<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Świętochowski
Tytuł Aspazya
Podtytuł dramat w pięciu aktach
Pochodzenie Pisma IV. Utwory dramatyczne
Wydawca G. Gebethner i Spółka
Data wyd. 1899
Druk W. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Kraków, Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


AKT V.
(Plac publiczny, a na nim mównice i siedzenia kamienne oraz posągi bogów
Gwarzy tłum mężczyzn i kobiet).
SCENA I.
Obywatele ateńscy, Menon, Elpinika, Tucydydes i Diofites.

Pierwszy obywatel. Nie chce dotąd przyjmować żadnego posiłku. Tak osłabł, że nie może utrzymać się na nogach.
Drugi obywatel. Dręczy go sumienie.
Pierwszy obywatel. Ciekawy jestem, co też orzekną wyznaczeni przez areopag biegli?
Drugi obywatel. Powinniby już nadejść.
Pierwszy obywatel. Wolałbym nie być sędzią tej sprawy — ma ona jakąś nierzetelną podszewkę. Słyszałem, że Spartanie zamierzają nas znowu napaść.
Drugi obywatel. Obraza boska jednak jest i trzeba ją ukarać. (oddalają się).
Trzeci obywatel (zbliżając się). Ja Peryklesowi wierzę. On by nie przyjaźnił się ze złodziejami.
Czwarty obywatel. A ja jeszcze bardziej nie wierzę arystokratom: kogo oni prześladują, ten musi być porządnym człowiekiem. (odchodzą).
Piąty obywatel. Na zboże śniedź padła, jarzyny wyschły, owoce dobrego zbioru nie obiecują — widoczny to gniew bogów, żądających ofiary.
Szósty obywatel. Ludzie opowiadają, że pasterzom na górach ukazuje się ciągle Bachus w postaci żebraka, proszącego o winne grono. Jest to niewątpliwa zapowiedź klęsk.
Piąty obywatel. A magazyn Peryklesa w tym roku nie bardzo zasobny. (przechodzą).
Menon. Przed każdym pojedynczo zarzutów moich uzasadniać nie będę — poczekajcie na rozprawę sądową.
Siódmy obywatel. Ale pamiętaj, ażebyś ich dowiódł należycie, bo inaczej jakiś gruby kij niedaremnie rośnie.
Menon. I ja mój znajdę, a tymczasem chciałbym tylko wiedzieć, co wam do tego?
Ósmy obywatel. Fidyasz był także naszym mistrzem, znaliśmy go jako człowieka przezacnego, a tyś go zrobił złodziejem.
Menon. On sam się zrobił.
Siódmy obywatel. No, zobaczymy. Staraj się braciszku ażebyśmy ci pozwu nie wypisali na skórze!
Elpinika. Kto to?
Menon. Uczniowie Fidyasza, grożą mi napaścią, jeśli skargi nie udowodnię.
Elpinika. Żartuj z nich — wszystko dobrze się układa. Stary Diofites bardzo zręcznie nam pomaga. (odchodzą).
Tucydydes. Za taki kawał łąki cztery miny — to jak bym ci darował. Ale ustąpię — po skończeniu się sprawy pomówimy. Należysz dziś do przysięgłych?
Dziewiąty obywatel. Należę.
Tucydydes. Po sprawie zatem zgodzimy się. Tych świecących ryb chyba z więcierza nie wypuścicie.
Diofites (zbliżając się do Tucydydesa). Co to znaczy, że niema ani Peryklesa, ani nikogo z jego przyjaciół?
Tucydydes. Są w więzieniu u Fidyasza. Ksantypos nie wytrzeźwiał?
Diofites. Nie.
Tucydydes. Ale czy znowu nie za bardzo pijany?

SCENA II.
Ciż, Metronomos, Archont, Protagoras, Polignotos, Alcybiades i Hermipos.

Metronomos. Szanowni obywatele, uciszcie się, sędziowie niech zajmą swoje miejsca. Sprawa Fidyasza! (gwar ustaje).
Archont (zasiada na prezydyalnej ławce). Czy wszyscy przysięgli są obecni?
Metronomos. Pięciuset.
Archont. Gałki rozdane?
Metronomos. Tak.
Archont. Biegli, wyznaczeni do obejrzenia posągu Ateny na Partenonie, wrócili i mają nam złożyć swoje wnioski.
Jeden z biegłych. Oceniwszy dokładnie ozdoby statuy, o ile to bez uszkodzenia jej było możliwem, powzięliśmy przekonanie, że Fidyasz zużył wszystko dane mu złoto i od zarzutu kradzieży powinien być wolnym. (zgiełk).
Menon. Nieprawda!
Głosy. Oszczerca! Obciąć język! Zalać gębę ołowiem! Najęty łgarz!
Archont (stukając laseczką). Proszę o spokój!
Jeden z biegłych. Co zaś do puklerza, w jego płaskorzeźbie, wyobrażającej wojnę amazonek, znaleźliśmy dwie twarze z niejakiem podobieństwem do rysów Fidyasza i Peryklesa. (znowu zgiełk).
Głosy. Z niejakiem podobieństwem! Ha, ha, ha! Zniewaga bóstwa! Świętokradztwo!
