Anioł śmierci (Tetmajer, 1906)/Rozdział VIII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Kazimierz Przerwa-Tetmajer
Tytuł Anioł śmierci
Wydawca Gebethner & Wolff
Data wyd. 1906
Druk W. L. Anczyc i spółka
Miejsce wyd. Warszawa-Kraków
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Anioł śmierci był na ukończeniu. Rdzawicz kuł w obciosanym przez Tężla i Łanowskiego marmurze twarz, której brakowało. Kuł twarz Maryi.
Nazajutrz po spotkaniu się z Jadwigą Strzeliską, poszedł rano do atelier, postawił portret Maryi na sztalugach i patrzał nań przez chwilę, a potem wyrywszy na podstawie posągu dużemi literami napis: Vogue la galère, położył pierwszą płaszczyznę na czole. Robił z portretu i z fotografij, których dostał kilkanaście, gdyż Marya doskonale wychodziła na fotografii i ogromnie się lubiła fotografować. Z narzeczonym jednak fotografii nie było u jej zwykłego dostawcy.
Rdzawicz miał jej głowę z profilu, en trois quarts, en face, w wielkich formatach; dwie zaś, o których zdjęcie prosił sam fotograf, a których Marya pozwoliła zrobić tylko po trzy egzemplarze, biorąc po dwa dla siebie, naturalnej wielkości. Tych fotograf pożyczył mu ze swego gabinetu.
Z portretem, fotografiami i z pomocą swej kolosalnej pamięci, którą Heimerthowa porównywała do kolosalnej pamięci muzycznej Mozarta, Rdzawicz czuł, że robi głowę Maryi tak, jakby robił z żywego modelu. Na tę myśl doznawał jakiejś dziwnej satysfakcyi, dziwnej, bo właściwie była ona tylko bólem, ale ten ból miał w sobie coś podniecającego i gorączkowego, jak jagody szaleju. Uczucia tego nie umiałby był nazwać. Widział, że tworzy coś potwornego ze względu na Maryę, siła jakaś większa, niż nawet sama możność zastanowienia się, refleksyi, owładnęła nim i parła go naprzód. Był panem dłuta, młotka i ruchu swej ręki, ale pobudka tego ruchu przychodziła jakby skądś zewnątrz i jakby niezależnie od niego. Czuł tę siłę, prącą go niemal z furyą. Była to nieustanna, dziwnie potężna inspiracya twórcza, czy też wprost gorączka, jakby jakiś obłęd twórczy: nie wiedział. Czuł się porwany prądem i dał się nieść.
Robił też tak szybko, że się sam zdumiewał: w kilku dniach rysy Maryi wyrosły z kamienia, zupełnie prawdziwe. Ściągła szczupła twarz, wielkie podłużne oczy, nos cienki, prosty i delikatny, z płaszczyznami, jak u greckich posągów, usta małe, wązkie, dziwnie regularne, z górną wargą cokolwiek wzniesioną, broda dosyć krótka i klasycznie okrągła: wszystko to wyprowadził z bryły marmuru, jakby życie w nią tchnął. Włosy puszczone miała lokami ku ramionom, jak były na portrecie, jak je nosiła najczęściej w Kłężu. — A kiedy się cofał od roboty, aby się jej przypatrzeć, mimowoli dreszcz go przechodził, bo to była ona, Marya, zaklęta w marmur, zmuszona być i trwać.
Zniewolił ją. Zechciał i stworzył ją po raz drugi; rozkazał i powstała. Obnażył jej dziewicze ciało, dał jej ruch, jakimby się nigdy nie pokazała nikomu, zgniótł ją w ręku, jak wosk...
Ale chwile poczucia tego jakby tryumfu twórczej władzy, kończyły się zawsze myślą, że to on sam tam leży w płaszczu z zasłoniętą twarzą, że to jego ta kobieta obaliła i odtrąca nogą, jak martwą rzecz, jego depce, i że rzeźba ta jest symbolem klątwy jego życia, tryumfu jego złego przeznaczenia nad nim, jego złej doli... W tym marmurowym bloku, w tym kształcie, zatartym draperyą, czuł się tak silnie, że prawie bolała go stopa Maryi na piersiach...
Potem potrafił nadać tej wywołanej z kamienia twarzy wyraz melancholii i swawoli, zuchwalstwa i smutku, dzieciństwa i powagi, sentymentalizmu i zmysłowości, dać jej nieujęty wdzięk i nieodparty czar i rzucić na to wszystko, w oczy i w usta błysk czegoś wyzywającego, co zestrajało twarz z wyzywającym ruchem ciała.
Widok jego własnego dzieła upajał go. Ta cudowna kobieta była przerażająca, jej twarz była jak trujący kwiat, jej oczy były jak sztylety, owinięte w aksamit, jej usta jak żywy żar pod miękkim mchem. Nie była to hetera, odtrącająca ludzi, jak martwą rzecz z wyzywającym ruchem: dalej! dalej! — — ale jakaś personifikacya dobra, co się na złe obraca, symbol piękna, które się staje potworem, Anioł, ale śmierci!...
W podziwie stał przed własnem dziełem, bo prawie więcej stworzył, niż pomyślał i niżby sobie mógł wyobrazić, że potrafi.
Tymczasem nadesłano mu gipsowy odlew z Monachium i począł z takim samym pośpiechem, jak głowę, wykończać ciało; draperya i figura leżąca były zupełnie gotowe. I znów w trakcie roboty doznał kilkakrotnego podobnego zaćmienia w mózgu, jak kiedy rzucał na karton szkic, po powrocie z rautu. Wiedział wprawdzie, co mu powiedzieli lekarze, że może się doprowadzić do fatalnych następstw, jeżeli po ostatniej chorobie długo i zupełnie nie wypocznie, i że zakazali mu najsurowiej wogóle kiedykolwiek się forsować: kuł jednak z takiem wytężeniem i tak bez wytchnienia, jak nigdy, a ból i załamywanie się w mózgu, jakie mu się zaczęły dawać czuć, sprawiały mu jakby jakieś smutne i gorzkie zadowolenie. W jego zmęczonej i rozgorączkowanej wyobraźni myśl, że musi zginąć przez Maryę, gruntowała się i wszczepiała w nią coraz głębiej. Czuł i lęk i żal, a jednak jakby umyślnie chciał się zgubić, pracując już w końcu nie siłą, którą wyczerpał i której nadużył do ostatniego, ale tylko wolą, energią i gorączką. Ból i załamywanie się w mózgu przeszło potem we wrażenie próżni pod czaszką; w trakcie roboty począł zapominać, co robi i nieraz chwilę stał bez ruchu z podniesionym do góry młotkiem i dłutem na marmurze, nim znowu oprzytomniał. Od czasu do czasu musiał się silić, aby sobie przypomnieć, co on właściwie robi i gdzie ma teraz kuć? Poczęły mu także chwilowo wylatywać z pamięci nazwiska miejscowości i osób, a każde najprostsze obliczenie sprawiało wielką trudność. Sen i możność jedzenia, jak zawsze u ludzi przepracowanych umysłowo, odeszły go zupełnie. Żył w jakiemś podnieceniu chorobliwem i jakby przez nie, odżywiając się zużywaniem samego siebie. Trawił się — ale ani nie chciał, ani nie mógł przestać pracować, w miarę, jak mu się zdawało, że już kończył, jawiły mu się nowe braki i nowe niedokładności. Ogarnęła go potem wskutek zdenerwowania dręcząca dzień i noc obawa śmierci, a równomiernie z nią łączyła się obawa, że umrze, nim skończy, i sam nie zdawał sobie z tego sprawy, czy więcej lęka się o życie, czy o to, że umrze, nie pozostawiając Anioła śmierci, tak, jak chce.
