Pisma IV. Utwory dramatyczne/całość

<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Świętochowski
Tytuł Pisma IV. Utwory dramatyczne
Wydawca G. Gebethner i Spółka
Data wyd. 1899
Druk W. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Kraków, Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron


Aleksander Świętochowski




Pisma
IV
Utwory dramatyczne




Kraków
G. Gebethner i Spółka
Warszawa — Spółka Nakładowa





kraków. — druk w. l. anczyca i spółki.





PIĘKNA.
DRAMAT W CZTERECH AKTACH.
separator poziomy
Sie tanzt mich rasend — ich werde toll —
Sprich Weib, was ich dir schenken soll?
Du lächelst! Heda! Trabanten! Läufer!
Man schlage ab das Haupt dem Täufer!
Heine.



OSOBY:

EMILIA BOSŁAWSKA, lat 22.
ZYGMUNT jej mąż » 32.
IRENA jego siostra » 23.
JANUSZ hr. BOGÓJ » 60.
RYSZARD jego syn » 30.
ZENON BIEBRZA » 50.
HENRYK MŚCICH » 25.
GRACYAN DĄBEK » 35.
Teresa jego siostra » 24.
HALINA służąca » 30.
(Rzecz się dzieje współcześnie w Krakowie).





AKT I.
(Do salonu lewą od widzów ścianą przytykająca cieplarnia, zapełniona grupami roślin i kwiatów. Na środku kląb z wazonów a naokoło niego sofki. W czasie odkrycia zasłony słychać dobiegające z za sceny dźwięki walca).
SCENA I.
Ryszard i Emilia, później Irena.

Emilia (wbiegając z salonu pod rękę z Ryszardem). Ach, hrabio, ratuj mnie krzesłem, bo upadam, jak zmęczona fryga. Pan w tańcu nienasycony... (siada przy kląbie).
Ryszard (siadając obok niej). Panią. (wchodzi Irena i staje niepostrzeżona za nimi).
Emilia. Jak tu wybornie, chłodno...
Ryszard (nachylając się do Emilii). I pusto — dodam dziękując przypadkowi od siebie.
Emilia (wesoło). I nudno — dodamy za chwilę, skarżąc się oboje.
Ryszard (j.w.). Ja skarżyć się nie będę, jeśli zostaniemy tu tylko oboje.
Emilia (spostrzegłszy stojącą za nimi Irenę). I owszem. Zostaniecie oboje: pan z Irenką. (śmiejąc się wybiega szybko do salonu).

SCENA II.
Ryszard i Irena.

Irena. Co to znaczy?
Ryszard (lekko zmieszany). To, że pani wchodzi właśnie w tej chwili, kiedy ośmieliłem się żałować, iż pani tu nie było.
Irena (z ironią). Pan ośmieliłeś się, ale nie na to.
Ryszard (grzecznie). Dla dogodzenia pani gotów jestem nawet tego się zaprzeć, chociaż tylko póty, póki pani Emilii nie będę mógł powołać na świadka. Ale czy bratowa pani jest szczera i domyślna?
Irena. O, tak domyślna, że jeśli nawet nie mówiłeś pan z nią o jakimś śmiałym zamiarze, aby go do czasu ukryć, to dla pańskiej pewności za mało.
Ryszard. Prawda. Piękna kobieta jest jasnowidzącą.
Irena. Chyba dlatego, że widzi jasność nawet tam, gdzie jej niema.
Ryszard. Nie: dlatego, że milczenie rozumie i odrazu wie, jakie uczucia budzi.
Irena. I jakież to mianowicie budzi w panu?
Ryszard. Trudniej dla mnie odpowiedzieć, niż dla pani zgadnąć, tem bardziej, że pewnie domyślność jest w rodzinie pani familijną.
Irena. Przypominam panu, że jestem siostrą nie Emilii, lecz jej męża, którego chyba domyślnym pan nie nazwiesz.
Ryszard (wesoło). Czyż mogę o tem pokrewieństwie pamiętać, doświadczywszy tyle dobroci od niego i tyle złośliwości od pani!
Irena. Ale o tem pan pamiętaj, że i brat mój niezawodnie będzie złośliwym, jeśli pan nie przestaniesz zalecać się do jego... dobroci.
Ryszard. Ach, żałuję, że pani nie jesteś mężczyzną, bo bym panią za te słowa wyzwał.
Irena. Raczej ciesz się pan, bo bym pana z wyzwaniem uprzedziła.
Ryszard. Skoro jednak oboje musimy sobie tej przyjemności odmówić, to niechże przynajmniej wiem, dlaczego pani uważa mnie za gorszego, niż jestem? Czy pani jakie kłamstwo szepnęło, żem zdolny tylko do kuszenia żon?
Irena. O panu nawet kłamstwo nic mi nie szeptało, i wcale nie sądzę, żeś pan zdolny do kuszenia tylko żon.
Ryszard. W każdym razie raczyła pani dziś z bratową zaszczycić nasz dom po to jedynie, aby mnie ukarać?
Irena. Przedewszystkiem po to, ażebyś pan wyprowadziwszy bratowę dla ochłodzenia po tańcu, nie potrzebował dziękować przypadkowi, że w tej cieplarni pusto.
Ryszard. Jeśli przymioty pani są w należytym komplecie, to spodziewam się, że obok czujnego słuchu posiadasz pani dyskrecyę.
Irena. Na usługi tajemnicom godziwym.
Ryszard. Przez Boga, czemu pani chcesz koniecznie usmolić moje intencye, kiedy one doprawdy są bardzo czyste! Piękność, jak geniusz, nie podlega prawom wyłącznej własności. W Paryżu, w szkole dobrego tonu, wszyscy głośno i cicho powtarzają za którymś ze swych pisarzy, że mąż, monopolizujący swoją żonę, jest burzycielem porządku publicznego. Cóż więc dziwnego, że ja z taką piękną żoną rozmawiam chętniej, niż...
Irena. Dość, panie hrabio — nie ucz mnie swej filozofii: bo co przestaje być dziwnem dla pana, to zaczyna niem być dla mnie.
Ryszard. Trochę mniej uprzedzenia a zejdziemy się łatwo: dziś oburzasz się pani na hołdy składane mężatkom, a gdy sama pani mężatką zostaniesz, zaręczam...
Irena. W komplecie moich przymiotów brak pobłażliwości dla pańskich zaręczeń (oddala się).
Ryszard (pospieszając za nią). Dokąd pani idziesz?
Irena. Zawiadomić brata, że...
Ryszard. Że?...
Irena. Bawimy tu za długo.
Ryszard (kłaniając się). I że panią zniecierpliwiły moje (z naciskiem) żarty.

Irena (zdziwiona). Żarty?
SCENA III.
Ciż, Zenon i Janusz.

Janusz (wchodząc wesoły pod rękę z Zenonem). A co? Gdy kobieta zniknie, najlepiej szukać, gdzie on się podział.
Irena (spostrzegłszy Zenona, biegnie do niego uradowana). Pan Zenon! Nikt pana serdeczniej ode mnie nie wita.
Zenon (do Ireny). Kocha, kto poznaje (podając rękę Ryszardowi). Czy pan tak schowałeś tu pannę Irenę że ledwie ją odnalazłem?
Ryszard. Broń mnie Boże od takiego świętokradztwa.
Zenon (żartobliwie). Bo w takim razie musiałbym ostrzedz pana, że od dziś trzeba przy tej pani liczyć się ze mną.
Janusz. A do dziś — ze mną.
Irena (do Janusza). Niestety, syn pański dotąd przy mnie z nikim się nie liczył.
Ryszard. Co najmniej — z sobą.
Irena. To tylko panu wystarczało. (do Zenona) Cóż nam pana tak niespodziewanie wraca?
Zenon. Tęsknota.
Irena. A przecie zapewniasz pan w którejś ze swych powieści, że jest to uczucie małoletnich.
Zenon. Może też ja wobec pani jestem małoletni... I dowodów na to by nie zbrakło. Bo dla czegóż skróciłem swój pobyt za granicą o kilka miesięcy a przyjechawszy dziś wieczorem i nie zastawszy państwa w domu, aż tu przybiegłem? Czyż to nie dowody tęsknoty, chociażby tylko nauczyciela za swoją kochaną uczennicą?
Irena. Żartuj pan, ile chcesz, aby między nami.
Janusz. Jeśli rzeczywiście jesteś, panie Zenonie, dobrym nauczycielem, to naucz mnie swojej sztuki zalecania siwych włosów płci pięknej. Dziesięć lat wprawdzie jestem od ciebie starszy, ale od dwudziestu już zabdykowałem...
Irena. Na rzecz syna, który koronę zalotów w pańskim rodzie zdobi wielką chwałą.
Ryszard. Niezasłużoną jednak u pani.
Janusz. Brawo! Honor dowcipu Bogojów ocalony.
Irena (do Janusza). Niepotrzebnie pan hrabia o ten honor się lękał: syn nigdy w oczach ojca nie przestaje być dowcipnym.
Zenon. Po ojcowskiem teraz kolej na moje nauczycielskie brawo.
Irena (do Zenona). Ale pan prędko od nas nie uciekniesz?
Zenon. Nie prędzej, aż jak lokomotywa węglem naładuję swoje serce do nowej podróży przyjacielskiemi uczuciami.
Janusz. Tylko zbyt go nie ogrzewaj, bo możesz siebie i pannę Irenę wykoleić.
Ryszard (do Ireny). Ja panią będę w rozpędzie hamował z obowiązku wzajemności.
Irena. Naprzód siebie z obowiązku sumienia. (do Zenona). Podaj mi pan rękę, przejdźmy się, bo czuję ból w skroniach i chciałabym się wykoleić... z naszej rozmowy. Panowie mi pozwolą zabrać na chwilę pana Zenona?
Janusz. Wolny, pani dobrodziejko, wziąć go można nawet do śmierci. (Irena z Zenonem odchodzą w głąb’ sceny).

SCENA IV.
Janusz i Ryszard.

