Anioł śmierci (Tetmajer, 1906)/Rozdział VII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Kazimierz Przerwa-Tetmajer
Tytuł Anioł śmierci
Wydawca Gebethner & Wolff
Data wyd. 1906
Druk W. L. Anczyc i spółka
Miejsce wyd. Warszawa-Kraków
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Obudził się pod ogromnem wrażeniem snu. Śniło mu się, że szedł ze starym Twardowieckim po Nowym Świecie i rozmawiali o tem, czy lepiej trzymać ryby w akwaryum, czy w doniczkach, przyczem od czasu do czasu przechodził przed nimi na rękach Keppler, gdy nagle Twardowiecki i miasto znikli, a on ujrzał się w Kłężu, w pokoju babki Strzeliskiej, sam, nad biblią Dorego. Za chwilę weszła Marya, usiadła przy nim, objęła go rękami za szyję i poczęła gładzić po twarzy, mówiąc: mój biedny mały, moje biedne dziecko! On zniżał coraz bardziej głowę ku jej piersi, ona głaskała go po twarzy i włosach coraz serdeczniej, aż w końcu osunął się do jej kolan i poczęły mu łzy płynąć; wtenczas Marya powiedziała mu: mój drogi, biedny mały, wstań, wszystko będzie dobrze. Kocham cię.
Sytuacya się zmieniła: on ją wziął na kolana, a ona poczęła się doń cisnąć i przygarniać. W tej chwili się obudził.
Na razie był tak przejęty snem, że nic nie myślał i nic nie pamiętał. Rozczulony i rozrzewniony szeptał: moja najdroższa, moja jedyna, Rysia najmilsza... Potem ocknął się, przypomniał sobie wszystko, a zarazem przypomniał sobie scenę z Elą Rosieńską i to, że postanowił się o nią dziś oświadczyć.
Wzdrygnął się: jeszcze czuł uścisk Maryi, jeszcze czuł ciepło jej oddechu, jeszcze czuł dotknięcie jej włosów, rąk i twarzy i widział jeszcze tak blizko jej ciemno­‑szafirowe oczy o złocistym blasku. To była ona...
Przeraził się tego dla siebie, co miał dziś uczynić.
Gdyby nie ona, nie Marya, której cień szedł za nim w dzień i w nocy... Gdyby nie ona... Gdyby nie ona, to jeżeliby mógł i chciał kochać jaką kobietę, to tylko Elę Rosieńską; gdyby się chciał ożenić, to tylko z nią... Nie przyszło mu jednak wczoraj jedno na myśl: oto, że Ela nie przyjmie go, powiedział jej bowiem wyraźnie, że jej nie kocha i kochać nie będzie. Taka dziewczyna jak Ela, wolałaby umrzeć, niż iść za mąż, nie kochając lub niekochana. A to, co odpowiedziała, że nie chce żyć, miało w sobie tyle jakiejś głębokiej prawdy..
Sytuacya jest bez wyjścia. Uczynić zadość pozornemu uczuciu uczciwości i poprosić Elę o rękę, wiedząc, że odmówi, wydało mu się nizkiem i niegodnem. Co więc zrobić?
Potem jednak począł rozważać, że może on z tego, co zaszło między nimi, robi za dużą historyę. Ostatecznie nie powiedział jej nic, nie powiedział jej, że ją kocha, nie przemawiał do niej żadnymi rozbijającymi niewieścią cnotę wyrazami, a że się dała całować, to już jej rzecz. Za ładna jest i ponętna, aby się jej nie pocałowało przy pierwszej sposobności, aby się nawet o tej sposobności nie marzyło. Zresztą taka panna, która się w godzinę po poznaniu daje ściskać za rękę, a po pięciu dniach wspólnego pobytu daje się tak całować, aż mdleje...
Ale kiedy tak myślał, jakiś wewnętrzny głos mówił mu: jesteś w tej chwili więcej, niż lichy człowiek. Wiesz sam, że myślisz o niej nikczemnie i z perfidyą.
Być może, ale cóż ma zrobić? Nie kocha jej, nie chce jej kochać, nie może jej kochać, kocha Maryę, ją tylko jedną jedyną i na zawsze, cóż ma zrobić?...
Uciec stąd... Tak jest: ucieknie stąd, nie żegnając się z nikim, nie pytając o nic, ucieknie i wyjedzie za granicę. Ma jeszcze tyle pieniędzy, że może wyjechać swobodnie, choćby do Ameryki, a ze swojem nazwiskiem teraz da sobie wszędzie radę. Wyjedzie.
Myśl ta ogarnęła go gorączkowo. Wtem wewnętrzny głos odezwał się: a jeżeli Ela otruje się lub utopi... W jej słowach, że nie chce żyć, było przecież tyle prawdy...
— Ech, nie zrobi tego — odpowiedział sobie z niechęcią, jaką się uczuwa wobec wszelkiej przesady.
Choćby nie zrobiła, czy to jest jednak godne uczciwego i honorowego człowieka tak postąpić z taką, jak ona kobietą — i uciec?
Nie skompromitował jej przecież wobec ludzi...
Tak, ale jej nadużył wobec samego siebie...
Ech!...
Ale to jest nieuczciwe...
No więc jest nieuczciwy!
Sława i dyplom honorowy wydały mu się w tej chwili czemś ogromnie małem i nic wartem.
Przedewszystkiem jednak jestem śmieszny! — krzyknął prawie na głos, wyskakując z łóżka, w którem już uleżeć nie mógł.
Dyabli mię zanieśli wczoraj na ten ganek. Sto panien się całuje — i nic. Ale tu...
Czuł, że tu nie można tak postąpić jakby się postąpiło w stu innych podobnych wypadkach.
Zdejmował go też pewien strach wobec państwa Rosieńskich. Jeżeli Ela powie matce, albo Przerwicowej, a ta powtórzy pani Rosieńskiej... Lękał się i spotkania z Przerwicową: ona przy całej swojej pieszczotliwości była bardzo skromna.
Cóż się jednak może stać, jeżeli rzecz się rozniosła? Może go wyzwać na pojedynek pan Rosieński, albo jaki kuzyn Eli, może Edward Twardowiecki — gdyby on, Roman Rdzawicz, zginął z ręki takiego durnia, toby było przedewszystkiem zabawne — ale tego nie będzie, bo gdyby się nawet Rosieńscy dowiedzieli o wszystkiem, chcieliby zatuszować rzecz, o ile się da, aby panny nie osławiać. Bądź co bądź poszłaby na języki i więcej daleko niż on. Każdyby mówił: któżby też nie wycałował, jak się dała?! Pierwsze kobietyby tak mówiły.