Wieczory spędzał teraz u Heimerthowej, która, jak i poprzednio, im więcej widziała go rozgorączkowanym i wyczerpanym, tem więcej okazywała mu zajęcia. Stosunek ich zresztą ograniczał się do tego, że Heimerthowa, której mąż ciągle bawił za granicą, w swoich wspaniałych salonach, pełnych przepysznych obrazów, marmurów, bronzów i egzotycznych kwiatów, grywała mu Beethovena, Mozarta, Schumana i Chopina, albo prowadziła z nim rozmowę kobiety inteligentnej, wykształconej, o pojęciach europejskich i wykwintnej, choć nieco czasem melodramatycznej.
Przyjmowała go w powłóczystych, miękkich, modelujących każde zgięcie domowych kostyumach, wytwornych i obliczonych na efekt, ale czy ta kobieta krępowała się sama, czy był w niej po prostu brak temperamentu: Rdzawicz nie mógł poznać. Siadała tak na kozetce, że powinno się było usiąść przy niej na perskiej poduszce, leżącej na ziemi, rozmawiała tak, że trzeba było zostać w fotelu; miewała spojrzenia, które zachęcały do wsunięcia głowy w opadający jej z nagiej ręki szeroki rękaw i pocałowania jej wyżej łokcia, ale sposób, w jaki trzymała głowę, nie upoważniał do tego. Że satysfakcyę sprawiało jej drażnienie go, to widział, ale czy sama się rozdrażniała, nie mógł poznać. Chwilami zdawało mu się, że tak; chwilami, że nie.
Heimerthowa była jeszcze piękną, a w obejściu miała wiele wdzięku; największym jednak urokiem w jej towarzystwie było to, że rozumiała i odczuwała ludzi, jak nikt. Było to tak subtelne wczuwanie się w cudzą naturę, jak tylko kobieta niezmiernie inteligentna wczuć się może.
Rdzawicz, który był z natury porywczy, a którego to, co przeszedł, i zmęczenie robotą zdenerwowało do ostatnich granic i za lada powodem doprowadzało do uniesienia z coraz mniejszą miarą, czuł, że wobec tej kobiety nigdy się nie mógł zapomnieć, jak się zapomniał naprzykład wobec Eli podczas spaceru. Zaczął też coraz bardziej gustować w jej domu.
— Z pewnością — myślał z ironią — nie jest ani taka zacna, ani taka dobra, szlachetna, uczciwa i anielska, jak Lora Przerwicowa, albo panna Rosieńska, ale ma więcej w palcu, niż one obie w głowie i dość już mam tych ideałów i tego przyidealizowywania się do nich.
O kobietach wogóle wyrażała się Heimerthowa z łagodną pobłażliwością, delikatnie z góry, z poczuciem swojej niezawodnej wyższości umysłowej, co Rdzawiczowi, który, jak każdy człowiek słaby i w rozterce, łatwo ulegał wrażeniu jakiejkolwiek siły u kogoś drugiego: imponowało podobnie, jak bezwzględne poglądy na życie Jadwigi Strzeliskiej. Heimerthowa dyskretnie i z cieniami, podkpiwała sobie jednakże z takich kobiet, jak pani Laura, albo Ela Rosieńska, pastwiąc się natomiast niemiłosiernie nad hrabinami Wyczewskiemi, księżnemi Zasławskiemi, paniami Posianowskiemi, Braunbergerowemi i tam dalej. Nabijała na drwiny, jak motyle na szpilki, wielkie panie z ich wszystkiemi śmiesznościami i najśmieszniejszą, że nie są śmieszne, ordynarne żony bogatych przemysłowców i ogony jednych i drugich w sferze szlacheckiej i burżuazyjnej, a znała je wszystkie, bywając wszędzie, od najwyższej góry aż do średniego dołu.
— Do czegóż pani siebie zalicza? — zapytał jej raz Rdzawicz, który, przez rozdrażnienie usposobiony złośliwie, najbardziej lubił, kiedy się Heimerthowa »puszczała z siatką«, jak mówił.
— Ja? Do Europejek. Z urodzenia należałabym do półarystokracyi; co do mego męża, to i szlachectwo i tytuł dostał dopiero jego dziad, ale to już wsiąkło; ze stanowiska do przemysłowców; z usposobienia — — mogłabym może być czemś w rodzaju Aspazyi, tylko Aspazya podobno nie była ruda.
— I miała cokolwiek inny temperament — dodał Rdzawicz.
— Czy pan wie, jaki ja mam? — spytała z uśmiechem.
— Nie.
— Może mam czarny, może biały, może czerwony, może niebieski. Nie trzeba sądzić, jak się nie wie.
— A pani sama wie?
Heimerthowa nie odpowiedziała, tylko podniosła oczy na sufit, na którym była namalowana Galatea, kopia rafaelowskiej, i dopiero po chwili rzekła:
— Czy panu nie jest dobrze ze mną taką, jaką jestem? Jeżeli na świecie jest coś trochę dobrze, to już jest tak bardzo dobrze, że nie powinno się kusić licha.
Rdzawicz, poznawszy ją, przekonany był, że roztoczy przed nim dziesięć wachlarzów z aforyzmami, rysunkami, malowidłami i podpisami sławnych ludzi, roztworzy przed nim dziesięć podobnych albumów i sztambuchów, i mimochodem każe mu się domyślać, że dziesięciu malarzy francuskich, dziesięciu kompozytorów włoskich, dziesięciu polskich wirtuozów i dziesięciu poetów i powieściopisarzów całego świata — na śpiewaków od razu poznać było można, że jest w za dobrym guście — klęczało, leżało i wiło się u jej nóg.
Ale Heimerthowa nie pokazała mu ani razu trzewików wytartych czołem Dagnan Bouvereta, obkurzonych włosami Paderewskiego i z odciskiem brody Mascagniego, ani też kosza od bielizny z papierowemi westchnieniami D’Annunzia i innych mniejszych i większych współczesnych D’Annunziow, jak również nie poprosiła go ani »o jedną literę«, ani »o jedną kreskę«, nie pozostawiła nawet »przypadkiem« na stole ćwiartki listowego papieru. Jednego wieczora narysował prawie bez myśli na marmurowym stoliku ołówkiem od zegarka dziewczynę grecką, obejmującą ramionami Apollina i nazajutrz znalazł to czemś tak utrwalone, że się zetrzeć nie dało, ale mowy wcale o tem nie było. Narysował teraz Wenus Kallipigos i następnego wieczora znalazł to także utrwalonem; zrobiło mu to przyjemność i zarysował cały stolik scenami i figurami z mitologii i położył litery swego nazwiska i datę, podczas kiedy ona grała naprzód jakąś seraficką pieśń Mozarta, a potem suitę Griega z Peer Gynta.
Zobaczywszy cały stolik zarysowany, przyjrzała się uważnie i powiedziała, że śliczne i że zrobił jej prawdziwą przyjemność, ale nie było wcale mowy o tem, że teraz będzie miała mebel »bez ceny«. Rozmawiali przez chwilę, w jaki sposób ona utrwaliła ołówek.
Heimerthowa, która znała wszystkie większe miasta w Europie, znała także prawie wszystkich wybitnych artystów; wspominała o tem z przyjemnością i nie taiła, że zdobywała ich nieraz w zupełnie waryacki sposób.
— Ja nie wiem, czego nie wolno ludziom sławnym i czego dla nich nie wolno? — mówiła. — Sławni ludzie, to jest mój kult.
Czy ją jednak co kiedy gdzie z kim bliższego łączyło, niepodobna było odgadnąć. O wszystkich, których znała, mówiła z równym spokojem, mniej lub więcej tylko entuzyazmując się do nich, jako do artystów. Rdzawicz uważał, że ją daleko więcej interesują sami twórcy, niż ich dzieła.
