Ania z Zielonego Wzgórza/Część I/Rozdział XIX
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Ania z Zielonego Wzgórza Część I-sza |
Pochodzenie | cykl Ania z Zielonego Wzgórza |
Wydawca | Wydawnictwo M. Arcta |
Data wyd. | 1921 |
Druk | Drukarnia »Dziennika Polskiego« |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Rozalia Bernsztajnowa |
Tytuł orygin. | Anne of Green Gables |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cała część I-sza Cała powieść |
Indeks stron |
— Marylo, czy mogę skoczyć do Djany na jedna chwileczkę? — spytała Ania pewnego wieczoru zimowego, pędząc bez tchu z facjatki do kuchni.
— Nie widzę powodu, dla którego masz wyjść z domu podczas ciemnej nocy — zauważyła Maryla. — Ze szkoły wracałaś razem z Djaną i dobre pół godziny stałyście w śniegu, mieląc jak najęte. Cóż to za ważna sprawa was znowu niepokoi?
— Ależ Djana musi się ze mną zobaczyć — błagała Ania — Chce mi coś ważnego powiedzieć.
— Skąd ty wiesz o tem?
— Bo właśnie dała mi sygnał ze swego okna. Wynalazłyśmy sposób porozumiewania się zapomocą świecy i arkusza papieru. Stawiamy zapaloną świecę na oknie i powiewamy nad nią tam i z powrotem arkuszem papieru. Pewna ilość ruchów oznacza taką a taką wiadomość. Był to mój pomysł, Marylo.
— Domyśliłam się tego natychmiast — odrzekła Maryla. — I jestem pewna, że w najbliższym czasie zaprószycie ogień tem głupiem sygnalizowaniem.
— Ach, Marylo, jesteśmy bardzo uważne. A to taka przyjemna rozrywka! Dwa ruchy znaczą: „Czy jesteś w domu?“ Trzy znaczą „tak“, cztery zaś „nie“. Pięć wyraża: „Przyjdź czemprędzej, muszę ci coś ważnego powiedzieć“. Djana w tej chwili sygnalizowała pięć, i drżę z ciekawości dowiedzenia się, o co chodzi.
— A więc nie drżyj dłużej — rzekła Maryla ironicznie. — Możesz pójść, lecz masz wrócić za dziesięć minut.
Ania pamiętała o tym nakazie i powróciła w oznaczonym czasie, pomimo że zapewne żaden śmiertelnik nie uwierzyłby, wiele wysiłku ją kosztowało zamknięcie rozmowy w terminie dziesięciominutowym.
— Ach, Marylo, proszę sobie tylko wyobrazić! Jutro są urodziny Djany. Otóż pani Barry pozwoliła jej zabrać mnie ze sobą wprost ze szkoły, abym u nich pozostała na noc. Kuzynostwo jej przyjeżdżają z Newbridge[1] wielkiemi saniami, aby pójść jutro na koncert do Klubu dyskusyjnego. Zabiorą też Djanę i mnie, rozumie się, jeśli Maryla pozwoli. Ale Maryla pozwoli, prawda? Ach, jestem taka wzruszona!
— Uspokój się; nie pójdziesz do Barrych, Aniu. Zdrowiej ci będzie, jeśli się prześpisz w domu, we własnem łóżku. Co się zaś tyczy koncertu, jest to bardzo niemądry pomysł, bo dziewczynki w twoim wieku nie chodzą jeszcze na koncerty.
— Jestem pewna, że Klub dyskusyjny to bardzo przyzwoita instytucja — broniła się Ania.
— Nie przeczę temu. Lecz nie pozwolę, byś po koncercie późno wracała i chodziła spać gdzieindziej, jak w domu. Ładna zabawa dla dzieci! Dziwi mnie bardzo, że pani Barry pozwala na to Djanie!
