Anioł śmierci (Tetmajer, 1906)/Zakończenie

<<< Dane tekstu >>>
Autor Kazimierz Przerwa-Tetmajer
Tytuł Anioł śmierci
Wydawca Gebethner & Wolff
Data wyd. 1906
Druk W. L. Anczyc i spółka
Miejsce wyd. Warszawa-Kraków
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Zbielała, sztywna twarz Drewskiego poczęła stawać Rdzawiczowi coraz częściej w oczach. Temu człowiekowi było źle i uwolnił się od wszelkiego zła raz na zawsze. Z rękami w kieszeniach, z przewieszoną w tył głową przez krzesło, siedział spokojny, nieruchomy, wyższy nad wszystko, lub wobec wszystkiego nic, ale niczemu niedostępny, niedosięgnięty; na ustach miał trochę piany, na czole skórę zimną i stęgłą, czyniącą w rażenie ślizgiej kości. Odszedł...
Nie poszły za nim ani jego nędza, ani upokorzenia, ani żadne złe przeczucie, ani żaden wewnętrzny wstyd, ani żaden lęk przyszłości. Odszedł, uwolnił się, wydarł się życiu, jak straszliwej ośmiornicy z ramion, któremi chwyta, wiąże, wsysa się, dusi, zabija, nim zada cios ostatni swoim ostrym dzióbem. Uwolnił się...
Ale o Drewskim zrobił trafną uwagę Tężel, że nie jest żadną sztuką zabić się, jeżeli się ktoś nie boi śmierci; Drewski się jej istotnie dziwnie nie bał. Śmierć, gdy się jej blizko zajrzy w oczy, jest straszna. Potrzeba na to tylko sekundy czasu, aby tam wejść, ale tam jest tak coś okropnie obcego...
I dlatego Rdzawicz odkładał rewolwer, a nawet w chwilach wielkiego rozdrażnienia, chował go pod klucz, a ten klucz jeszcze zamykał pod inny. Próbował się oswoić, przykładając co pewien czas i na coraz dłużej lufę do czoła, ale oswajał się tylko z jej zimnem i z jej kańciastym kształtem; z tem, co w niej drzemało, nie. W tym wązkim, czarnym, żłobkowanym otworze drzemała cicha, utajona śmierć, podobna do małej dziewczynki, śpiącej z ręką podłożoną pod głowę, wśród kwiatów i dużych liści. Śmierć w tej stalowej rurce była tak cicha, tak utajona, tak niewinna — — prawie uwierzyć trudno, że tam jest... A jednak potrzeba było tylko jednego pociśnięcia palcem, aby ten wązki, czarny żłobkowany otwór miał w sobie grozę słowa: dżuma, lub wojna — i aby mała dziewczynka, śpiąca wśród kwiatów i liści, zamieniła się w kolosalne widmo, depcące świat od tak dawna, jak trwa, groźne mu do końca i najstraszniejsze.
Żyć zaś było Rdzawiczowi coraz trudniej. Ślub Maryi miał się odbyć za godzinę.
Za godzinę też mieli przyjść tragarze po posąg Anioła śmierci; dokąd go mieli zanieść, nie wiedzieli jeszcze. Mieli go zanieść pod bramę domu, w którym mieszkała Porzelska, a do którego Marya miała powrócić z kościoła. Ten posąg, postawiony w bramie, miał ją powitać powracającą od ślubu, miał jej ją pokazać taką, jaką jest... Potem?...
Na to pytanie robiło się Rdzawiczowi czarno w oczach.
Potem albo stanie się coś okropnego, czego sobie wyobrazić plastycznie nie mógł, albo bez względu na nic, ani na jej rodziców, ani na nią samą, ani na panią Laurę, będzie się starał z Eli Rosieńskiej zrobić swoją kochankę. Jej piersiami zasłoni sobie widok życia, w jej miłość pogrąży się jak w sen. Kobieta może być największą ponętą w życiu, ale może być także ostatnią w niem ucieczką. Wtedy, kiedy nie pozostanie już nic, pozostają jeszcze zmysły; wtedy kobieta jest, jak wódka. Nie szuka się jej dla rozkoszy, ale oszałamia się nią świadomość. Dla człowieka znicestwionego wewnętrznie, kobieta nie jest ani szczęściem, ani satysfakcyą: jest narkotykiem. Rolla upija się nią przed samobójstwem; Heliogabal zaś porywał ze świątyń kapłanki, choć były piękniejsze kobiety w Rzymie.