Podróżowała trochę z mężem, głównie zaś w towarzystwie swojej dame de compagnie, a czasem nawet zupełnie sama, ale albo była skryta, albo też nie miała co opowiedzieć.
— Pani jest jak sfinks — powiedział jej raz Rdzawicz.
— A pan jak gryf, któryby zaraz chciał wszystko w szpony porwać — odparła.
— Gryfy mają skrzydła i dzięki temu są coś warte.
— A sfinksy są nieruchome i dlatego można się o nie oprzeć.
— Ale przecie każdy sfinks ma jakąś tajemnicę.
— Może właśnie tę, że nie ma żadnej — powiedziała, śmiejąc się.
— Jakże poznać?
— Od czegóż jest sfinks? Przestałby być sobą.
Rdzawicz był prawie pewny, że Heimerthowa mimo sezonu nie wyjeżdża z Warszawy dlatego, że on tu jest; ona swoją bytność w mieście traktowała wprawdzie jako rzecz najnaturalniejszą, Rdzawicz jednak czuł przez skórę, że siedzi tu dla niego, a czuł to, mimo iż nigdy nie było najlżejszej do tego aluzyi.
W jakie sześć dni po wyjeździe Rdzawicza z Zagórza powrócił był z Monachium Tężel. Pierwsze słowa, jakie wymówił, wszedłszy do pracowni, były: Jezus, Marye, Romek, jak ty wyglądasz!? drugie: Bój się Boga, Romek, co ty robisz!?... Stał, jak osłupiały.
Na jego grubociosaną, prostą głowę było tego naraz za dużo. Zastał Rdzawicza z widoczną na twarzy trawiącą gorączką, ze spieczonemi ustami i suchemi, świecącemi oczyma, przed arcydziełem, którego potworności się przeląkł.
— Zabijasz się! — rzekł zemocyonowany, patrząc na niego. — I ją zabijesz — dodał spoglądając na rzeźbę.
— Jakież ci to robi wrażenie? — spytał Rdzawicz, nie chcąc zwrócić uwagi na to, co Tężel mówił.
— Kolosalne i straszne. Ty tego nie możesz wystawić.
— Mam rozbić? — spytał z uśmiechem Rdzawicz, podnosząc młot do góry.
— Nie! — krzyknął Tężel, przyskakując ku niemu i chwytając go za rękę.
— Więc czegóż chcesz?
— Tylko demon mógł coś takiego zrobić!
Na słowo to w Rdzawiczu podniosła się krew.
— Tak jest! — ozwał się wzburzonym głosem — demon przez moje ręce to kuł, masz słuszność, to jest straszne, ale takim musi być Anioł śmierci.
— Pamiętasz Anioła życia? — rzekł smutno Tężel. — Wtenczas zdawało mi się, że jakiś jasny geniusz z ciebie bije na świat...
Rdzawicz skinął głową: Pamiętasz mój powrót z Wiednia? Inaczej witaliśmy się jak teraz. Pamiętasz list, któryś mi oddał.
— Ach! — jęknął prawie Tężel. — Po coś ty jechał do tego Kłęża!?
— Po to, żeby być wielkim rzeźbiarzem. Wykułem sobie tam ogromny sarkofag na trumnę szczęścia całego mego życia. Ale ono nie będzie długie.
— Cóż ty gadasz? — krzyknął Tężel. — Zwaryowałeś, czy co?
— Mój drogi! — odparł Rdzawicz spokojnie — przecie ten Anioł Śmierci, to jest przedewszystkiem moja śmierć. Demony, mój kochany, nie pracują za ludzi za darmo, one się muszą karmić, ssą ludzką krew, jedzą życie. Widzisz, że mnie pół niema.
Tężel rzucił się na krzesło, ścisnął uszy pięściami i począł jęczeć: Rany Boskie! Rany Boskie! Bodaj się zapadł, kto wymyślił kobiety! Żeby ten Kłęż wszyscy dyabli wzięli! Przyjdzie zwaryować, albo co! Rany Boskie! Rany Boskie!
Rdzawicz tymczasem cyzelował prawe nozdrze Maryi, lubując się w duszy słowem »demon«, był bowiem za młody, aby mu zastosowanie do niego tego słowa, choćby nawet przez Tężla, nie pochlebiało i nie zrobiło przyjemności.
Nie mówił sobie tego, ale czuł, że ostatni raz dotknie dłutem Anioła Śmierci w dzień ślubu Maryi. Potem?... Na to pytanie odpowiadał mu napis wyryty na postumencie posągu, pod którym położył swoje nazwisko: potem?... Vogue la galère!...
Jednej rzeczy nie mógł zrozumieć: oto dlaczego Maryi nie może sądzić podług tej miary, jak sądzi innych; dlaczego do niej nie może zastosować zwykłej normy swego sądu: »trudno, człowiek jest człowiekiem?« Dlaczego od Maryi ma jakieś wymagania inne i większe, niż od innych, dlaczego chciałby ją módz mierzyć inną skalą, jak resztę kobiet? Dlaczego mimowoli, wbrew swej woli nawet, chce ją idealizować i chciałby idealizować wszystko, co jej dotyczy? Dlaczego u Maryi chęć użycia wydaje mu się czemś niegodnem, czemś złem i szpetnem? Dlaczego jedyne podług niego racyonalne hasło ludzkości: »użyć!« — razi go w jej ustach? Dlaczego ona obala cały system jego filozofii życiowej, który mówi, że wobec nędz życia i grozy śmierci niemal wszystko jest usprawiedliwionem? Dlaczego po prostu chciałby, aby ona nie była człowiekiem, ale czemś wyższem, piękniejszem, szlachetniejszem? Czy ta chęć do idealizowania jej wrosła mu w duszę od czasu, kiedy mu ją miłość bezwiednie idealizowała, i kiedy w tej kobiecie, mimo świadomości, że widzi, widział bóstwo?
Wobec Maryi pod każdym niemal względem był w sprzeczności z sobą. Świat był dla niego po jednej stronie, ona po drugiej, a ta druga strona wyłamywała się z pod wszelkich praw, które mu jego system, czy bezsystem filozoficzny stworzył i ugruntował w stosunku do świata. Kwintesencya jego spekulacyi umysłowej, streszczona w słowie »użycie«, rozbryzgiwała się w stosunku do Maryi, jak bańka szklanna o kamień.
Na stworzenie zaś sobie jakichś nowych praw względem Maryi nie miał ani dosyć sił, ani inteligencyi: gmach jego pojęć runął i przywalił go gruzami. Dusił się pod nimi.
Rezultatem zaś tego był coraz większy moralny rozkład jego wewnętrznej istoty. Czuł to, że teraz rzeczywiście nie potrzebuje chcieć, aby nie było, ale samo przez się niema dla niego »nic świętego«. Nie widział żadnych węzłów, któreby go mogły, lub powinny były krępować. Nie usiłował jej mieć, ale miał dla ogólnej etyki obojętność żelaza, które leży w wodzie, jakkolwiek zdawał sobie z tego sprawę, że w walce z uświęconą i ugruntowaną przez tradycyę etyką powszechną musi wkońcu uledz, podobnie jak żelazo musi wreszcie uledz ustawicznemu destrukcyjnemu działaniu chemicznemu.
Z Heimerthową nie mówił nigdy ani o Maryi, ani o Aniele śmierci. Wiedział, że ona zna Maryę trochę z towarzystw i że zna jego przeszłość. Kwestya ta jednak nie była nigdy poruszaną między nimi. Pewnego jednak dnia, przed południem, kiedy w obecności Tężla, w swojej ciemno­‑granatowej bluzie zajęty był wykończeniem rzeźby, Heimerthowa, zapukawszy lekko, uchyliła drzwi od pracowni i nie wsuwając głowy, zawołała:
— Dzień dobry panu! Jeżeli mię pan nie puszcza, to nie wejdę, ale jestem strasznie ciekawa. Nic stąd nie widzę!