— Ależ to taka wyjątkowa sposobność — prosiła Ania, bliska płaczu. — Urodziny Djany są tylko raz do roku. Przecież urodziny to niezwykła rzecz, Marylo. Prissy Andrews będzie deklamowała coś wyjątkowo pięknego. Koleżanki moje mówiły, że to bardzo moralny poemat, Marylo. Z pewnością wpłynąłby na mnie jak najlepiej. Chór zaś odśpiewa cztery wspaniałe, wzruszające pieśni, prawie równie wzniosłe, jak hymny. Nawet pastor przyjmie udział. Tak, naprawdę, on nas przywita! Będzie to rodzaj kazania. Droga, kochana Marylo, czy będę mogła pójść?
— Czyś nie słyszała mojej odpowiedzi, Aniu? Zdejmij obuwie i pójdź spać. Godzina ósma już wybiła.
— Jeszcze jedna uwaga, Marylo — rzekła Ania, próbując ostatniego środka przekonania swej opiekunki. — Pani Barry powiedziała Djanie, że pozwoliłaby nam spać w gościnnym pokoju. Czy Maryla wyobraża sobie zaszczyt, jakiego dostąpiłaby sierota Ania, śpiąc w łóżku, przeznaczonym dla gości?
— Potrafisz żyć i bez tego wielkiego zaszczytu. Idź już spać, Aniu, i nie mówmy więcej o tej sprawie.
Kiedy Ania, zalana łzami, smutnie wracała na facjatkę, Mateusz, który, choć zdawało się, iż drzemał, wysłuchał całej tej rozmowy, otworzył oczy i rzekł tonem stanowczym:
— Mnie się wydaje, Marylo, żeś powinna pozwolić Ani na tę przyjemność.
— A ja jestem przeciwnego zdania — odrzekła Maryla. — Kto się zajmuje wychowaniem tego dziecka, Mateuszu? Ty, czy ja?
— Zapewne, że ty — przyznał Mateusz.
— Więc nie wtrącaj się do moich spraw.
— Ja się też nie wtrącam, tylko mam własne zdanie o tej rzeczy. A zdaniem mojem powinnaś pozwolić Ani wziąć udział w tej rozrywce.
— Tybyś sądził, że powinnam jej pozwolić udać się na księżyc, gdyby miała ochotę na podobną wycieczkę. Ręczę zato — odpowiedziała Maryla wesoło. — Pozwoliłabym jej ostatecznie przenocować u Djany, ale nic ponadto. Nie uznaję koncertów dla dzieci. Napewno przeziębiłaby się i nabiłaby sobie głowę nowemi wrażeniami. Byłaby przez cały tydzień oszołomiona i zirytowana. Znam dobrze naturę tego dziecka i wiem, co jest połączone z jej dobrem, Mateuszu.
— A jednak sądzę, że powinnaś była jej pozwolić — powtarzał Mateusz stanowczo.
Nie umiał dobrze argumentować swego zdania, lecz potrafił uparcie twierdzić.
Maryla westchnęła beznadziejnie i zamilkła.
Nazajutrz, kiedy Ania zmywała naczynia po śniadaniu, Mateusz, idąc do śpichrza, odezwał się znowu do siostry:
— Powinnabyś pozwolić Ani pójść na koncert, Marylo.
Twarz Maryli przybrała na parę sekund wyraz nie do opisania. Poczem, poddając się widocznie konieczności, rzekła surowo:
— Owszem, może pójść, jeśli ci ta sprawa nie daje spokoju.
W tej chwili Ania wybiegła z alkówki, w której zajęta była zmywaniem, trzymając mokrą ściereczkę w ręce.
— Ach, Marylo, Marylo, powtórz te błogosławione wyrazy raz jeszcze!