Ryszard. Szpetna i zła jak pokrzywa. Zauważyłeś ojcze pazury tej uczonej sowy?
Janusz. Zauważyłem mój sokole. Nie wszystkie dadzą się brać łatwo, jak kuropatwy.
Ryszard. Ha, ha, ha — ja miałbym robić zamach na tę Wenus brzydoty?
Janusz. Kaprys.
Ryszard. Śliczny kaprys — łowić w sidła żaby. Gdyby nawet zwycięstwo nad sercem panny Ireny było jedyną cnotą, zdolną mnie ocalić na ostatecznym sądzie, wyrzekłbym się zbawienia wiecznego. Mam lat trzydzieści; w tym wieku kobiety są jeszcze bardzo ponętne, a cóż dopiero mężczyźni!
Janusz. To też pewnie jesteś ponętnym dla niej.
Ryszard. Szczerze mówiąc, troszkę się o to starałem, tylko w innym celu. Z początku łykała pochlebstwa jak struś gwoździe, ale żadnego strawić nie mogła. Powiedziałem jej nawet kilka wonnych grzeczności, któremi odurzyłbym najnieczulszego szyldwacha, a nie mogłem uśpić tej nieproszonej małżeńskiego szczęścia placówki.
Janusz. O cóż tobie idzie?
Ryszard. O to, żeby nie chciała być cieniem swej bratowej, kiedy jest od niego brzydszą.
Janusz (poważnie). Nie rozumiem.
Ryszard. Znać, że ojciec dwadzieścia lat temu abdykował.
Janusz (zdziwiony). Czy może skradasz się do żony Zygmunta?
Ryszard. Dotąd daremnie.
Janusz. I mnie śmiesz to mówić?
Ryszard. Wolę, niż jej mężowi, tembardziej, że pewnie ojciec nie jesteś moim współzawodnikiem.
Janusz. Ale jestem twoim ojcem i więcej mam lat uczciwego życia, niż ty do kąsania mnie zębów.
Ryszard. Szkoda, że to przypomnienie słyszę tak późno.
Janusz. Nie było ono potrzebnem, póki nie groziłeś sławie żony człowieka, którym się w młodości opiekowałem i którego dziś prawie za syna uważam.
Ryszard. On też, jako bratu, winien mi połowę swego szczęścia ustąpić.
Janusz (rozdrażniony). Chcesz przede mną się popisać ze swym dowcipem, jak paw z ogonem?
Ryszard. Dla tego, ojcze kochany, że popis dowcipu Bogojów zawsze ci przyjemność sprawia. Zresztą, wrócę chętnie do najpotulniejszej synowskiej pokory, tylko zechciej mi ojcze powiedzieć, jakie owoce na drzewie żeńskiego rodu nie są dla mnie zakazane? Bo dotąd sądziłem, że nie wolno mi starać się tylko o panny...
Janusz. O panny? Kto ci bronił?
Ryszard. Ty, ojcze, klnę się na pannę Teresę.
Janusz. Przypadek wyjątkowy. Ludzie twego pochodzenia nie mogą zapominać, co winni przodkom...
Ryszard. I żydom, którym dług wprzód spłacić trzeba, bo się upomną, gdy tymczasem przodkowie poczekają. Że zaś pierwszy obowiązek pilniejszy, a panna Teresa do spełnienia go pomoże, wiesz dobrze ojcze z kłopotu, z którego cię kasa jej brata wyratowała i z powróconego kredytu, jaki nam zapewnia w Izraelu pogłoska o moim przyszłym z tą kasą związku.
Janusz. Ja tej pogłoski nie puszczałem.
Ryszard. Aleś z niej, ojcze, korzystał i jeszcze korzystasz.
Janusz. Bez cudzej szkody. Co pożyczyłem, oddam, a umierając, z pewnością zostawię ci dosyć...
Ryszard. Familijnych tytułów, których nikt mi nie wymieni na guldeny. Po co mam przechowywać mój rodzinny klejnot bez oprawy, kiedy mi go panna Teresa osadzi w złoto?
Janusz. A wiesz ty, z jakiej ono rudy wytopione?
Ryszard. Wiem i nie czuję do niego odrazy. Ojciec mojej przyszłej żony garbował skóry dębem, ja wygarbuję nazwisko jego córki Bogojem.
Janusz (pognębiony). Boże, zamknij mi oczy przed chwilą tej hańby! (do Ryszarda) Rób, jak chcesz, tylko mi o tem nie mów, bo na osłodę przykrej myśli o twym gorszącym związku nie będę miał nawet tej pociechy, żeś go zawarł z miłości.
Ryszard. Nie inaczej. Byłbym odrazu do niej się przyznał, gdybym wiedział, że ona będzie dla ojca osłodą.
Janusz. Czyż nie mogłeś pokochać innej, młodszej, piękniejszej...
Ryszard. Owszem, dla zobojętnienia się do panny Teresy, pokochałem inną, młodszą, piękniejszą...
Janusz (uradowany). Kogo?
Ryszard. Panią Emilię.
Janusz (wzburzony). Ryszardzie!... gdzie twój wstyd? (wbiega Teresa).

SCENA V.
Ciż i Teresa.

Teresa (do Ryszarda). Hrabio, do mazura proszę. Co pan tu robisz?
Ryszard. Wstyd swój odbieram od ojca, który mi go odjął za to, że chciałem panią prosić o...
Janusz (zbliżając się z udaną wesołością do Teresy). O przetańczenie tego mazura z nim wtedy, kiedy ja sobie tego życzyłem. A ponieważ nie mogłem skłonić go zgodą, usuwam siłą (podaje rękę Teresie) i błagam panią o zapisanie mnie na wszystkie niezajęte numery dzisiejszych tańców.
Teresa (do Ryszarda, odchodząc z Januszem). I pan pozwoliłeś wyprzedzić się ojcu?
Ryszard (idąc za niemi). Zato nikt mnie już nie uprzedzi w zapisaniu się u pani na pierwszy numer (do ojca półgłosem) hipoteki. (do Zenona, który, spacerując z Ireną koło kląbu, mijał go) Tak dziś zaśpiewałem ojcu, że cały wieczór z tą wroną tańczyć będzie (wychodzi).

SCENA VI.
Zenon i Irena.

Zenon (przechodząc z Ireną przodem sceny). Czy panna Teresa wchodzi w rachubę obu tych panów?
Irena. Syn kłamaną czułością maskuje miłość dla jej posagu, a ojciec — wzgardę dla jej pochodzenia. Stary jest zbyt dumnym arystokratą, ażeby mógł się zgodzić na synowę, która ma garbarską kadź w herbie, a jednocześnie zbyt zrujnowanym, ażeby zerwać stosunek, który mu wyświadcza wielkie pieniężne usługi.
Zenon. Nie wiedziałem.
Irena. Panna Teresa, jako domniemana pani Bogój, jest niewidomą poręczycielką niepewnych dziś hrabiowskich wekslów, jej zaś brat wybawicielem Bogojów z żydowskiej niewoli.
Zenon. Jakże, według pani, ta komedya się skończy?
Irena. Małżeństwem. Gdy dłużnicy wystawią pana Ryszarda na licytacyę, panna Teresa tanio go kupi.
Zenon. Jeśli brat na to pozwoli.
Irena. Pozwoli, bo sam teraz pobłażania potrzebuje. Patrz pan... (usuwają się wgłąb sceny; wchodzi Emilia z Gracyanem).

SCENA VII.
Emilia i Gracyan.

Emilia. Wolałabym poczekać, aż pańska żona z zagranicy wróci.
Gracyan. Nie miałbym nic przeciwko temu, gdybym o przybycie do nas prosił panią w imieniu mojej żony.
Emilia. Kto z Irenką rozmawia?
Gracyan. Przyjaciel pani męża, powieściopisarz, pan Zenon...
Emilia. Ach, to on. Nie przedstawił mi się...
Gracyan. Dopiero co przybył. Nieciekawy.
Emilia. Dla pana. Więc jutro mamy koniecznie jechać na wieś do państwa? Cóż powie na to pańska żona, żeśmy nie wstrzymali się z wizytą do jej przybycia?
Gracyan. Mnie usprawiedliwi urokiem pani, a panią moim podziwem.
Emilia. Czy panu godzi się w ten sposób do mnie mówić, mając piękną żonę?
Gracyan. Godzi się wszystkim, którzy poznali panią.
Emilia. W każdym razie ją pan kochasz?
Gracyan. W tej chwili nie pamiętam nawet, że — muszę.
Emilia. Zuchwały pan jesteś jak pieniądz.
Gracyan. A chciałbym być, jak on, szczęśliwy. Pani się śmieje?
Emilia. Śmieję się z tego, że pan, mając pieniądze, nie czujesz się jednak szczęśliwym.
Gracyan. Bo nie mam wszystkich.
Emilia. Jakie istnieją? Więc i moich?
Gracyan. Tak pani. Jeśli doznaję kiedykolwiek pragnienia władzy lub miłości, to pragnę tylko być bogatszym od każdego, kto mi rękę podaje lub cofa. Pieniądz jest szczęśliwym, niezwyciężonym, jedynie sobie uległym. Dlatego też póki jeden grosz pozostaje w cudzych rękach, człowiek znający wartość pieniędzy, nie może być zupełnie zadowolonym. Gdybym zdołał w jednym gmachu zgromadzić całego świata mienie, posiadłbym całego świata wolę. Wtedy stanąłbym przed drzwiami mojego skarbca i spokojnie czekał przyjścia z prośbą tych, których wszystkie potrzeby mógłbym zaspokoić i całą wdzięczność zakupić. I pani byś wtedy do mnie przyszła...
Emilia. Po to chyba, ażeby panu powiedzieć, że napróżnobyś przed swym skarbcem na moją wdzięczność czekał.
Gracyan. Nie. Kobieta piękna nie żyje bez przyjemności i nie umiera, mogąc je pozyskać. Więc i pani nie wzgardziłabyś pieniądzem, skoro on tylko przyjemności daje. Zresztą, po co przypuszczenia nieprawdopodobne? Weźmy jedno z prawdopodobnych. W tej cieplarni jest kilkadziesiąt lichych roślin, do których przez brudne i potłuczone szyby nawet słońce zajrzeć nie może. Wyobraźmy sobie, że zamiast tych nędznych krzewów rosną tu pyszne afrykańskie palmy i pomarańcze, że pomiędzy niemi biją fantastyczne wodotryski, że obecnie przez kryształowy dach i ściany niebo patrzy na nas milionem swych brylantowych oczu, że naokoło widnokrąg, sztucznem światłem rozwidniony, rozdziera cienie nocy, że zdaleka rzewne tony muzyki płyną rozmarzone wśród ciszy i że to wszystko składa hołd pani...
Emilia (lekko uniesiona). Prawda, zatonąć w takim uroku... (opamiętywając się) Fe, pan jesteś poetą najprozaiczniejszej rzeczy, pieniędzy.
Gracyan. To jest wszechmocy, swobody i nieograniczonego upojenia. Dla mnie poezyą jest siła i rozkosz. Pieniądz jest nawet miłością, a w każdym razie jej mową. Gdy ktoś budzi i zaspokaja wszystkie pragnienia, czujesz pani, że cię kocha; gdy je bezsilny usypia i nie zadawala, widzisz pani tylko, że wzdycha. Miłość bez pieniędzy jest niemą wymową. Ja umiem kochać kobietę jedynie zbytkiem, nieustanną rozkoszą...
Emilia. Pan mówisz o swej żonie?
Gracyan. Ja mówię o mojej miłości.
Emilia. Nie rozumiem znaczenia tej poprawki.
Gracyan. Zaraz ją pani dowodem wyjaśnię. Dla męża pani założę u siebie botaniczny ogród, ażeby miał gdzie robić swoje doświadczenia, których dziś z braku środków...
Emilia. Będzie to dowód miłości pańskiej dla mego męża.
Gracyan. Gdy i pani ten ogród odwiedzać zechce, postaram się przekonać, że wszyscy tak mniemać powinni, prócz... pani.
Emilia (wesoło). Nie bądź pan szatanem, bo ja przez opór zostanę aniołem.
Gracyan. Wtedy ja do pani modlić się zacznę (odzywa się muzyka).
Emilia. Tylko nie zaraz, bo mój kontredans się zbliża.
Gracyan. Z kim?
Emilia. Z hrabią Ryszardem.
Gracyan. Tylko ze mną.
Emilia. Potem.
Gracyan. Teraz, albo z nikim.
Emilia (odchodząc). Przekonaj pan o tem nie mnie, lecz mego tancerza.

Gracyan. Przekonam (wychodzi za Emilią).
SCENA VIII.
Zenon i Irena.