Diofites (wstąpiwszy na mównicę wśród krzyków). Obywatele! (archont stuka laską). Obywatele, pozwólcie mi rzec słówko. Za radą moją uchwalone zostało przed czterdziestu laty osobne prawo przeciwko bezbożnikom. Jeżeli usłuchaliście mnie wtedy, usłuchajcież teraz i rozpoznajcie winę oskarżonego, który może sam się do niej przyzna. Bez niego nie będziecie przecież o nim wyrokować. (wrzawa).
Głosy. Niepotrzeba! Niema winy! Atena domaga się sądu!
Archont. Niech Metronomos przyprowadzi więźnia. (wchodzi podczas tych słów Protagoras).
Protagoras. Tylko przynieść go może, bo Fidyasz przed chwilą umarł. (burzliwy zgiełk).
Głosy. Umarł! Zabity! Mordercy! Zbiry!
Protagoras (na mównicy). I ja mam dosyć powodów złorzeczenia tym, którzy do jego śmierci przyczynili się, ale, jako świadek jego zgonu, upewnić was mogę, że go nie zabito. Z rozpaczy zagłodził się dobrowolnie. (długo trwająca wrzawa).
Głosy. Zbrodnia! Hańba! (archont daremnie usiłuje przywrócić porządek).
Protagoras. Obywatele, będziecie mieli jeszcze dosyć czasu do potępienia winnych, a teraz pożegnajcie wielkiego człowieka żalem uroczystym i spokojnym. (ponowny hałas).
Głosy. Zaprowadźmy Menona do zwłok Fidyasza! Uciekł! Podły!
Archont. W takich warunkach sąd obowiązków swoich spełniać nie może. (cisza). Sprawa Aspazyi! Gdzie oskarżona?
Metronomos. W celi więziennej Fidyasza.
Archont. Niech się tu stawi. (Metronomos wychodzi).
Tucydydes (do Elpiniki szepcze). Traksa nie widzę.
Elpinika. Czyżby nas zawiódł?
Tucydydes. Trzeba go wyszukać! (Elpinika oddala się).
Alcybiades (do Polignotosa). Ależ ta Elpinika żwawo się rusza. Mój kochany, nie należy porzucać kobiet, które jeszcze biegać umieją.
Polignotos. Złość ją popędza. To ona wykopała dół Aspazyi! Poczwara!
Alcybiades. Gdyby ci sędziowie mieli szczyptę rozumu i znajomości stosunków, powinniby mnie wezwać na biegłego w tej sprawie, byłbym najniezawodniejszym probierzem cnoty. Obywatelka bowiem ateńska, której ja nie pocałowałem, jest niewątpliwie przyzwoitą — Aspazyi zaś dopiero dziś dobrze się przypatrzę.
Polignotos. Po to przyszedłeś?
Alcybiades. Jedynie. Przy tej sposobności zobaczyłem słońce, którego już dawno nie widziałem. Zaspane jak i ja. Helios musiał również hulać tej nocy. Będziesz u mnie wieczorem!
Polignotos. Nie, jestem tak wstrząśnięty tym procesem, że nie umiałbym się bawić.
Alcybiades. A no może i ja się wzruszę. (odchodzą).
Diofites. Skorzystajmy ze śmierci Fidyasza przy składaniu zeznań.
Hermipos. Już o tem pomyślałem. (wchodzi Aspazya z Peryklesem, za nimi Sofokles i Sokrates).

SCENA III.
Ciż, Aspazya, Perykles, Sofokles, Sokrates i Ksantypos.

Archont. Podsądna, zbliż się. Imię ojca twojego?
Aspazya. Aksiochos.
Archont. Wolny — niewolnik?
Aspazya. Obywatel Miletu.
Archont. Czem trudniłaś się przed przybyciem do Aten?
Aspazya. Czytałam dzieła mędrców i poetów.
Archont. A nadto?
Aspazya. Śpiewałam i grałam.
Archont. Jakie jest twoje zajęcie obecne?
Aspazya. Wychowuję dzieci mojego męża, wspieram biednych i rozprawiam z filozofami.
Diofites (do Hermiposa). Doskonale.
Archont. O czem?
Aspazya. O wszystkiem, co stanowi przedmiot wiedzy ludzkiej.
Archont. Przyznajesz się do win, zarzuconych ci w oskarżeniu?
Aspazya. Oliwek z gaju Ateny nie rwałam, bo miałam je w swoim ogrodzie.
Archont. Kto bronić cię będzie przed sądem?
Perykles. Ja, jej mąż.
Archont. Oskarżyciel Hermipos ma głos. (Hermipos wstępuje na jedną mownicę, Perykles na przeciwległą drugą).