Rdzawicz roześmiał się i zapinając pod brodę bluzę, poszedł ku drzwiom i roztwarł je szeroko, z głębokim, przyjaznym ukłonem.
Heimerthowa skinęła uprzejmie głową Tężlowi, którego Rdzawicz przedstawił, i podeszła ku grupie. Wrażenie musiało spaść na nią nagle i nadmiernie, gdyż prawie zbladła.
— Co to jest?! — rzekła, jakby do siebie.
— Anioł śmierci — odpowiedział Rdzawicz.
— Ach nie idzie mi o tytuł! Mam wrażenie jakby szatan począł to i wykonał w gniewie.
— Wie pan — rzekła po długiem, milczącem wpatrywaniu się w statuę. — To jest arcydzieło, ale czy to nie jest wendetta?
Była widocznie pod tak silnem wrażeniem, że mówiła bezpośrednio swoje myśli, a to oddziałało na Rdzawicza; odrzekł więc żywo: Zatem rozbić?
Heimerthowa krzyknęła:
— Rozbić?! To rozbić! Popełniłbyś pan świętokradztwo! Czemże ona jest wobec tego marmuru?! Czy pan nie rozumie, nie czuje tego, czy panu tego nikt nie powiedział, że panu wszystko wolno, że dla talentów twórczych niema: nie?! Nikt panu tego nigdy nie mówił? Ja sama w pierwszej chwili odezwałam się jak parafianka z małego miasteczka. Gdyby to nawet była wendetta, to co nas to obchodzi?! Niechże pan to czuje i pamięta, że panu wszystko wolno i że dla artystów niema paragrafów kodeksu: »można albo nie można«, »godzi się, czy nie godzi«. Talentom wolno jest wszystko. Pamięta pan, co mówił Goethe: je prends mon bien, où je le trouve. Otóż gdzie pan znalazł swoje dobro, tam je pan wziął i koniec. Czy nie mam racyi? Wszak zgadza się pan ze mną? — zwróciła się do Tężla.
Tężla onieśmielały suknie pani Laury i kolczyki brylantowe pani Biszy; teraz zaś wobec tej damy, szeleszczącej za każdym ruchem jedwabiami, z szmaragdem, jak pięść, pod brodą, brylantami w uszach trzy razy takimi jak u pani Biszy, i na ręce z wężem z emaliowanego złota, który w paszczęce miał każdy ząbek z dyamentu i trzymał między nimi rubin, jak druga pięść; stracił zupełnie podłogę pod podeszwami i na pytanie Heimerthowej odpowiedział, jak mógł najprędzej:
— Naturalnie, proszę pani.
Kiedy jednak Rdzawicz zrzuciwszy bluzę, wyszedł za Heimerthową, która czekała go na dole w faetonie, aby się trochę z nią »przewietrzyć«, Tężel począł myśleć inaczej.
Wszystko to, co się działo w ostatnich czasach, spadało na niego, jak grom po gromie. Były godziny, kiedy w obawie o talent Rdzawicza, lub nawet o jego życie, klął chwilę poznania się jego z Maryą i cały świat wzdłuż i wszerz. Nigdy jednak nie klął samej Maryi. Pamiętał spojrzenie, jakie mu rzuciła z loży i kwiat, który posłała »przyjacielowi swego narzeczonego« a który spalił i w wodę wrzucił. Mimo wszystko, co się przez nią stało, Tężel żywił dla panny Tyżwieckiej jakąś cześć, bezwzględną, niedotykalną, podobną do czci, jaką dziki człowiek oddaje bóstwu, które naprzykład zeszle mór, ale nie przestaje być mimo to świętem i bóstwem. Ile razy o niej myślał, doznawał tego uczucia, jakie może mieć subjekt z korzennego sklepu na dole, wobec księżniczki na pierwszem piętrze. Rdzawicz był jak rycerz, dla którego niema zbyt wysokich progów ani urody, ani bogactwa, ani nazwiska — — ale on, Tężel, taki Tężel... Geniusz — Tężel był przekonany o geniuszu Rdzawicza — otwiera wszystkie bramy. Dla Rdzawicza Marya nie była za piękną.
On trzymał się na boku, nie znał tej panny, nie wiedział o niej nic prawie, odkąd z nim Rdzawicz przestał o niej mówić, nie widywał jej, to wrażenie jednak czci, które w nim obudziła, kiedy ją pierwszy raz zobaczył, pozostało w nim i nie osłabło ani przez czas, ani przez okoliczności. Ludzie miewają swoje fetysze: jego fetyszem była panna Tyżwiecka.
Nic go z nią nie łączyło, pewny był, że ona nawet nie pamięta o jego istnieniu, a jednak czuł to, że nosi jej rękawiczkę u kapelusza i że w danej chwili, wezwany, czy nie wezwany, z jej wiedzą, czy bez jej wiedzy, bez myśli o jakiejkolwiek nagrodzie, tylko dla swego fetyszyzmu, byłby gotów do jej obrony. Żeby jej jednak miał kiedykolwiek bronić przeciw Rdzawiczowi, to mu nigdy przez myśl nie przeszło.
Tymczasem, oto teraz, nadszedł taki ciężki termin.
Był sam w pracowni wobec Anioła śmierci. Patrzał na niego i im więcej patrzał, tem więcej widział potworność i po prostu niemożliwość istnienia tej rzeczy. Zrobić heterę i dać jej głowę Maryi — — nie, to było coś takiego, co przechodziło miarę możliwości w ludzkiej myśli. Rdzawicz chyba sam nie czuł, nie pojmował, co robił i nie wie, nie rozumie, co zrobił. Tężlowi zaczęły się włosy prawie piętrzyć na głowie. Przecież wystawienie tego na widok publiczny byłoby czemś tak strasznem, że nawet wyobrazić sobie nie można, co się stać może?! Rdzawicz był opętany, kiedy to komponował. Jakakolwiekby to była żywa kobieta, — — ale Marya, ta Marya, ta Marya, którą ten człowiek tak kochał, tak ubóstwiał, dla której nie było dla niego dość słodkiego imienia, dość pięknego słowa, którą się tak cieszył, tak upajał, którą tak żył cały. Ta Marya, ta sama?!...
Rdzawicz jest w jakimś szale; w jakimś obłędzie. Jeżeli, broń Boże, da to ludziom zobaczyć, a ochłonie potem i zrozumie, co zrobił — Chryste Nazareński, co się z nim stanie?! Życie sobie odebrać gotów... Bo to jednak jest rzucenie pod nogi ludzkie kobiety, którą się kochało, którą się czciło, dla którejby się ostatnią kroplę krwi oddało było kiedyś z rozkoszą, a takich rzeczy, takich rzeczy mimo stu zerwań się nie zapomina... one wrastają w serce...
A taka baronowa Heimerth mówi mu, że mu wszystko wolno i że Marya jest niczem wobec tego marmuru... Bodaj z piekła nie wyszła, przemierzłe rude babsko!
Arcydzieło jest, prawda, ależ takich arcydzieł Rdzawicz jeszcze może zrobić dziesięć, piętnaście, dwadzieścia. Przy płodności jego imaginacyi, energii w robocie i zupełnie zagadkowej szybkości w wykonywaniu, ileż ma jeszcze czasu, nie mając lat trzydziestu! Byle tylko był zdrów, całą salę arcydzieł może zostawić po sobie. A to... to nie może istnieć...