Irena (wychodząc z Zenonem z głębi sceny). Przecież niepodobna, ażeby i ten występował do miłosnego turnieju przed Emilią.
Zenon. Czemu nie? Jako żonaty mniej ma do tego prawa, niż młody hrabia, ale zato może więcej śmiałości.
Irena. Szczęściem, że Emilia będzie umiała w potrzebie opędzić się od tych natrętnych owadów.
Zenon. Tylko czy opędzić się od nich zechce?
Irena. Pan jej nie znasz.
Zenon. Ale ją widziałem.
Irena. To dosyć?
Zenon. Dla poznania kobiet bardzo wiele.
Irena. Co pan masz jej do zarzucenia?
Zenon. Piękna.
Irena. Wada niewielka.
Zenon. Jak kiedy. Jeśli o to idzie, ażeby bratowa pani wszystkim się podobała, piękność jej nie zawiedzie; ale jeśli o to, ażeby się wszystkim oparła, ta wada jej nie uchroni.
Irena. Panie, ona kocha swego męża!
Zenon. Ale ją wielu kochać będzie. Bóbr, moja pani, ginie przez to, że ma piękne futro, a kolibr przez to, że ma piękne pióra. Odziej pani jednego skórą kota a drugiego opierzeniem wróbla, oba będą mogły bezpiecznie biegać po wszystkich naszych gościńcach. Podobnie z kobietą. Kto ją chce ubezpieczyć, niech ją, jeśli urodziła się piękną, w kolebce okaleczy i zeszpeci. Brzydota jest dla niej najpewniejszą kartą wolnego przejścia przez życie.
Irena. Co pan mówisz?
Zenon. To, o czem pani sama się przekonasz, gdy dłużej żyć będziesz. Przeciwko kobiecie pięknej wszyscy spiskują, a najbardziej ci, którzy ją wielbią. Wabiona wszelkiemi ponętami i sidłami przez rozum, miłość, bogactwo, znaczenie, obłudę, musiałaby mieć nieczułość skały, ażeby uniknąć rozstawionych na nią sieci. Znałem matkę pani Emilii. Uczciwie wychowana przechodziła potem wszystkie męczarnie i próby, ażeby donieść do grobu swą cnotę, którą mimo wysiłków i przywiązania do męża w połowie drogi swego życia straciła. Nigdy nawet myślą nie potępiałem jej za to, bo widziałem jej walkę i niemoc. Kto językiem dzisiejszego obyczaju powiada, że kobieta piękna uszlachetnia mężczyznę, ten do jego serca nigdy nie zajrzał. Ona go naprzód znieprawia, a potem staje się ofiarą jego nieprawości. W jej czarujących oczach dostrzeże on wszystkie uroki, prócz uroku cnoty.
Irena (błagalnie). Panie drogi, na litość, ratuj Emilię, przypomnij jej obowiązki!...
Zenon. Byłoby to dziś równie skutecznem, jak przypomnieć jej lunacye księżyca. Na dowód sprobuj pani sama tego środka.
Irena. Więc nie ma żadnego sposobu?
Zenon. Przynajmniej ja go w tej chwili nie widzę. Kobiety brzydkie, proszę pani, mają zwykle zupełną świadomość tego, co robią, piękne — tego tylko, co zrobiły. Emilia, o ile z listów pani przekonałem się, sprawdza tę regułę. Mimo całej inteligencyi i przytomności umysłu ulega pokusom bezwiednie. W składanych jej hołdach nie widzi sideł, tylko należne lub bezinteresownie ofiarowane przyjemności. Jeśli czasem spostrzeże, iż się zsuwa po spadzistej pochyłości, to niezawodnie sądzi, że nazad równie łatwo cofnąć się może. Upomnij ją pani dziś, ona się spyta: za co? Dotąd nic złego nie popełniła a naszej pewności, że je popełni, sama nie czuje. Musi więc wprzódy coś takiego zrobić...
Irena. Wtedy będzie czas na kazanie a wcale nie na ratunek.
Zenon. Właśnie o to idzie, ażeby ją powstrzymać w tej chwili, kiedy, strąciwszy innych w przepaść, sama dopiero zechce się w nią rzucić.
Irena. Dla czego ma innych koniecznie strącać?
Zenon. Pani kochana, pogódź się raz z tą myślą, że piękna kobieta, jak okrutna bogini, karmi się ofiarami i w kole swych stosunków szerzy pożary. Bratowa pani niejedno serce na popiół spali, a wiesz pani, po co ja głównie przyjechałem? Ażeby jej wyrwać jedną ofiarę...
Irena (z boleścią). Henryka! Dotąd jeszcze nie wiem, choć panu już o przeczuciach moich pisałam. (po chwili) Ha, trudno! Ocal pan przynajmniej sobie siostrzeńca, jeśli nie będziesz mógł mnie narzeczonego. Pójdę, jeszcze raz przypatrzę się Emili, czy ona dla mnie i dla Henryka tak straszna (wychodzi).
Zenon (sam). Zobaczysz tylko, że piękna (wchodzą Ryszard z Gracyanem, nie widząc Zenona, którego środkowy kląb zasłania).

SCENA IX.
Ryszard, Gracyan, później Zenon.

Gracyan. Człowiek, panie hrabio, jest zwykle odważnym z musu, a niekiedy z własnej woli. W tym ostatnim wypadku ja właśnie dziś po raz pierwszy się znajduję. Jeżeli pan żądasz ode mnie satysfakcyi za spór o tańczenie z panią Emilią, dam ich tysiąc i nie przyrzeknę poprawy.
Ryszard. Wierzaj pan, że mnie to zapewnienie nie przeraża. Jednak ponieważ pani Emilia, dla uniknienia awantury, ze mną tańczyć nie mogła, a z panem nie chciała, więc ja nie mam do pana tak wielkiej pretensyi, ażebym jej zapomnieć nie mógł. Idzie mi o coś zupełnie innego. Pan oświadczyłeś się z chęcią założenia botanicznego ogrodu dla męża pani Emilii.
Gracyan. I jutro roboty zacznę.
Ryszard. Nie mógłbyś pan zrzec się tego?
Gracyan. A to z jakiej przyczyny?
Ryszard. Z bardzo prostej. Jak panu wiadomo, ojciec mój opiekował się profesorem Bosławskim, który jest synem naszego oficyalisty, pomógł mu do uzyskania katedry w uniwersytecie i tak się do niego przywiązał, że chciałby sam wspierać go materyalnie w naukowej karyerze. Gdy pan założysz dla niego ogród botaniczny, ojcu mojemu sprawisz wielką przykrość, tem więcej, że oddawna tą myślą zajęty.
Gracyan. Chyba nie od zbyt dawna, bo gdy mu przed godziną o moim zamiarze mówiłem, wcale o swoim nie wspomniał.
Ryszard. A jednak zaręczam, że gdy pan ustąpisz, również od jutra ogród urządzać zacznie.
Gracyan. Najlepiej urządźmy dwa, niech profesor wybierze sobie lepszy.
Ryszard. Po co ktoś ma darmo się rujnować i wysilać na pokonanie współzawodnika?
Gracyan. O mnie pan bądź spokojny; ja nie będę potrzebował ani się rujnować, ani wysilać na pokonanie panów.
Ryszard. Jakkolwiek masz pan dużo do wyrzucenia guldenów, wszystkie chybić mogą. Bo proszę nie zapominać, że dla profesora Bosławskiego wygodniejszym będzie nasz ogród w mieście, niż pański na wsi.
Gracyan. Mila drogi, w karecie — to przeszkoda drobna.
Ryszard. Przeciw uporowi upór. Spotkasz pan z mojej strony przeszkodę większą — mówię szczerze.
Gracyan (lekceważąco). Eh, nie spotkam żadnej, jeśli na nią nie dam pieniędzy.
Ryszard (podrażniony). Nadużywasz pan praw swego wierzycielstwa.
Gracyan. Nie nadużywam, bo, jak pan wiesz, pożyczam nawet bez procentu.
Ryszard. Owszem, pobierasz pan od nas lichwiarski, tylko nie w pieniądzach, lecz w cierpliwej grzeczności.
Gracyan. Naśladuję pana i mówię równie szczerze.
Gracyan. Więc dobrze, załóżmy dwa ogrody.
Gracyan (z ironią). Ja dla męża, a pan?
Ryszard. Cóż to za pytanie?
Gracyan. Szczere.
Zenon (który w czasie ostatnich słów zbliżył się niepostrzeżony). Nie kłóćcie się panowie, bo ktoś trzeci z tego skorzysta. Mogę być waszym rozjemcą?
Ryszard. I owszem.
Zenon (do Ryszarda). Daję więc panu głos.
Ryszard (do Zenona). Ojciec...
Gracyan. A właściwie syn...
Ryszard (nie zważając na Gracyana). Oddawna...
Gracyan. Mianowicie od pół godziny...
Ryszard. Powziął zamiar założenia botanicznego ogrodu dla profesora Bosławskiego.
Gracyan. Męża pięknej pani Emilii.
Ryszard. Taż sama myśl przyszła...
Gracyan. Wcześniej...
Ryszard. Panu Gracyanowi. Otóż pytanie, kto ma ustąpić?
Zenon. Pański ojciec, czy Pan Gracyan?
Gracyan. Nie, ja czy hrabia Ryszard.
Ryszard (do Gracyana rozdrażniony). W każdym razie hrabia Ryszard będzie ze swym ojcem po jednej stronie, a pan po drugiej.
Gracyan (do Ryszarda). W tej chwili przekonam pana, że hrabia Ryszard będzie po swej stronie bez ojca (wychodzi do salonu).

SCENA X.
Zenon i Ryszard.

Ryszard. Ach panie, jeśli ja tego wołu z pozłacanymi rogami dziś stąd nie wypędzę, to jutro założę bractwo cierpliwości. Przez całe życie nie potrzebowałem tyle zimnej krwi. Licho ojca skusiło wplątać się z nim w stosunki pieniężne, za które teraz znosić trzeba jego garbarskie zuchwalstwo. Jeszcze do tego wszystkiego pewnie ojciec wyprze się chęci założenia ogrodu.
Zenon. Dla czego?
Ryszard. Dla tego, że nigdy zakładać go nie myślał.
Zenon. Skądże pan...
Ryszard. Powiem panu otwarcie. Gracyan rzeczywiście pierwszy dziś oświadczył tę gotowość pani Emilii, ale że ja, znając jego zapały do profesorowej, odrazu dostrzegłem rachubę po za maską bezinteresownej usługi dla profesora, chciałem go odciągnąć od podstępnego zamiaru niby takimże dawniejszym zamiarem ojca.
Zenon. Którego pan pewnie nie uprzedziłeś?
Ryszard. Nie miałem czasu.
Zenon. Wpędziłeś się, hrabio, w przykrą pułapkę.
Ryszard. Liczę jeszcze, że mnie ojciec z niej domysłem wyratuje.
Zenon. I sam w gorszą wpadnie.
Ryszard. Jakto w gorszą? Bez wątpienia byłaby to dla niego ofiara ciężka, ale tam, gdzie idzie o dobro nauki, której jest mecenasem, i dobro człowieka, którego za syna swego uważa, nie powinien się przed takiem poświęceniem cofnąć. Zresztą wyznam panu, że czuję jakieś idealne przywiązanie do pani Emilii i nie chciałbym, ażeby ją pod uczciwymi pozorami bałamucił jakiś bezczelny dukat.
Zenon. A więc nauka, życzliwość dla profesora i idealne przywiązanie do jego żony — to panu każe usunąć Gracyana i założyć ogród botaniczny?
Ryszard. Dla czego dostrzegam w słowach pańskich pewne niedowierzanie?
Zenon. O, nie. Chciałem się tylko upewnić, czyś pan rzeczywiście trzy tak wzniosłe pobudki razem uczuł i pogodził.
Ryszard (podając mu rękę). Jeśli pan będziesz mógł być wyrozumiałym, ja będę, zwłaszcza co do jednej z tych pobudek, szczerszym. Ale później. Tymczasem pomóż mi pan.
Zenon. I mnie bardzo wiele zależy na tem, ażeby ów ogród botaniczny był w mieście: postaram się więc Gracyana od tego zamiaru odciągnąć, ale czy ojca pańskiego nakłonię?
Ryszard. To ja załatwię. Mam na niego w tym razie skuteczne lekarstwo. Chociażby się najbardziej upierał, gdy mnie zobaczy gruchającego do panny Teresy, zaraz zmięknie i na urządzenie ogrodu kości swoich przodków do cukrowni sprzeda, jeśli mu pieniędzy nie starczy.

SCENA XI.
Ciż, Gracyan i Janusz, później Teresa.

Janusz (wchodząc z Gracyanem). Tylko powodzenia życzyć mogę i bynajmniej przeszkadzać nie będę. Ale kto panu powiedział, że ja taki ogród założyć chciałem?
Gracyan (stając przed Ryszardem). Własny syn pański.
Janusz (zdziwiony). Ty, Ryszardzie?
Ryszard. Ja, ojcze kochany, bo kiedyś o tem mi wspominałeś a dziś albo nie pamiętasz, albo nie uważasz za stosowne wtajemniczać pana Gracyana w swoje zamiary.
Gracyan. Najmniej tego potrzebuję.
Janusz (do Ryszarda). Moje dziecko, chyba mnie źle zrozumiałeś. Wreszcie, po co się spierać? Czy my panu Bosławskiemu zrobimy wygodę, czy pan Gracyan — to wszystko jedno, a lepiej, że zrobi ten, kto łatwiej może.
Ryszard (do Gracyana). Odwołuję więc pretensye ojca i dla uratowania honoru mej pomyłki sam staję do współzawodnictwa z panem. Tymczasem idę przeprosić pańską siostrę, żem ją dla naszej sprzeczki opuścił (oddala się).
Janusz (zakłopotany). Albo ja wiem, może coś podobnego mówiłem...
Zenon. Gdyby tego było potrzeba, służyłbym panu hrabiemu za świadka.
Janusz. Jakto, że miałem taki zamiar?
Zenon. Sam od pana hrabiego słyszałem.
Janusz. Patrz pan dobrodziej, przysiągłbym, że mi się nawet nie śniło. Bądź co bądź, dziś tej myśli się zrzekam, chociaż wiem, że Ryszardowi przykro będzie... (spostrzega Ryszarda wchodzącego z Teresą). Jak panowie sądzą, ileby ta zabawka kosztowała?
Gracyan. Tysiące rubli.
Janusz (spoglądając co chwilę na Ryszarda z Teresą, przechadzających się w głębi). Fuj! za droga. Ale jeśli koniecznie potrzeba...
Gracyan. Cóż znowu? Przecież ja pana hrabiego wyręczam.
Janusz. Wolałbym Ryszarda nie martwić.
Gracyan. Pocieszy się łatwo czem innem.
Janusz (niecierpliwie). Właśnie nie chcę, ażeby się czem innem pocieszał.
Gracyan. Zatem?...
Ryszard (który zbliżył się, prowadząc pod rękę Teresę). Przy pannie Teresie już ledwo pamiętam o botanicznym ogrodzie.
Teresa (do Janusza). Pan hrabia powinien mi być za to bardzo wdzięcznym.
Janusz (zmieszany). O, nieskończenie jestem wdzięczny... (do Gracyana) Zgadzam się, ogród założę, bo dawno tę myśl miałem (odchodzi z Teresą i Ryszardem).
Gracyan (wołając za nim). Panie hrabio...
Janusz. Zgadzam się, mówię...