Hermipos. Szanowni obywatele! Niewiasty tej nie znam, nic mi ona złego nie zrobiła, okoliczność ta wyłącza ze skargi mojej pobudki osobiste, gdyby kto chciał mi je podsuwać. Do wystąpienia tego skłoniła mnie jedynie dbałość o dobro religii i zdrowie moralne społeczeństwa. W snach ukazywała mi się po kilkakroć bogini Atena, opiekunka naszego miasta, i nakazywała, ażebym stanął w obronie zdeptanej wiary; w słowach, w spojrzeniach, w smutkach ogółu czytałem tę samą prośbę — uległszy więc tym wezwaniom, mam to przeświadczenie, że działam w imieniu ludzi i bogów. Przewiduję tu pytanie: czy nie zgrzeszyłem zbytnią surowością? czy nie przeceniłem niebezpieczeństwa? czy nie należało tej kobiety raczej upomnieć, niż przed sądem stawiać? Mógłbym na to odpowiedzieć: czemuż mi stwórca dał duszę tak głęboko czującą, tak kochającą dobro, a nienawidzącą złego? czemuż tak bezgranicznie jestem przywiązany do mojego narodu, że muszę pragnąć jego szczęścia? Pomijam wszakże te osobiste względy i zwracam się do przedmiotu sprawy. Oskarżoną jest kobieta, ale nie kobieta prosta, cicha, do ogniska rodzinnego przytulona, z niewiadomości tylko błądząca; nie, to kobieta piękna, zdolna, wysoko ukształcona, której niebo użyczyło wielu najcenniejszych darów, a która otoczyła się gronem najpiękniejszych umysłów po to, ażeby je znieprawić i przez nie na całe miasto, jeśli nie na całą Grecyę, zabójczy wpływ wywrzeć. Gdyby Milet miał jaką zadawnioną do nas urazę, gdyby nas chciał zgubić, mniemałbym, że ją wysłał do Aten jako mścicielkę. Bo ogarnijcie straszne skutki jej działania! Naprzód co zrobiła ze swym mężem, człowiekiem do którego ojczyzna przywiązywała tyle świetnych nadziei? Od chwili zaślubienia jej, Perykles, potomek znakomitego rodu, zanurza swą sympatyę w najniższe i najgorsze żywioły społeczne, otwiera im szerokie ujścia, podmywa nimi starożytne i czcigodne instytucye, ze skarbu państwa karmi próżniactwo i osłabia wszystkie podwaliny, na których oparło się życie narodu, na których wzniosła się jego wielkość. Dzięki tym żywiołom równy nam obywatel rządził w Atenach jak samowładny pan. Wypowiadał wojny, zawierał przymierza, budował nowe gmachy, burzył stare, gospodarował pieniędzmi publicznymi tak dowolnie, że gdy zażądano od niego rachunku z rozchodów na wyprawę przeciw Spartanom, odpowiedział tylko, że pewną sumę wydał na »konieczne potrzeby«, co miało znaczyć, że nią przekupił króla Plejstonaksa. Budowa Partenonu odbywała się również bez kontroli. Nie będę tu sprawdzał rozpowszechnionej wieści, że handlował dziewczynami w obozie, chociaż ją potwierdziło wiele poważnych osób; nie będę zastanawiał się nad śmiercią młodszego syna Peryklesa, otrutego przez ojca, jak świadczy to piśmienne zeznanie jego syna starszego, Ksantyposa, które sądowi składam...
Archont. Zwracam twoją uwagę obywatelu, że oskarżonym nie jest Perykles, lecz Aspazya, o niej więc mówić powinieneś.
Hermipos. Przytoczyłem te fakty właśnie na dowód, ile szkód zrządziła ogółowi Aspazya przez swego męża, który we wszystkich ważniejszych przedsięwzięciach jej radził się lub — jak np. w wojnie z Samos — dogadzał. Tenże sam ujemny wpływ dostrzegamy w jej otoczeniu: Anaksagoras tylko ucieczką wyśliznął się karzącej sprawiedliwości, Fidyasz umarł w więzieniu, Eurypides, wypędziwszy dwie zacne żony, marnieje w rozpuście, Sofoklesa muza od roku milczy, Protagoras i Sokrates weszli na tę drogę filozofii, która ich również prędzej czy później zawiedzie do sądu. Nie mogło być inaczej. Trzej ostatni niech wam sami opowiedzą, jakie rozmowy prowadziła z nimi Aspazya. Na wniosek Diofitesa ustanowiliście prawo, mające stłumić bunty zuchwałej myśli a zabraniające objaśniania ciał niebieskich sprzecznego z mitologią. Było to wędzidło niezbędne dla okiełznania tak zwanych filozofów przyrody, którzy odmawiali bogom udziału w stworzeniu świata i na ich miejsce podstawiali siły naturalne oraz przemiany materyi. I oto zakazowi któremu poddali się mężczyźni, śmiała urągać jedna kobieta, cudzoziemka, niewdzięczna za otrzymaną gościnność. Chciała ona wygnać wszystkie bóstwa z Olimpu i zamknąć go, jak starą winiarnię z dziurawym dachem, do której już nikt nie uczęszcza. Nigdy jej usta nie odmówiły modlitwy, nigdy jej stopy nie dotknęły progu świątyni, tylko jej ręce — jak wam zaświadczy niewolnik Traks — zrywały owoce w gaju Ateny. Z tą bezbożnością musiała skojarzyć się bliźniacza jej siostra — rozpusta. Aspazya założyła przytułek dla młodych niewolnic, który był właściwie domem brudnych uciech. Anaksagoras, którego bym tu chętnie na świadka powołał, a który zasłaniał tę ochronę przed władzami, zdradził jej tajemnicę Tucydydesowi. Taż sama moralność panowała w mieszkaniu Aspazyi, które służyło za miejsce schadzek dla jej przyjaciół i przyjaciółek. Jedna z nich Diotima, już zmarła, dopuszczała się tak wyuzdanych bezeceństw, że nawet Fidyasz narzekał na nią przed Diofitesem. Jest w Atenach wielu mężczyzn, którzy szczycą się czasowem posiadaniem względów Aspazyi; nie badam, kto ma prawo do tej niezaszczytnej przechwałki, zauważę tylko, że mistrzyni musiała przewyższać swe uczennice.
