za jakąbądź cenę pochwycić i Zosię, miluchny typ polskiej dzieweczki. Ale gdzie typ poważnej matrony, który miał jednak w pani Podkomorzynie gotowy, gdzie wreszcie młodej mężatki i niewiasty wiejskiej? — to już o te nie pytaj, bo braki te okupuje mistrzowstwem w rzeźbieniu i malowaniu wprowadzonych do poematu postaci. I nietylko postaci. Rzeźbi on i dłótuje wszystkie szczegóły otoczenia, odtwarza, niby w wypukło-rzeźbie zajęcia domowe i sceny domowego pożycia, a co ważniejsza umie oddać słowami i grę na rogu wojskiego, i nocne żabie chorały. A cóż mówić o tem bogactwie natury z całą rozmaitością barw i tonów, z całą magią oświetlenia w najrozmaitszych porach dnia i nocy, co wreszcie o kniejach litewskich, o sadzie soplicowskim, o zamku Horeszków na pół we mgle rannej tonącym, o gaju brzozowym i grzybach, o niebie włoskiem i litewskiem i o niebie gwiazdami zasutem, w którem Wojski czyta, jak w otwartej księdze i swą wiedzą astronomiczną budzi podziw w słuchaczach, na przyzbie soplicowskiego dworu siedzących. A oważ uczta ostatnia, rozbrzmiewająca serdecznem: «kochajmy się! przy stole uwieńczonym serwisem, którego opis może iść śmiało z tarczą Achillesa w paragon! Wszystkie te obrazy, jak nić z motka snują się nieprzerwaną koleją, całe opowiadanie toczy się i rozwija z wolna, niby na wałkach w pleoramie malowane płótno wzorzyście, płynie, jak rzeka olbrzymia spokojnym wspaniałym nurtem, ledwie dla oka dostrzegalnym w swym biegu i, odbijając wciąż w zwierciadlanej fali napotykane na wybrzeżach, a z każdą chwilą zmieniające się przedmioty, utrzymuje płynącego z jej biegiem w niekończącym się nigdy podziwie.
W tym poemacie poeta wyczerpał całą plastykę kraju, wszystkie piękności swojej ziemi rodzinnej.
Że Pan Tadeusz nie może być za epopeję uznany, krytyka dawno odpowiedziała twierdząco. W epopei występują wszystkie siły narodu w celu dokonania wielkiego czynu od którego jego byt i przyszłość zależy. Otóż czynu, takiego w Panu Tadeuszu niema — są tylko do niego aspiracye. Jedyny cel, jaki poeta w zakończeniu osiąga, to uwłaszczenie włościan przez Tadeusza i Zosię, mające na przyszłość programatowe znaczenie. Jeżeli jednak Pan Tadeusz nie jest epopeją, to jest par excellence poematem eposowym w tem znaczeniu, jak Herman i Dorothea. Poeta, który tak silnie uwydatniał swój indywidualizm we wszystkich poprzednich utworach, tu schodzi na stanowisko czysto przedmiotowe, maluje ludzi i rzeczy, jakimi byli i tego stanowiska nie opuszcza, nawet, gdy odtwarza sytuacye najściślej z osobistemi wspomnieniami związane. Tak opis pokoiku Zosi na początku ks. pierwszej, to reminiscencye pokoiku Maryli, do którego Zan, po przybyciu do Tuhanowicz przypadkowo go wprowadził. Stosunek znowu Jacka Soplicy do stolnika Horeszki, to odtworzenie stosunku poety do hr. Ankwicza. Nawet stolnikównie nadał imię Ewa, które, jako drugie, Henryeta nosiła.