SCENA XII.
Gracyan i Zenon.

Gracyan. On ma młynek w głowie! Raz plecie tak, drugi raz inaczej. Może myśli, że ja będę zważał na jego zgodę? Rzadka naiwność! Im ciągle się zdaje, że mogą innym prawa dyktować i że każdy obowiązany jest jak zegarka radzić się ich woli. Będę miał wielką rozkosz dowieść, że mnie ta ich wola całkiem nie obowiązuje.
Zenon. Cóż pan zamyślasz uczynić?
Gracyan. Nie przypuszczasz pan chyba, że im grzecznie z drogi zejdę.
Zenon. To byłoby bardzo dowcipnem.
Gracyan (z ironią). A może jeszcze dowcipniejszem dać im pieniędzy?
Zenon. Bez wątpienia.
Gracyan. Ale nie mojego.
Zenon. Szkoda, bo pan nie upokorzysz hrabiów, jak na to zasługują. Przedewszystkiem profesor Bosławski, który jest silnie przywiązany do starego hrabiego, najlichszym jego darem nie pogardzi i żadnego od pana nie przyjmie, wiedząc, że się tem swemu dawnemu opiekunowi narazi.
Gracyan. Więc zdaniem pana, cóż mnie pozostaje, jeśli nie chcę zrzec się swego zamiaru?
Zenon (zniżając głos). Pozostaje panu tylko: zrzec się go pozornie, namówić hrabiów do przedsięwzięcia bardzo kosztownego, pożyczyć im trochę pieniędzy, a potem, gdy zabrną w kłopot, odmówić dalszego kredytu i zagrozić natychmiastową egzekucyą długu...
Gracyan (uradowany). Albo nawet go wyegzekwować i zmusić ich do zdania się na moją łaskę i niełaskę. Wyborny pomysł! Dziękuję panu za radę i proszę o tajemnicę (wbiega Ryszard).

SCENA XIII.
Ciż i Ryszard.

Ryszard (do Zenona). Profesor Bosławski poszukuje pana i chce przedstawić swojej żonie.
Zenon. Wprzódy załatwijmy rzecz pilniejszą. Pan Gracyan odstępuje panom pierwszeństwo założenia ogrodu.
Ryszard. Istotnie?
Gracyan. Tak. A nawet, jeśli będzie potrzeba, służę swoją pomocą, jak zawsze.
Ryszard (podając mu rękę). Czemu od tego nie zaczęliśmy! (spostrzega wchodzącą Emilię). Panowie, nie straćcie wrażenia, piękna do nas się zbliża.

SCENA XIV.
Ciż, Emilia i Zygmunt.

Emilia (idąc z mężem pod rękę i pokazując mu kwiaty w bukiecie). Ty wiesz nawet, z czego te kwiaty się składają, a ja wiem tylko, jak pachną. Ograniczoną masz żonę — prawda?
Zygmunt (wesoło). Rozumem kobiety jest jej piękność i z tej zasady jesteś dla mnie najrozumniejszą. Gdzie Zenon? A! (zbliżywszy się z Emilią do Zenona) Żona moja, kochany Zenonie, pragnie cię poznać i przypomnieć, że nie góra powinna przychodzić do Mahometa, ale Mahomet do góry.
Zenon (kłaniając się Emilii). Gdy jest pewnym, że góra czeka na przyjście Mahometa.
Emilia. Nawet wtedy, gdy nie jest tego pewnym.
Zenon. Wtedy stara się naprzód, jak ja względem pani, wynagrodzić sobie pewność zasługą.
Emilia. Za co panu mam być obowiązaną?
Zenon. Przed chwilą pogodziłem obu tych przyjaciół pani.
Emilia (idąc wraz z innymi do salonu). Nie dziękuję, bo bardzo moich przyjaciół sama godzić lubię.
Zenon. Będzie pani miała jeszcze tej przyjemności za dużo.
Zygmunt. Wart kary, kto wróży źle.
Ryszard. Podejrzliwie...
Gracyan. Dwuznacznie...
Zenon. A jednak prawdopodobnie. (wchodzą do salonu).

SCENA XV.
Zenon, Henryk, później Irena.

Henryk (ciągnąc za rękę Zenona). Poznałeś ją wuju, widzisz ten tłum wielbicieli, który pozrywawszy dawne związki, włóczą się za nią jak niewolnicy, posłuszni każdemu ruchowi jej spojrzenia! Jam także jej niewolnik, tylko może tysiąckroć więcej zdolny dla niej uczynić, niż inni. Niech zażąda światła z płomieni tego domu, bez namysłu go wraz z wami podpalę. Niech zapragnie... (wskazując do salonu). Patrz wuju na te dwie kobiety: zbrodnia nie mogłaby szpetniej wyglądać przy poświęceniu, jak moja narzeczona Irena przy Emilii! Potwór! Idzie tu... brr!
Zenon. Ty oszalałeś!
Henryk. Strzeż się wuju, ażebyś także przy niej nie oszalał! (wybiega).
Irena (wpadając). Co on tak wzburzony panu mówił?
Zenon. Jak zwykle: że panią kocha.

(Zasłona spada).
AKT II.
(Salon Bosławskich. Z lewej strony drzwi do pokoju Zygmunta i Emilii, z prawej do pokoju Ireny. Wprost wejście główne).
SCENA I.
Emilia i Irena.

Emilia (przypatrując się rozwiązanym kwiatom z bukietu). Nigdy po tańcu nie czułam się równie jak dziś zmęczoną. My, jak te na bal zerwane kwiaty: tyle duszy w zabawach tracimy z siebie dla cudzej przyjemności, że aż musimy zwiędnąć.
Irena (posępnie). I dla cudzej przyjemności uschnąć. Dokończ porównania, a będziesz miała przestrogę.
Emilia (wesoło). Jeszcze ona dla mnie przedwczesna i może wcale niepotrzebna. Biedne kwiatki, zupełnie omdlały. Serdecznie je kocham, bo wczoraj mnie swą wonią pieściły, a dziś, umierając, ostatniem tchnieniem żegnają. Gdyby ludzie jak one niewinnie się zalecali, możnaby wszystkim powierzyć serce bez bojaźni. Ale ludzie są podobno gorsi... Powiedz Irenko, ty przecież jesteś doświadczona i rozumna. Nic mówić nie chcesz?... Posłuchaj: czy nie doznałaś kiedykolwiek zadowolenia, przekonawszy się, że wszystkie barwy są równie ładne i że niema między niemi najpiękniejszej?
Irena. A jakież w tem może być zadowolenie?
Emilia. Jakie? Irenko droga, kiedyś ty się rodziła, chyba wszystkie Muzy z rozpaczy płakały.
Irena (z ironią). Nie żałuj ich, bo się wkrótce na uroczystości twoich urodzin zupełnie pocieszyły.
Emilia (zbliżając się do Ireny). Moja kochana, jak można być tak obojętną? Ile razy zwrócę ci uwagę na coś uroczego, albo dziwisz się mojej naiwności, albo pokazujesz niedopatrzoną przeze mnie brzydotę. (siada przy niej). Czy cię to czasem nie drażni, że promień słońca składa się z siedmiu kolorów? Tylko bez gniewu; nie bądź zwierciadłem, odbijającem wszystko w karykaturze i wyznaj otwarcie, nie widzisz w tem, jako kobieta, żadnej przyjemności, że możesz się ozdabiać rozmaitemi, zarówno pięknemi barwami, zamiast ciągle trzymać się jednej, najszlachetniejszej?
Irena. Skądże ci to pytanie do głowy przyszło?
Emilia (wesoło). O wyrodna niewiasto! Najważniejsze pytania przychodzą nam do głowy z naszej toalety. To naprzykład, jakiem cię dręczę, zawdzięczam tej błękitnej sukni, która mi dziś wybornie służy. Nie śmiej się filozofko. Natura dała ludziom na to uszy, żeby słuchali mężczyzn, a oczy, żeby widzieli kobiety. Musimy więc starać się o podobanie temu zmysłowi, który nas głównie sądzi.
Irena. Lepszą jesteś, niż się wydać pragniesz.
Emilia. To mnie tylko cieszy. Ale dlaczego jesteś pochmurzona? Czy cię godzina czekania na lekcyę z Henrykiem tak nuży?
Irena (niechętnie). Nie wiem.
Emilia. Przyznać się nie chcesz. Roztropna kobieta, mój aniołku, na żadną przyjemność nie czeka, tylko po każdej zaraz o inną się stara. Zamiast przez dwadzieścia godzin na dobę wyglądać Henryka, lepiej się czem innem bawić. Czas zbyt nas drogo kosztuje, ażebyśmy na tęsknotę godzinami tracić go mogły.
Irena. Traciłabym go latami, aby tylko jak najprędzej...
Emilia. Połączyć się z Henrykiem?
Irena. Umrzeć.
Emilia. Ach, nieznośna jesteś z tą swoją pogrzebową miną. Umrzeć... czy może dlatego zasłaniasz na cały dzień okna w swoim pokoju? Ze wszystkich ludzkich dziwactw najmniej pojmuję obrzydzanie sobie życia. Bo po co uparcie wynajdywać troski i przykrości, kiedy można znaleść zadowolenia i rozkosze? Po co, patrząc na człowieka, pamiętać o jego szkielecie, a zapominać o pokrywającem go ciele? Zatrzymywać się myślą przy tem, co rani, a omijać to, co goi — niedorzeczność, której nigdy nie popełniłam. Mam tak przezorne nerwy, że na smutek znieczulają się, a na przyjemność wrażliwieją. Dzięki tej naturze, wszystkimi jej zmysłami piję z życia słodycz bez żadnych gorzkich kropli, któremi znowu ty, Irenko, wyłącznie się karmisz.
Irena (ze smutnym uśmiechem). Karmię się tem, co mi w naszem wspólnem życiu pozostawiasz.
Emilia. Żart to, czy wyrzut?
Irena. Co wolisz.
Emilia. Wolę nadewszystko, ażebyś sama sobie nie dokuczała i nie podejrzywała wszystkich, że ci dokuczyć pragną. Idź moim śladem, a dojdziesz do mojego celu. I wtedy dopiero poznasz, moja trapistko, jak to błogo żyć wśród powszechnej przyjaźni, o ile rozkoszniej znaleść się w gronie kochających lwów, niż w gnieździe nienawistnych jaszczurek. Gdy na ulicy ktoś nieznajomy mile na mnie spojrzy, natychmiast dziękuję mu równie miłem spojrzeniem. Nie dlatego, ażebym w tym względzie czuła niedostatek, ale dlatego, że lubię poruszać się między przyjaciołmi. Zupełnem szczęściem byłoby dla mnie życie Ewy w raju, gdzieby najdziksze tygrysy przychodziły do mojej ręki jak jagnięta.
Irena. Szkoda tylko, że Ewa musiała poprzestać na jednym Adamie.
Emilia. Toby mnie wcale nie zasmuciło. Lubię towarzystwo mężczyzn, bo są; gdyby ich nie było, poprzestałabym, jak ona, na jednym moim Adamie. Bo idzie mi tylko o bezwyjątkową miłość wszystkiego i wszystkich, tak dalece, że jeśliby cały świat mnie pokochał prócz jednego człowieka, wytężyłabym wszystkie siły, ażeby i jego pozyskać dla siebie.
Irena (z goryczą). Mało dbając o to, że ten człowiek byłby całym światem dla mnie.
Emilia. Śmiej się z tego, mój aniołku. Przecież nie myślę odbierać ci Henryka, bo mam własnego męża, któregobym za nikogo nie oddała. Nie żądam od tego artysty nic więcej nad miłość.
Irena. A czegóż ja więcej nad to od niego żądam?
Emilia. Związku.
Irena. Więc ciebie ma kochać, a moim być mężem?
Emilia. I także cię kochać — to naturalne.
Irena (z goryczą). Dla żony naturalisty. Prawda.
Emilia (zdziwiona). Co ciebie rozdrażniło? Ach, żeby już ten Henryk raz przyszedł i bodajby dziś z tobą się ożenił. Nawet mu to powiem.
Irena (gorączkowo). Proszę cię — ani słowa.
Emilia. A to co znowu? I na niego się gniewasz? Pewnie za to, że od pewnego czasu blady, milczący, rozmarzony — jak na kochanka przystało. O, grymaśne dziecko! No, nie zasępiaj się i powiedz mi szczerze, co ci dolega?
Irena (boleśnie). Jakieś straszne przeczucie... Albo się dziś uspokoję, albo coś rozpaczliwego zrobię... Wierz mi, chciałabym umrzeć.
Emilia. A ja podobać się panu Zenonowi, który nas dziś odwiedzi.
Irena. Nawet jemu nie przebaczysz?
Emilia (śmiejąc się). Cóż z tego, że stary?
Halina (meldując). Hrabia Bogój.
Emilia. Ojciec — do pana?
Halina. Syn.
Emilia. Proszę.