A potem?...
Potem znów albo stanie się jakaś katastrofa, której sobie plastycznie wyobrazić nie mógł, albo — — vogue la galère!...
A potem?...
Ale czarny, wązki, żłobkowany otwór lufy rewolweru, miał w sobie zawsze jednakowo straszliwe milczenie. Przeklęte drzemanie śmierci, przeklęty śmierci sen! Gdyby nie była tak cicha, tak ciemna, tak spokojna i głucha, gdyby szła z wrzaskiem, krzykiem, hałasem, w orgii świateł, ognia, kolorów, z wrzawą i szumem, dzika, okrutna, krwawa, nieubłagana, przemocna i konieczna — — ale nie, drzemała cicho w lufie rewolweru, jak mała dziewczynka z ręką podłożoną pod głowę, wśród kwiatów i dużych liści, i można jej było nie budzić.
Żyć zaś było Rdzawiczowi coraz trudniej...
Gdyby był mógł się otrząść, odepchnąć od siebie to wszystko, uciec precz... Przed paru dniami odebrał list od Stosławskiego, który go prosił, aby przyjechał do niego na wieś do Galicyi, w kaplicy, którą Misia, już teraz jego żona, fundowała, wyrzeźbić Madonnę, a zarazem najserdeczniej zapraszał go na całe lato. Rdzawicz nie wiedział, że stało się to za pośrednictwem Laury Przerwicowej, która napisała wprost do Stosławskiego, że Rdzawicz jest w takim stanie, iż trzeba go koniecznie ratować, i że jedyną drogą, jaką ona widzi ku temu, jest, aby Stosławski pod pretekstem zamówienia ściągnął go do siebie i zatrzymał tak długo, jak się da. Pani Laura powzięła tę myśl zupełnie swobodnie, albowiem Stosławski poślubił był Misię przed paru tygodniami we Lwowie.
Skłonił go do tego wzgląd na chłopów, pomiędzy których się przeniósł, a których jego życie na wiarę byłoby gorszyło, utrudniając mu zarazem to, co zamierzył. Stosławski, po śmierci stryja, stał się dziedzicem jego kolosalnej fortuny i pojechał do Galicyi, aby ją objąć: w wagonie zdarzył się fakt, który całe życie jego pchnął na zupełnie nowe tory. Oto prócz niego, znajdowało się w przedziale kilku starszych i młodszych galicyjskich właścicieli ziemskich, którzy rozmawiali o kwestyi chłopskiej, godząc się w ostatecznych wynikach na to, iż wobec natury polskiego chłopa wszelki trud, wszelka praca i ofiara dla niego jest to po prostu wyrzucenie czasu, zdrowia i pieniędzy za okno; jest to materyał niewdzięczny, niepodatny, z którego się nic zrobić nie da, o który się wszystkie dobre chęci kruszą i który ostatecznie jednem tylko można utrzymać w ryzach: batem. O tem, żeby stosunek między dworem a chłopem miał się kiedykolwiek poprawić, ci panowie nie mówili nawet. Zła wiara i wola chłopów, brak zaufania do szlachty i nienawiść ku niej, ucho zbyt łatwe na podszepty agitatorów demokratycznych, a nadewszystko do absurdum wygórowane pretensye i dążności uniemożliwiają wszelką na tem polu działalność. Chłop nie chce już być chłopem takim, jakim był tyle wieków, jakim go Pan Bóg stworzył i jakim go prawo zwyczajowe i rządowe mieć chce: wyłamuje się z pod reguły, ze status quo, chce stworzyć nowy porządek społeczny i naturalnie przewrócić dotychczasowy. Wszelkie zaś dobre usiłowania szlachty rozbijają się o tę niewdzięczność i niepodatność materyału, o to, że chłop polski ma taką naturę, iż się z niego nic zrobić nie da... Jest hycel...