Czy jest wszakże jakie podobieństwo pomiędzy ostatnim zajazdem na Litwie, a utworem Goethego, jakby to z listu pisanego do Odyńca należało wnioskować? Kto szuka podobieństwa, niech Hermana zestawi z Wiesławem, a odnajdzie je zarówno w charakterach osób, jak i samej osnowie. Ale w Panu Tadeuszu go niema — są tylko uderzające różnice. Utwór Goethego pod względem architektonicznym jest więcej ustosunkowany w sobie — to mu przyznać należy. Na takie długie opisy, jak np. Puszczy litewskiej, Goethe nie pozwoliłby sobie, gdyż to popsułoby mu cały stosunek części do całości i rozrywało uwagę czytelnika zamiast ją skupić na głównej osnowie. Utwór jego nadto obfituje w wielkie bogactwo prawd życiowych, czerpanych zarówno z doświadczenia, jak i filozoficznych refleksyj, które temu poematowi o treści tak prostej, nadają głębokie, ogólno-ludzkie znaczenie. w Panu Tadeuszu podobnych refleksyj nie wielebyśmy znaleźli. Natomiast, jeżeli idzie o bogactwo obrazów, to Mickiewicz o wiele Goethego przewyższa. Słowem, cechą poety niemieckiego obok wielkiej siły uplastycznienia, jest filozoficzna refleksya; cechą naszego wieszcza niezrównana potęga fantazyi, obok równego w uplastycznieniu mistrzowstwa. Pana Tadeusza ukończył on w połowie lutego 1834 r. i, rozstawszy się z tem najmłodszem dziecięciem, uczuł straszną pustkę w swej duszy. Nie mogąc godzić się z rzeczywistością, zaczął marzyć o wyjeździe do Ameryki, gdzie nowemi wrażeniami spodziewał się umysł odświeżyć. Wtedy to przyjaciele zaczęli mu podsuwać myśl ożenienia, ale ich rady poeta zbywał milczeniem. Dopiero, gdy raz od niechcenia wyraził się, że gdyby w Paryżu była Celina Szymanowska, to możeby się i zgodził na ożenienie; zawiadomieni o tem jej krewni, sprowadzili ją z Petersburga, gdzie od śmierci matki przebywała w domu siostry Heleny, którą przed kilkoma laty poślubił Malewski i wkrótce potem, bo już 22 lipca t. r., Celina została żoną poety. Tak więc spełniło się proroctwo, które w czasie swego pobotu w Petersburgu zapisał w albumie młodziutkiej naówczas Celiny: «że pomimo ciżby pieszych, ułanów i huzarów, cisnących się do niej w skutek ogłoszonego werbunku, on zawsze wspominać będzie, iż na prawym flanku był pierwszym grenadyerem w tej armii». Poeta wchodząc w związki małżeńskie, mniemał, że jak dawniej tak i teraz dopisywać mu będzie natchnienie, że puszczając w świat coraz to nowe utwory znajdzie środki utrzymania rodziny. Tymczasem natchnienie nie dopisywało, a potrzeby z przyjściem na świat córki Maryi (wrzesień 1835), coraz się bardziej wzmagały. Należało na innej drodze szukać środków do życia. W pierwszym rzędzie nasuwało mu się dziennikarstwo, w którem, jak mniemał, najłatwiej można była wyzyskać swoje zdolności. Tymczasem wkrótce przekonał się, iż nie mógł liczyć na powodzenie na tem polu, nie należąc do żadnego stronnictwa. Następnie, zamierzył poświęcić się historyi ojczystej i w tym celu rozpoczął studya nad kronikarzami piastowskiego okresu. Owocem tego kierunku były: Pierwsze wieki historyi polskiej, lecz pracę tę, prowadzoną z wielkim mozołem przerwał na wstąpieniu na tron Leszka Białego. Żądanie jednak Jełowickiego, by zebrał drobne utwory dla wydania ich w osobnym tomiku, pobudziło go do podjęcia nowej poetyckiej pracy, którą chciał uzupełnić zamierzone wydanie. Jakoż