— Uważam, że jednorazowe powiedzenie wystarczy. Jest to sprawa Mateusza. Ja umywam ręce od wszystkiego. Jeśli wychodząc podczas chłodnej nocy z gorącej sali koncertowej, nabawisz się zapalenia płuc, nie miej żalu do mnie, lecz do Mateusza. Ależ, Aniu, zmiłuj się, wszak zalewasz wodą podłogę. Nigdy w życiu nie widziałam równie nieuważnego dziecka!
— Ach, ja wiem dobrze, że często jestem powodem przykrości — rzekła Ania żałośnie. — Tak często postępuję błędnie. Natychmiast wezmę trochę piasku i wytrę plamy na podłodze, zanim jeszcze pójdę do szkoły. Ach, Marylo, ja tak bardzo marzyłam o tym koncercie... Nigdy w życiu nie byłam na żadnym, i kiedy inne dziewczynki w szkole rozmawiały ze sobą o muzyce i śpiewie, czułam się niezmiernie upokorzona. Maryla nie wyobraża sobie, jak mi wtedy było, lecz Mateusz to rozumie. A to tak przyjemnie być zrozumianym.
Ania, zbyt przejęta myślą o przyjemności, jaka ją oczekiwała, nie potrafiła tego ranka skupić uwagi na lekcjach w szkole. Pozwoliła Gilbertowi Blythe prześcignąć się w odpowiedziach i mieszała się widocznie w rachunkach pamięciowych. Nie przejęła się jednakże tem niepowodzeniem tak bardzo, jakby to się stało innym razem, bo miała ciągle na myśli oczekujący ją koncert i nocleg w gościnnym pokoju. Wraz z Djaną nie przestawały rozmawiać o tem, co je oczekiwało, i nauczyciel, sumienniejszy od pana Philipsa, byłby z pewnością zauważył ich roztargnienie i odpowiednio skarcił nieuwagę.
Ania czuła, iż nie byłaby w stanie przenieść zakazu pójścia na koncert, bo cała szkoła nie mówiła tego dnia absolutnie o niczem innem. Klub dyskusyjny w Avonlei, gdzie się podczas zimy co dwa tygodnie odbywały zebrania towarzyskie, urządzał małe bezpłatne, dość częste przedstawienia dla młodzieży. Ale to miał być wielki koncert z opłatą 10 centów za wejście, w celu zebrania funduszu pomocy dla czytelni.
Młodzież Avonlei ćwiczyła się już od kilku tygodni, a najbardziej zainteresowane były dzieci szkolne, których starsi bracia lub siostry przyjmować mieli udział w tym koncercie. Każde dziecko uczęszczające do szkoły, a starsze nad lat dziewięć, miało nadzieję, iż się tam znajdzie. Wyjątek stanowiła Carrie Slone, której ojciec był zdania Maryli, że małe dziewczynki nie powinny być prowadzone na wieczorne koncerty. To też Carrie Slone spędziła całe popołudnie, płacząc nad ćwiczeniem gramatycznem, i uznała, że nie warto żyć na świecie.
Dla Ani istotne wzruszenie zaczęło się z chwilą skończenia lekcyj i zwolna się potęgowało, aż wreszcie dosięgło kulminacyjnego punktu podczas samego koncertu. Pani Barry urządziła w najwyższym stopniu elegancką „herbatę“. Poczem nastąpiło rozkoszne zajęcie ubierania się w maleńkim pokoiku Djany na piętrze. Djana upięła Ani włosy od czoła w nowym stylu à la Pompadour. Ania zaś z właściwą sobie zręcznością ułożyła Djanie różyczki z warkoczy nad uszami. Potem przynajmniej ze sześć razy układały we włosy w tyle głowy, starając się nadać im pozór ufryzowanych. I wreszcie były gotowe, z płomiennemi policzkami, oczami błyszczącemi od radosnego oczekiwania.
Przyznać należy, iż Ania doznała pewnej przykrości, porównywając swą czarną, gładką sukienkę i niezręczny o wąskich rękawach w domu uszyty płaszczyk z eleganckim żakiecikiem i zręczną sukienką Djany. Lecz w czas przypomniała sobie, iż posiada bujną imaginację i potrafi z niej skorzystać.