Stosławski w rozmowie tej udziału nie brał, ale wywarła na niego ogromne wrażenie i postanowił sobie przekonać tę szlachtę, z którą sąsiadowały jego odziedziczone po stryju majątki, że chłop polski jest materyałem wdzięcznym i podatnym, tylko trzeba mieć serce w dłoni, która się tego materyału chwyta i że się z niego dużo zrobić da, tylko trzeba się tej roboty jąć przez rozum.
W dwa tygodnie później odbył się ślub Stosławskiego z Misią, a swojemu sześciotygodniowemu synkowi Stosławski powtarzał nad kolebką: Jeżeli ja sobie urobię ręce po łokcie, to ty je sobie urób po ramiona! — na co synek odpowiadał mu niezmiennie »blua«.
Stosławskiemu Rdzawicz na list nie odpisał, prawie nie zrozumiał, co w nim jest; przed oczyma przesuwała mu się z dniem każdym częściej zbielała i sztywna twarz Drewskiego, a w duszy czuł coraz wyraźniej, że jest mu trudno żyć.
Co się stanie, gdy Marya zobaczy Anioła śmierci?!... Co powiedział Tężlowi, że »ona od tego nie umrze, jeszcze będzie kontenta, bo to nowa reklama«, to wiedział, że jest czczem słowem. — Co się stanie?... Im bliższą była chwila, kiedy się te dwie kobiety, jedna marmurowa, pół naga, depcąca z ruchem hetery zakrytego płaszczem człowieka, druga powracająca od ślubu, oparta na ramieniu Kołolaskiego, miały z sobą spotkać oko w oko: tem większy ogarniał go niepokój. Co się z nią stanie? Co będzie?...
Co się z nim stanie, mniejsza o to. O szeroką publiczność dbał tyle, co o polepę z szarej gliny, z najszczerszem, najgłębszem przekonaniem, że więcej nie jest warta. Opinia jednej pani Laury Przerwicowej przerażała go. Jakże będzie mogła zrozumieć, że to jakaś zła moc wydarła mu z duszy ten marmurowy krzyk? Ale nie, wszak ona zrozumieć to powinna. I ona odepchnęła niegdyś Przerwica, i on tak samo szalał z bólu, a jednak u niego tylko nad grobem Wiary i Nadziei, Miłość stanęła jak słup odrętwiona. Przerwic tak samo runął jak on, tak samo ze stopą kobiety na piersiach, i tak samo bez żadnej nadziei, że wstanie, tylko panna Laura Arkowska usunęła się potem z widowni światowej z całą swoją młodością i swoją urodą ze zgryzotą w duszy, że złamała czyjeś życie — a panna Marya Tyżwiecka... Czyż nie jest taką, jak ten Anioł śmierci, czyż to nie ona?! I on musi chcieć, aby ona zobaczyła siebie, musi, musi, musi!
Jest to tak, jakby go parła jakaś niepojęta, straszna żądza do wbicia noża w serce siostrze, lub bratu...
Ludzie staną w obronie Maryi, ludzie będą jej bronili przed nim, będą się uczuwali w prawie, w obowiązku do tego! Ludzie! O ironio życia!... Jej wielbiciele, jej leibgwardya i ci, którzy do niej wzdychali z daleka na placu wyścigowym, wyciągną prawdopodobnie nie szpady, bo to bój obosieczny, ale przynajmniej pióra swoje własne, lub swoich przyjaciół, aby »napiętnować przynoszący dyshonor światu artystycznemu czyn!« Oni, ta rzesza, oni, którzy wszyscy razem wzięci, nie potrafiliby jej tak kochać, jak on sam ją kochał, i dla których ona zawsze była i będzie przedmiotem westchnień z salonu lub wyścigowego placu! Im Anioł śmierci wyda się przedewszystkiem »skandalem!«  Motłoszek, dla którego Marya była, jest i będzie księżycem na wysokim niebie.