Irena (odchodząc). Nie do mnie.
SCENA II.
Ryszard i Emilia.

Ryszard. Nie nazwie mnie pani natrętnym?
Emilia. Wolę — grzecznym.
Ryszard. I bezinteresownym, bo przychodzę do męża pani i w jego sprawie.
Emilia. Musisz mnie pan przekonać o tem. (siadają).
Ryszard. Chcę prosić pana Zygmunta, ażeby ludziom dał dokładny plan urządzenia ogrodu, o którym wczoraj mówiliśmy. Wszystko już gotowe — czeka tylko rozkazu.
Emilia. Wczoraj nie miałam sposobności powiedzieć, że pan jesteś bardzo dobry.
Ryszard. Tę cnotę, zwłaszcza w tym wypadku całkowicie zawdzięczam pani.
Emilia. Chyba raczej swojemu ojcu, od którego odziedziczyłeś pan gotowość do poświęceń dla nauki.
Ryszard.Gotowość do poświęceń dla pięknych kobiet — tak się we mnie nazywa matka wszystkich a więc i naukowych przymiotów.
Emilia. Panna Teresa musi być z tego bardzo zadowolona.
Ryszard. Wątpię, a nawet sądzę, że to jest jedyny powód jej niezadowolenia ze mnie.
Emilia. Przecież ta, której pan podobno jesteś gotów poświęcić nawet swoją osobę...
Ryszard. Do zaprzysiężenia przed ołtarzem pozorów takiej ofiary jeszcze bardzo daleko; tymczasem uważałbym sobie za czyn karygodny mówić dalej z panią o kim innym.
Emilia. Pan nie umiesz rozeznawać karygodnych czynów, skoro do nich nie liczysz tego pochlebstwa.
Ryszard. Jeśli kto zdoła powiedzieć pani jedno pochlebstwo, ja mu za nie całą wartością panny Teresy zapłacę.
Emilia. A ileż panna Teresa warta dla pana?
Ryszard. Dla mego ojca milion guldenów, bo to on ją oszacował i mnie narzucił.
Emilia. Przesada. Czy tak uległy ojciec mógłby panu kogoś narzucić?
Ryszard. Nasz świat ma niepojęte dla innych prawa, któremi najsłabsi ojcowie uginają najoporniejszych synów. Mogła pani to bez trudu odgadnąć, widząc mnie zmuszonego do stosunkowania się z jakimś panem Dąbciem i starania się o jego siostrę wtedy, gdy...
Emilia. Gdy?...
Ryszard. Nie pierwszy raz tego doświadczam, że kobiety piękne lubią torturować mężczyzn zbytecznemi pytaniami. Nie dość dla nich coś dobrze wiedzieć, potrzebują jeszcze toż samo wyraźnie usłyszeć.
Emilia (z zalotnym uśmiechem). Co?
Ryszard (z naciskiem). Niech pani poręczy bezpieczeństwo mojej szczerej odpowiedzi, mnie nie zbraknie do niej odwagi.
Emilia. Wierzę, bo w poręczonem bezpieczeństwie nie wiele jej potrzeba.
Ryszard (zapalając się). Zatem...
Emilia (przerywając). Zatem urządza pan botaniczny ogród dla męża.
Ryszard. I dla pani.
Emilia. Nie umiałabym z takiego ogrodu korzystać.
Ryszard. Nie umiałaby pani odwiedzać kwiatków, które umyślnie w jednej części ogrodu posadzić każę, ażeby pani obok męża również botanizować mogła?
Emilia. Masz pan ten zamiar? Doprawdy, to sztuka być tak bezinteresownym.
Ryszard. Niewielka, jeśli się opłaci przyjemnością częstego spotykania pani w naszym ogrodzie.
Emilia. W każdym razie widzę w panu serdecznego przyjaciela.
Ryszard. Pragnąłbym zasługiwać na to zawsze, gdyby nie nadzieja zasłużenia na coś więcej.
Emilia (podając mu rękę). Proszę być pewnym, że ani jednej zasługi pańskiej nie przeoczę. (słychać dzwonek).
Ryszard. Mąż pani.
Emilia (spoglądając na zegarek). Henryk na lekcyę do Irenki. Mąż jest w swoim gabinecie.
Ryszard (zdziwiony). W swoim gabinecie?
Emilia. Rozbiera truciznę strzał indyjskich, bo w uniwersytecie jakieś święto. A dlaczego pana to dziwi?
Ryszard. Sądziłem, że o tej godzinie jest na prelekcyi i dlatego nawet... może... w naszej rozmowie nie uwzględniłem troszkę jego obecności.
Emilia. Nie rozumiem pana. Alboż przy nim mówilibyśmy inaczej? (wchodzi Henryk).
Ryszard (powstając). Być może. Zapewnie niewolno panu Zygmuntowi przeszkadzać?
Emilia. Zastrzegł to sobie.
Ryszard. Więc niech pani raczy mężowi powtórzyć moją prośbę i wraz z nim lub bez niego obejrzeć swój przyszły ogródek. (podawszy rękę Emilii, kłania się Henrykowi i wychodzi).
Emilia. Jutro, bo dziś przecie będziemy u państwa Dąbków.

SCENA III.
Emilia i Henryk.

Henryk (z naciskiem). Z nim lub bez niego... Ach, nie przywitałem pani jeszcze... Czy ja go spłoszyłem?
Emilia. Kogo?
Henryk. Tego motyla, który spostrzegłszy mnie, stąd odleciał.
Emilia. Za wiele przypisujesz pan sobie grozy a jemu lękliwości.
Henryk. O, ja wiem, że on jest odważnym, skoro chce panią w swym ogrodzie zaaklimatyzować.
Emilia. Czy pan mnie chcesz nim, czy sobą nastraszyć?
Henryk. Nikim, pani. Ja tylko jestem tak rozdrażniony, że omal nie odczuwam każdego drgnienia światła. Zdaje mi się, że powietrze stężało, że je dla odetchnienia rozgryzać muszę.
Emilia. Naprzód siądź pan i wyspowiadaj mi się ze swego rozdrażnienia, a potem podziękuj mojej córeczce, że mnie nauczyła pobłażać grymaszącym dzieciom. (siada).
Henryk (smutnie). Dlaczego pani mnie nazywa dzieckiem?
Emilia. Dlatego, że bez przyczyny coraz bardziej targasz pan sobie nerwy.
Henryk. Bez przyczyny?
Emilia. W pańskiem zgorzknieniu nie widzę żadnej. Bo przecież Irenka pana kocha.
Henryk (siada). Wiem o tem i właśnie nasiąkłszy jej miłością, stałem się tak gorzki, że zaprawiłbym piołunem ocean, gdyby mnie w nim rozpuszczono.
Emilia. Wszakże pana nikt do związku z nią nie zmuszał.
Henryk. Chociażbym nawet na swoją obronę nie miał nalegań wuja Zenona, który mnie zamiast książki ze złoconymi brzegami ofiarował w nagrodę swej celującej uczennicy, wystarczyłoby mi do usprawiedliwienia się to, że jej mimo długich i szczerych wysiłków pokochać nie mogłem.
Emilia. Na litość, porachuj się pan dobrze ze swojem uczuciem, bo zabijesz Irenę, zmartwisz męża, a potem jeszcze może za to znienawidzisz siebie.
Henryk. Dla cudzego szczęścia lub dobrego humoru nie myślę poświęcać praw mego serca. Pozwoliłem się wujowi jak stal zgiąć w pałąk, ale dziś znowu mu się jak stal wysunę i wyprostuję. Jeśli zaś panna Irena stanowczo upomni się o to, co jej nieopatrznie zaręczyłem, zrobię dla niej wszystko, do czego tylko będę mógł się przymusić.
Emilia (smutnie). Biedna ona — nie spodziewa się tego ciosu. Bądź pan przynajmniej niezupełnie przed nią szczerym.
Henryk. Inaczej by mnie nie zrozumiała. Przeciwnie, powinienem jej całą prawdę wyznać. Powiem nawet, żem jej niegodzien, że przeklinając siebie, zarazem życzę, ażeby ją ktoś lepszy pozyskał. Nie życzyłem jej tego odrazu, ale jeśli to moja wina, nie uchodzę bez pomsty, bo sobie rozpaczą serce rozdzieram. Kochałem Irenę jak siostrę, póki mi nie doradzono kochać ją jak narzeczoną. Od tej chwili zacząłem się na miłość dla niej wysilać, aż nareszcie, gdy miłość ta wydarła się mojej woli i porwała mnie w inną stronę... Nie słuchaj pani... nie każ mi mówić dalej, bez obrazy dla ciebie mówićbym nie umiał. (powstając). Gotów jestem każdej chwili ofiarować pannie Irenie przed ołtarzem moją rękę, dokąd jej przeciw sobie nie zwrócę. Dziś tak mi jest obojętny użytek z mojej osoby, że mogę się nawet na słup do płotu darować.
Emilia. Będziesz, panie Henryku, lub być miałeś moim kuzynem a jesteś przyjacielem; czy to mi daje prawo spytać pana, co cię w ostatnich czasach tak wyraźnie zmieniło?
Henryk (siadając przy Emilii). Mnie nic nie zmieniło, tylko wróciłem do dawnej mojej natury, do moich młodzieńczych uniesień, do których znalazłem nowy przedmiot. Doprawdy jestem poetą nietylko słuchem, ale i wzrokiem. Chociażby mi wszystkie prawa nakazały uwielbiać brzydotę, a wzbroniły kochać piękność, nie ulegnę, póki mi nie dadzą innej duszy. Kto chce, ażebym inaczej czuł, niech mnie wprzódy inaczej czuć nauczy.
Emilia. Tego chyba nikt od pana nie będzie wymagał.
Henryk. Niech wymagają wszyscy, abyś tylko pani tej niesprawiedliwości nie popełniła.
Emilia. Ja najmniej jestem do tego zdolna. Pragnęłabym bardzo widzieć pana mężem Irenki, ale bez pogwałcenia pańskich uczuć. Taka ofiara mogłaby pana złamać z wielką szkodą dla pańskich zdolności.
Henryk (smutnie). Złamią się one w innej, może jeszcze okropniejszej,
Emilia. Już raz pytałam, co panu jeszcze tajemnie dokucza — nie dałeś mi pan szczerej odpowiedzi.
Henryk. Alboż mogę odpowiadać, nie wymijając prawdy? Pani jesteś dobrą, ale nie tak dobrą, ażebyś pobłażliwości swojej dla mnie nie ograniczała. Od pół roku żyję szarpany dolegliwościami dwu przeciwnych męczarni: jedna mi kochać każe, kiedy nie mogę, druga kochać nie pozwala, kiedy muszę. Gdyby mi została tylko ostatnia! Za cierpienia niepodzielanej miłości byłbym przynajmniej wynagrodzony jej ożywiającem i pobudzającem tchnieniem. Wolę daremnie zdaleka wyciągać ręce do świetnej gwiazdy, niż przymuszony trzymać w nich łojową świeczczkę. Wolę czuć w piersi ciągłą tęsknotę, niż ciągłe obrzydzenie. Wolę bez nadziei klęczeć u nóg...
Emilia. Czyich?
Henryk. Niż widzieć z dumą pannę Irenę u moich.
Emilia. Pan znowu mówisz zagadkami, nie przekonawszy się, czy to jest potrzebnem dla pana a przyjemnem dla mnie...
Henryk. Pokusy z ust pani bardzo się boję, bo takim mężczyznom, jak ja, grozi ciągłe złudzenie, a takie kobiety, jak pani, lubią niem czarować. Co ja myślę, kogo kocham — każdy ruch mej twarzy wyraźnie światu pokazuje; miałażbyś pani tych znaków nie dostrzegać? Jeśli moje uczucia są dla pani niezrozumiałe, to znaczy, że ich słowa byłyby niepożądane. Lepiej więc niech milczą... O jedno tylko panią proszę. Winienem pani wiele szczęśliwych natchnień, które zlały się w tej oto (pokazuje nuty) kompozycyi: czy wolno mi ją pani w tych wyrazach przypisać?
Emilia (bierze nuty i czyta). »Sonata — Pięknej pani Emilii Bosławskiej«... O, nie, to nie wypada.
Henryk (zdziwiony). Co?
Emilia. »Pięknej«...
Henryk. Czy nie prawda?
Emilia. Bardzo wątpliwa, a wreszcie pamiętaj pan, że druk zawsze prawdy się wstydzi, bo ona nigdy wszystkim nie dogadza.
Henryk. Ja jednakże dedykacyę pozostawię.
Emilia. Bez mojej woli nie zrobisz pan tego.
Irena (która weszła z książką w ręku i chwilę w mówiących się wpatrywała — do Emilii). Czego? (kłania się Henrykowi).