Obywatele! Za czyny te prawo skazuje winnych na śmierć. Ciężka to kara i ostrożnie ją stosować należy. Ale czy podobna cofnąć się przed nią, gdy bogowie i ludzie jej wymagają? Czy podobna bezkarnością uzuchwalać zbrodniarzów istniejących i wywoływać nowych? Nie mylę się, przypuszczając, że w sumieniu waszem więcej zaważy dobro ojczyzny, niż jedna gładka, ale występna głowa. Wyrzekniecie: winna, bo wyrok ten, dawno już wydany w niebie, oczekuje tylko spełnienia na ziemi.
Archont. Przesłuchamy świadków. Sofokles obecny?
Sofokles. Jestem.
Archont. Bywałeś u Aspazyi?
Sofokles. Bardzo często, zwłaszcza na zebraniach naukowo-artystycznych.
Archont. O czem zwykle mówiono?
Sofokles. Czyż mogę wyliczyć! O rozmaitych sprawach politycznych, o zagadnieniach wiedzy i sztuki.
Archont. W sposób swobodny, gorszący?
Sofokles. Swobodny, ale tak nie gorszący, że brałbym tam z sobą moją córkę, gdyby uczone rozprawy mogła rozumieć.
Archont. Niczego zatem obywatelu nie zauważyłeś, co by naruszało moralność?
Sofokles. Nie.
Archont. Przypominam ci jednak, że jesteś powołany nie do obrony występku, ale do wyznania prawdy.
Sofokles. Dziwię się, że ona tak mało znajduje wiary. Hermipos stracił nietylko uczciwość, ale i rozum, jeśli przypuszczał, że ja co innego tu zeznać mogę, prócz uwielbienia i współczucia dla niewinnie oskarżonej.
Archont. Teraz da nam świadectwo Sokrates. (Sokrates występuje).
Sokrates. Dom Aspazyi był najprzedniejszą w Atenach szkołą filozofii, a ja jej uczniem i czcicielem. Każdy jest zły tylko przez niewiadomość; mniemam więc, że zarówno oskarżyciel, jak i wy sędziowie żądacie ode mnie, ażebym was objaśnił, kto jest ta znakomita kobieta, i ustrzegł od popełnienia niesprawiedliwości. Żałuję, żeście mnie o to nie spytali gdzieindziej, na ulicy, w czyjemś mieszkaniu lub podczas przechadzki w przyjemnym lasku, lecz tu, przed sądem, który samem przyjęciem oskarżenia uznaje winę, zanim ją poznał. Cobyście rzekli o człowieku, któryby siadał na konia, zanim mu go przyprowadzono, jadł lemieszkę, zanim mu ją podano, lub skubał gęś, zanim ją złapał?
Archont. Do rzeczy, Sokratesie, do rzeczy.
Sokrates. Nie mogę mówić o rzeczy, dopóki nie odwrócę stosunku stron i nie wytłomaczę wam, że właściwie sądzącą jest tu Aspazya, Hermipos oskarżonym przez nią o głupotę, a wy o wspólnictwo z nim.
Archont. Dosyć!
Sokrates. Dosyć? Już wiesz wszystko o tej mojej mistrzyni i możesz wyrokować? Pojętny jesteś bardzo archoncie.
Archont. Protagoras! (Protagoras występuje) Czy Aspazya w rozmowach dopuszczała się wykroczeń przeciwko religii i moralności?
Protagoras. Według mnie?
Archont. Według ogólnej miary dla czynów ludzkich.
Protagoras. Ja takiej ogólnej miary w sobie nie posiadam, bo jestem istotą pojedynczą, a nie zbiorową.
Archont. Tu nie miejsce, Protagorasie, dla wykrętów sofistycznych.
Protagoras. Ale tu miejsce dla określeń ścisłych. Sąd nie powinien wywoływać dwuznaczności, jeśli rzeczywiście pragnie zbadać sprawę dokładnie. Kozioł nazywa kapustę smaczną, a borsuk — wstrętną. Podobne różnice zachodzą między ludźmi. Ta sama kobieta w jednym budzi miłość a w drugim odrazę; ten sam czyn jednych zachwyca, drugich przeraża. Otóż przedewszystkiem potrzebuję wiedzieć, czy mam oceniać postępki Aspazyi według mojego przekonania?
Archont. Przypuśćmy.
Protagoras. W takim razie była ona najuczciwszą i najmędrszą kobietą w Atenach.
Archont. Nie pozwolę ubliżać zacnym obywatelkom ateńskim!
Protagoras. Wcale ich nie lekceważę, owszem przypuszczam, że wszystkie razem wzięte wyrównałyby może swą wartością Aspazyi, chociaż połowa tych obywatelek pisuje listy nieortograficzne, a co najmniej tyleż — miłosne.
Hermipos. Zwracam uwagę sędziów na twierdzenia tego świadka, będące oddźwiękiem mniemań jego mistrzyni.