Ostatecznie, cóż w tem jest tak strasznego? — próbował sobie jeszcze sam perswadować.
Wiesz doskonale, że w tym wypadku z Elą, to nie jest rzecz błaha — odpowiedział mu głos wewnętrzny.
Licho mnie tu przyniosło! — pomyślał znowu.
Jednak, jednak to było rozkoszne... To drżenie Eli, jej bezwiednie błądzące ręce po jego głowie i twarzy — przypomniały mu się we śnie, jako ręce Maryi — jej rozchylające się pod pocałunkami usta, cała ona omdlewająca, poddająca się, tracąca wolę, świadomość, przytomność — — to jednak było rozkoszne... Było tak rozkoszne, że dla ponowienia tej rozkoszy możnaby się na wiele ważyć... Gdyby jeszcze ją tak mieć przy sobie całą w dreszczach i z temi rozchylającemi się pod pocałunkiem ustami... Ona jednak jest bardzo ładna... Śliczne ma oczy, włosy i usta. Śliczne białe i małe ręce. Śliczną figurę! Ah! figurę ma prześliczną! Trochę jest cała drobniejsza od Maryi, ale śliczna. Śliczna jest cała...
I on miał ją w ramionach, usta swoje miał na jej ustach, pierś przy jej piersi, trzymał ją za ręce, pieścił...
Wspomnienie odurzyło go... Położył się na łóżko na poprzek, zamknął oczy i nie chcąc myśleć o niczem innem, używał po raz drugi odtwarzaniem w pamięci tego, co użył naprawdę, a wyobraźnia poczęła mu się rozogniać i roznamiętniać, aż go porwała i uniosła. Jakby z pierwotnej ziemi pod pożarem słońca szkarłatne i purpurowe kwiaty, poczęły w jego głowie bujać, róść i jakby pękać w kielichy rozszalałe pragnienia. Czasem podobnie wirują i migają, pełzną i pną się strzelające z ogniska płomienie koło młodej sosny, jak jego myśli krążyły koło Eli.
Spojrzał na zegarek: była już godzina dziesiąta. Przespał pierwsze śniadanie, ale o dwunastej była mała przekąska, na którą trzeba będzie zejść. Uczuł nieprzyjemne i denerwujące wrażenie niepokoju. Jeżeli przypadkiem rzecz się rozniosła, nie mógł sobie wyobrazić, co będzie?
Chmurny i posępny dzień wpływał jeszcze na jego złe usposobienie. Był tak rozdrażniony, że się opanować nie mógł. Chciałby był kogo zobaczyć z domu, aby się czegoś dowiedzieć; z drugiej strony niepokoiła go myśl spotkania się z kimkolwiek.
Jeżeli jednak nawet nikt inny o niczem w domu nie wie, to Ela z pewnością opowiedziała wszystko Przerwicowej. Czy po prostu nie najlepiejby było pójść do niej i przekonać się, jak sprawa wygląda? Lora jest tak miękka, że choćby była najbardziej zagniewaną, nie potrafi być szorstką, a wczoraj, kiedy wychodziła z pokoju Eli, pożegnała go wyjątkowo serdecznie.
Lora przytem, przy całej swojej dziecinnadzie, jest rozumna i wyrozumiała; może mu to bardzo wziąć za złe, ale potrafi zrozumieć, że można się zapomnieć. Przy całej swojej uczciwości, skromności i etyce, ona nie ma w sobie nic głupiej pruderyi i przesady. Najlepiej będzie do niej pójść i wszystko jest wprost powiedzieć, jeżeli nawet nic nie wie ona sama od Eli; ale wie z pewnością.
Uchylił ostrożnie drzwi od korytarza i wyjrzał, czy nikogo w nim niema, poczem przeszedł go szybko i zapukał do pokoju pani Laury. Poprosiła, aby wejść.
Siedziała w różowym szlafroczku z białą różą u gorsu, trzymając na kolanach książkę, której widocznie nie czytała. Na widok Rdzawicza zarumieniła się wyżej uszu. On wszedł do niej zmieszany i niepewny, ale zmieszanie się pani Laury przywróciło mu od razu zimną krew.
— Pani wie o wszystkiem? — rzekł, całując ją w rękę.
— Wiem — odpowiedziała. — Proszę, niech pan siądzie.
— Czy Rózia także wie?
— Nie, nic nie wie. Poszła spać i Ela opowiedziała mi wtenczas wszystko.
— Cóż pani na to mówi?
— A pan? — spytała pani Laura, spoglądając mu głęboko w oczy.
— Ja? Przyszedłem się właśnie pani poradzić, co mam mówić?
— Stało się bardzo źle.
— Niech pani powie raczej, że ja zrobiłem bardzo źle. Co się stało, to tylko ja zrobiłem. Jakże mam naprawić?
— Nie kocha pan jej?
— Nie.
Pani Laura schyliła powieki i umilkła: doznała widocznie wielkiej przykrości, tak, że potrzebowała chwili czasu, aby ją stłumić w sobie, ale jeszcze głos jej drżał, kiedy zaczęła mówić.
— Powiedział jej to pan, prawda? Ale ja myślałam, że pan się sam wczoraj nie rozumiał i nie pojmował.
Umilkła znowu na chwilkę i uczyniła mu wrażenie, że chce coś powiedzieć, nie może się jednak zdecydować albo na mówienie o tem wogóle, albo na to, jak zacząć? Odezwała się wreszcie:
— Widzi pan, po tem, co się stało, możemy już chyba o wszystkiem i szczerze mówić. Ja panu powiem wprost, że mojem marzeniem było, aby się pan z Elą ożenił, dlatego, że panu dobrze życzę i wiem, jakąby pan żonę dostał, i dlatego, że Elę bardzo kocham i wiem, że byłoby jej z panem dobrze. Pan wie, co ona dla pana czuje, więc możemy o tem mówić bez ogródek. Ona się panem od razu zajęła na owym raucie jeszcze. Przyznaję się do winy, żem ją do tego usposabiała. Myślałam, byłam pewna, że sobie nawzajem przemówicie do serca, tak, jak byłam pewna wczoraj, że jej się pan oświadczył, i że zemdlała, bo jest niezmiernie wrażliwa i uczuciowa. Ja się czuję tutaj najbardziej winną. Na to, że się Ela panem zajęła tak bardzo i tak prędko, złożyły się różne przyczyny: jakie Ela ma usposobienie, to pan wie, przytem ona nie widywała prawie innej młodzieży, tylko takie lale, jak Edward Twardowiecki i takich głupców, jak Wiktor. Najwięcej zaś zyskało ją dla pana to, że wiedziała... o pańskiem przejściu — dokończyła, nie mogąc widocznie znaleźć wyrazu, któryby był dla Rdzawicza najmniej przykry. — Kobiety są zawsze wrażliwe na cudze — — jeżeli komu nie jest dobrze.