SCENA IV.
Ciż i Irena.

Emilia (podając Irenie nuty). Patrz, w jakich słowach chce pan Henryk mi swoją kompozycyę przypisać.
Irena (przeczytawszy zmieszana i spojrzawszy smutnie na Henryka). Autor książki, którą właśnie czytam, powiada, że kobiety wolą, ażeby chwalono ich piękność, niż cnotę. Taka więc dedykacya powinnaby ci się bardzo podobać.
Emilia. I podobałaby mi się niezawodnie, gdyby nikogo nie gorszyła. Ale zaraz ty pierwsza, Irenko, jak widzę, czujesz się urażoną. Byłoby mi bardzo przykro, gdybym się stała między wami powodem jakiejś poważniejszej niesnaski. Zapomnij więc kochana Irenko o dedykacyi pana Henryka i nie dziw się, gdy spostrzeżenie twego autora nad nami w połowie jest słuszne. Trudno, moja droga, tak nas natura stworzyła, że wszystkie pragniemy żyć piękne, a umrzeć cnotliwe, i dlatego wolimy, ażeby za życia chwalono naszą piękność, niż cnotę, która właściwie jest przyjemnością naszych dzieci. No, nie zasępiaj się. (całuje Irenę). Siądźcie do fortepianu i pogódźcie się. Ja pójdę na chwilę do mego maleństwa, z którem dziś jeszcze się nie bawiłam. (do Henryka zalotnie). Pan umiesz kobiety przekonywać, dowiedź Irence, że gniewać się nie powinna. (odchodzi).

SCENA V.
Irena i Henryk.

Irena (po chwili milczenia). Zmianę pańskich uczuć dla mnie przebaczam, ale ich obłudy — nie. Dlaczego mi pan nie mówisz, że mnie już nie kochasz, kiedy ja wiem o tem?
Henryk. Po co ta formalność?
Irena. Po to, żeby zgasiła we mnie ostatni promień łudzącej nadziei. Za co mnie pan kochać przestałeś?
Henryk. Tylko spostrzegłem, że pani pokochać nie mogę.
Irena (gwałtownie). Dlaczegóż więc skłamałeś pan miłość, związałeś się ze mną przyrzeczeniem?
Henryk. Uległem wujowi, który miał silny wpływ na mnie i który moje braterskie do pani przywiązanie chciał na głębsze uczucie przerobić. Wtedy sądziłem, że on w sercu mojem lepiej ode mnie czyta, dziś widzę, że go wcale nie zrozumiał.
Irena (szyderczo). Więc pan byłeś kurczęciem...
Henryk (przerywając z ironią). Które się dla pani zarznąć nie dało.
Irena. To koncept na obronę pańską za słaby, a na dowiedzenie dojrzałości za młodociany.
Henryk. Dostateczny jednak dla scharakteryzowania naszego kończącego się stosunku.
Irena (gorączkowo). Kiedy pan go postanowiłeś zakończyć?
Henryk. Kiedy pani mnie po raz pierwszy o to posądziłaś.
Irena. A pan się prawdy zaparłeś... dlaczego? Czy panu jeszcze wtedy było niedość moich uczuć, które odtrącić miałeś, i potrzeba aż mojego trzymiesięcznego zaślepienia, ażebyś dzisiaj niepodległość swego serca ogłosił? Nie broń się pan powolnością dla wuja, bo ona twoją pełnoletność krzywdzi; ale zasłoń się tem, żeś nie lepszy od innych i że masz za sobą większość swego rodzaju. Pociągnęła pana i przez chwilę bawiła uciążliwa rola męskiej stałości, ale wreszcie się nią znudziłeś i chętnie ją zamieniasz na wygodną rolę uwodziciela. A ja naiwna tak długo wierzyłam, że pan jesteś szlachetnym wyjątkiem w prawidle męskiego postępowania! Nie kłopocz się pan jednak naszem rozstaniem — ja o pańską miłość się nie upomnę i obłudy mścić nie będę. Ja tylko nie pozwolę panu wprowadzić do tego domu hańby! Wiem, dla kogo pan mnie rzucasz, wiem, że świętokradzkim zamiarem chcesz pan pokalać godność mojej bratowej, otóż pamiętaj pan, że ja tu stanę jak archanioł na straży rodzinnego ogniska i panu go znieważyć nie dam.
Henryk. Ja też wcale tego nie pragnę, chociażbyś pani archanielstwa sobie nie przywłaszczyła.
Irena (szyderczo). Jakto, więc pan o Emilii nie myślisz?
Henryk. Nawet ją kocham.
Irena. Panie, mówisz tak śmiało i otwarcie, jak gdyby ona już była wspólniczką twych występnych pragnień a ja ich pobłażliwą opiekunką.
Henryk. Pobłażliwość lub surowość pani jest dla nas, bez zachodu mówiąc, zupełnie obojętną. W ogóle nie pojmuję, dlaczego w stosunku moim do pani Emilii jakikolwiek udział pani miałby być potrzebnym.
Irena. Jeśli mi nie wolno przeszkadzać panu i upominać bratowę, to wolno mi strzedz brata.
Henryk. Przed czem? Ode mnie nic mu nie grozi. Powtarzam, że jego żonę kocham i gotów jestem mu to każdej chwili powiedzieć. Nie dlatego, ażebym go tem chciał do walki wyzwać i jego małżeński związek rozerwać, lecz dlatego, że moje uczucie jest czyste i jego szczęścia żadnym bezwstydem nie zmąci. Pani mnie nie rozumiesz, bo tobie się zdaje, że miłość podlega prawom i obowiązkom, nakazom i zakazom. Nikt mi nie dał prawa zachwycania się pieśnią słowika, a jednakże się nią zachwycam. Nie sądź więc pani, ażebyś mnie swoją czujnością i groźbami przerażała. Jak mimo zobowiązania nie kochałem pani, tak mimo rozkazu kochać będę panią Emilię. Nie powstrzyma mnie od tego nawet własna jej niechęć. Jeśli zaś to uczucie niezależnie od swej czystości będzie nazwane występnem, to niech za nie przed światem odpowie natura, która mnie takim stworzyła. Wolę być ukaranym za miłość dobrowolną, niż nagrodzonym za przymusową. Chętniej mi serce nosić będzie winę pierwszej, niż zasługę ostatniej.
Irena. Może bezpiecznie nosić nawet zbrodnie, jeśli za nie odpowiedzialnym będziesz nie pan, lecz natura. Wygodne obrałeś pan sobie zastępstwo: pan grzeszyć będziesz a natura pokutować! Nic nad to lepszego. Brak tylko, ażeby ci, którzy pana sądzić będą, na taką zamianę zezwolili. Bo ludzie są w podobnych wypadkach bardzo nierozumni. Chociaż wiedzą, że natura kazała wilkowi dusić owce, nie naturę, lecz wilka za to karzą. Może więc i dla pana łaskawszymi nie będą, chociaż się pan powołasz na swoją przyrodzoną wrażliwość, która panu każe porzucać jedne kobiety a zwodzić drugie — bez względu na obowiązki i prawa.
Henryk. Bodajbyś pani przez chwilę mną była i przekonała się, czy ja mogłem kochać panią.
Irena (w uniesieniu). Jednem słowem: dlaczego pan nie mogłeś?
Henryk. Słowa tego wyraźnie nie wymówię, bo pani jesteś kobietą.
Irena. Bo pan jesteś nik...
Henryk. Czekaj pani! Dlatego, że jesteś — brzydką...
Irena (drgnąwszy boleśnie, siada pognębiona). Wiecznie toż samo... (po chwili wstaje blada z gorzkim uśmiechem). Nie ja, ale natura temu winna, więc... panu przebaczam.

SCENA VI.
Ciż i Zygmunt.

Zygmunt (wychodząc ze swego gabinetu — do Henryka). Dzień dobry (podaje mu rękę). No, już wreszcie przygotowałem zupełnie taki sam chemiczny związek, jakiego dzicy Amerykanie używają do zatruwania strzał. Pozostaje mi teraz tylko zrobić doświadczenie. Moja Irenko, bądź łaskawa kazać mi przynieść kota, którego wczoraj od żydówki kupiłem.
Irena. Na co?
Zygmunt. Spróbuję na nim działania mojej trucizny.
Irena. Spróbuj na mnie.
Zygmunt. Moje dziecko, to nie święcona woda.
Irena. Wiem o tem.
Zygmunt. Jeżeli wiesz, to każ mi przynieść kota.
Irena (odchodząc). Chyba dla przekonania mnie, że trucizna tak szybko skutkuje. (wychodzi).
Henryk. Czy rzeczywiście jest tak gwałtowna?
Zygmunt. Ta, którą dzicy przyrządzają, zabija piorunem; moja powinnaby mieć też same własności, bo posiada tenże sam skład. Nie masz pan nawet przybliżonego pojęcia, ile mnie ta rzecz pracy kosztowała. Przysłano mi z Ameryki kilka zatrutych strzał, potrzebne materye roślinne i sposób przygotowywania Urari: mimo tego ułatwienia ledwie zdołałem chemicznie rozebrać delikatne nasmarowanie jednej strzały i wytworzyć dla niej inne. Obecnie mam pięć granów Urari. Wczoraj lekko zraniłem amerykańską strzałą kota: natychmiast objawił się paraliż nerwów, bezwładne drganie mięśni, potem obumieranie płuc i serca, wreszcie spokojna śmierć. Cały proces trwał sześć minut; otóż ciekawy jestem, czy moja trucizna okaże się w działaniu podobną. (wchodzi Irena). Naturalnie człowieka zabija Urari wolniej. Badacze tego przedmiotu na gruncie zapewniają, że śmierć następuje bez żadnych cierpień i że organizm ludzki robi wtedy wrażenie ustającego zegarka. Kota wybadać niepodobna, a do Ameryki jechać po spostrzeżenia za daleko. (wesoło). Gdybyś więc mi oto panie Henryku między znajomemi wynalazł i namówił jaką brzydką, trapiącą świat swemi pretensyami pannę, któraby się chciała delikatnie zakłuć strzałką, w Urari zamoczoną, byłbym jej bardzo wdzięczny i napisał czuły nekrolog w naszym Miesięczniku.
Irena (z wymuszonym uśmiechem). Pamiętaj o przyrzeczeniu, jeśli się kiedy taka brzydka panna znajdzie.
Zygmunt (j. w.). Niestety, mój aniołku, gdyby nawet która w twoim rodzie uwierzyła, że jest brzydką z zewnątrz, to się zaraz pocieszy, że piękna z wewnątrz i z tej strony podziwiać się każe. No gdzie mój kot?
Irena. Już ci go zaniesiono.
Zygmunt. Więc chodźmyż wystraszyć z niego duszę. (we drzwiach swego gabinetu do Henryka). A pan?
Henryk. Zostanę. (Irena z Zygmuntem wychodzą).