Bądź co bądź jednak żyć w kraju będzie niepodobieństwem. Cała rodzina Maryi, cała rodzina Kołolaskiego, wszyscy im blizcy i bliżsi oburzą się niesłychanym faktem, a za nimi pójdzie ogół daleki i najdalszy, kobiet dlatego, że tak będzie wypadało, mężczyzn, raz dlatego, aby pójść za kobietami, drugi raz, ponieważ dla każdego człowieka, wybijającego się czemkolwiekbądź ponad nich, żywią stałą i źle ukrywaną niechęć i zawiść, która tylko czeka na sposobność, aby wybuchnąć.
Na znoszenie tego, co mogło za sobą ściągnąć ukazanie publiczne Anioła śmierci, Rdzawicz nie miał po prostu sił: był zbyt chory.
Do czegóż doszedł!...
Wszystka jego wiara, wszystkie jego nadzieje, wszystkie jego miłości runęły w proch. Nic mu już życie dać nie może, nie żąda odeń nic, niczego nie pragnie, nic się nie spodziewa. I nic nie kocha. Nie kocha już i Maryi. Serce jego jest jak step zwęglony, dusza jak strzaskany dom — jest umarłym.
Umarł, odejmując ostatni raz rękę od posągu Anioła śmierci. Dopóki koło niego pracował, żył gorączką. Nie myślał prawie o czem innem, nie zastanawiał się nad niczem, a w miarę im bliższym był końca roboty, tem ciemniej było mu w rozognionych oczach. Ale z chwilą, kiedy ostatnia łuszczka marmuru spadła i dzieło było skończone, ręce Rdzawiczowi zwisły i jakby w jakąś głąb się zapadł. Już teraz nie miał co robić sam, mógł się tylko dać nieść dalej fali życia, lub wyrwać się jej, jak Drewski.
Zrozumiał także wtenczas, że są stany duszy, kiedy się człowiek sam lęka w nią spojrzeć. Jednych przerażać mogą zbrodnie, innych klęski, innych przeczucia; jego przerażał widok okropnego zniszczenia, jakiemu dusza jego uległa. W cóż się obróciły jego twórcze porywy, jego chęci i jego władza? Z chwilą, kiedy odłożył ostatni raz dłuto, uczuł zupełne zamarcie swojej mocy twórczej i patrzył na swój marmur, jak człowiek obcy, wiedząc, że to on kuł, ale prawie nie zdając sobie z tego sprawy, w jaki sposób, jakby zapomniał. Zdawaćby się mogło, że cała jego energia twórcza wsiąkła w ten kamień i przepadła w nim. Nie byłby umiał teraz ani jednej płaszczyzny ściosać, ani jednej plamy koloru położyć na płótnie. W jednej sekundzie wyjałowiał zupełnie.
Równocześnie zaś z uczuciem zaniku władzy twórczej, uczuł ostateczny upadek sił żywotnych. Teraz, kiedy było mu wprost trudno zejść ze swego mieszkania na ulicę, nie mógł pojąć, jak potrafił trzymać w rękach młotek i dłuto, jak nie mógł, wyczerpany i prawie omdlały, odtworzyć sobie w wyobraźni siebie wówczas, kiedy od jednego zamachu rzucał na karton ogromne kompozycye i z bloków kamiennych wydobywał kształty, władny jak bóstwo.
Jak rumak Atylli, po którego kopytach trawa nie rosła, przez pola — przez życie jego przeszedł Anioł śmierci...
I to ona, to ona, Marya, Marya...
Stracił ją, stracił ludzi, stracił siebie, nie pozostało mu nic, nic, tylko ciemna pamięć przeszłości i jutro istotnie czarne, jak grób.
I to wszystko przez nią, przez nią!...