— Dlaczego pani nie powie po prostu: na cudze nieszczęście? — przerwał jej Rdzawicz.
— O tych rzeczach jest tak trudno mówić — odpowiedziała pani Laura. — Zawsze się zdaje, że się jest za mało delikatną.
Rdzawicz wziął jej rękę i pocałował.
— Co do pana — mówiła dalej pani Laura — to byłam pewna, że pan ulegnie czarowi Eli. Nie jest piękna, ale jest prawie śliczna, a przytem taka miła, taka dobra, taka prawa i czysta natura, bez cienia kokieteryi, a nie chłodna, ani zimna, na co tak zawsze wymyślacie u naszych kobiet. Nawet na raucie, po tem spotkaniu jeszcze, nie wątpiłam, że to tylko chwilowe wrażenie i że pan wróci do Eli. Czy ja panu nie robię przykrości?
— W każdym razie nie więcej, niż jej sam mam w sobie.
— Teraz niema już o czem mówić. Trzeba tylko starać się jakoś tę biedną dziewczynę uspokoić...
— I wynagrodzić jej krzywdę, jaką jej uczyniłem. Przyszedłem po to właśnie, aby mi pani powiedziała, jak?
— Alboż ja wiem? Gdyby ją pan kochał...
— Mogę zrobić wszystko, tak, jakbym kochał.
— Tak, ale ona wie, że jej pan nie kocha.
Pani Laura zmarszczyła smutno czoło i załamała ręce na kolanach.
— A cóż ona mówi? — spytał Rdzawicz, czując się bardzo winnym.
— Ona? To samo, co panu powiedziała: że nie chce żyć. Ja rozumiem miłość, sama byłam wrażliwa, ale nie miałam wyobrażenia o tak silnej uczuciowości, jaką ma Ela. Ciotka, która, choć jest chora, doskonale zna swoje dzieci, rozmawiała o niej ze mną nieraz i zawsze mówiła, że się ogromnie cieszy z charakteru Eli, ale ją niepokoi jej usposobienie, i że liczy na to, iż się charakterem będzie rządziła. Ciotka po prostu mówi, że Ela jest bardzo... — pani Laura zaczerwieniła się jak piwonia i szepnęła półgłosem — rozbudzona...
Wymawiając ten wyraz, miała tak zabawnie zażenowaną minę, że się Rdzawicz mimowoli uśmiechnął.
— Przypuśćmy — mówiła dalej — że Ela w pierwszej chwili za silnie czuje, ale to pewna, że jak jesteś pan jej pierwszą, tak i ogromną miłością, i że to, co wczoraj między wami zaszło, bo ona mi wszystko opowiedziała biedaczka, że to... Wie pan, ja znałam jedną pannę, która się zakochała w żonatym człowieku i posunęła do najwyższego stopnia zapomnienia, do jakiego kobieta wogóle posunąć się może; wie pan, że ona w mniejszej była potem rozpaczy, niż Ela po tem, co wczoraj między wami było...
— Więc cóż mam zrobić? Jestem na wszystko gotów — rzekł Rdzawicz.
— Ja wiem, że pan byś ją mógł pokochać, że pan byś ją kochał — wybuchnęła z rozżaleniem pani Laura — gdyby nie... Ja to czuję, że wy jesteście stworzeni dla siebie, że to jest wola Boża i wasze przeznaczenie. Dlatego Ela tak łatwo poddała się wrażeniu pana, a pana także od razu przyciągnęło coś do niej...
— Tak, ale ja przeszedłem zły szlak; wrócić już nie mogę.
— Ta kobieta łamie panu życie!
— Wiem, ale to ona.
Spojrzeli sobie w oczy. Rdzawicz odgadł od razu, co pani Laura myśli. Gdyby to była inna kobieta, byłby wstał, wyszedł i przestał ją znać.
— Proszę pani — odezwał się po chwili. — Wszak panna Eliza wiedziała, że ja nie mogę się nikim zająć, ani chcieć z kimkolwiek żenić?
Pani Laura potrząsnęła trochę niecierpliwie głową:
— Niechże pan sobie nie wyobraża, że czy ja, czy ktokolwiek mówił z Elą o maryażu z panem. Ela wiedziała, że pan był narzeczonym panny Tyżwieckiej, że ona zerwała z panem i że pan bardzo cierpiał. Ja myślałam, że Ela pana naprzód wyleczy, a potem zajmie sobą, a przyzna pan, że po pańskiem zachowaniu się wobec niej na raucie mogła przypuścić, że uczyniła na panu przynajmniej nie mniej silne wrażenie, jak pan na niej. Przecież prędzej mogła i powinna była to przypuścić, niż to, że ją pan traktuje, jak kobietę ze złego towarzystwa, o czem zresztą ona pojęcia niema.
— No, ale potem?
— Potem? Potem była bardzo nieszczęśliwa i na swoje nieszczęście za słaba, aby się oprzeć uczuciu, które w niej coraz bardziej rosło. Ja teraz nie wiem, co z nią będzie? Dla takiej dziewczyny, jak Ela, dać się całować człowiekowi, który nie kocha i nie ma być mężem, to jest to samo, co dla porządnej mężatki zapomnieć się — mówiła pani Laura prędko i w podrażnieniu. — Pan to przecież rozumie.
— Rozumiem, ale trudno, bo mi doświadczenie dało same inne przykłady.
— Może za granicą, w Niemczech, gdzie kobiety mają być dziwnie łatwe, ale nie u nas?
— Owszem, u nas.
— W jakiemż towarzystwie?!
— Od góry do dołu.
Pani Laura spojrzała na Rdzawicza zdumiona:
— Wiem, że pan nie kłamie, ale nie miałam o tem pojęcia. Teraz więcej mi się tłómaczy postępowanie pana z Elą. Tylko nie spostrzegł pan tego, że Ela jest w takim razie inna, jak wszystkie?
— Owszem pani, spostrzegłem i właśnie dlatego jestem inny.
— Więc takie zacne, poczciwe, czyste, stworzenie ma padać ofiarą za inne kokotki salonowe?! — wybuchnęła pani Laura z gniewem i tupiąc nogą w pantofelku.
— Dlaczego pani je tak nazywa? Czy kobiety dlatego, że są pannami, nie mają prawa szukać przyjemności w życiu tam, gdzie ją znajdują?