Następnie nadjechali kuzynowie Djany z Newbridge i wszyscy razem, otuleni w futra i koce, usadowili się w obszernych, wygodnych saniach. Ania rozkoszowała się jazdą, gdy sanie lekko sunęły po ubitych, gładkich drogach, a śnieg skrzypiał pod kopytami końskiemi. Słońce zachodziło wspaniale, a śniegiem pokryte pagórki i ciemno-szafirowa woda zatoki św. Wawrzyńca lśniła połyskiem, jak wielki puhar z perłowej masy i szafirów, napełniony winem i ogniem. Głosy dzwonków i oddalone śmiechy, niby głosy elfów leśnych, rozbrzmiewały ze wszystkich stron.
— Ach, Djano — szepnęła Ania, ściskając pod futrem rękę Djany — czyż to wszystko nie wydaje ci się pięknym snem? Czy ja naprawdę wyglądam tak, jak zawsze? Czuję się zupełnie inaczej i wyobrażam sobie, że się to odbija na mojej twarzy.
— Wyglądasz wistocie uroczo — rzekła Djana, która, tylko co posłyszawszy podobną pochwałę od jednej ze swych kuzynek, uznała, że będzie ona odpowiednia w tym wypadku. — Masz prześliczne rumieńce!
Na program tego wieczoru składał się dla Ani szereg „wzruszeń“, z których, jak zapewniała Djanę, każde następne było silniejsze, niż poprzednie. Kiedy Prissy Andrews, w ponsowej jedwabnej bluzce, ze sznurkiem pereł na białej okrągłej szyi, ze świeżemi goździkami we włosach — wieść niosła, że nauczyciel posyłał po nie daleko za miasto — weszła na estradę i zadeklamowała „co zaszło w ową ciemną noc, gdy żaden promień światła nie potrafił się przedrzeć poprzez zmrok“, Ania drżała z przejęcia i natężenia uwagi. Kiedy chór śpiewał pieśni cherubinów, Ania spoglądała w sufit, jakby tam widziała grupę aniołków. Kiedy Tomek Slone głosem i ruchami naśladował „Głupiego Tomka na jarmarku“, Ania śmiała się tak serdecznie, że siedzący obok musieli się także śmiać, pomimo że dowcip i humor tej farsy wcale nie należał do najlepszych. Wreszcie gdy pan Philips w monologu Marka Antonjusza wobec trupa Cezara nadawał swemu głosowi najbardziej rozdzierające dźwięki, spoglądając w końcu każdego zdania na Prissy Andrews — Ania czuła, że potrafiłaby zerwać się i przyjąć udział w buncie, gdyby choć jeden rzymski obywatel stanął na jego czele.
Znalazł się jednakże pewien numer programu, który nie potrafił wzbudzić jej zajęcia. Gdy Gilbert Blythe zaczął deklamować, Ania wydobyła z kieszeni jakąś książkę i, nie słuchając go, zagłębiła się w czytaniu. Pozostała też sztywna i nieruchoma, pomimo że gdy skończył mówić, Djana klaskała w dłonie, aż w uszach huczało.
O jedenastej dziewczynki powróciły do domu, znużone i syte wrażeń, z głębokiem przeświadczeniem, że będą jeszcze mogły gawędzić o mile spędzonym wieczorze. Ciemno było i cicho, dom wydawał się pogrążony we śnie. Stąpając cichutko na palcach, wsunęły się do szerokiego a długiego kurytarza, skąd jedne drzwi prowadziły do gościnnego pokoju. Panowało tam miłe ciepło i słabe światło od wygasającego na kominku ognia.
— Rozbierzmy się tutaj — rzekła Djana. — Tu tak ciepło i przyjemnie.