Protagoras (do Hermiposa). Nie zwracaj uwagi na takie wpływy, szanowny mężu, bo sędziowie mogą dostrzedz, że twoje usta brzmią oddźwiękiem tego, co ci twoja mistrzyni włożyła nie do głowy, ale do — kieszeni.
Archont. Proszę zaprzestać tej sprzeczki! Więc odmawiasz, Protagorasie, szczerego zeznania w sprawie Aspazyi?
Protagoras. Tego, którego, jak widzę, potrzebujesz — odmawiam.
Archont. Osobiście nie potrzebuję żadnego, szukam tylko prawdy. Jeszcze raz pytam: czy Aspazya bluźniła przeciw bogom?
Protagoras. Nie, bo jeśli uznawała ich byt, musiała ich czcić, jeśli zaś nie uznawała, nie miała komu złorzeczyć.
Archont. Czy wiodła życie rozpustne?
Protagoras. Nie.
Archont. Czy nakłaniała młode dziewczęta do upadku?
Protagoras. Nie. To jest zajęcie mężczyzn, nie kobiet.
Archont. Przeczysz stanowczo?
Protagoras. Przepraszam sąd, jeśli mu tem przykrość sprawiam, ale — przeczę. (odchodzi).
Archont. Tucydydes!
Tucydydes. Upodobania moje i zasady odsuwały mnie od podsądnej i tego koła, w którem się ona obracała; rozgłos wszakże jej — delikatnie mówiąc — popisów był tak wielki, że i mnie dosięgał. Nie przytaczam pogłosek, nie powołuję się nawet na ludzi dla mnie całkiem wiarogodnych, ale dla przeciwnej strony zapewne nie dość rzetelnych; powtórzę tylko to, com słyszał od człowieka, szczególnie poważanego w domu Peryklesa. Anaksagoras, z którym mnie kiedyś łączyła przyjaźń, zanim ją zerwały powody, w skardze mojej przeciw niemu wyłożone, żalił się raz przede mną, że Aspazya nadużyła jego imienia, że w ochronie, będącej pozornie pod jego opieką a mającej dawać przytułek małym niewolnicom, wyprawiano orgie z dorosłemi i że wszystkim tym — delikatnie mówiąc — sprośnościom przewodniczyła Aspazya, a głównie w nich uczestniczył jej tak zwany mąż.
Jeden z sędziów. Wytłomacz nam obywatelu, dziwną zagadkę: Aspazya była piękna, Perykles również, kochała go, on ją także, jak więc z tem pogodzić wzajemną ich dla siebie pobłażliwość, a nawet usłużność w pobocznych miłostkach?
Tucydydes. Byłoby to dziwnem w sferze naszej, wyższej, gdzie uczucia są czyste, a związki religią i prawem umocnione. Ale w tym światku bezwzględnej — łagodnie nazywając — równości i swobody, do którego należy podsądna, stosunki trwałe nie istnieją a moralność dyktują każdemu zmysłowe popędy. (odchodzi).
Archont. Co ma nam do powiedzenia Diofites?
Diofites. Podobnie jak Tucydydes, usuwam wieści i opinie ludzi, których bezstronność mogłaby być kwestyonowaną, i powtórzę jedynie to, co mi mówił Fidyasz. Otóż mimo swego ślepego uwielbienia dla Aspazyi, sarkał na jej szyderstwa z religii. Tak np. wspominał mi, że często rozbierała ona, śród rzęsistego śmiechu obecnych, czy Zeus miewa katar i kaszel? Ponieważ nie jest to poważne zagadnienie filozoficzne, więc zdradza tylko chęć bezmyślnego bluźnierstwa. Tego rodzaju zaś rozprawy były ulubionym jej przedmiotem.
Archont. A co do jej moralności.
Diofites. Słyszałem opowiadania tak straszne, że przed niemi zamykały się moje uszy.
Archont Mianowicie.
Diofites. Chociaż sprawiedliwość wymaga ode mnie świadectwa całkowitego i szczerego, język mój nie nawykły do słów brudnych, odmawia mi posłuszeństwa. Proszę, ażebym dalej badanym nie był, gdyż milczeć muszę. (odchodzi).
Hermipos. Żądam przesłuchania Ksantyposa, syna Peryklesa.
Archont. Ksantypos!
Ksantypos (pijany, popychany przez Elpinikę, a następnie przez Tucydydesa). Oko w oko... nie... Wolę napisać...
Archont (do Hermiposa). Co on ma zeznać?
Hermipos. Że Aspazya namawiała jego żonę do nieuczciwego zarobku.
Archont (do Ksantyposa). Czy tak?
Ksantypos (wzrok utkwiwszy w Peryklesa). Ojcze... ja nie... ojcze... Elpinika... obiecali majątek... Ojcze... daj rękę pocałować... (zbliża sie do Peryklesa).
Perykles (cofając rękę). Odejdź.
Ksantypos. Zaraz... Ojcze... ja nie... (ucieka).
Hermipos. Ksantyposie!
Ksantypos (w tłumie). Będę u Hekatona.
Archont (do Hermiposa). Życzysz sobie jeszcze zbadania niewolnika Traksa.
Hermipos. Tak.
Archont. Sprowadzony?
Traks (występuje i kłania się). Służę.
Perykles. Niewolników, powołanych do świadczenia w sądzie, prawo dozwala poddawać torturze. Zastrzegam sobie ten środek w potrzebie.