— Ależ panna, która pozwala się do siebie zbliżyć człowiekowi, którego nie kocha — i o którym wie, że on jej nie kocha, jest prostą dziewczyną publ...
— Nie, jest tylko istotą, idącą za instynktami.
— Zapomina pan, że od tego jest wola i są zasady, aby się nie szło za instynktami, jak zwierzę.
— Są różne pojęcia i różne zasady.
— Jąkąż pan jednak woli pannę? Taką, o jakich pan mówi, czy Elę?
— Taką, o jakich mówię.
— A na żonę?
— Elę.
— W takim razie trzebaby podzielić panny na te, które mają być żonami i na te, które niemi być nie mają?
— To też powinno się je dzielić.
— Ale dlaczegóż pan, kiedy pan widział, że Ela nie jest z tych panien, o jakich pan mówi, postępował z nią, jak z takiemi?
— W tem też jest całe złe, cała moja wina, do której się przyznaję i którą chcę naprawić.
— Ale jak?
— Nie wiem. Mogę wyjechać.
— Toby może było jeszcze najlepiej. Przeboli i zapomni.
— Wyjadę dziś, zaraz, nie żegnając się.
— Eli pan nie zobaczy, bo tak wygląda, że zatrzymałam ją w łóżku, aby cioci nie przestraszać, która i tak ma się znowu niedobrze. Powiedziałam cioci, że ma migrenę.
— Zresztą nikt nic nie wie?
— Nikt.
— A Jerzy?
— Jerzy się czegoś musi domyślać, ale on jest dyskretny w tych rzeczach i ponieważ nic mu nie mówię, o nic się nie pyta. Wiedział przecież, że wychodziłam wczoraj w nocy do Eli, a Rózia mówiła mi tak głośno, że pan ją przyniósł na górę zemdloną, że wszystko słyszał. Co do Rózi, to ta jest pewna, że pan znalazł Elę na ganku. Trzebaby tylko jakoś upozorować pański wyjazd.
— Powiem, że muszę pojechać do Monachium i porozumieć się w niektórych artystycznych sprawach, które tylko osobiście mogę załatwić.
Pani Laura popatrzyła nań poważnie i rzekła:
— Wie pan, możem nie powinna tego panu mówić, ale nie wielu ludzi na świecie jest tak kochanych, jak pan przez Elę; Bógby pana natchnął, żeby pan umiał jeszcze z tego skarbu skorzystać. Bo pan skarb odrzuca, który się panu po prostu pod nogi sam przytoczył. Gdybym była mężczyzną i gdyby mnie taka kobieta tak kochała...
— Uczyniłaby pani tak samo, jak ja, gdyby pani przeszła przez drogę taka klątwa życia, jak mnie — przerwał jej Rdzawicz.
— Więc pan sam to nazywa klątwą swego życia! Dlaczegóż się pan nie otrząśnie?
— Ani mogę, ani nie chcę.
— Mógłby pan, gdyby pan chciał, mógłby pan!
— Gdybym nawet mógł, tobym nie chciał.
— To jest szaleństwo.
— Nie, pani, to jest tylko kochanie.
Pani Laura załamała znowu dłonie na kolanach i zawołała z żalem:
— No, czy wy nie jesteście dla siebie stworzeni?! Oboje jesteście zdolni do miłości, jaką się rzadko spotyka. To już trzeba prawdziwego nieszczęścia! Żeby pana jeszcze jako Pan Bóg natchnął! Bo sam pan sobie marnuje życie, a może pan je zmarnować takiej ślicznej duszy, jak Ela. Tymczasem moglibyście oboje być szczęśliwi, a jabym mogła mówić, że to przynajmniej w części moje dzieło i że przecie nie napróżno przyszłam na świat, jeżeli choć trochę szczęścia ludziom z sobą przyniosłam. I tu wszystko się tak składa, bo ja wiem, że wujostwo byliby bardzo kontenci. Wyraźnie mi mówili oboje, że gdybyście się zajęli sobą nawzajem, to nie mieliby nic przeciwko temu. Oniby chcieli wydać dziewczęta prędko za mąż ze wzglądu na stan cioci, a tu w okolicy są sami Edwardowie i Wiktorowie Twardowieccy. Obojgu wujostwu pan się bardzo podobał, zwłaszcza cioci, w której się za młodu kochał jeden wielki malarz francuski, kiedy była w Paryżu jeszcze panną i która od tego czasu ma słabość do artystów. Trzeba prawdziwego nieszczęścia...
— Trudno, proszę pani; powiem stary frazes o kulach i Panu Bogu. Ma mnie pani w ręku i jestem gotów na wszystko. Niech pani powie Eli, że niema takiej rzeczy, którejbym dla niej nie uczynił. Za godzinę przyjdę się pożegnać.
Państwo Rosieńscy zmartwili się widocznie zupełnie szczerze postanowieniem Rdzawicza; Rózi łzy kręciły się w oczach, a Przerwic usiłował mieć minę człowieka, który nic nie widzi oprócz tego, na co mu patrzeć każą.
— Cóż? — spytał Rdzawicz pani Laury, korzystając z chwili, kiedy nikt nie był blizko nich.
— Zupełnie się boję o nią. Nie jadła nic od rana, blada jest, jak po ciężkiej chorobie i trudno z niej słowo wydobyć. Ta dziewczyna okropnie cierpi.
Rdzawicz zamknął oczy i przycisnął rękę do czoła: uczuł, że go porywa coś i ciągnie, jakby gwałtem do pokoiku Eli, ku jej łóżku, do jej ręki i stóp. Było to uczucie ogromnej litości nad istotą słabą, która cierpi i którą z tego cierpienia mogłoby się uleczyć. Na to jednak trzebaby zmusić się, aby dusza wytworzyła to, czego w niej niema: zmusić muszlę, w której niema na to warunków, aby wytworzyła perłę.
— Cóż mam zrobić? — zwrócił się do pani Laury. — Cóż mam zrobić? Mogliby mi tutaj w łeb strzelić, ale ja nic nie potrafię wymyślić.
— Biedne dziecko — szepnęła pani Laura z załzawionemi oczyma.
— Jedno nieszczęście rodzi drugie. Das ist der Fluch der boesen That, dass sie fortzeugend Boeses muss gebaeren. Do widzenia droga pani. Niech mnie pani nie potępia.
— Nieszczęście ma ten przywilej, że wiele tłómaczy.
— Tylko u ludzi dobrych. Do widzenia.
— Zobaczymy, co czas przyniesie — rzekła pani Laura, ocierając oczy palcem i z pewną nadzieją w głosie.