Sam Rdzawicz tego nie zniszczy, jest nieprzytomny, ale zniszczy to on, Tężel. Uratuje ją i jego. Ona, po wystawieniu tej rzeźby otrułaby się chyba, a Rdzawiczby sobie kulę w serce wpakował. Jeżeli Rdzawicz, zobaczywszy swoje dzieło zniszczone, zechce mu młotem głowę rozbić, nie zasłoni się; ale jeżeli oprzytomnieje, powinien mu się na szyję rzucić z podzięką.
W Imię Boże!
Tężel podniósł z ziemi młot ciężki, kamieniarski, którym obtłukał marmur, przeżegnał się i wzniósł go w górę. Wyraz, którego użyła Heimerthowa: »świętokradztwo« — przybiegł mu przed oczy czerwony i ciemny. Podobnego uczucia musiał doznawać świeżo ochrzczony Rzymianin, któremu kazano druzgotać cudowne, marmurowe bogi, w które na pół jeszcze wierzył, których czci jeszcze się nie mógł oduczyć i których piękno miłował i wielbił.
A jednak trzeba było druzgotać to arcydzieło, ten potworny cud, ten monstrualny pomysł w genialnej plastyce. Istnienie jego mogło spowodować katastrofy, dla których Tężel nie wahałby się był rozbić partenońskiego fryzu, melijskiej Afrodyty i Zeusa z Otrikoli. Niech potem z nim Rdzawicz zrobi co zechce.
— W Imię Boże! — powtórzył i zamachnął się.
Ale ręka mu zadrżała, cofnęła się i opadła w dół; podnosząc ją, podniósł głowę — i oczy jego padły na twarz Maryi, na portret jej wiszący poza nią na ścianie o wielkich, podłużnych, ciemno­‑szafirowych źrenicach o złocistym blasku, patrzących nań z portretu. Ręka zadrżała mu i opadła w dół.
Wyjął z kieszeni od spodni chustkę w różowe kraty z niebieskim szlakiem, obtarł czoło z potu, postawił młot w kącie, zamknął pracownię, wyszedł na ulicę i w najbliższej restauracyi kazał sobie dać jedną po drugiej trzy flaszki Drozdowskiego piwa, a potem jeszcze jedną Haberbuscha.
Tego wieczoru, Rdzawicz odebrał przez posłańca następującą kartkę od Tężla:
»Chciałem Ci dzisiaj podczas Twojej nieobecności rozbić Anioła śmierci; czy mimo to nie chcesz zerwać ze mną stosunków?

Jędrzej Tężel«.

Przeczytawszy, zmełł w ustach słowo »bydlę!« i odpisał Tężlowi: »Nie bazgrz głupstw i przychodź zaraz«.
Posłaniec wyszedł. Rdzawicz zaś począł chodzić nerwowo po pracowni. Pierś mu się wzdymała z gniewu za każdym razem, ilekroć pomyślał o tem, co Tężel napisał. Irytowała go jednak nie tylko kartka Tężla: jadąc z Heimerthową faetonem przez ulicę Erywańską, spotkał był panią Laurę, która szła z obu pannami Rosieńskiemi. Ela była ciemno ubrana i robiła wrażenie bardzo smutne; pani Laura i Rózia także wydały mu się zasępione. Byłyby go może nie spostrzegły, ale Heimerthową wychyliła się z faetonu i krzyknęła do pani Laury: »Dzień dobry!« Wszystkie trzy zwróciły się, a Ela zbladła tak, że twarz jej stała się prawie gipsowej barwy. Pani Laura, oddając im ukłon, spojrzała nań ze zdziwieniem i jak mu się przynajmniej zdawało, z zapytaniem w oczach i jakby wyrzutem; Ela skinęła głową, odwracając szybko oczy, a coś tak bolesnego w niej uczuł, że mu kurcz gardło chwycił na moment.
Rozumiał spojrzenie pani Laury, a zarazem wyobrażał sobie, co muszą obie z Elą myśleć, kochał pannę Tyżwiecką, ale miłość ta nie przeszkadza mu jeździć tète â tète z panią Heimerth, której mąż zapewne, jak zawsze, jest tymczasem w Hamburgu lub Berlinie. Jaki jest stosunek między nim a Heimerthową, tego naturalnie wystawić sobie nie mogą tak, jak jest naprawdę, i wystawią go sobie tak, jakby się każdemu musiał najprościej i najzwyklej wydać.
Spojrzenie Laury i widok Eli były mu ogromnie przykre, ale przedewszystkiem irytowało go, co one myślą o jego stosunku do Heimerthowej. W pierwszej chwili chciał ją przeprosić, wysiąść, dopędzić Przerwicową i Elę i wytłómaczyć im, że sądzą fałszywie; w każdym razie postanowił iść do Przerwicowej i przynajmniej jej to powiedzieć. Pani Laura miała przymiot, który mają ludzie prawi i czyści: że się mimo wszystko i mimo największego lekceważenia opinii ogólnej, jednak dba o ich opinię. Czasem taki jeden człowiek może zatrzymać nad samą przepaścią tylko tem, że się go zna.
Heimerthowa zauważyła nagle zmianę w usposobieniu Rdzawicza i zapytała, czy może miał ochotę przywitać się z tamtemi paniami.
Odpowiedział, że nie, ale że ma takie wrażenie, jak żeby był kominiarzem i jak żeby mu kazano wziąć w rękę świeżo uprasowany mankiet.
— Nie rozumiem — rzekła Heimerthowa. — Dlaczego pan ma być kominiarzem i co ma być tym mankietem?
— Widzi pani — odparł Rdzawicz — zrobiłem coś, przez co w stosunku do Lory Przerwicowej jestem, jak kominiarz do świeżo uprasowanego mankietu.
— Do niej? — zdziwiła się Heimerthowa. — Co też pan mógł jej zrobić? Takie dobre stworzenie.
— Właściwie jej osobiście nic, ale blizko niej. Niech pani jednak pozwoli, że tym razem ja będę sfinksem.
— Który gdzieś zapuścił swoje gryfie pazurki. Ale jak pan chce.
W jakie dwadzieścia minut po odejściu posłańca, Tężel, który niedaleko mieszkał, zjawił się w pracowni. Wszedł nieśmiało i niezręcznie i wydał się Rdzawiczowi ordynarny i trochę śmieszny. Popatrzył na niego tak, jakby go pierwszy raz w życiu widział i uraziło go w nim wszystko: jego grubociosana głowa o pospolitych, trywialnych rysach na zwalistych, za szerokich ramionach; ciężkość, klocowatość jego całej budowy i wyraz jego twarzy, która mogła być pięć razy prędzej twarzą sadownika, lub rybaka, niż twarzą artysty i jego przyjaciela. Owiało go zimno względem Tężla.
— Jak się masz? — odezwał się, mimowoli trochę z góry i protekcyonalnie.
— Dziękuję ci i przepraszam cię — zaczął Tężel, ale przerwał mu:
— Niema za co. Nie rozbiłeś, więc wszystko skończone.
Widząc jednak przed sobą ciągle nieśmiałą i zaambarasowaną figurę Tężla, doznał ochoty dokuczenia mu, która podobną musiała być do tej, jakiej doznają dogi, uganiające się ze złośliwym i lekceważącym wyrazem oczu i zjeżonym lekko grzbietem, za skomlącym ze strachu kundlem wiejskim. Stanął naprzeciw Tężla i spoglądając mu w oczy, spytał.
— Powiedzże mi jednak, dlaczegoś ty chciał rozbić Anioła śmierci? Sameś go przecie obciosywał z Czempińskim i Łanowskim?
— Nie wiedziałem, że dasz tej kobiecie twarz panny Tyżwieckiej — — odparł Tężel.
— O to ci tylko idzie?
— Przecie wiesz, bom ci mówił pierwej.
— A cóż tobie to szkodzi?