Czy nie powinna teraz przyjść, klęknąć przed nim, spojrzeć mu w oczy z całym żalem, z całą miłością, i szepnąć: «mały!«, jak niegdyś, jak wtenczas, kiedy go chciała przeprosić, przebłagać? Czy nie powinna? Jak żeby się przelękła, gdyby go zobaczyła teraz, ruinę i cień tego, czem był i być miał! Ah, gdyby go takim ujrzała... Wszak to było jej dzieło, winnej czy niewinnej, ale jej... Naprawdę ludzie są jak sprzęty na okręcie rozbijające się jeden o drugi, kiedy burza szaleje; a ona huczy i kruszy straszna, obojętna, odmienna od wszystkiego, co ogarnia, obcy, bezwzględny element, z niczem niezwiązany i niepokrewny.
Po odejściu Tężla Rdzawicz nie widywał się z nikim. U Heimerthowej przestał bywać; jedynym człowiekiem, z którym się spotykał, był Łanowski. Jego towarzystwo mógł znosić dla ogromnego smutku, jaki był w tym chłopcu. Jednej nocy Łanowski zwierzył mu się z powodu swojej ciągłej melancholii: cierpiał on nieuleczalną chorobę dziąseł, z którą się krył i która go do rozpaczy doprowadzała. Miał wszystko: miał majątek, miał talent, wszelkie warunki szczęścia i razem z tem nieszczęśliwy był do szpiku kości. A kiedy Łanowski mówił, w galeryi ofiar życia Rdzawicz postawił go obok Drewskiego i siebie i od tego czasu poczuł się temu młodzikowi blizkim jakby krwią. Należeli do olbrzymiej wspólnej rodziny nieszczęśliwych, do tych, którzy stanowią ogromnie większą część świata.
Mówili dużo o śmierci: Łanowskiemu było przedewszystkiem żal życia dlatego, że chciał kochać. Tymczasem nic nie było dlań tak nieprzystępnem wobec jego choroby, jak właśnie kobieta. Łanowski nigdy w życiu nie pocałował kobiety. Moru się tak nie lękał, jak uczucia wstrętu i odrazy, jakieby mógł w niej wzbudzić. On wiedział, że nie będzie mógł nigdy położyć ust na kobiece usta — i z tą tragedyą szedł w życie, rok za rokiem więcej pragnąc pocałunku i więcej cierpiąc, młody, dwudziestodwuletni człowiek.
To zaś, co go skazało na chorobę, wyższe ponad wszelką ludzką moc, unosiło się ponad nim, jak nad Rdzawiczem wysoko na swym postumencie Anioł śmierci.
Ślub Maryi miał się odbyć za godzinę. Rdzawicz siedział w swojej pracowni, czując, że ostatnim wysiłkiem energii, na jaki się zdobędzie, będzie rozkaz wyniesienia z pracowni posągu, kiedy ludzie po niego przyjdą. Potem...
Siedział przy stole i obracał rewolwer w ręku, machinalnie, nie myśląc ani o śmierci, ani o Maryi, ani o sobie, zmęczony i bezsilny do bezmyślności; wtem bez pukania otworzył ktoś drzwi: Rdzawicz podniósł głowę — — we drzwiach stała Ela Rosieńska.
— Pani?! — krzyknął zdumiony, zrywając się z krzesła.
— Tak, ja — odpowiedziała cicho, ale wyraźnie.
Zdumienie odjęło Rdzawiczowi mowę, ona zaś stała przed nim w niezamkniętych drzwiach, blada, jak płótno i jakby znieruchomiona.
— Pani?! — powtórzył po chwili. — Pani?
— Tak, ja.
Wtenczas Rdzawicz podszedł ku niej, wziął ją za rękę, przymknął drzwi i wprowadził ją na środek pracowni.
— Panno Elu, czy pani wie, co pani zrobiła? — spytał, ochłaniając ze zdumienia.
— Wiem.
— Po co pani przyszła?
Na bladą, prawie białą twarz Eli Rosieńskiej wystąpił szkarłatny rumieniec. Zachwiała się trochę, wetchnęła silniej powietrze i odpowiedziała:
— Powinnam była przyjść.