— Niech pani mi wierzy, że wszystko dobre, co mnie jeszcze może przynieść, oddałbym, aby jej było dobrze. Do widzenia.
Pani Laura podała mu serdecznie rękę.
Kiedy, wsiadłszy do powozu, odwrócił się jeszcze, aby oddać ostatni ukłon państwu Rosieńskim, zobaczył, że pani Laura, stojąc oparta o Jerzego, czyniła za nim w powietrzu krzyżyk.
Do stacyi kolejowej było z Zagórza trzy mile i długo już powóz jechał między pola i łąki, nim się Rdzawicz otrząsł ze wzruszenia. Było mu żal tego domu, gdzie byli sami ludzie dobrzy i prawi i który wydał mu się jakąś oazą w życiu, co go otaczało. Ale oto, ledwo próg tego cichego domu przestąpił, wniósł tam nieszczęście i krzywdę. Das ist der Fluch der boesen That, dass sie fortzeugend Boeses muss gebaeren — powtórzył.
Świat zdał mu się teraz jeszcze bardziej pustym. Od paru miesięcy czuł to, że ma gdzieś jednak jakiś dom ludzki otwarty: tymczasem teraz ten dom się zamknął i ubył. Przyzwyczaił się do myśli: »pojadę do Zagórza«, i ta świadomość, że już myśleć tak nie będzie mógł, była mu bardzo przykrą. Do tego Zagórza ciągnęło go. Stąd było tak daleko do Borzewskiego, Kołolaskiego, Jadwigi Strzeliskiej i pani Porzelskiej, do tego wszystkiego, co mu truło życie; było tam tak cicho i spokojnie. I mógł tam być kochany naprawdę, bardzo, bez pamięci... Mógł się dać kochać, mógł używać tego kochania z całym egoizmem i sybarytyzmem, jaki jest wrodzony żądnym użycia naturom. Mógł był tam wypoczywać, po prostu jakby wysypiać się po strasznej nocy, którą przeszedł. Ale nie, ta noc się nie skończyła, ona trwa jeszcze i trwać będzie do końca jego życia. Niema dla niego ani spoczynku, ani wytchnienia. A jednak chyba Lora miała racyę, chyba to już jest więcej szaleństwem, niż miłością...
I znów czeka go to samo życie gorączki, niepokoju, rozdrażnienia, zamknięte między jego pracownię, restauracye i cukiernie. Wzdrygnął się ze wstrętem.
Przytem to ohydne miasto ze swoim kurzem, turkotem i hałasem, ze swoją ciasnotą, ze swojem złem i powietrzem i antypatycznym tłumem ulicznym... Tu było tyle kwiatów, tyle łąk, tyle przestrzeni i tyle wolnego świata. Wszystkie miejsca, gdzie był w Zagórzu, poczęły mu stawać w pamięci z nadzwyczajną plastyką. Wszystkiego użył za mało: i potoków w gąszczach i lilij wodnych i lasu i pastwisk i rzeki. Gdyby teraz wrócił, zanurzyłby się w naturze, utonąłby w niej tak, aby o wszystkiem zapomnieć.
Lora ma rzeczywiście racyę, że oni są z Elą dla siebie stworzeni. Nie wyobrażał sobie, na jakim punkcie mógłby się z tą dziewczyną nie zgodzić, w jakich kwestach mogliby mieć różne zdanie? Z Maryą patrzeli odmiennie na mnóstwo rzeczy, a przytem w Maryi było zawsze coś, czego nie mógł wyraźnie dojrzeć, czego nie mógł przejrzeć; było coś w jej duszy, czego nie mógł uchwycić w rękę, nie mógł dosiądz i przed oczy sobie przedstawić; w jej miłości, w tem, co ona nazywała miłością, było także coś drażniącego wzrok, a niedającego się zobaczyć i poznać. Dusza Eli była jak kryształ, w który trzeba było umieć patrzeć i patrzeć głęboko, ale widziało się w nim wszystko, a jej uczucie wykwitło tak, jak bławat, który można nachylić ku sobie i obejrzeć w nim każdy listek i który wyrósł w polu, bo go wiatr posiał.
Tak, jeżeli los przeznacza sobie ludzi, ją jemu przeznaczył; tylko przyprowadził ją ku niemu za późno.
I ona do niego lgnęła tak szybko i tak bez wahania, jakby przez całe ośmnaście swoich lat dla niego rosła. Bez względu na cokolwiek, szła ku niemu, jakby ją jakaś zewnętrzna rozkazująca siła pchała, jakby jej ta siła rzekła: jakkolwiek jest, to jest ten człowiek, którego kobietą tyś być powinna.
Ta dziewczyna, prosta, jak element, jak natura, miała instynkta pewne, stanowcze, jakby wytknięte: głos płci odzywał się w niej tylko jednem imieniem i poza tym jednym mężczyzną, którym on jest, bezwarunkowo nie istnieje dla niej cały świat. Tak samo było z nim względem Maryi, ale nigdy z pewnością ani nie było, ani nie będzie tak z Maryą względem nikogo, choćby się tak pozornie wydawać mogło. Z Maryą nie może tak być nigdy: coby Ela zrobiła teraz na jej miejscu, trudno przewidzieć, to pewna, że nie zrobiłaby tego, co ona robi. Wolałaby nie żyć.
Jednak — — ta sama zewnętrzna siła rozkazująca jego wiąże z Maryą i staje zaporą między nim a Elą. Między czworgiem ludzi dobór płciowy rozbił się w trzech kierunkach, z których jeden jest fałszywy. Powinni stworzyć dwie pary: Borzewski z Maryą, on z Elą Rosieńską. Tymczasem los chce, że ani jedno z tych uczuć nie może być zaspokojone, a jeżeli weźmie się Kołolaskiego, tworzy się zupełny chaos, gdzie trzech mężczyzn pragnie posiąść jedną i tę samą kobietę, ona pragnie się oddać jednemu z nich, a druga kobieta kocha napróżno. Między pięciu osobami dwie tylko wole wzajemne idą po jednej linii; trzy dążą w fałszywym kierunku. Nikomu z nich pięciorga los nie przeznaczył szczęścia, a centrem, osią tego chaosu i nieszczęścia jest Marya, ta cudowna klątwa jego życia...