w r. 1836 przełożył Zdania i uwagi z pism Jakóba Böhme (Anioła Szląska), oraz Saint-Martin’a, które odpowiadały temu mistycznemu nastrojowi ducha, jaki się w nim w Kole Braci zjednoczonych rozwinął. Zajęcie się przekładem Uwag, oddało Mickiewiczowi wielką usługę. Uczuł nanowo potrzebę pisania, tylko swą twórczość na inne tory skierował i, wiedząc, że utwory dramatyczne największe autorom honorarya przynoszą, napisał dramat Les Confédérés de Bar, oraz tragedyę, zatytułowaną: Jacques Jasiński. Sztuki te zjednały sobie najzupełniejsze uznanie takich nawet powag, jak George Sand i Alfred de Vigny; ale oddane do teatru Porte Saint Martin, nie okazały się odpowiedniemi dla sceny. Co gorsza, przechodząc z rąk do rąk poszytami, w większej części zaginęły. Z ocalałych wszakże fragmentów widzimy, że za wiele miały w sobie liryzmu, za mało akcyi, by odpowiadały upodobaniom publiczności paryskiej. Słowem cały okres czasu pomiędzy rokiem 1834 a 38 — to ciągłe łamanie się poety z potrzebami życia i utrzymania rodziny, która w tym ostatnim roku powiększyła się przybyciem syna, Władysława. To też poeta powziąwszy wiadomnść z gazet o wakującej posadzie profesora literatury rzymskiej w Akademii Lozańskiej, postanowił robić o nią starania. Ale właśnie, gdy wyruszył na miejsce i przy pomocy Sismondiego, de Candolle’a, dawnych z r. 1830 znajomych, i nowo poznanego Olivier’a przełamywał w Lozannie jako cudzoziemiec i katolik nasuwające się trudności, nagle otrzymał wiadomość z Paryża o chorobie żony, której stan wymagał bezzwłocznego powrotu. Był to najsmutniejszy okres w życiu poety. Choć żonę w domu zdrowia umieścił i dzieci przyjaciołom oddał w opiekę, nie mógł jednak opuszczać Paryża, pomimo iż z Lozanny dochodziły wciąż naglące wezwania. Zaledwie w czerwcu mógł do Szwajcaryi wyruszyć, by na nowo porwane nici nawiązać. Upłynęło jednak wiele wody, nim po przebyciu egzaminów i napisaniu rozprawy, pożądaną katedrę otrzymał. Jakoż zaledwie w październiku wystąpił przed Szwajcarami z pierwszą prelekcyą. Mickiewicz nie pozostawił na piśmie swych kursów akademickich, ale wiemy, iż na wykłady jego uczęszczała młodzież bardzo licznie. Sprowadziwszy też żonę i dzieci czuł się tu zupełnie zadowolony ze swego losu. Lecz nie było mu danem pozostawać długo w Lozannie. Ks. Adam Czartoryski oddawna u rządu francuskiego robił starania o utworzenie w Paryżu katedry literatury polskiej i na nią, jako najodpowiedniejszego kandydata Mickiewicza przedstawił. Ówczesny jednak minister oświaty, Cousin, nie zgadzał się w zupełności na ten projekt ze względu na polityczne stosunki, a natomiast objawił gotowość utworzenia w Collège de France katedry literatur Słowiańskich i na nią obiecał Mickiewicza powołać. Ponieważ zaś dzienniki paryskie rozgłosiły o tem przedwcześnie, przeto ten, nie mając w ręku nominacyi, znalazł się w nader trudnem położeniu wobec zwierzchniej władzy w Lozannie. Przysłano mu ją zaledwie w końcu września 1840 r. i wtedy dopiero wystąpił z żądaniem uwolnienia go od dotychczasowych obowiązków. Nie obeszło się to, bez dających się łatwo pojąć przykrości. Szwajcarzy mieli żal do niego, że ich dla Paryża porzuca, on zaś mógł się względem nich do niewdzięczności poczuwać. W Lozannie bowiem, po tylu burzach znalazł przystań spokojną, i zapewnienie na