Rdzawicz zrozumiał, ścisnęło mu się gardło, zamroczyło w oczach i runął do stóp Eli, opierając usta na jej trzewikach. Była to dalsza fala tej miłości kobiecej, która jest tak ogromna, że przygniata i zgina, ogarnia jak morze, zalewa, pochłania, grunt podmywa z pod nóg, topi i porywa, rozkiełzana, paląca, szalona, a święta... I całował małe trzewiki Eli, czując, że się w nim wszystko zamienia w jednę olbrzymią łzę żalu, bólu i wzruszenia. Nagle na ramionach swoich uczuł ręce Eli, które usiłowały go podnieść z ziemi i usłyszał jej cichy, ale wyraźny głos:
— Niech pan wstanie.
I drobne jej ręce dźwignęły go, jakby miały w sobie siłę elementu; Rdzawicz nie czuł, że to nie one go dźwignęły, ale on sam przylgnął do nich ramionami, zamagnetyzowany mocą tej miłości, potężnej jak morze i tak samo żywiołowej jak ono.
— Pani... — szepnął jakby odurzony, podnosząc wzrok na Elę — była znów blada, jak pierwej; oczy miała suche i patrzące jasno i pewno.
Zbliżyła się do stołu, wzięła zeń rewolwer, poczem ujęła Rdzawicza za rękę i odezwała się:
— Niech pan wyjdzie ze mną.
— Dokąd?
— Nie wiem, niech pan wyjdzie.
Rdzawicz zawahał się: w cichym, spokojnym i jakby przytłumionym, ale wyraźnym głosie Eli Rosieńskiej, była jakaś moc, która go opanowywała.
— Dokąd? — powtórzył.
— Nie wiem, tylko stąd. Od tej śmierci i od tej rzeźby.
— Kto pani o mnie powiedział? Kto pani mówił o tej rzeźbie?
— Nikt. Ja nic nie wiem. Niech pan wyjdzie ze mną.
Rdzawicz uczynił krok naprzód. Dziwne jakieś uczucie owładnęło nim: zdawało mu się, że traci przytomność i że jakiś błękit obwiewa mu głowę.
— Elu — szepnął — dokąd idziemy? Czy na nowe życie?
Jej zaś twarz uczyniła się jak cudowny mistyczny kwiat, niczemu ziemskiemu niepodobny i stała przed nim, cicha i biała. Rdzawiczowi przypomniał się sen Maryi; oto sprawdzał się: do umierającego przyszła kobieta i wydziera go śmierci, tylko tą kobietą jest inna, jest nie Marya, nie ów zgubny swoją pięknością Anioł śmierci, ale ta dziewczyna, cicha i biała.
Spojrzał za siebie: tam stała tamta, naga, tryumfalna, oślepiająca, ale walka między temi kobietami była już rozegrana. Rdzawicz pochylił się ku Eli i usta ich złączyły się w pocałunku cichym, długim, bezwiednym, w którym się przez usta i serca dusze całują i łączą. Jakaś jakby wiosenna woń i świeżość wpłynęła w serce i duszę Rdzawicza; spojenie to ust z ustami Eli odrodziło go jakby, jakby z martwych podniosło.
— Kocham cię — szepnął.
Ona zaś powiodła go ku drzwiom, mówiąc: Pójdź, pójdź...
— Na nowe życie... Daleko stąd...
Wtem na schodach dały się słyszeć ciężkie kroki i ktoś zapukał do drzwi.
— Co to? — spytała Ela.

Drzwi się uchyliły i ukazało się w nich kilku tragarzy w niebieskich bluzach, wśród nich zaś Tężel z twarzą przerażoną i pełną wielkiego wzruszenia. Rdzawicz zrozumiał twarz Tężla; uśmiechnął się i wyciągnął ku niemu rękę, a potem odwrócił się, ujął z ziemi ciężki młot kamieniarski, którym Tężel obtłukiwał marmur, i z całej siły uderzył w głowę Anioła śmierci: rozprysła się na sztuki. W tej chwili jednak doznał uczucia, jakby mu ktoś przeszył szpadą mózg, a potem jakby weń wpłynął strumień płonącej lawy. Zakręcił się, rozkrzyżowawszy ramiona cofnął i padł w tył na posąg, uderzając z głuchym łoskotem czaszką o marmurowe nogi obnażającej się kobiety.