SCENA VII.
Henryk, później Zenon.

Henryk (sam po chwili Zenon). Zdawało mi się, że wyjdę z tej rozprawy szczęśliwy... tymczasem... Czego mi jeszcze brak, oprócz wzajemności Emilii?...
Zenon (wchodzi niespostrzeżony i trąca zadumanego Henryka). Co tu robisz?
Henryk. Głupieję.
Zenon. No, kiedy to widzisz, jeszcze rozum nie stracony.
Henryk. Może go odzyskam — za późno.
Zenon. Pewnie przygotowujesz się do jakiej nowej sceny z Ireną.
Henryk. Odpoczywam po odegraniu ostatniej.
Zenon. Po której...
Henryk. Oboje jesteśmy wolni.
Zenon. Ale tylko ona uczciwą.
Henryk. Kochany wuju — przed rokiem topniałem pod twemi słowami jak wosk, dziś twardnieję jak krzemień; nie przemawiaj więc do mnie w ten sposób.
Zenon. Mam prawo.
Henryk. Jakie? Za pieniężne wydatki na mnie w dzieciństwie masz wuju prawo do mojej kieszeni, ale nie do mojej woli.
Zenon. Wcale ci jej nie aresztuję. Chcę tylko cię przestrzedz, że swobody tej woli używasz na własną krzywdę. Porzucasz jedną kobietę, którą zaślubić miałeś, chwytasz drugą, której w miłosny stosunek wciągać nie powinieneś, kradniesz żonę przyjacielowi i zabijasz nią siebie.
Henryk. Wszystko to robię, szanowny wuju, z wdzięczności dla ciebie, ażebyś z mego życia mógł sobie uprząść zajmującą powieść.
Zenon. A tybyś ją istotnie rozweselał jako kochanek w wyścigu do pani Emilii zdystansowany.
Henryk (ironicznie). Przez wuja.
Zenon. Przez hrabiego Ryszarda lub Gracyana. To chyba jest jasnem, że jeśli Emilia nie chce przeniewierzyć się mężowi, ubiegasz się o nią daremnie, jeśli chce, nie ciebie wybierze.
Henryk. Nie pytałem jej o to.
Zenon. Ale masz pewnie nadzieję, że...
Henryk. Że mi co dzień widzieć się pozwoli.
Zenon. Tylko tyle? Skromne zaloty. Każdy mąż powinienby cię pożądać dla swej żony, bo nie trując mu niewinnemi zapałami małżeńskiego życia, zaprawiałbyś je przyjemną a nieszkodliwą goryczką. Grałbyś rolę pląsaka między rybami, który samców pobudza podczas tarcia. Szkoda tylko, że cię te zapały wkrótce dalej powiodą. Tacy ludzie, jak ty, piją zakazaną miłość z mętami aż do dna. Namiętność twoja będzie nieustannem pragnieniem, a jej pozorne umiarkowanie — obawą nieustannego pożądania. Jeśli wiesz o tem, nie okłamuj mnie, a jeśli nie wiesz, nie łudź siebie. Gdy pani Bosławska każe zamilknąć obowiązkom żony, ty uciszysz sumienie uczciwego człowieka. Cnotliwym będziesz wtedy tylko, gdy ona cnotliwą być nie przestanie. Dziś zadawalasz się widzeniem jej, jutro nie zadowolisz się czułym uściskiem, a za miesiąc...
Henryk (drwiąco). Cóż za miesiąc?
Zenon. Z idealnego wielbiciela zostaniesz powszednim niegodziwcem.
Henryk (tłumiąc gniew). Niech się na tem skończy pańskie kazanie, bo na tem się skończyła moja cierpliwość.
Zenon. Troszkę ją jeszcze przedłuż, ażeby ci dla męża pani Emilii starczyło.
Henryk. (biorąc kapelusz). Sądzę, że nie masz mi pan już nic rozsądnego do powiedzenia.
Zenon. I owszem. Radzę ci natychmiast wyjechać ze mną za granicę.
Henryk. Tu mi bardzo dobrze, a dalszego ciągu pańskich napomnień nie jestem ciekawy.
Zenon. Tak kochałem twoją matkę, że bez trudu przebaczam ci to lekceważenie moich przestróg. Nie radzę już, lecz proszę, usuń się z niebezpiecznego stosunku i wyjedź ze mną. Jeśli nie masz pieniędzy, oddam ci wszystkie moje.
Henryk. Czemu, wuju szanowny, mówisz poważnie, radząc tak śmiesznie? Jakże ja mogę stąd uciec, kiedy pragnąłbym tu wrosnąć?
Zenon. I przypuszczasz, że szalone uczucie swoje dochowasz w czystości?
Henryk. Nie inaczej.
Zenon. Emilia wie o niem.
Henryk. Domyśla się.
Zenon. A będziesz miał uczciwą odwagę wyznać je mężowi?
Henryk. W potrzebie.
Zenon. Tej potrzeby nigdy nie uznasz, więc ja cię wyręczę. (idzie do drzwi gabinetu Zygmunta).
Henryk. Nie waż się pan!
Zenon. Ze mną krwawo rozprawiać się nie będziesz, z nim możebyś musiał. Wolę, że się dowie o niebezpieczeństwie ode mnie, niż o hańbie od kogoś.
Henryk (prosząc). Czekaj wuju.
Zenon. Jedziesz?
Henryk (gorączkowo do wchodzącej Emilii). Muszę panią pożegnać.

SCENA VIII.
Ciż i Emilia.

Emilia. Już?... (zbliżając się szybko do Zenona). Pan u nas, a mnie nic o tem nie doniesiono. Czy pan może wyłącznie męża odwiedza?
Zenon (podając rękę). Nie przyznałbym się do tego, nawet nie doczekawszy się przyjemności powitania pani.
Emilia. A jednak dostrzegłam, żeś pan chciał wejść do jego gabinetu.
Zenon. W bardzo ważnym i pilnym interesie mego siostrzeńca.
Henryk. Jak pani widzi, jeszcze nie wyszedłem z pod opieki troskliwego wuja.
Emilia (do Henryka). Zapewnie ona dla pana wygodna i konieczna... (do Zenona). Pożądanych gości staram się nie wpuszczać do pracowni męża, bo on ich tam zwykle przy swoich doświadczeniach długo zatrzymuje. Pan znowu objął nad swym siostrzeńcem władzę, to proszę mu zakazać, żeby nie odchodził.
Zenon. Wobec życzenia pani mój zakaz byłby dla niego zawsze albo bezsilnym, albo zbytecznym.
Henryk. A nadewszystko niewłaściwym.
Emilia (do Henryka). Nie bądź pan tak drażliwy jak rana, bo ja mam skończyć z panem przerwany rachunek. Sonaty z proponowaną dedykacyą przyjąć nie mogę, ale jeśli pan chcesz mi zrobić muzyczną przyjemność, dziś jeszcze przed wyjazdem do państwa Dąbków napisz pan walca, którego tylko z panem tańczyć będę u nich na wieczorze i który nazwij pan: Jej Walc. Zgoda?
Henryk. Za chwilę będzie gotowy. (idąc do pokoju Ireny). Ach, po co fortepian tam stoi!...
Emilia. Inaczej przeszkadzalibyśmy panu w kompozycyi (po wyjściu Henryka) albo Irence w graniu. Kazałam przenieść fortepian do jej pokoju, ażeby go swobodnie męczyć mogła. Bo w miarę przywiązywania się do pana Henryka, tak rozmiłowała się w jego sztuce, że dziś żyje głównie palcami. Patrząc na nich, żałuję nieraz, że mój mąż chociaż troszeczkę nie gra, bo bym przez jego wpływ muzyki nie zarzuciła.
Zenon. Dla przebłagania zagniewanej muzy gotowa pani pokochać jakiego jej syna.
Emilia. Za drugiem widzeniem nie może pan jeszcze zgadnąć, do czego jestem gotowa.
Zenon. To też ja tylko zrobiłem nieśmiałe przypuszczenie.
Emilia. Przeciwnie — za zbyt śmiałe. Ale mniejsza o nie. Szczerze mówiąc, zaniedbałam fortepian bez żadnej widomej przyczyny, dla drobnych a koniecznych zajęć, dlatego, że... Nie roześmij się pan... My kobiety mamy w tem tylko stałe upodobanie, co się w nas światu szczególniej podoba. Gdy zaczęto powszechnie chwalić zręczność moich nóg, polubiłam taniec; ponieważ nigdy nie pochwalono zręczności moich rąk, zarzuciłam muzykę. Nawet pan Henryk, artysta, który kiedyś uznał moją grę za bardzo wykończoną, dziś przypisując mi swój utwór, wiesz pan jak mnie nazwał?
Zenon. Piękną?
Emilia. Mówił panu?
Zenon. Nie, ale ja w dedykacyi dla pani toż samo bym zrobił.
Emilia. W nim uważałam to za płochą nierozwagę, w panu uważałabym za rozmyślną niesprawiedliwość. Bo przecież niepodobna, ażebym nie posiadała żadnego lepszego przymiotu.
Zenon. Temu nie przeczę, wątpię tylko, ażeby pani jakikolwiek inny posiadała w równie wysokim stopniu.
Emilia. Pan mnie za mało znasz, ażebyś tak mniemał istotnie.
Zenon. Mogę usłużyć dowodem. Niech tylko pani pozwoli, a w tych samych słowach, co Henryk, odważę się przypisać pani pierwszy skończony mój utwór.
Emila. Dobrze, ale pod warunkiem, że wprzódy mi się pan dokładniej przypatrzy, odwiedzając nas przez miesiąc codziennie.
Zenon. Najchętniej. Próba ta zawodem mi nie grozi; bo gdyby pani była tak dobrą lub mądrą, jak piękną, zbawiłaby pani świat lub odsłoniła mu najgłębsze tajemnice. Wtedy nie starczyłoby u nas miejsca na pomniki dla pani, tymczasem dotąd tylko uroda pani stała się ogólnie powtarzanem przysłowiem, tak dalece, że ja bez obrażenia towarzyskiej drażliwości śmiem o niej mówić.
Emilia. Sam jednak tego niesłusznego przysłowia pan nie podziela.
Zenon. Takby wypadało z polityki mojego spóźnionego wieku, który uwielbień dla pięknych kobiet zapierać się powinien.
Emilia. Kobiety nie znają talentów starych.
Halina (meldując) Pan Dąbek z siostrą.
Emilia. Nie w porę. (do służącej) Proś. (wchodzi Gracyan z Teresą).

SCENA IX.
Ciż, Gracyan i Teresa.