Rdzawicz sam się cokolwiek zmieszał: pierwszy raz w życiu dał Tężlowi uczuć wszystkie różnice, jakie między nimi były, zamknąwszy ich wyraz w akcencie tego słowa »tobie«. Tężel zrozumiał i spuściwszy oczy, czerwony jak piwonia i zmieszany zupełnie, wybąknął:
— Mnie nic, ale tobie i jej...
Gdyby Tężel był na ubliżający ton odpowiedział tak, jak Rdzawicz czuł, że zasługuje, aby mu odpowiedziano, byłoby się prawdopodobnie na tem skończyło, na czem się często kończy u doga, który napada kundla, kiedy ten się nagle odwróci i pokaże zęby: to jest że dog stanie, warknie, zatrzyma się i odejdzie, a w pięć minut później mogą już obaj wyskakiwać wspólnie i ujadać pod drzewem, na którem siedzi kot; ale zmieszanie się Tężla podrażniło go jeszcze i rzekł, niby ukrywając lekką ironię:
— A powiedzże mi, dlaczegóżeś nie rozbił?
Tężel zaczerwienił się jeszcze więcej i milczał.
— No, powiedzże, dlaczegożeś nie rozbił? — nalegał Rdzawicz.
— Nie wiem — bąknął wreszcie Tężel.
— No, to niewiele, jak na powód od wstrzymania się od takiego herostratyzmu. Zapal sobie papierosa tymczasem. Na przyszłość będę cię mógł zapewne spokojnie zostawiać w atelier?
Tężel wziął machinalnie papierosa z etui, które mu Rdzawicz podawał i rzekł prawie błagalnie:
— Mój drogi, czy ty nie widzisz, nie czujesz tego, że ty pannę Tyżwiecką tą rzeźbą po prostu pod pręgierz stawiasz? Powiedz, masz do tego prawo? Bo jeżeli masz...
Rdzawicz zmarszczył się niecierpliwie, Na spacerze Heimerthowa wiele jeszcze mówiła o swobodzie w wyborze tematu, o wyjątkowem stanowisku artystów, o prawie ich imaginacyi, o pierwszeństwie sztuki u artysty przedewszystkiem. Artysta, który się zastanawia nad tem, co jest moralne, a co nie, co dobre, a co złe, co pożyteczne, a co szkodliwe — mówiła — przestaje być artystą. Tu jest różnica między wami a nami, że my musimy być przedewszystkiem ludźmi, a wy przedewszystkiem sobą. W sztuce jedynym sądem jest: podoba się, albo się nie podoba — i dla was jedynem prawem powinno być: podoba się, albo się nie podoba. Róbcie co chcecie, jak chcecie, byle było piękne, byle było wielkie, byle było sztuką, tą wielką, prawdziwą, świętą sztuką, swoją »nagością bezczelną.
Niezawstydzoną niczem, nieśmiertelną!«
Rdzawicz słuchał i pozwalał się upajać słowom Heimerthowej. To, co mówiła, było to usprawiedliwianie go przed nim samym, tłomaczenie przed światem, uspokojenie; Tężel rozgniewał go. Spojrzał na niego wyzywająco i odrzekł akcentując dobitnie:
— Ale jeżeli mi się tak podoba?
Tężel osłupiał:
Jeżeli mi się tak podoba? — powtórzył Rdzawicz.
Tężel stał ciągle osłupiały, jakby nie zrozumiał, lub nie chciał uwierzyć, że słyszy to, co słyszy.
— Coś ty powiedział? — spytał jakby odruchowo.
— Coś słyszał.
Wówczas ciężka, powolna, chłopska krew Tężla wzburzyła się wreszcie; nie mógł wytrzymać i rzekł dosyć dobitnie:
— Tobyś zrobił rzecz, której nazwać nie chcę.
Rdzawicz zaczerwienił się i kąty ust poczęły mu się ściągać na wewnątrz ku dołowi. Tężel zaś mówił:
— Ja znam całą różnicę, jaka jest pomiędzy nami; wiem, coś ty wart, a co ja jestem wart przy tobie. Ja jestem pion i przy tobie nic nie znaczę; ale musiałem ci to powiedzieć, com powiedział właśnie dlatego, że ci jestem przyjacielem i jako przyjaciel mam do tego prawo.
Rdzawicz czuł, że go coś opętywa; zbliżył się ku Tężlowi i spytał go z blizka:
— Dlaczegóżeś nie rozbił? Byłeś sam, mogłeś. Nie potrzebowałeś się mnie bać, cóżbym ja ci zrobił?
— Nie ciebiem się bał, tylko jej, tam na portrecie...
Rdzawicz rozśmiał się:
— Otóż wiesz Tężel, dlaczegoś nie rozbił? Dlatego, że to jest za dobrze na to zrobione. Jest to nowy dowód, że raz przecie w życiu zrobiłem coś, co jest naprawdę coś warte. Z wszystkich moich innych rzeczy razem z dyplomem honorowym może sobie pies kazać buty uszyć. Ale, mój kochany, niedarmo sztuka wymaga swoich ofiar; z wielkiego bólu rodzą się dzieła najlepsze. Winniśmy, czy niewinni, to inna rzecz; ona mnie kopnęła i ja tam leżę, a ona tu stoi taka, jak jest, jak owa Wenus z Arles »w piękności majestacie«. Z mojej śmierci moralnej, z jej ogromnej przykrości, jak to zobaczy, urodził się ten Anioł śmierci, który, przyznajesz, jest coś wart, kiedyś się na niego porwać nie śmiał.
— Więc wystawisz to?
— Chcesz, ażebym mój najlepszy marmur chował?
— A jeżeli ją tem zabijesz?
— A ona się pytała, czy ja żyć będę?! Odwróciła się, jak od muru — i odeszła.
— Ale jeżeli ją zabijesz?
— Nie bój się — rozśmiał się gorzko Rdzawicz. — Ona od tego nie umrze. Jeszcze będzie kontenta. Nowa reklama.
Tężel ujął go za rękę i począł mówić:
— Romek, słuchaj, ty jesteś nieprzytomny, jesteś chory, nie wiesz, co mówisz. Ja wiem, że ty nie zdajesz sobie sprawy z tego, co teraz mówisz do mnie — —
Ale Rdzawicz wyrwał mu rękę i odrzekł z irytacyą:
— W dzień ślubu Maryi wystawić to każę, a gdyby mi ze względu na podobieństwo i możliwy skandal, przyjąć na żadnej wystawie nie chcieli, urządzę osobny pawilon w mieście. Wiem, coś pomyślał, kiedyś mi nie chciał powiedzieć, co myślisz: że zemsta jest rzeczą niegodną, lub może gorzej jeszcze; ale to jest silniejsze odemnie. Ja muszę ją jej pokazać taką, jaką jest. Może to jest pierwszym krokiem do mego szaleństwa — może już jestem szalony, ale muszę! Ona zobaczy siebie.
— Kochałeś ją kiedyś — rzekł smutno Tężel.
— Gdybym nie kochał, nie zrobiłbym tak, jak zrobiłem. Raz się tylko w życiu tak kuje: patrz. Już teraz mógłbym nic więcej nie kuć. A czy ty nie rozumiesz przytem, że jest pewna satysfakcya w pastwieniu się nad tymi, których się kocha i nie przestając ich kochać? Wiesz przecie, że miłość i mord gdzieś się tam blizko schodzą w mózgu. Czegóż tak na mnie patrzysz?
Rdzawicz zauważył, że Tężel spogląda nań jakby z niepokojem i jakiemś przerażeniem:
— Widzisz we mnie co nadzwyczajnego, czy co? — powtórzył.
Tężel patrzał nań jeszcze chwilę i powiedział:
— Nie, ty jesteś zdenerwowany, rozgorączkowany, ale nie chory. Zastanów się: jakże można chcieć tak postąpić z kobietą, którą się kochało? Sam sobie potem tego nigdy nie będziesz mógł darować. Jedna chwila jakiejś dziwnej, spaczonej satysfakcyi, a całe życie możesz pokutować. Przecie pomyśl: to ona, to panna Marya...