— Czyż nie był to rozkoszny wieczór? — westchnęła nagle Ania. — Jak to musi być miło wstępować na estradę! Jak sądzisz, Djano, czy nas zaproszą kiedy na deklamatorki?
— Z pewnością i nie raz. Proszą zawsze starszych uczniów i uczennice. Gilbert Blythe występuje często, a jest tylko o dwa lata od nas starszy. Ach, Aniu, jakże mogłaś udawać, że go nie słuchasz. Kiedy doszedł do zdania:
„Jest tu inne dziewczę, nie siostra“...
i patrzał wtedy wprost na ciebie.
— Djano — wyrzekła Ania z dumą — jesteś bezwątpienia moją serdeczną przyjaciółką, lecz nawet tobie nie wolno mówić ze mną o tej osobie. Czy jesteś gotowa, możemy się już położyć? Ścigajmy się! Kto będzie pierwszy w łóżku?
Myśl ta spodobała się Djanie. I w mgnieniu oka dwie małe postacie w białej nocnej bieliźnie pomknęły poprzez długi kurytarz, uchyliły przedtem cichutko drzwi gościnnego pokoju i wpadły prawie jednocześnie na szerokie wielkie łóżko. Ale nagle... coś... poruszyło się pod niemi, rozległo się ciężkie westchnienie, stłumiony okrzyk... i ktoś przy duszonym, zagniewanym głosem zawołał: „Na litość Boską!“
Ania i Djana nie wiedziały wcale, w jaki sposób wyskoczyły z łóżka i wypadły z pokoju. Wiedziały jedynie, że po nowym, w przerażeniu, odbytym galopie znalazły się drżące w pokoiku na górze.
— Ach, któż to był?... co to było? — szepnęła Ania, szczękając zębami z zimna i ze strachu.
— Była to ciotka Józefina — rzekła Djana, dusząc się od śmiechu. — Ach, Aniu, ciotka Józefina! Skądże ona się tam wzięła? Jestem pewna, że będzie wściekła. To naprawdę coś nadzwyczajnego... czyś ty kiedy słyszała o tak zabawnej przygodzie?
— Któż to jest ciotka Józefina?
— Ciotka ojca, mieszkająca w Charlottetown. Jest niezmiernie stara... zapewne ma przeszło siedemdziesiąt lat... i nie mogę sobie wcale wyobrazić, żeby kiedykolwiek była dzieckiem. Oczekiwaliśmy jej odwiedzin, ale jeszcze nie teraz. Jest bardzo surowa, ogromnie wymagająca, i jestem pewna, że urządzi straszną awanturę z powodu tego, co się stało. Ha, trudno, musimy się położyć spać obok Mimi! Nie masz pojęcia, jak ona we śnie kopie!
Panna Józefina Barry nie zjawiła się nazajutrz przy pierwszem śniadaniu, ale pani Barry uśmiechnęła się życzliwie ku dziewczynkom.
— No i cóż? Dobrzeście się bawiły wczoraj wieczorem? Chciałam zaczekać, aż powrócicie, aby was uprzedzić, że ciotka Józefina przyjechała i będziecie musiały pójść spać na górę. Ale byłam tak znużona, że nie wytrzymałam i musiałam się położyć. Sądzę, żeście nie przeszkodziły ciotce, Djano?
Djana zachowała dyskretne milczenie, lecz poprzez stół zamieniła z Anią porozumiewawczy uśmiech.
Ania natychmiast po śniadaniu pośpieszyła do domu i w ten sposób pozostała w błogiej nieświadomości co do burzy domowej, jaka się po południu, rozigrała nad głowami rodziny Barrych. Dowiedziała się o tem dopiero od pani Linde, do której Maryla wysłała ją z jakiemś poleceniem.