resztę życia kawałka chleba, który mógł spożywać bez troski. Tymczasem na drodze, jaka przed nim otwierała się obecnie, czekały go wielkie trudności. Znał literaturę polską i rossyjską, ale o czeskiej, serbskiej, słowieńskiej, chorwackiej, bulgarskiej zaledwie słabe miał wyobrażenie. — To też przybywszy do Paryża zażądał zwłoki, by się mógł odpowiednio przygotować do wykładów, które miał nie już wobec młodzieży, ale ludzi, należących do arystokracyi umysłowej całego świata prowadzić. Nie dość na tem. Na tej samej katedrze z której on miał w Collège de France przemawiać, zasiadali: Ampère, profesor literatury francuskiej, Edgard Quinet, filozof, oraz Juliusz Michelet, historyk, czarujący pięknością swoich wykładów. To też nic dziwnego, że przyjaciele poety żywili słuszną obawę, czy, przemawiając cudzoziemskim akcentem, porównanie z nimi wytrzyma. Tymczasem pierwsza prelekcya, z jaką w dniu 22 grudnia wystąpił wykazała te obawy płonnemi. Otwierając kurs wśród przepełnionej sali, z początku wyrażał się z trudnością; ale wkrótce zapanowawszy nad przedmiotem, zdołał do swego wykładu przykuć słuchaczów. Nie zapalił ich jeszcze, jak to często później bywało; w każdym razie przekonał wątpiących, że stoi na wysokości swego zadania. O wrażeniu dodatniem, jakie sprawił tym pierwszym występem świadczyły zresztą sprawozdania dzienników: Messager, Siècle, Courrier, oraz Constitutionnel wyraziły się o nim z uznaniem. Tem skwapliwiej przeto ziomkowie pragnęli uświetnić ten pierwszy występ poety. Urządzono więc na jego cześć szereg uczt, a pierwszą z nich w klubie polskim w dzień jego imienin, zapraszając na nią i żonę wraz z pięcioletnią Marynią. Pomiędzy wielu innymi przybył i stary Niemcewicz. Brakło tylko Bohdana i Witwickiego, co dotknęło bardzo poetę. Nastrój jednak panował serdeczny. Na drugi dzień 25 grudnia dał wieczór także na cześć poety Eustachy Januszkiewicz, księgarz, na który się do 40 osób zebrało. Był na nim i Juliusz Słowacki, który po ośmioletniej nieobecności i podróży na wschód nanowo osiedlił się w Paryżu. Jak wytłomaczyć sobie jednak jego przybycie na wieczór poświęcony uczczeniu Mickiewicza? Powiadają, że po przeczytaniu Pana Tadeusza zmienił względem niego swe usposobienie, że po nocy spędzonej u Grobu Chrystusa i odbytej z całego życia spowiedzi, wyrwał z serca wszelkie do niego urazy. Więc też pierwszy wystąpił dziś z improwizacyą i, zwróciwszy się w niej do Mickiewicza złożył hołd jego geniuszowi. Na to przemówienie odpowiedział również improwizacyą Mickiewicz, która miała obejmować z półtorasta wierszy. Co było jej treścią? z mętnych sprawozdań wyrozumieć trudno. Miał w niej jakoby oświadczyć, że niepowodzenie Słowackiego na polu poezyi jest skutkiem braku w nim miłości i wiary. Gdyby tak było, Słowacki, który nigdy nie grzeszył pokorą, nie przeniósłby podobnego upokorzenia. Tymczasem bierze udział i w drugiej uczcie noworocznej, wyprawionej przez Januszkiewicza. Niedość na tem, wręcza Mickiewiczowi wspaniały puhar, który mu obecni w darze złożyli. Dopiero sprawozdania o tej uczcie pism poznańskich, a głównie Tygodnika literackiego, który się wyraził, iż tym hołdem, złożonym Mickiewiczowi, Słowacki uznał się jego wazalem, miało wywołać w nim oburzenie, z którem w Bieniowskim przeciw «bogowi litewskiemu» wybuchnął.