Rdzawiczowi napłynęły nagle łzy do oczu: tak zawsze Maryę nazywał niegdyś Tężel, dawno, kiedy on mówił o niej »Rysia«, albo »moja narzeczona«; ale równocześnie przypomniała mu się na raucie, w otoczeniu Kołolaskiego i Borzewskiego, kokietująca młodego blondyna, a dla niego bez jednego spojrzenia, już nie współczucia, przyjaźni jakiejś, ale ot wprost bez jednego spojrzenia dla niego, a przecież on ją tak kochał i tyle cierpiał i ona wiedziała o tem... Tak odejść, tak kopnąć, tak nawet nie obejrzeć się i iść dalej! dalej, jak głaz...
— Żebyś przynajmniej podobieństwo zatarł — prosił dalej Tężel. — Możesz jeszcze, sam widzisz, że jeszcze możesz. Zatrzesz?
— Nie — odpowiedział Rdzawicz.
Tężel wstał z krzesła, na którem był usiadł, zbliżył się do Rdzawicza i począł mówić:
— Na twoją dawną miłość do niej, na naszą przyjaźń, na tyle lat doli i niedoli wspólnej, proszę cię, zmień choć podobieństwo, widzisz, że jeszcze można. Nie zepsujesz rzeczy, głowa w typie zostanie ta sama, tylko te cechy charakteryzujące pannę Maryę usuń. A choćbyś nawet trochę zepsuł, cóż to jest wobec tego, co się stać może? Zrobisz to Romku?
Ale Rdzawiczowi ciągle stała przed oczyma Marya kokietująca młodego blondyna, z Kołolaskim i Borzewskim za sobą, dla niego bez jednego spojrzenia, bez jednej sekundy, jednego odruchu współczucia; Marya wychodząca za Kołolaskiego, aby mieć romans z Borzewskim — i poruszył głową przecząco.
Wówczas Tężel wziął kapelusz ze stołu i rzekł cicho, ale wyraźnie:
— Komu innemu powiedziałbym, czego tobie powiedzieć nie chcę. Zastanów się, czy miałbym racyę. Zanadtom się przywiązał do ciebie, abym się mógł i chciał tego przywiązania wyzbyć, ale my dłużej nie możemy być razem ze sobą. Zawszeby pomiędzy nami stał ten Anioł śmierci i twoje — — zapomnienie się.
Z kapeluszem w ręku Tężel stał jeszcze chwilę i patrzał w oczy Rdzawiczowi, widocznie z nadzieją, że się opamięta, a także z wielkim smutkiem i żalem — — ale Rdzawicz miał w oczach Maryę nachyloną ku obcemu, może pierwszy raz w życiu spotkanemu człowiekowi, a dla niego obojętną, jakby nie był nawet cieniem ludzi... Tężel czekał, a potem odwrócił się i zwiesiwszy głowę, postąpił ciężko ku drzwiom. Wziął za klamkę i jeszcze chwilę stał — — było mu widocznie trudno wyjść; wreszcie bąknął:
— Bądź zdrów Romku — i wyszedł.
Po wyjściu Tężla Rdzawiczowi zrobiło się dziwnie: miał uczucie, jakby z Tężlem wyszła z jego pracowni część jego samego. A to wyszła tylko żywa, wcielona pamięć ogromnej części jego życia.
Stał jakby oszołomiony tem, co się stało. Przez jego życie wiło się pasmo ludzi, przychodzili, trwali dłużej lub krócej i szli dalej, spotykani jeszcze czasem, albo też niespotykani już nigdy, on zaś, Tężel, witał ich wszystkich, trwał razem z nimi i przetrwał ich. On ani nie przychodził, ani nie odchodził, był ciągle i na myśl po prostu Rdzawiczowi nie przychodziło, żeby go mogło kiedy nie być. Był tak, jak zegarek, który się ani nie drze, ani nie wyciera, ani plami; był rodzajem własności i nieruchomości, o której się nawet nigdy nie myśli, tak jest niezawodna i jednostajnie trwała.
A potem tyle przeżyli z sobą... Blizko dziesięć lat. Jakim on był jeszcze młodym chłopcem, kiedy pierwszy raz spotkał się z Tężlem przed jego kopią Junony... On sam miał dopiero mech na twarzy, Tężlowi zaledwie się puszczały szczeciniaste, płowe wąsy pod nosem. Jaki wtedy świat był jakiś inny, jakiś jakby mniej mętny i mglisty... To była pierwsza młodość, która już nie wróci nigdy...
Iluż ludzi przez te dziesięć lat pomarło, krewnych, znajomych... Jak inaczej układa się myśl w miarę ubywania ludzi, z którymi nas życie styka. Każdy wywiera na nas jakiś swój wpływ, wywołuje w nas oddźwięk swojej myśli. Czasem, po długich latach, przypomina się sobie, że jakiejś myśli nie miało się już dawno, że ona przestała żyć w mózgu ze śmiercią tego, który ją nasuwał. Robi się za nią tęskno, bo to przypomnienie budzi cały świat innych pamiątek, a po rzeczach, które przeszły, pozostaje zawsze smutna tęsknota; może dlatego, że wtenczas było się dalszym śmierci.
Tężel wyszedł, nie wyciągając ręki na pożegnanie... Co on myślał i nie chciał powiedzieć, łatwo zgadnąć: myślał, że wystawienie Anioła śmierci jest rzeczą podłą...
Krew zakipiała w Rdzawiczu: Tężel, Tężel, ta wcielona, gruba, prosta, bezwzględna prawość!...
Rdzawicz niewiele sobie robił z talentu Tężla, ani z jego inteligencyi, ale opinii jego w kwestyach uczciwości tak ufał, jak opinii Laury Przerwicowej; jeżeli Tężel powiedział, że coś jest »świństwo«, to z pewnością ktoś popełnił jakąś nikczemność. I Tężel wyszedł teraz, nie podając mu ręki?!...
Robi więc rzeczywiście rzecz podłą?
Anioł śmierci nie jest-że pręgierzem dla Maryi?
I za co? Za to, że nie kocha, za nic więcej i za nic innego. Jedyną jej krzywdą, jedyną jej zbrodnią względem niego jest tylko i tylko to, że go nie kocha. Cokolwiek innego ona robi, jakakolwiek jest względem ludzi: on nie ma prawa jej sądzić.
Tak jest: nie ma prawa!
Z chwilą, kiedy Marya zwróciła mu słowo, wyszła z pod jego praw.
Tak jest: zemścił się. I za co? Za to, że Marya kokietowała na raucie? Za to postawił ją pod pręgierz opinii publicznej?... Nie — tylko za to, że przestała go kochać. A kto się za taką rzecz mści na kobiecie, popełnia podłość. Jeżeli więc Tężel nawet nie ze wzruszenia, nie z pomieszania, nie z zapomnienia wskutek okoliczności, których się nigdy w życiu obaj nie spodziewali, po prostu nie przypadkiem nie podał mu ręki, ale umyślnie, z wiedzą i rozpoznaniem, co robi: to miał słuszność, miał słuszność!...
Jakże rycerskie instynkta ma w sobie ten grubociosany, małego talentu, małej cywilizacyi i małej inteligencyi człowiek!... Jak niema pod tym względem między nimi żadnego porównania!... O ileż więcej wart jest Tężel, tak jak jest, bez dyplomu honorowego, bez ogłoszenia hors concours na Niemcy, bez kupy pochwalnych krytyk, roznimfiania się Heimerthowej, adoracyi Łanowskiego.. bez aureoli... O ileż więcej jest wart!... I to tylko dlatego, że jest uczciwszy.