— Słyszałam, żeście z Djaną napędziły śmiertelnego strachu tej biednej starej pannie Barry — rzekła pani Linde surowym głosem, lecz z ironicznym błyskiem oczu. — Pani Barry wstąpiła tu do mnie przed pięciu minutami, jadąc do Carmody. Jest niezmiernie zmartwiona tą całą sprawą. Panna Barry była w strasznym humorze, gdy dziś rano przyszła na śniadanie... a mogę cię zapewnić, że zły humor panny Józefiny Barry to nie żarty. Z Djaną nie chce wcale mówić.
— Nie była to wcale wina Djany — rzekła Ania smutnie. — Była to moja wina. Ja wpadłam na pomysł ścigania się, kto pierwszy będzie w łóżku.
— Domyślałam się tego! — rzekła pani Linde z triumfem nieomylnego proroka. — Wiedziałam, że był to pomysł twojej mózgownicy. Tak, tak, dobrego nawarzyłyście piwa! Stara panna Barry przyjechała z zamiarem pozostania przez cały miesiąc, ale oto oświadczyła, że nie zatrzyma się ani godziny dłużej, lecz wróci do miasta już jutro, pomimo niedzieli i innych względów. Byłaby odjechała nawet dziś jeszcze, gdyby mieli konie wolne. Obiecywała płacić za lekcje muzyki Djany, ale teraz mowy o tem być nie może. Nic nie uczyni dla takiej dzikiej kozy. Wyobrażam sobie, co się tam działo dziś rano. Panna Barry jest bogata, i rodzina pragnęłaby żyć z nią w zgodzie. Pani Barry nie zwierzała mi się z tem, co prawda, ale zbyt dobrze znam naturę ludzką, bym nie rozumiała się na rzeczy.
— Jakaż ze mnie nieszczęśliwa istota! — skarżyła się Ania. — Z mojego powodu doznają przykrości moi najserdeczniejsi przyjaciele... ci, dla których gotowa byłabym własnej krwi utoczyć. Czy pani mogłaby mi powiedzieć, dlaczego się tak dzieje?
— Dlatego, że jesteś zbyt wielki trzpiot i nie zastanawiasz się wcale. Nie zastanawiasz się ani na chwilę, gdy ci jaki pomysł strzeli do głowy, czy należy tak postąpić, czy też nie!
— Ach, ależ to właśnie jest najprzyjemniejsze — zaprotestowała Ania. — Nagle zaświta ci w mózgu jakaś myśl niezwykła i natychmiast pragniesz ją w czyn wprowadzić. Jeśli się nad nią zastanowić, cała przyjemność pryśnie. Czy pani nigdy nie doznawała czegoś podobnego?
Nie, pani Linde nie znała podobnych wrażeń, to też poważnie potrząsnęła głową.
— Należy się nauczyć zastanawiać, Aniu. Powinnaś pamiętać o przysłowiu: „Spójrz, zanim skoczysz“, szczególniej do łóżka w gościnnym pokoju.
Pani Linde roześmiała się ze swego łatwego dowcipu, lecz Ania pozostała przygnębiona. Nie widziała nic śmiesznego w sytuacji, która wydawała jej się bardzo poważną. Pożegnawszy panią Linde, udała się poprzez zamarzłe pole ku Sosnowemu Wzgórzu. Djana spotkała ją we drzwiach kuchni.
— Czy ciotka Józefina była bardzo obrażona o to, co się stało? — pytała szeptem.
— O tak — odszepnęła Djana, tłumiąc śmiech i rzucając poza siebie trwożliwe spojrzenie ku zamkniętym drzwiom bawialki. — Poprostu skakała ze złości. A jak strasznie urągała mnie, twierdząc, że.jestem najgorzej wychowaną dziewczyną, jaką kiedykolwiek w życiu spotkała, i że rodzice moi powinniby się wstydzić mojego postępowania. Powiedziała też, że nie pozostanie u nas dłużej, z czego ja się bardzo cieszę. Ale rodzice są zmartwieni.
— Dlaczegóżeś nie wyjawiła, że to wszystko stało się z mojej winy? — spytała Ania.