Archont. Widziałeś, jak pani twoja, obecna tu Aspazya zrywała oliwki w gaju Ateny?
Traks (drżąc). Wracając od strony gaju, niosła raz kilka oliwek.
Archont. Ale czy widziałeś, jak je zrywała?
Traks. Zdaleka.
Perykles. A ile ci zapłacono, ażebyś widział?
Traks. Nic, panie.
Perykles. Proszę, ażeby go wzięto na tortury.
Traks (klękając). Litości, panie, czcigodni sędziowie, ja nie widziałem... świętego gaju podły niewolnik znieważać nie może... patrzyłem zdaleka... Zacni obywatele powiedzieli, że zrywała oliwki — uwierzyłem, bo dlaczegóż śmiałbym wątpić.
Perykles. Zrzekam się tortur.
Traks. Ja nic nie wiem, biedne bydlę (wymyka się).
Archont (do Hermiposa). Masz jeszcze innych świadków?
Hermipos. Wezwałem wielu, ale nie przybyli. Zresztą mniemam, że dotychczasowi, chcąc lub nie chcąc, w zupełności oskarżenie moje poparli.
Archont. Obrońca podsądnej, Perykles, ma głos.
Perykles. Stanęła przede mną olbrzymia góra obelg i kłamstw, którą pospiesznie i pracowicie usypały języki oszalałej złości, a która ma zgnieść tę moją ukochaną żonę. Czyż ja mogę całą tę górę rozkopać, zważyć w niej przed wami każdy kamień potępienia, każdą bryłę potwarczego błota, każdą garść piasku, rzuconego wam w oczy, ażebyście prawdy nie dojrzeli? Chociażby mi pozwoliła na to boleść, nie pozwoli odraza. Każdy z was zapewne znajdował się wobec przeciwnika, którego obaliłby jednem kopnięciem, a nawet kopnąć nie chciał; każdy spotykał się z obwinieniem, które odparłby bez trudu, a powstrzymany wstrętem nie odpierał. Najnędzniejszy człowiek ma to przeświadczenie, że jego charakter tylko do pewnej miary może być wątpliwym i dla posądzeń dostępnym, w stopniach zaś niższych jest zabezpieczonym przeciw podejrzeniom. Gdybym któregokolwiek z was, obywatele, oskarżył o znęcanie się nad niewolnikami, inni uznaliby to za możliwe; ale gdybym go oskarżył o zjadanie żywcem niewolników, nikt by mi nie uwierzył bez oczywistych dowodów. Bo również każdy człowiek nosi w sobie skalę prawdopobieństwa czynów ludzkich, za pomocą której odrazu ocenia rzetelność wszelkich zarzutów. Przypuszczam, że i wy ją posiadacie w swojem sumieniu, że i wy spostrzegliście potworność oskarżenia, zanim ja ją wam wskazać zdołałem. Istotnie, czemże według Hermiposa i jego wspólników, czy tam rozkazodawców, jest Aspazya? Rozpustną heterą, uwodzicielką niewinnych dziewcząt, gospodynią miłostek swego męża, szkodnicą świętych gajów, bezmyślną a zuchwałą szkalownicą bogów. Licznymi strumieniami rozpuszcza ona zepsucie po ziemi, a ponieważ nieba nie może dosięgnąć i zakazić, więc miota ku niemu bluźnierstwa. Ta trucicielka moralna roztacza naokoło siebie tak zabójczy wpływ, że w nim giną najgenialniejsze umysły i najtęższe charaktery. Przyznajcie, że tyle okropności możnaby rozdzielić między kilka kobiet i jeszcze każda byłaby rzadkim okazem swojego rodzaju. Poczwary, łączącej w sobie wszystkie te brzydoty, natura nie stworzyła, zrodzić ją zdolna tylko wyobraźnia podłości. Tak, jest to duchowy płód Hermiposa, nie potwierdzony, jako rzeczywisty, przez nikogo. Już nie mówię o zeznaniach Sofoklesa, Sokratesa, Protagorasa, którym chciano wykraść z ust jakieś dwuznaczne słowo i wykrętnie zużytkować; ale czegoż dowiedli inni świadkowie? Niewolnik Traks, widocznie przekupiony, wyparł się ze strachu wszystkiego; Tucydydes zaś i Diofites powołali się na moich najserdeczniejszych przyjaciół — nieobecnych, którzy nie mogą tu stanąć i zaprzeczeniem przypisywanych im kłamstw wtłoczyć ich nazad w gardła oszczerców. Jeśli Aspazya tak jawnie i wszędzie siała zarazę moralną, czemuż tu nie sprowadzono tłumu jej kochanków i ofiar, czemuż nie zebrano licznego orszaku owych pchniętych przez nią do upadku niewiast, lecz musiano aż fałszować żale wygnańca i nieboszczyka? Zaciekła nienawiść, nieprzerażona ani majestatem niedoli, ani śmierci, zgwałciła świętokradzko obie. Serca moich przyjaciół były ciągle przede mną otwarte i nie widziałem w nich nic, prócz lekceważenia lub wzgardy dla tych, którzy mienią się ich powiernikami. Tucydydes, który Anaksagorasa pozwał, był niegodziwym, ale Tucydydes, który tułacza zniesławia, jest nikczemnym; Menon, który hańbił Fidyasza żywego, był bazyliszkiem, ale Diofites, który