Tymczasem w dalszym ciągu trwały wykłady. Już na drugiej prelekcyi Mickiewicz zajął silnie Francuzów oświadczeniem, że ich pisarze, zajmujący się sprawami socyalnemi, mogliby znaleźć rozwiązanie ich w urządzeniach dawnej gminy słowiańskiej. Wprawdzie idealna jakoby jej organizacya okazała się mrzonką tamtoczesnych uczonych Słowian; ale twierdzenie to poety, wypowiedziane w dobrej wierze, miało dla Francuzów urok nowości. Rozpatrując też kolejno pomniki literatur różnych ludów słowiańskich rzucał na ich znaczenie głębokie, genialne poglądy i przed zdumionymi słuchaczami coraz nowe, nieznane dotąd światy odsłaniał. A nie byli to ludzie zwykłej miary, przychodzący na wykłady dla uprzyjemnienia sobie czasu. Były pomiędzy nimi takie znakomitości, jak Montalembert, Sainte-Beuve, Ampere, Salvandy, Michelet, George Sand, de Loménie, którzy za rozwojem myśli profesora-poety, z uwagą natężoną zdążali. Ściśle rzecz biorąc, prelekcye jego były tylko świetnemi, porywającemi improwizacyami, w których rzucał poglądy apodyktycznie, nie popierając ich naukowym balastem, a jednak nie jeden z nich usprawiedliwiły późniejsze badania uczonych. Było to wynikiem jego zdrowego rozsądku, wrodzonej mu, a zadziwiającej intuicyi, którą najzawilsze kwestye orłem spojrzeniem rozstrzygał. Dopiero gdy fałszywe doktryny obałamuciły jego umysł, gdy zaczął je na własnych niby, naukowych badaniach opierać (wywód pochodzenia słowian od Asyryjczków — badania etymologiczne), wtedy dopiero stracił grunt pod sobą i zszedł na manowce. Gdyby nie to, nawet przestając tworzyć, byłby na swej katedrze niepospolitem zjawiskiem. Pogłębiając swój wykład z latami stałby się był najdzielniejszym pośrednikiem pomiędzy zachodem, a tak mało znanym dotąd światem słowiańskim i przy swej bezstronności w przyznawaniu każdemu, co mu się słusznie należy, najwierniejszym jego ducha tłómaczem.
Ale złym jego duchem był Jędrzej Towiański, który stanął przed nim jako wysłannik boży w chwili, gdy umysł jego wskutek ponownego obłąkania żony wyszedł z równowagi i najmniej był zdolny przyjmować rzeczy krytycznie. Było to 17 lipca 1841 r., gdy poeta umieściwszy Celinę w domu zdrowia, znalazł się bez grosza, bez nadziei w możliwość jej wyleczenia — słowem w stanie najstraszniejszego moralnego ucisku. Wtedy to, stanąwszy przed nim Towiański, powitał go w imię Boże, objawił swe posłannictwo, i na znak prawdy tego, co mówi, opowiedział mu sen Henryety w Rzymie i oświadczył, że Celina za łaską Bożą w tej chwili uzdrowioną została. Wobec takich rewelacyj najpozytywniejszy umysł byłby się zachwiał, a cóż dopiero skołatany umysł poety, zwłaszcza, gdy przybywszy do zakładu z Towiańskim, znalazł istotnie żonę, pomimo kanikularnej pory, zdrową i przytomną, tak, że ją mógł natychmiast zabrać z sobą do domu. Od tej chwili Towiański w Mickiewiczu najgorliwszego prozelitę dla swej doktryny pozyskał, a wyrazem ekstazy, w jaką umysł jego wprowadził, to sławny wiersz do Bohdana Zaleskiego: «Słowiczku mój!» w którym wypowiedział wiarę i nadzieję, jaką złożył w nowym proroku.