— Czyż mogłaś przypuszczać, że uczynię coś podobnego? — spytała Djana oburzona. — Nie jestem plotkarką, a w tym wypadku zawiniłam tyleż, co i ty.
— A więc ja sama pójdę jej to powiedzieć — rzekła Ania rezolutnie.
Djana osłupiała.
— Aniu! Nigdy w życiu! Wszakże... ona cię zje żywcem.
— Nie strasz mnie! Ja i tak jestem przerażona — błagała Ania. — Wolałabym się znaleźć w lwiej paszczy. Ale muszę tak postąpić. Była to moja wina i powinnam wyznać prawdę. Szczęściem przywykłam wyznawać i nabrałam doświadczenia w tym kierunku.
— A więc dobrze. Ciotka jest w bawialnym pokoju — rzekła Djana. — Możesz tam wejść, jeśli chcesz. Ja nie odważyłabym się nigdy! Nie sądzę też, byś potrafiła cokolwiek wskórać.
Pokrzepiona taką zachętą, Ania rezolutnie skierowała się do owej paszczy lwa, czyli zbliżyła się do drzwi bawialni i delikatnie zapukała. Krótkie „proszę wejść“ było odpowiedzią.
Panna Józefina Barry, chuda, wysoka, o surowej twarzy osoba, siedziała przed kominkiem, haftując bardzo gorliwie. Widocznie była jeszcze dobrze zagniewana i oczy jej spoglądały wrogo poprzez złote okulary. Obróciła się w swym fotelu, pewna, że ujrzy Djanę. Tymczasem wzrok jej padł na bladą dziewczynkę, w wielkich oczach której malowała się dziwna mieszanina rozpaczliwej odwagi i drżącej trwogi.
— Któż ty jesteś? — spytała panna Józefina Barry bez ceremonji.
— Jestem Ania z Zielonego Wzgórza — odpowiedział mały gość, składając ręce we właściwy sobie sposób — i przyszłam wyznać, proszę pani.
— Wyznać, co takiego?
— Że to była moja wina, iż wskoczyłyśmy tej nocy do pani łóżka. Był to mój pomysł. Jestem pewna, że Djanie nigdy nic podobnego nie wpadłoby do głowy. Djana jest po pańsku wychowaną dziewczynką, proszę pani. To też pani nie powinna się na nią gniewać.
— O, nie powinnam? Hm!... Wszakże Djana co najmniej przyjęła udział w tych figlach. Zabawa tego rodzaju w przyzwoitym domu!...
— Ależ to były tylko żarty! — nalegała Ania. — Sądzę, że pani zechce darować nam winę, skoro się tłumaczymy i prosimy o przebaczenie. A przedewszystkiem, niechże pani będzie o tyle dobra i wybaczy Djanie, oraz pozwoli jej brać lekcje muzyki. Djana cieszyła się tak bardzo myślą o tych lekcjach, a ja wiem najlepiej, co to znaczy cieszyć się nadzieją czegoś, a doznać potem zawodu. Jeśli pani chce się koniecznie na kogoś gniewać, proszę gniewać się na mnie. W dzieciństwie tak bardzo przywykłam do tego, że się ze mną surowo i niesprawiedliwie obchodzono, iż potrafię znieść to daleko łatwiej, niż Djana.
Podczas gdy Ania tak rozprawiała, surowy wzrok starej panny Barry złagodniał nieco i zamigotały w nim błyski lepszego humoru. Pomimo to w dalszym ciągu mówiła ostrym tonem:
— Sądzę, że nie tłumaczy was wcale, iż były to tylko żarty. W czasach, gdy ja byłam młodą, dziewczynki nie pozwalały sobie na tego rodzaju figle. Nie wiesz wcale, co to znaczy po długiej i uciążliwej podróży zostać rozbudzoną z miłego snu przez dwie dziewczyny, spadające na ciebie jak dwa wielkie kloce.