Rdzawicz rzeczywiście chciał pojechać do Monachium, chciał się rzucić w wir artystycznego życia, między cyganów malarskich całego świata, modelki i kelnerki, a zarazem chciał porobić stosunki kunsthendlerskie, ustalić sobie dochody i osiąść na stałe za granicą, we Włoszech lub w Paryżu. Chciał zerwać z tem wszystkiem, co było poza nim, ogłuszyć się i zagłuszać. Kiedy jednak stanął w Warszawie, nie mógł się zdecydować, czy jechać do Monachium, czy w góry do Szwajcaryi, czy gdzie nad morze niemieckie, do Włoch bowiem było już za gorąco. Ostatecznie zdecydował się na Norderney, gdzie nęciło go morze mgliste i fantastyczne, i prawie gotów był do drogi, gdy na trzeci dzień po przyjeździe, spotkał na mieście Jadwigę Strzeliską, za którą szła służąca z ogromnem pudłem z magazynu. Ukłonił się i chciał przejść, Strzeliska jednak zatrzymała go, wołając:
— Jakto, pan tu? Słyszałam, że pana zabrali Przerwice do państwa Rosieńskich. Jakże się pan ma?
— Dziękuję pani — odrzekł przystając, Jadwiga bowiem podchodziła ku niemu z wyciągniętą ręką.
— Chce pan ze mną porozmawiać trochę? Niech Wikcia odniesie to do domu i powie, że zaraz przyjdę. Mamy teraz masę sprawunków.
— Albo co?
— To jest jedna z sukni wyprawnych Maryni; dawałam ją poprawić, bo źle leżała w pasie.
— Kiedyż ślub? — spytał Rdzawicz, któremu się nagle stało na moment ciemno.
— Za trzy tygodnie.
— Z Kołolaskim?
— A jakże? Borzewskiego ślub we wrześniu.
— A potem?
— Dużo sprytu.
— I pomocy ludzkiej, jeżeli będzie potrzeba, prawda? — rzekł z nieukrywaną wzgardliwą niechęcią w głosie.
Jadwiga popatrzyła mu w oczy i powiedziała bez zmieszania:
— Jestem przygotowana na to, że podobnym tonem będą do mnie nieraz ludzie w życiu przemawiali. Każdy, kto ma swoje odrębne, samoistne pojęcia, kto się z niemi nie tai, nie poddaje się pod szablon i nie dba o zdawkową, przeciętną moralność, zwłaszcza, jeżeli jest kobietą, narażony jest na podobny ton u ogółu, jakim pan do mnie przemówił. Żal mi tylko, że i pana nawet muszę do ogółu zaliczyć.
Jak podczas rozmowy w pracowni, tak i tym razem Jadwiga zaimponowała Rdzawiczowi: zła, czy dobra, ale to była natura »cała z jednej sztuki«, sama przez się stworzona i urobiona. Imponowała ona, jak imponuje każda silna, energiczna indywidualność, bez względu na to, czy jest dodatnia, czy ujemna.
— Więc za trzy tygodnie ślub Kołolaskiego? — powtórzył.
— Tak.
— Gdzie?
— U świętego Krzyża.
— Wieczorem?
— O szóstej.
— Czy ona tu jest?
— Nie, jest u Leszczyckich. Doktor kazał jej przed ślubem wyjechać trochę dla wzmocnienia.
— Czy jest niezdrowa?
— Niby nie, ale ma ciągłą gorączkę. Rozumie pan, że jak się tak bądź co bądź niesłychaną rzecz przedsiębierze — —
— Rozumiem.
— Przyznaję, że to jest dla niej okropne przejście — mówiła Jadwiga. — Iść za takiego Kołolaskiego — — brrr!
Rdzawicz przyciął usta.
— Widzi pan, jeżeli komuś grozi ślepota na oba oczy, a powiedzą mu, że uratuje prawe, jeżeli sobie da lewe wyjąć, to sobie da — mówiła dalej Jadwiga. — Ale nie mówmy o tem, bo pana to drażni. Cóż pan na wsi robił u Rosieńskich? Nie zakochała się w panu przypadkiem która z tych dwóch gąsek?
Rdzawicz nie zwrócił wcale uwagi na lekceważący sposób, w jaki Jadwiga odezwała się o Eli.
— Będzie zapowiedź ślubu w »Kuryerze?« — spytał.
— Z pewnością. Wątpię, aby Kołolaski nie chciał się pochwalić przed światem, że bierze jednę z najładniejszych panien w mieście. Przypuszczam, że kazałby to afiszami ogłosić po rogach ulic, gdyby mu Marynia pozwoliła, ale przecie pan nie przyjdzie na ślub?
— Owszem, przyjdę.
— Mam jej to powiedzieć?
— Jak pani chce. Zresztą chyba jej to wszystko jedno.
— I to prawda. Niech się pan jednak tem pocieszy, że Maryni jest naprawdę wszystko, wszystko jedno. Ona chce tylko użyć życia, a to użycie wciela się jej w Borzewskiego, na razie przynajmniej. Co będzie później, nie wiadomo. Zdaje mi się, że będzie bardzo kochała swoje dzieci — — jakiekolwiekbądź, z prawa, czy z lewa...
Brutalnym tym cynizmem Strzeliska bryznęła Rdzawiczowi w oczy z widocznem zamiłowaniem w przedmiocie.
— Cóż pan z sobą teraz robi? — spytała.
— Chciałem jechać na Norderney, ale pojadę dopiero po ślubie Maryi.
— Także tam?
— Chyba. Zresztą to wszystko jedno, bo wszędzie za mną pojedzie mój — — raj.
Strzeliska popatrzyła nań z współczuciem, które nie miało w sobie nic sztucznego i rzekła szczerze wzruszonym i ujmującym głosem:
— Niech pan to jeszcze przetrzyma. Może to jest najcięższy cios, ale ostatni. Niech pan to pamięta.
W tej chwili wydała się Rdzawiczowi prawdziwie i rzeczywiście dobrą.
— Jabym panu radziła wyjechać przed ślubem Maryni — dodała.
On zaś odparł:
— Pani mówi, że to najcięższy, ale ostatni cios? Prawie wolałbym, żeby ona umarła, niż żeby się to miało stać, co będzie.
Strzeliska rozśmiała się:
— Panie, panie, nie bądźmyż dziećmi. Czy pan się nigdy nie zastanawia, że życie jest tragiczną farsą, ale farsą, i że nie warto naprawdę, nie warto tak się w niem męczyć. Co z tego przyjdzie? I cóż naprawdę jest w tem tak złego? Pan jest ofiarą zakorzenionych wiekami przesądów. Więcej pogaństwa, panie Romanie, więcej pogaństwa, więcej odwagi w patrzeniu na życie takie, jakiem jest. Boże drogi! Jest się też o co zabijać?!