Nazajutrz całe miasto mówiło o wypadku i skandalu. Utalentowany rzeźbiarz, Roman Rdzawicz, nagrodzony dyplomem honorowym na międzynarodowej wystawie w Monachium i ogłoszony hors concours na Niemcy, rozbiwszy młotem głowę swojej ostatniej rzeźby, przedstawiającej podobno jego dawną narzeczoną, pannę Maryę Tyżwiecką, w skandalicznej pozycyi: dostał napadu szaleństwa, tak, iż go tragarze, zamówieni do zaniesienia tej rzeźby w miejsce jeszcze im nie wskazane, musieli skrępować sznurami, poczem przyjaciel nieszczęśliwego, także rzeźbiarz, niejaki Tężel, odwiózł go do zakładu dla obłąkanych, gdzie od wczoraj jest w ciągłej furyi. Równocześnie z pracowni Rdzawicza zaniesiono do domu bezprzytomną pannę Elizę Rosieńską, córkę obywatela z Królestwa. W godzinę zaś później w kościele św. Krzyża, panna Marya Tyżwiecką, znana powszechnie z piękności i wdzięku, wykonała przysięgę małżeńską klęczącemu obok niej narzeczonemu, panu Kołolaskiemu z pod Klecka.

Wracając od ołtarza, młoda oblubienica rozsyłała naokół znajomym i nieznajomym tak czarujące uśmiechy, że kobiety przygryzały wargi, a mężczyźni przestępowali z nogi na nogę. Tańczono do rana. Marya szalała po prostu: wydzierano ją sobie z rąk do rąk, a ona opierała się tancerzom na piersi swoim klasycznym gorsem i dawała się nieść, omdlewająca.
— Borzewski?! — szepnęła jej raz mijając ją w kontredansie, Jadwiga.
— Niema go tu — odrzuciła szybko Marya.
Jadwiga zrobiła wielkie oczy.
Następnego dnia o zmroku, przed wyjazdem na wieś, Marya zmęczona i z uczuciem wielkiego niesmaku leżała na szezlongu z rękoma pod głową, kiedy nagle otwarły się drzwi i wpadła Jadwiga, wołając: Wiesz, co się stało?!
— Co? — spytała Marya zaniepokojona, lekko się unosząc.
Strzeliska zaczęła jej czytać »Kuryer« z opisem tragicznego wypadku Rdzawicza; nie mogła skończyć — rozpłakała się.
Marya milczała chwilę, a potem ozwała się chłodno a chełpliwie: On mnie jednak szalenie kochał...
Potem zaś dodała jakby do siebie: Miał w sobie tłumioną, ale taką dziką namiętność... A mógł być bardzo sławny...
Tymczasem Jadwiga powstrzymała płacz i powtórzyła, co mówią o Aniele śmierci, o czem w piśmie była tylko pobieżna wzmianka. Marya zerwała się z szezlongu i usiadła na nim, krzycząc:
— A łotr! Jak on śmiał! Żeby go już nigdy nie puścili z zakładu! A tak mnie niby kochał! Dobrze mu tak! Łajdak!
— On cię już nie kochał — przerwała jej Jadwiga zimno. — Zastano u niego pannę Rosieńską, o czem przez dyskrecyę nie piszą, a z którą, jak opowiada ów Tężel, wychodzić miał z miną bardzo szczęśliwą z atelier i gdyby nie to rozbicie —

— A jednak ja byłam na końcu — rzekła Marya już spokojnie i z satysfakcyą, i znowu położyła się na szezlongu, z rękoma pod głową.



Przed bolesnym zaś Chrystusem Guido Reniego, wiszącym nad jej łóżkiem, pani Lora Przerwicowa, klęcząc z podniesionemi ku wizerunkowi oczyma, szeptała: »Chryste! Chryste!« — albowiem zdawało się, że w Eli Rosieńskiej, która w sąsiednim pokoju siedziała przy stole, z czołem opartem na rękach, dusza umarła.
KONIEC.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Kazimierz Przerwa-Tetmajer.