Co powiedzieć o cudownem wyzdrowieniu Celiny? Jest to fakt, którego wytłomaczyć inaczej nie można, jak chyba dziwnym jakimś przypadkiem. To pewna, że ona nigdy nie mogła wzbudzić w sobie wiary w posłannictwo mistrza, który ją zawsze za «bezowocną» uznawał. Natomiast rewelacya snu była prostym podstępem. O nim bowiem, jak i o wielu okolicznościach, wywiedział się od Odyńca, którego zręcznie w przejeździe przez Drezno wybadał. Na czem zaś polegała głoszona przezeń doktryna, można się przekonać z jego pisma: Biesiada (Paryż, I 8ł I) oraz z Filozofii i Krytyki Libelta (poznań 1845, 290—291). Towiański, wyruszając z Litwy na zachód w celu szerzenia bałamutnej doktryny, upatrywał przedewszystkiem osobistości, któraby ją swą powagą poparła. W Brukseli chciał wyzyskać religijność generała Skrzyneckiego, ale go ten odepchnął od siebie. Wtedy przybywszy do Paryża, zwrócił na poetę uwagę i ze szkodą dla literatury oplątał i zwichnął genialny jego umysł na zawsze. Odtąd poeta poświęca wszystkie zasoby swego ducha, by tryumf jego nauce zapewnić. Wprawdzie nie od razu zaczął ją z katedry wygłaszać. Przynajmniej do połowy maja 1842 r. wykłady swe prowadzi w czysto naukowym kierunku. Dopiero w czerwcu występuje poraz pierwszy z nazwą Mesyanizmu. Co rozumieć przez nią należy? Nic innego, tylko posłannictwo w dziejach świata narodów Słowiańskich, które z kolei po ludach romańskich i germańskich, miały w nich zająć przodujące stanowisko i w odrodzeniu świata przez doktrynę Towiańskiego, czynną odegrać rolę. Sama nazwa messyanizmu nie była jednak własnością poety. Stworzył ją Hoene-Wroński. Mickiewicz tylko ją zastosował do Towiańskiego nauki. Cały kurs trzecioletni ma na celu uzasadnienie jej przez wkład starożytności Słowiańskich; w czwartoletnim odrzuca już wszelkie osłony, mówi jawnie o posłannictwie Towiańskiego i zajmuje się krytyką panującego kościoła, który urzędowym nazywa. Ten to Kościół ze swemi przeżytemi formami, wytwarzający jedynie duchy ciemne i powstrzymujący udoskonalenie ludzkości, ma nowa nauka odrodzić!
Rzecz naturalna, iż propaganda szerzona raz przez Towiańskiego po kościołach paryskich, wreszcie przez poetę w Kolegium, musiała na siebie zwrócić uwagę zarówno władz duchownych, jak świeckich. W lipcu, 1842 Towiański otrzymał rozkaz opuszczenia Francyi; następnie przeciw wykładom poety zaczęły się podnosić liczne ze strony duchowieństwa protesty. Z dalszych stron nadchodziły również potępiające głosy. Tak Br. Trentowski wystąpił przeciw nim w Demonomanii, Wojciech Cybulski W Roku poznańskim, Lucyan Siemieński w poemacie Dwa Akty. Tylko rząd Ludwika Filipa ze względu na popularność poety postępował z nim oględnie. W końcu przecież i jego zniecierpliwiło ciągłe podnoszenie idei napoleońskiej i gdy w dniu 28 maja poeta w czasie wykładu podniósł okrzyk na cześć Napoleona, Villemain, ówczesny minister oświaty postanowił koniec propagandzie położyć i pod pozorem udzielenia urlopu, usunął Mickiewicza z katedry, naznaczając jednocześnie Cypryana Roberta jego następcą. Tym sposobem poeta nazawsze grunt do dalszej propagandy utracił. Przecież nietylko z rządem francuskim, nietylko z własnem społeczeństwem, ale i z mistrzem, który po chwilowym w Belgii pobycie, obecnie osiadł w Szwajcaryi, znalazł się on w rozterce. Towiański, choć wydalony z Francyi, nie uważał za przepadłą swej sprawy, dopóki w Mickiewiczu, zajmującym katedrę, miał posłuszne narzędzie. Teraz jednak po utracie stanowiska, widocznie zmalał w jego oczach. Zaczął bowiem coraz ostrzejsze napomnienia mu przesyłać, zarzucając brak woli w zrzuceniu z siebie dawnego człowieka i podniesienia tonu. Mickiewicz, chcąc stosunek zaostrzony wygładzić, postanowił osobiście rozmówić się z mistrzem i mimo ograniczonych środków materyalnych (obecnie pobierał tylko pół pensyi), wyjechał do Szwajcaryi. Ale odbyte konferencye wykazały jedynie głębokie, nie dające się usunąć pomiędzy nimi w pojmowaniu swej misyi różnice.