Ogromnie spokojny, lekki i pewny siebie ton Jadwigi wywarł na Rdzawicza zwykłe wrażenie: zastanowił go. Jadwiga spostrzegła to i dodała z miłym, jaki miała, uśmiechem:
— Zdaje mi się, że ja na pana dobrze działam. Pan powinien przychodzić do mnie od czasu do czasu na konferencye, jak panie z arystokracyi do ojca Narcyza. Wyleczyłabym pana z mnóstwa rzeczy. Czuje pan tak grecką rzeźbę, jak nikt, a tak mało ma pan Grecyi w duszy. Niech pan sobie z tego wszystkiego nic nie robi, a przedewszystkiem niech pan się stara uprzyjemnić czem życie. Ma pan jaki romans?
Pytanie to było postawione z taką prostotą, jakby je postawić mogła Rózia Rosieńska; Rdzawicz zaś wobec tej naturalności, z jaką go Jadwiga zapytała, przedewszystkiem, mimowolnie zupełnie, uczuł się zażenowanym, że nie może odpowiedzieć twierdząco.
— Jakto? Nic? Żadnego stosunku? — mówiła dalej Jadwiga mocno zdziwiona. — Nic? No to jakże pan tak może żyć? I tak marnować życie? Przecież trzeba je uprzyjemniać, jak się da tylko.
Rdzawicz stał przed Jadwigą zdumiony: ta młoda, może dwudziesto­‑jeden albo dwuletnia panna mówiła z nim o życiu, jak dojrzały mężczyzna. Nie byłby chciał uwierzyć, gdyby mu o niej opowiadano, ale miał Jadwigę przed oczyma.
Z drugiej strony począł się poddawać suggestyi. W istocie, czy warto się tak męczyć: Cóż z tego przyjdzie? Czy życie nie jest przedewszystkiem tragiczną farsą? Poszedł dalej: wydał się sam sobie śmiesznym, niesłychanie, bezbrzeżnie śmiesznym. Zupełnie karp, który się rozbija o to w stawie, co robią wróble na drzewie, albo na odwrót, wróbel, ćwierkający żałośnie nad karpiami. Był tak wyeliminowany z tej gry, jak koń pocztowy, którego odprzęgną i zostawią w stajni; kareta jedzie, ale innymi końmi — pocóż się pocić, jakby ciągnął, kiedy nie ciągnie? Czy nie lepiej spokojnie gryźć owies, który leży w żłobie? Czy nie lepiej nie marnować życia?
— Pani — rzekł do Jadwigi — zdaje mi się, że byłem bardzo głupi. W istocie, ma pani racyę. Przestanę marnować życie. A na dowód, jeżeli tylko pani pozwoli...
Strzeliska uśmiechnęła się zabawnie i odparła:
— Myśli pan, że krzyknę oburzona: zwaryował pan, czy co? Wcale nie. Znam doskonale Demivierges Prevosta. Więc głowa do góry i do widzenia, bo teraz mam tyle do roboty, że sobie rady dać nie mogę. Cieszę się, bo mi się zdaje, żem pana zreparowała trochę. Adieu.
Wyszła.
— Naprawdę nie trzeba być osłem — myślał Rdzawicz. — Za dużo sobie z tego wszystkiego robię. I co ja mam być od nich lepszy? Zresztą może one są tylko mądre. Cóż jest moralność? Co się temu, albo owemu podobało nazwać moralnością. Świat jest urządzony tak, jakby każdy potrzebował zjeść na dzień funt mięsa, tymczasem ktoś potrzebuje pół funta, ktoś dwa: ktoś będzie głodny, ktoś chory na niestrawność. Ludzie nie mogą jednej rzeczy zrozumieć, to jest indywidualności. Taka Jadwiga: ostatecznie wszystko to, co ona robi, ma na celu zadowolenie drugich. Jeżeli Kołolaski nic nie spostrzeże, to także będzie zadowolony, a w każdym razie naturalne jest, że ona nie waha się poświęcić w danym razie takiego kpa dla Maryi. Kto wie, czy nie do Jadwigi Strzeliskich należy jutro stosunków społecznych, dopóki się pojutrze z tego fermentu coś nie wyklaruje i nie stworzy? Tak, jak jest, jest bezwarunkowo źle i niema nic naturalniejszego, że się szuka nowej formy życia. Że się na coś zanosi, jest aż nadto widoczne.
W nim zaś, czuł, że się coś przełamało: konkretny, wyraźny, plastyczny fakt ślubu Maryi był dla niego momentem krytycznym. Teraz naprawdę zamykały się drzwi, odwracała się karta.
— Za trzy tygodnie kończę jedną część mego życia — myślał. — Obrachunek smutny. Zdobyłem wszystko — oprócz szczęścia. A jednak pół życia minęło...
Szczęście zaś jest tylko jedno: w wielkiej ciszy wielkiego kochania — — i takie jest dlań niedostępne.
Ale jest jedna rzecz dostępna: satysfakcya zmysłów...
Nazajutrz obudził się późno, z głową ciężką i goryczą w ustach. Jak i kiedy wrócił do domu, nie pamiętał. — Na stole leżał kawałek różowej wstążki i zmięty bukiecik róż herbacianych — przypięła mu je do surduta Zosia Polewska. Przypomniał sobie, że jeździli razem do Belwederu, zdaje się, że nawet byli pod Wilanowem.
Przeciągnął się i ziewnął. Znalazł na sobie długi, cienki, złotawy włos. Zosia Polewska miała sławne włosy.
Spojrzał na zegarek: była godzina pierwsza po południu. Obok zegarka na stole leżały dwa listy, raczej jeden list i druga karta w kopercie. Służący musiał je położyć, przyszedłszy po rzeczy. List był od pani Laury, karta od baronowej Heimerth. Zdjął go pewien niepokój: co może donosić pani Laura? Czy nie zdarzyło się co w Zagórzu?