hańbi umarłego, jest hyeną. Występował w tej sprawie — niestety — jeszcze jeden człowiek. Wolałbym, ażeby mi było ukazało się widmo ojcobójcy; ale skoro już człowiek ten stanął, niechże świadczy przeciwko swoim rodzicom — przybranym. Wiadomo wam, że z pierwszą moją żoną rozwiodłem się. Prosiła, ażeby przy niej zostawić dwóch naszych synów; zgodziłem się, bo ich kochała, nie przestawałem wszakże czuwać nad ich wychowaniem. Chorowity, młodszy wcześnie umarł; starszy, tymczasem dojrzewając, zaczął objawiać złe skłonności i nałogi, których zarodku w jego dzieciństwie nie dostrzegałem: pił i z bogatą młodzieżą ateńską szargał się w najrozwioźlejszych hulankach. Napomnienia przyjmował ode mnie naprzód obojętnie, potem zuchwale, aż wreszcie wypowiedział mi posłuszeństwo i szacunek. Długo nie mogłem wyśledzić źródła, z którego czerpał środki na takie życie; nakoniec odkryłem, że go zaopatruje w nie kilku arystokratów, a zwłaszcza żona pewnego bogacza — z jakim zamiarem, domyślacie się ze złożonego wam pisma, oraz z zamierzonego tu potępienia ojca i macochy świadectwem syna. Nie będę rozbierał tej ohydy, wydobyłem ją bowiem po to, ażeby na jej tle odbiła się wyraźniej przewrotność oskarżycieli, ażeby wam oświecić jeden szczegół, przed którym nawet pijany i starannie w potwarzy ćwiczony Ksantypos się wzdrygnął. Poślubił on kobietę, godną lepszego losu, którą zaniedbywał i wraz z dziećmi w nędzy pogrążył. Dowiedziawszy się o tem, Aspazya wyznaczyła nieszczęśliwej stały zasiłek, który często wypłacała dwukrotnie, gdy go marnotrawca złowił i strwonił. I o tej Aspazyi miał on zeznać, że nakłaniała do nieuczciwego zboczenia jego żonę, której przytem wcale nie znała! Zaiste język ludzki umie popełniać jeszcze większe zbrodnie, niż ręka! Przykład ten niech was pouczy, jak w robocie naszych oskarżycieli zmieniała się prawda.
I w jakim celu dokonano tego bezczelnego jej fałszerstwa? Aspazya piękna, rozumna, z przesądów rozpowita, śmiała, czynna, sławna, filozofami otoczona i przez nich podziwiana, niewątpliwie budziła drapieżne zawiści i nienawiści; ale ostatecznym celem ataku jestem tu ja. Nie z prostego przypadku ginęli wszyscy, którzy stali najbliżej mnie. Pierwszy padł Efialtes, później Anaksagoras i Fidyasz, teraz przyszła kolej na Aspazyę. Ponieważ nie zdołano mnie zgładzić, usiłowano przynajmniej osamotnić i zniechęcić. Cios obecny, jeśli nie chybi, sprowadzi ów tak długo pożądany skutek. Rachuba prosta i — przyznaję — dobra, że Aspazya nie zejdzie sama z tego świata, lecz z Peryklesem, który ją kocha i ubóstwia, który bez niej żyć by nie chciał. Czyż taka nadzieja nie nęci? Czy dla niej nie warto spodlić się? Tyle razy daremnie pozywano mnie przed sąd narodu, tyle razy próbowano zgnieść najazdem spartańskim, tyle sideł ominąłem, uderzeń odbiłem i boleści wycierpiałem — a tu bez żadnej walki, bez oporu ustąpię, w grób lub na wygnanie, dokąd poślecie moją najdroższą towarzyszkę, której zawdzięczam najlepsze natchnienia i najszczęśliwsze pomysły. Może ja zresztą już jestem dla was, dla państwa zawadą i ciężarem, jak stary niewolnik, który wysłużył się, stracił siły, do pracy niezdatny, a żyje uparcie. Jeżeli szukaliście sposobności pozbycia się go, chwyćcie tę — łatwą i wygodną. Czekam tylko rozkazu, gdzie mam odnieść moją głowę. Ale nie zostańcie, obywatele, z tem przekonaniem, że odejdę zgnębiony występkami tej kobiety, skoro ją potępicie. Odejdę dumny nią, chociaż w obliczu prawa zawiniła. Po wargach oskarżycieli przewinął się, widzę, radosny uśmiech. Tak, zawiniła, bo myślała — głęboko i głośno. Tradycya i ustawy poczytują to kobiecie za grzech większy, niż podrzucenie dziecka. Cała mądrość naszych ideałów niewieścich tkwi w odgadywaniu, drażnieniu i nasycaniu pragnień męskich. Gdyby kto kamienną statuę ogrzał i nauczył ruszać się, niezawodnie znalazłaby kochanka, Najcenniejszym przysmakiem dla wybrednych moralistów jest piękne i wonne ciało głupiej kobiety. Rozum, według nich, to gorycz w tym najsłodszym z owoców ziemi. Jeżeli dawne a nieuchylone dotąd prawo 100 drachmami karze niewiastę, która wyszła bez zasłony; jeśli jej nie wolno słuchać w teatrze komedyi; jeśli pewien pisarz grecki wysławia to, że nikt w