Tężel nie nie podał mu ręki dlatego, żeby był tego nie chciał uczynić: nie tak wychodzi człowiek, który gardzi. Obydwaj byli tak zaskoczeni tem, co się stało, że nie zdawali sobie zupełnie sprawy z tego, co robią, ale gdyby był nie chciał mu ręki podać, miał do tego prawo!
A jednak — — czyż on się mści?! »Rozkoszą bogów« zwą zemstę — — czyż on się mści? Czyż nie cierpi do szaleństwa? Aby się mścić, trzeba nienawidzić — — czyż nienawidzi? Czyż nie padłby Maryi do nóg i ust jej na stopy nie kładł i nie powtarzał jej aż do omdlenia »kocham cię, kocham cię«?... Jestże to zemsta?...
W przeklętej chwili uniesienia, w szaleństwie bólu, kiedy wszystkie potworne pierwiastki natury ludzkiej zagrały w nim: począł tego Anioła śmierci. Wówczas chciał się mścić, wówczas nienawidził, wówczas opętała go wściekłość deptanego swego »ja«, i chęć oporu, odwetu, dzika, straszna, nieubłagana. Potem?... Tężel tego nie zrozumie, nie pojmie. On nie rozumie tej potęgi nadtwórczej, która, pobudzona, powołana do życia złem, czy dobrem, zmusza tworzyć, jak księżyc zmusza morze biedz i odbiegać od brzegu.
Jest jednak wola...
Ale na zdruzgotanie Anioła śmierci, na zmienienie choćby jednego rysu, Rdzawicz nie miał siły w sobie; owszem, czuł, że będzie jeszcze cyzelował tę twarz i wydobywał z niej podobieństwo do ostatnich granic. To było silniejsze od niego. Gdyby mu śmierć groziła — i tak rzeźbiłby dalej.
Cokolwiek zaś bądź, Anioł śmierci mieć będzie piętno zemsty... A zdruzgotać go może tylko śmierć... Gdyby umrzeć... Przed śmiercią, w jej chwili, zdruzgotałby ten marmur. Pierwej nie może, nie może! To jest silniejsze od niego! Ten marmur, ten biały kamień wchłonął go w sobie. On musi kuć, musi ciosać, musi odczuwać i rzeźbić, musi stworzyć! To jest silniejsze od niego. Morze biegnie i odbiega od brzegu, bo musi.
Ono nie ma woli!
Jest morzem...
Są wole wyższe niż ludzka wola...
W wyobraźni egoizmu...
Nie! są wole wyższe!
W wyobraźni egoizmu...
A wokoło są cztery puste, gołe ściany i wysoko, w półcieniu, biały posąg — ogromny, smutny, ah! do śmierci smutny!...
I to jest życie, życie człowieka, o którego matce, gdyby żyła, mówionoby, że powinna być dumną i że się powinna nazywać szczęśliwą matką...
Wybiegł na ulicę.
Smutek jego osobisty rozszerzył się na jakiś ogólny żal nad światem: czując własne nieszczęście silniej niż kiedykolwiek, silniej począł odczuwać cudze. Żal mu było nad wyraz zbiedzonych koni dorożkarskich i chudych psów i litował się nad całą olbrzymią nędzą bytu. W każdym z tych domów mogła być jakaś ciężka choroba, jakieś wielkie zmartwienie, kalectwo, klęska... Nikt nie wie, ile rozdzierających, fizycznych i moralnych tragedyi ma ciągle wkoło siebie, ile cierpień i bólu, ile jęków i łez...
Wśród tej olbrzymiej walki ze złem, wśród tej hecy, gdzie ludzie na złamanie karku uciekają przed nieszczęściem, chyższem, zwinniejszem, niż oni, i niestrudzonem: kupią się oni z sobą, łączą w pary lub gromady, aby przed tem złem łatwiej się bronić, lub śmielej mu w oczy patrzeć, bo niema większego sprzymierzeńca dla lęku nad samotność.
Heca trwa i trwa, nieszczęście uwija się pośród ludzi, jak ćwiczony angielski fox terrier między szczurami, chwytający je za kark i ciskający uduszone na ziemię, podczas kiedy one w szalonym strachu biegają tam i sam wśród desek, wdrapują się na nie i spadają w dół — a ponad tą próżną ucieczką ludzi przed nieszczęściem, unosi się spokojna, ogromna, zimna, niewzruszona Ironia.
Na początku nie było ani Słowo, ani Siła, ani Czyn, ani nic, co chce Faust: była Ironia, Ironia, do której możnaby zastosować słowa Mefistofelesa z tą tylko zmianą:

»Ich bin die Kraft
Die stets das gute will und stets das boese schaft«.

Ironia potężna, jak Bóg i smutna, jak śmierć.
Wśród tej hecy zaś, w której nieszczęście jest chyższe, zwinniejsze, niż ludzie, i niestrudzone: łączą się oni z sobą, jak wilki, kiedy powódź zalewa las i kłapią zębami — na wodę...
Wśród tej walki życia, gdzie ludzie, jak ranni na pobojowisku, tłoczą się ku sobie, aby sobie nawzajem pomódz: on jest sam, sam jeden, z rozpaczą żołnierza, ranionego na odległym posterunku, na straconej wedecie. Jest sam...
Ha nie! Ha nie! Były przecież ręce, które błądziły mu w ekstazie po włosach, szyi i twarzy, było serce, które cisnęło się ku niemu bijące, były usta, które powiedziały mu, że go kochają »nad życie«, była kobieta, która powiedziała mu, że bez niego »nie chce żyć«...
Nie jest więc sam i nie potrzebuje krzyczeć napróżno: »królestwo za ludzkie serce!« — — on je ma. Ma serce młode, czyste, dobre i piękne — — i tylko jednej tu rzeczy brak — — szczęścia. Ale ta młoda, nieświadoma, niewinna, czysta i święta, a z drzemiącym płomieniem we krwi dziewczyna...
Kiedy nie pozostaje już nic, pozostaje jeszcze satysfakcya zmysłów... Zedrzeć z tego posągu z płonącego srebra biały welon, dziergany z nitek lodowych, porwać ją, jak Demon Lermontowa, i nieść, nieść w otchłań, w ciemną, sianą gwiazdami otchłań rozkoszy. Widzieć w ogniach tę Westalkę o krwi nimf, upajanych słońcem, wonią mirtu i brzękiem strzał Apolla...
Ha! Co za wspaniała gra! Jak w róg niszczącego tryumfu uderzyć Aniołem śmierci, a z harfy duszy Eli Rosieńskiej wyrywać tony, jak płomienie, opleść się jej myślami, jak wstęgami żaru, utworzyć naokoło siebie szalony wir, jakby z błękitno­‑złotych iskier, z jej miłości, migotliwy, świetny, iskrzący, wir, od którego oczy lśnią, zamracza się w głowie, oddech ustaje, zdumienie i lęk ogarnia... I zapomnieć o wszystkiem!
A potem?...
Vogue la galère!...

Poza nim zaś stał biały marmurowy posąg Anioła śmierci, plastyczny wyraz Ironii jego życia, zimny, spokojny, niewzruszony wyraz Ironii, która konsekwentnie wyniszczyła w nim wszystko, co było dobre i kierowała nim tak, aby się stargał moralnie i fizycznie. To, co miało być początkiem szczęścia jego życia, stało się początkiem jego nieszczęścia: miłość, ta siła, która ma rodzić tylko dobre, dla niego rodziła tylko złe, z całą przewrotną i straszną konsekwencyą złego czynu, który w następstwie zło musi sprowadzać. I ginął, jak ofiara Nerona wśród kwiatów, bo miłość jest kwiatem życia.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Kazimierz Przerwa-Tetmajer.