Rozerwał kopertę. Pani Laura pisała: »Panie Romanie! Jeżeli pan jeszcze nie wyjechał z Warszawy, to uwiadamiam pana, że za parę dni przyjedziemy tam z dziewczętami, cioci bowiem zrobiło się gorzej i bezzwłocznie wysyłają ją do wód. W Warszawie będziemy tak długo, dopóki Jerzy nie będzie mógł się wybrać z nami do Zakopanego. Chciałabym, żeby Ela już pana nie zastała, choć sama nie wiem doprawdy, czego mam dla niej chcieć i coby było lepiej? Nie mogę sobie dać rady, bo czuję, że wszystko to przezemnie. Serceby się panu krajało, gdyby pan na nią patrzał. Ta dziewczyna niknie w oczach zupełnie. Zmusza się do jedzenia i mówienia, żeby cioci nie niepokoić, ale ciocia już się spostrzegła i nie wątpi, że Ela się panem zajęła. Ja, o ile mogę, unikam rozmów na ten temat, bo cóż mam odpowiedzieć? Żal mi tylko, serdecznie mi żal Eli. Ciocia łamie nad nią ręce i mówi: widzisz, to jest Ela. Któraż panna w jej wieku się nie kocha, ale u niej zaraz wszystko do aberracyi dochodzi. Róziaby popłakała dwa dni i na tem koniec, ale Ela się będzie dręczyć i dręczyć. — Co do pana, to ciocia wiedziała, że pan jest względem Eli zupełnie obojętny, a o tem, co między wami zaszło, naturalnie nie wie. Z Elą ciotka o tem nie mówi, bo ma tę metodę, że czeka zawsze, aż córki same do niej z czemś przyjdą. Ze mną Ela, oprócz tego jednego razu, nie zamieniła ani jednego słowa, ja jej się też nie chcę narzucać; raz tylko, przedwczoraj wieczorem, przyszła do mnie, do pokoju, oparła mi się o ramię i rozpłakała się. Popłakałyśmy się obie, ale nic nie mówiłyśmy; i cóż ja mogłam zresztą poradzić? Gdyby tu choć Bisza była! Panie Romanie — powtarzam panu, że pan odtrąca skarb, który się panu pod nogi sam przytoczył. Ale takiej miłości, ani takiej kobiety nie znajdzie pan nigdy więcej. To nieprawda, żeby miłość potrzebowała długiego czasu: miłość może powstać w sekundzie, a to, co potrzebuje poznania i gruntowania się, to jest przyjaźń, lubienie, szacunek, sympatya, wszystko to, co jest konieczne w prawdziwej miłości, ale drugorzędne. Ona sama, samo kochanie, rodzi się, jak iskra. Ela pana nie zna, ale pana kocha.
Ja jeszcze nie tracę nadziei i, gdyby pana przypadkiem ten list zastał w Warszawie, sama nie wiem, czy chcieć, aby pan wyjechał, czy aby pan został.

Szczerze życzliwa i bardzo zgnębiona
Laura Przerwicowa«

Rdzawicz, ochłonąwszy z pierwszego niepokoju, czytał list pani Laury z lekceważącym uśmiechem, a nie bez pewnego zadowolenia, że to o niego i tak bardzo chodzi. Na razie przeląkł się, ale to, że Ela nie je i mało mówi, a pani Laura i pani Rosieńska się martwią, nie było niczem strasznem i o pomstę do nieba wołającem. Jak się Ela przegłodzi, to będzie jadła — pomyślał — a najlepiej żeby jej dali cascara sagrada, jeżeli nie znosi olejku. Lora jest dobra, jak anioł, ale dziecko i na wszystko patrzy przez powiększające szkła. Ostatecznie możeby i wyjechał, ale chce być na ślubie Maryi, więc nie wyjedzie, a co się ma stać, to się i tak stanie. Możeby się nawet oświadczyć o tę panienkę... Dostałby na stół ośmdziesiąt tysięcy i bądź co bądź miałby kilka miesięcy przyjemnych, a nadto miałby kto z niego zdejmować długie, cienkie włosy, gdyby je przyniósł do domu.
Rozciął z kolei grubą sztywną kopertę od baronowej Heimerth, zaadresowaną ogromnemi literami, jakich w Anglii używają kantorzyści, a w Polsce arystokracya. Heimerthowa pisała: »Mistrzu Romanie! Są rzeczy, których nie wolno nawet takim, którym wszystko wolno. Dochodzą mię wieści, że Pan od paru dni w Warszawie, a ja jeszcze nie mogłam uścisnąć tej ręki, która sobie wykuła i wymalowała dyplom honorowy. Tego Panu nie wolno. Jestem w domu codzień między dziewiątą a — —

Przyjaciółka, wielbicielka i szarytka w odstawce
Helena Heimerth«.

Rdzawicz uczuł znowu pewne zadowolenie. Wstał powoli i spojrzał w lustro: miał jakiś inny wyraz, jak zwykle, jakieś cyniczne lekceważące szyderstwo w oczach i ustach. Wydało mu się, że jest podobny do Jadwigi Strzeliskiej i do malarza Sobieskiego, którego znał za granicą, a który mawiał o sobie, że jego całym majątkiem, prócz tego, co ma na sobie, jest »blaszana miednica, łosiowy kaftan i nic świętego«. Sobieski zapomniał jeszcze — pomyślał Rdzawicz — dodać: oprócz tego, co ma na sobie i braku talentu, ale ja go mam.
Vogue la galère!
Zbiegł do pracowni, w której prawie nie bywał od przyjazdu. Była pusta, wszystko bowiem było w Monachium, tylko obciosany dokładnie w marmurze stał na środku »Anioł śmierci« i wydawał się wobec pustki otaczającej go, ogromny. Rdzawicz począł mu się przypatrywać: za dwa tygodnie najdalej możnaby skończyć nietylko całą grupę, ale nawet twarz. Otwarł komodę i wyjął z niej portret Maryi. Popatrzył chwilę, potem zawiesił go na ścianie i znów począł nań patrzeć.
— Pani Kołolaska, kochanka Borzewskiego — rzekł głośno.
Poczem, jakby nie chciał czy nie mógł być dłużej w tym pokoju, wyszedł szybko, zatrzasnąwszy drzwi za sobą.
— Panna Polewska! — krzyknął pierwszemu z brzegu dorożkarzowi, wsiadając do powozu.
— Wiem — odparł dorożkarz zacinając konia.

— Do Zosi Polewskiej, do Zosi Polewskiej — powtarzał sobie Rdzawicz w myśli. — Do Zosi Polewskiej, jak dawniej... Nie zmieniło się nic... Jak dawniej jeździ do kokot i przywozi do domu ich włosy, które nazajutrz na sobie znajduje... Nie zmieniło się nic... Tylko — — miał mieć żonę, kobietę, której się mówi: żono i którą się kocha, jak żonę... Nie zmieniło się nic... Zosia Polewska ma to samo mieszkanie z balkonem, ten sam perski dywan, ten sam szafir na palcu, te same pełne łydki, te same śliczne usta i ten sam uśmiech miły i głupi. Tak samo także mówi »kotku...« Nie zmieniło się nic przez ten czas, odkąd poznał Maryę w Kłężu — — tylko papuga Zosi zdechła. Zielonożółta papuga, która umiała mówić »Koko«. Ta sama służąca drzwi otwiera. Wszystko tak samo!... Wszystko, wszystko tak samo...




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Kazimierz Przerwa-Tetmajer.