Atenach nie jadłby z cudzą żoną; jeśli znana arystokratka chwaliła się przede mną, że jej córki nie przeczytały ani jednego wiersza Homera, to rzeczywiście grzeszną jest Aspazya, która odsłaniała swą twarz na ulicy, obcowała z uczonymi, czytała dzieła poetów i filozofów, rozprawiała o najwyższych przedmiotach wiedzy. Przecież to znaczy, że wiodła życie rozwiązłe! Słyszę śmiech i oklaski dla Hermiposa we wszystkich przybytkach rozpusty. Bo najgorszej ladacznicy nie śmiałby on przed was sprowadzić i oskarżyć, gdyż rzekłaby wam tylko: takie jest moje zajęcie — i musielibyście ją uwolnić. A czy kobieta myśląca swobodnie może powiedzieć sądowi: takie jest moje zajęcie? Bynajmniej. Rozpusta bowiem stanowi zawód uprawniony, filozofia — nie. Hetera, któraby zniszczyła całą młodzież grecką — urągałaby wszystkim sądom, podczas gdy filozofkę, rozmyślającą nad pochodzeniem gwiazd, na żądanie pierwszego lepszego wolno i należy ukarać śmiercią. W Atenach bezpieczniej szerzyć zarazę, niż naukę. Chociaż nietylko w Atenach... Każdy naród tłucze wielkich ludzi, jak orzechy, dla wydostania z nich ziarn, któremi się karmi. Niejeden już promień światła strzelił z ciemnic więziennych, niejedna wielka idea namaszczona została krwią męczeńską. Gdy geniusz odezwie się do ludzkości, ona mu naprzód odpowie klątwą, a później dopiero błogosławieństwem. Głupota włóczy się po utartym i strzeżonym gościńcu, mądrość przerąbuje sobie drogę przez gęsty i stary las, w którym ją napastują jadowite gady i drapieżne zwierzęta. Społeczeństwo zbudowane jest dla karłów, olbrzymy kaleczą sobie czoła o jego nizkie wiązania. Ażeby zaś nie uszkodzili i nie rozbili tej budowy, trzeba ich powalić i skrępować lub odciąć im głowy. Wy właśnie macie to uczynić z Aspazyą. Wyrosła w Atenach kobieta — olbrzym, która nie mieści się w tradycyjne komórki, która je rozpycha i łamie, który ponad tłumem wznosi się jak palma ponad krzewami, zrąbcie ją lub zetnijcie wierzchołek, skoro tego żąda Hermipos, a prawo pozwala. Ale nie mniemajcie, że wasz topór święty, on tylko ciężki i ostry. Gdyby go trzymały pokolenia, żyjące przed tysiącem lat, spuściłyby go niezawodnie na wasze szyje, bo bylibyście dla nich bezbożni i niemoralni; jeśli go zaś ujrzą w waszych rękach pokolenia, które za tysiąc lat żyć będą, nazwą was mordercami. Z nietykalnych wierzeń pradziadów my dziś szydzimy, a naszych nietykalnych prawd prawnukowie również nie oszczędzą. Przy naszych bowiem słupach granicznych świat w rozwoju nie zatrzyma się, lecz wywróci je, pójdzie dalej i zatknie sobie nowe. Czy zaś możecie być pewni, że za wami kończy się postęp myśli ludzkiej, że te zasady, za które sądzicie Aspazyę, nie będą wyznawane powszechnie? Jeśli wasz wzrok sięga aż do ostatnich kresów istnienia świata i widzi, że wasza wiedza, wasza wiara przetrwa wszystkie burze i wszystkie przewroty w wiecznej niezmienności, zabierzcie mężowi żonę a dzieciom — matkę i poświęćcie ją na ofiarę swym bogom. Ale jeżeli w sumieniu waszem utaiła się najmniejsza wątpliwość, posłuchajcie jej przestrogi, ażebyście płaszczem sprawiedliwości nie okryli zbrodni. Niech wam uczciwe serce da dobre natchnienie, niech wam jasny rozum da mądrą radę, niech wasz wyrok będzie słowem prawa. (schodzi z mownicy, zbliża się do Aspazyi i całuje ją). Żono droga! Potwarz nas rozdzieliła, ale wyrok złączy i padnie na dwoje.
Archont. Rozprawa sądowa zamknięta. Przysięgli złożą uniewinniające gałki białe w urnę prawą, a potępiające czarne w lewą. (przysięgli w znacznej większości napełniają urnę prawą — kilku lewą).
Metronomos. Głosowanie skończone.
Archont (zajrzawszy w obie urny). Liczenie gałek zbyteczne. Wyrokiem sądu oskarżona Aspazya uznana została niewinną.
Perykles To głos tego samego narodu, któremu służyłem! (Sofokles, Sokrates i Protagoras otaczają rozrzewnieni Aspazyę, do której stóp rzuca się i całuje jej kolana gromadka młodych niewolnic).
Kilku obywateli (chwyciwszy Hermiposa). Pod sąd oszczercę!
Aspazya (wyjmuje sztylet i rzuca Hermiposowi). Mnie już niepotrzebny, ale może jemu się przyda.
Protagoras. Do krajania chleba zarobionego hańbą.

(Zasłona spada).


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Aleksander Świętochowski.