— Nie wiem tego, lecz mogę sobie wyobrazić — rzekła Ania skwapliwie. — Jestem pewna, że to było niezmiernie przykre uczucie. Ale teraz niechże pani zechce nas zrozumieć. Czy pani posiada trochę wyobraźni, panno Barry? Jeśli tak, proszę na chwilę znaleźć się na naszem miejscu. Nie miałyśmy pojęcia o tem że ktoś leży w łóżku, więc same doznałyśmy śmiertelnego strachu. Wrażenie było naprawdę straszne! Prócz tego minęła nas przyjemność spania w gościnnym pokoju, pomimo, że to nam zostało przyrzeczone. Przypuszczam, że pani przywykła sypiać w gościnnych pokojach. Ale proszę sobie wyobrazić, jakby pani odczuła podobne rozczarowanie, gdyby pani była biedną sierotą, która nigdy w życiu nie zaznała takiego zaszczytu.
Gniew panny Barry już stopniał. Roześmiała się... a śmiech jej wywołał u Djany, czekającej w niewymownej trwodze za drzwiami na rezultat rozmowy, głębokie westchnienie ulgi.
— Lękam się, że wyobraźnia moja jest nieco zaśniedziała... tak dawno nie miałam z nią do czynienia — rzekła panna Barry. — Jednakże sądzę, że potrafiłabym cię zrozumieć. Wszystko zależy od punktu widzenia. Usiądź przy mnie na chwilę i opowiedz trochę szczegółów o sobie.
— Żałuję bardzo, że nie mogę tego uczynić — rzekła Ania stanowczo. — Porozmawiałabym z panią bardzo chętnie, bo mi się pani wydaje niezmiernie zajmującą osobą i kto wie, czy pani nawet nie okazałaby się pokrewną mi duszą, pomimo że, sądząc z pozoru, zdaje się być inaczej. Ale muszę wracać do domu, do panny Maryli Cutbert. Jest to bardzo zacna osoba, która mnie przygarnęła, aby się zająć mojem wychowaniem. Czyni, co tylko jest w jej mocy, lecz jest to bardzo niewdzięczne zadanie. Niechże pani nie przypisuje jej winy za to, że wskoczyłam do pani łóżka. Lecz zanim odejdę, pragnęłabym wiedzieć, czy pani wybaczy Djanie i zechce pozostać w Avonlei tak długo, jak pierwotnie zamierzała.
— Przypuszczam, że pozostanę, o ile ty będziesz mnie odwiedzała od czasu do czasu dla pogawędki — rzekła panna Barry.
Tegoż wieczoru panna Barry ofiarowała Djanie srebrną bransoletkę i oświadczyła starszym członkom rodziny, że rozpakowała swój kufer.
— Postanowiłam zostać, aby się bliżej zapoznać z tą małą mieszkanką Zielonego Wzgórza — rzekła otwarcie. — Bawi mnie to dziecko, a w moim wieku rzadko kto mnie potrafi już zabawić.
Panna Barry spędziła u swej rodziny zapowiedziany miesiąc, a potem zabawiła jeszcze dłużej. Była przyjemniejszym gościem niż kiedykolwiek, gdyż Ania dbała o jej dobry humor. Zaprzyjaźniły się bardzo.
Wyjeżdżając i żegnając się z Anią, panna Barry zapowiedziała:
— Pamiętaj, Aniu, dziecino moja, gdy przyjedziesz do miasta, musisz mnie odwiedzić, a zaproszę cię do mego najwspanialszego gościnnego pokoju.
— A jednak pomimo wszystko panna Barry była pokrewną duszą — zwierzała się Ania Maryli. — Sądząc z pozoru, trudno było to przypuszczać, a jednak! To samo było i z Mateuszem! Pokrewne dusze nie są tak rzadkie, jak pierwotnie sądziłam. Jak to dobrze, że spotyka ich się tak wiele na świecie!