Od r. 1848 położenie poety z kaidym dniem kłopotliwszem się stawało. Rodzina jego składała się z trzech synów: Władysława, Aleksandra i Jana, oraz dwóch córek: Maryi i Heleny (najmłodszy Józef przybył na świat dopiero w 1850 r.) — wszystko to zaś potrzebowało chleba i nauki. Tymczasem prócz 3000 fr. poeta nie otrzymywał z innych źródeł dochodów. Drukowane wykłady nie rozchodziły się, sprzedaży utworów, wydawanych w Paryżu, szkodziły przedruki dokonywane poza obrębem Francyi; to zaś skłoniło go znowu do rzucenia się jeszcze raz na drogę dziennikarską. Jakoż z pomocą Ksawerego Branickiego założył La Tribune des peluples, pismo barwy demokratycznej, w którem obronę interesów wszystkich ludów za główny cel sobie postawił. Pierwszy numer Trybuny, ukazał się 14 marca 1849 r., ale już po powstaniu ludowem wybuchłem 13 czerwca w Paryżu i Lugdunie wydawnictwo to zawieszone zostało. Odtąd poeta, niepowodzeniami zrażony, zamknął się w swej rodzinie i w kole towiańczyków, uznających go za swego mistrza. Z osób, które go z kraju odwiedzały w tym czasie, wszystkie dają świadectwo, iż zarówno swym umysłowym nastrojem, jak i otoczeniem wywierał przygnębiające wrażenie. Wreszcie W d. 12 kwietnia 1852 r. minister oświaty, Fortoul, dał mu formalne uwolnienie jako profesorowi Collège de France i całego utrzymania pozbawił. Dopiero, gdy poeta w wystosowanej do niego odezwie przypomniał, z jakiego powodu rząd Ludwika-Filipa usunął go z zajmowanej katedry; wtedy zaledwie i to po półrocznem milczeniu przesłano mu nominacyę na skromną posadę bibliotekarza przy Arsenale, z pensyą 2000 fr. i mieszkaniem. W marcu 1855 r. utracił żonę i śmierć jej odczuł głęboko. Potrzebował czemś ból swój zagłuszyć i wojna wschodnia, której przebieg zajmował go oddawna, nasunęła mu myśl szukania nowych wrażeń na wschodzie. Po długich zabiegach udało się ks. Adamowi Czartoryskiemu wyrobić mu u rządu francuskiego specyalną misyę, polegającą pomiędzy innemi na zagodzeniu sporów wynikłych pomiędzy Michałem Czajkowskim (Sadykiem-Paszą), dowódcą kozaków otomańskich, a gener. Władysł. hr. Zamoyskim. Pozostawiwszy więc dzieci pod opieką. Zofii Szymanowskiej, późniejszej Lenartowiczowej, wyjechał we wrześniu do Marsylii, a stamtąd morzem do Konstantynopola w towarzystwie Henryka Służalskiego i Armanda Lewy. Tu, stanąwszy na Jeni-Szeri, puścił się do Burgas, pod którym znajdował się obóz kozacki, z zamiarem wybadania prawdy, co do sporu na miejscu. Wkrótce jednak przekonał się, że do zgody nie doprowadzi i dał pokój wszystkiemu. Natomiast, zachwycony życiem obozowem, przez czas dłuższy przy Czajkowskim pozostał. Potrawy żołnierskie i niewygody zapewne już wtedy rozstroiły jego organizm. Ale na to nie zważał.
Nagle w d. 26 t. m. o godzinie 10 rano, zaniemógł. Okazały się symptomata cholery, tak gwałtowne, że pomimo starań sześciu lekarzy poeta o godzinie 9 w wieczór ducha wyzionął. Ostatniej duchownej posługi udzielił mu ks. Ławrynowicz. Przerażonym towarzyszom tym nagłym zgonem nie pozostało nic więcej, jak oddać ostatnią posługę zmarłemu w sposób, w którymby mogli wywiązać się godnie względem społeczeństwa i rodziny. Zabalsamowane przeto zwłoki postanowiono odesłać do Francyi. Miesiąc wszakże upłynął, nim zdołano pokonać nasuwające się trudności. Zaledwie 30 grudnia można było przewieźć ciało do portu Top-Hana, by je stąd na statku Eufrat do Francyi wyprawić. Nic też nie możnaby wymyśleć bardziej wzruszającego nad ten kondukt żałobny w dzień ponury i dżdżysty, przebierający się przez błotne ulice padyszaha stolicy, nad ten ubogi, ciągniony parą wołów karawan i ową prostę trumnę, co kryła zwłoki jednego z największych mocarzów słowa i wielkiego duchem człowieka. Naprzód postępowało duchowieństwo z ks. Ławrynowiczem na czele; za nimi muzykanci włoscy, którzy sami oñarowali się z swą posługą, dalej oddział piechoty, a za trumną garstka Polaków, Francuzów, Ormian, Włochów, Niemców i Żydów, oraz przedstawicieli wszystkich narodowości słowiańskich półwyspu bałkańskiego. Po odbytej mszy żałobnej, w stojącym przy drodze, którą postępował orszak, kościele, złożono zwłoki na statku, a następnie po przywiezieniu do Paryża, na cmentarzu w Montmorency, gdzie niespełna rok temu zwłoki Celiny spoczęły.
Teraz dopiero umilkły wszystkie niechętne głosy, które od chwili objęcia przezeń katedry w Collège de France aż dotąd, nie przestawały się przeciw niemu podnosić.
Dla ogromnej jednak Większości ziomków, pozostających w kraju, był on mitem, poetą, którego twórczość znano jedynie w zakresie peterburskiego z r. 1829 wydania. Gdy się wieść o jego zgonie rozeszła, dopiero odczuto ogrom tej straty. Istotnie, był on zarówno w naszej, jak i w wszechświatowej literaturze niepospolitem zjawiskiem. Zasługą jego nietylko to, że poezyę rodzimą na nowe tory wprowadził, lecz że nie uległ niewolniczo prądom ożywiającym literatury zachodnie, ale samoistnie wysnuł poezyę narodową z tych pierwiastków i zasobów, które były złożone w duszy nietylko klas wykształconych, ale całego narodu. Gdy romantyzm zachodni występuje nieraz wrogo przeciw chrystyanizmowi, on odrazu uderza w strunę religijnego uczucia, wierząc po staremu, jak wierzy lud, którego ducha jest najwierniejszym tłómaczem. Wprowadzając do poezyi, pogardzane dotąd żywioły i podnosząc sprawę uwłaszczenia budował złoty pomost, który mógł klasy uprzywilejowane z klasą upośledzoną połączyć i znieść ten rażący przedział, jaki pomiędzy niemi wytworzyły stulecia. Wielki zresztą ożywiającą go ideą, którą ogarniał wulkanicznem uczuciem, podniósł nią i wyszlachetnił naród, jak żaden z dotychczasowych poetów. Jako mistrz, potężny twórczą, niewyczerpaną fantazyą, nie rozprasza się w malowaniu rozpłynnych, eterycznych widziadeł, ale nawet gdy do swych utworów wprowadza nadprzyrodzone zjawiska stwarza z nich rzeczywiste postaci. Tę niezrównaną plastykę z każdym nowym utworem w coraz wyższym stopniu osiąga, aż w Panu Tadeuszu doprowadza do najwyższej doskonałości i nazawsze dla wszystkich poetów naszych i pisarzów niedoścignionym staje się wzorem. A obok tego, jest on prosty, szczery, miłujący, daleki od sztucznego nastroju lub pozowania na wielkość. Takim okazuje się w stosunkach z obcymi, takim z rodziną i przyjaciołmi, z którymi w niedoli dzieli się ostatnim groszem i to najczęściej w chwili, gdy sam nie opływa w dostatki. Więc też postać tę, wzniosłą w swej prostocie, społeczeństwo otacza nietylko czcią geniuszowi należną, ale i miłością wielką i, dając dotykalny wyraz, wznosi mu posągi, które być mają czci synowskiej oznaką.