Gracyan. Umyślnie, chociaż tylko na chwilę przyjeżdżamy przypomnieć, że dziś wieczorem w naszym domu święto na cześć pani. (do Zenona, podając mu rękę). I pańskie zapewnienie mamy.
Teresa (do Emilii). Hrabia Ryszard także będzie.
Emilia. Domyślam się z dobrego humoru pani. Wolno mu o tej radości powiedzieć?
Teresa. Cóż się stało, że pani raczy na moje życzenia względem niego zważać?
Emilia. Robię to zawsze, ile razy są mi wiadome.
Teresa. I nie przeciwnie.
Gracyan. Pani jeszcze nie widziała robót koło botanicznego ogrodu Bogojów?
Emilia. Dopiero jutro mamy tam być.
Gracyan. Ja właśnie, jadąc tu, byłem. Wspaniały zakład — nietylko botaniczny ale i zoologiczny. Powietrze jest, ziemia jest, a w zastępstwie zwierząt i roślin podczas bytności męża pani przechadzać się będzie dwóch hrabiów z trzcinowemi laskami. Pan Ryszard wyręczył mnie w spełnieniu projektu, ja go za to wyręczę w przygotowywaniu modelu. Mam już gotowy plan bardzo pięknego ogrodu, a nawet dla wykazania jego wartości powoli go u siebie wykonywać zacznę. Taki wzór panu hrabiemu bardzo się przyda.
Emilia. Po co ta ofiara?
Gracyan. Uczyniłem z niej ślub przed panią i muszę go dotrzymać.
Emilia (do Teresy). Czy i pani sprzysiężona z bratem przeciw panu Ryszardowi?
Teresa. Tak, ale gdy pani będzie przeciw niemu, ja może będę za nim.
Gracyan (odprowadzając Zenona na stronę). Ustąpiłem według pańskiej rady i nie spuszczę hrabiego z szachu. Pokażę mu dziś plan niezmiernie kosztownego ogrodu, który dla własnej przyjemności urządzać zacznę, i dam do zrozumienia pankowi, że nie powinien przegrać w porównaniu, bo profesor się do mnie zanęci. Myślał, że fuszerką kłopot zwali, dziś już się wścieka, że go kontroluję, a niedługo albo mi ustąpi, albo go po czub w mojej kieszeni zanurzę i utopię. Śliczna to kobieta, ta profesorowa! Jak panu się zdaje, można koło niej pochodzić?
Zenon. Nie mając żony...
Gracyan. Ach, głupstwo! O ile panny brzydzą się żonatymi, o tyle mężatki ich lubią.
Zenon. Więc pan masz zamiar...
Gracyan (śmiejąc się). Skąd znowu — nie mam żadnego. Do widzenia, kochany panie, nie zawiedź nas. (zwracając się do Emilii, która rozmawiała z Teresą) Żegnamy już panią i mamy nadzieję za kilka godzin powitać.
Emilia. Niezawodnie. (do Teresy). Ja go nawrócę.
Teresa. Do siebie — wierzę. Prawda panie Zenonie? (wychodzą).
Zenon. Nie wiem, ale jej pani nie życzę.

SCENA X.
Zenon i Emilia.

Emilia. Biedaczka, od roku już celuje w pana Ryszarda i nie może w jego serce ugodzić. Staram się jej dopomódz, a ona myśli, że przeszkadzam.
Zenon. Dobrze widzi. Dwie młode kobiety nie pozostają nigdy w przymierzu względem młodego mężczyzny.
Emilia. A panowie literaci niczem bardziej nie grzeszą, niż słabością do układania ogólnych reguł. Dlaczego ja nie mam być przyjaciołką panny Teresy?
Zenon. Ale czy ona może być przyjaciółką pani? Z tychże samych przecie męskich oczu przeglądają pani tryumfy i jej porażki.
Emilia (śmiejąc się). Jak to, z oczu mego męża?
Zenon. Nieraz męża swego wywołuje pani w rozmowie tam, gdzie go się najmniej spodziewać można.
Emilia. Dla uniknięcia zdziwień trzeba w rozmowie ze mną spodziewać się go zawsze.
Zenon. Ile razy tego obowiązku nie dopełnię, niech mi go pani nie przypomina zbyt ostrą wymówką. Wobec takich, jak pani, arcydzieł natury, trudno pamiętać o ich otoczeniu i związkach. Nie bez racyi nazwano piękność oślepiającą, bo rzeczywiście, kto się w nią patrzy, potem czas jakiś niczego wyraźnie dojrzeć nie może. Bodajby tylko czas jakiś — nie zawsze! Na swoje szczęście a cudze nieszczęście pani grozi wiecznem ociemnieniem.
Emilia. Czy pan te wyrazy często kobietom mówi?
Zenon. Dotąd wcale.
Emilia. Bo inaczej nie byłabym z nich dumną.
Zenon. Dziękuję. (całuje Emilii rękę w obecności Ireny i Henryka, którzy z dwu stron weszli i milcząc przypatrywali się).

SCENA XI.
Ciż, Henryk i Irena.

Henryk (z nutami w ręku trącając Zenona). Może też kochany wuj będzie łaskaw pomówić z mężem pani w interesie swoim.
Zenon (Zenon wstaje lekko zmieszany i zbliża się do wpatrzonej w niego Ireny). Właśnie miałem pytać o panią.
Henryk (do Emilii) Walc już skończony.
Emilia. Posłuchamy go. Irenko. Pan Henryk na moje żądanie skomponował w tej chwili walca, którego mam dziś tylko z nim tańczyć u państwa Dąbków i który nazywać się będzie Jej Walcem. Chodź i jako znawczyni oceń go.
Irena (z udanym uśmiechem). I tu go usłyszę, a za tę przyjemność potem ja was zabawię tą indyjską strzałką (pokazuje mały grocik), którą sama na próbę zatrułam.
Emilia. Porzuć te dzikie zabawki. (wychodzi z Henrykiem do pokoju Ireny).

SCENA XII.
Irena i Zenon.

Irena (po chwili milczenia, patrząc na Zenona, wybucha dzikim śmiechem). Ha, ha, ha i pan już w sidełkach piękności... Czarodziejka przemieniła orła w łabędzia... Przecież pan miałeś ją ukarać... Za cóż to Emilii, kochany mój obrońco, dziękowałeś? Czy za Jej Walca, którego mój narzeczony u mnie napisał i tylko z nią tańczyć będzie? (spokojniej). Przyznaj się pan, że mu miłosnego powodzenia zazdrościsz?
Zenon (kryjąc podrażnienie) Po stracie Henryka zostało pani dużo wesołości.
Irena (siląc się na śmiech). Ależ Niobe śmiałaby się widząc, jak poważny mentor, który setki mil przebiegł dla wyrwania zwodnej nimfie zakochanego Telemaka, ukradkiem czule całuje jej rączki. Uległeś panie Zenonie... No, nie martw się pan, przecież i kolos egipski, chociaż z głazu wykuty, tony wydawał, gdy promienie słońca na niego padły.
Zenon (chłodno). To też nic w tem śmiesznego, że piękność pani Emilii rozbroiła mnie z surowości i że zrozumiałem wszystkich, których zwyciężyła.
Irena. Uniewinniłeś pan Ryszarda, Gracyana... Henryka!
Zenon. Mówię, że ich zrozumiałem.
Irena. Tego panu było potrzeba, ażeby obok nich wyrobić słuszne miejsce... sobie. Jak pan pogodzisz z dzisiejszą swoją mową to, coś wczoraj na balu u Bogojów do mnie powiedział?
Zenon. Bardzo łatwo: tylko dodam to, co przed panią zataiłem i co dziś w rozmowie z panią Emilią wyraźniej poczułem. Czego pani chcesz? Zmusić ludzi, ażeby nie zachwycali się widokiem pięknej róży, brylantu lub kobiety? Daremnie. Milion razy oskarżymy piękność i milion razy ulegniemy jej wpływowi. Jest to próżne szamotanie się, którego nigdy nie nagradza tryumf. Gdyby natura była świadomą, tworzyłaby brzydotę tylko w złości, gdyby była miłosierną, nie stworzyłaby jej nigdy, bo ulitowałaby się nad nieszczęśliwym losem oszpeconych nią istot. Piękność jest nietylko wartością, ale i prawem istnienia kobiety.
Irena (gwałtownie). Więc ja nie mam nawet prawa istnienia?
Zenon (zmieszany). O pani, nie myślałem.
Irena. Nie bój się pan swojej zasady, bo ja przyznałam ją dawno. Dziękuję ci, mój nauczycielu, żeś tak długo tę prawdę przede mną taił, bez tego nie miałabym przyjemnych złudzeń, które mi smutek rozweseliły. Chociaż króciutko marzyłam, że mnie ktoś pokochać może. Dalej łudzić się niepodobna. Dziś już nie bronię się tej strasznej myśli, że na twarzy swojej noszę przekleństwo natury, wyłączające mnie od udziału w najdroższych uczuciach. Tak jestem brzydka, że zdaje mi się, iż mniej od innych ludzi gwiazd widzę, bo z odrazy przede mną do nieba się chowają. Jeśli dusze za karę z lepszych ciał w gorsze przechodzą, to moja w poprzedniej postaci chyba ziemię rozbić chciała, kiedy ją taką brzydotą ukarano. Panie Zenonie, bądź na mgnienie oka bogiem i zedrzyj mi z twarzy tę obmierzłą larwę, niech znużona własnym wstrętem odpocznę! (siada bezwładnie).
Zenon. Pani kochana, na taką rozpacz — przykrość za drobna.
Irena (porywając się). Nie pocieszaj pan mnie! Kobieta łatwiej uwierzy we wszystko, niż w swoją brzydotę, a gdy w nią uwierzy, wszystko dla niej zmaleje wobec tego nieszczęścia. Wtedy pragnie, ażeby w przestrzeni zgasło całe światło i zupełna ciemność zrównała ją z innemi.
Zenon. Godzi się to mówić pani, która nagromadziłaś w duszy tyle skarbów, ażeby niemi najdalsze koło swego otoczenia obdzielić?
Irena. Wy lubicie skazywać na poświęcenie. Ja się poświęcę, ale muszę być także czemś zadowoloną, oprócz przekonaniem, że się poświęciłam. Będę służyła wszystkim, ale co za to dla mnie? Że utuczę jakieś samolubstwo lub wypielęgnuję cudze szczęście, to dopiero wiele dla innych, a nic dla mnie. Wiem, że byłabym pożytecznym artykułem rodzinnej lub nawet społecznej żywności, ale przytem chcę kochać, chcę być kochaną bez obłudy i przymusu...
Zenon. Poczekaj pani...
Irena. Już czekałam — cierpiałam dłużej, niż pan przypuszczasz, i nigdy nie przestałam budzić skrytego lub jawnego obrzydzenia. Matce usta krzywiły się, gdy mnie całowała, ojciec pieszczot moich nie znosił, siostry mnie wzgardliwie upośledzały, narzeczony porzucił, ludzie ośmieszyli, poczciwy brat jeszcze przed chwilą brzydką pannę na wypróbowanie trucizny wraz z kotem przeznaczał, wreszcie ty, najwierniejszy mój przyjacielu, od prawa istnienia odsądziłeś. Co warto życie na tylu ostrzach rozpięte i ciągłemi boleściami rozdzierane?
Zenon. Daruj-że mi pani niedorzeczne słowa, które w jakiemś rozdrażnieniu wyplotłem.
Irena. Nic mi nie przewiniłeś dobry panie, byłam do nich przygotowana. (słychać odgłos walca. Irena wzdryga się). Panie, jak to boli... dla takich przyjemności mam żyć! (porywa ze stołu strzałę i ostrze jej ściska w ręce).
Zenon (wyrywając jej strzałę). Co pani chcesz zrobić?
Irena (śmiejąc się pokazuje zakłutą dłoń). Grających zabawić, wszakże im przyrzekłam.
Zenon (przerażony). Ależ podobno strzała zatruta.
Irena. Przypadkowo się nią skaleczyłam. Tak wszyscy, prócz pana, sądzić powinni. (chwyta za rękę Zenona). Nie żałuj mnie, kochany przyjacielu. Mszcząc się za swoją niedolę, byłam jadowitem żądłem tego domu; lepiej że ginę, bobym niepotrzebnie ludzi kąsała. On ładnie gra...
Zenon. Puść mnie pani — umrzeć ci nie dam.
Irena (osuwając się na fotel) To już nie w twojej mocy, panie Zenonie.
Zenon. Zygmuncie, Zygmuncie! (wpada do gabinetu Zygmunta).
Irena (słabym głosem zwróciwszy się do drzwi swego pokoju). Gdybyś ty dla mnie tak grał, wieczność bym przeżyła. Kochany mój...
Zygmunt (wbiegając z Zenonem). Co za nieostrożność... Irenko droga!
Irena (coraz słabiej). Przypatrz mi się, chciałeś widzieć działanie Urari na brzydkiej pannie... Sen mnie ogarnia... dusi... znieczula... (muzyka ustaje). Już nie gra...
Emilia (wchodząc wesoło z Henrykiem). Irenko, śliczny walczyk?... (oboje powstrzymują się). Co jej?!
Zygmunt. Umiera. Zraniła się strzałą.
Henryk (odwróciwszy twarz przerażony szepcze do siebie). Jam niewinien.
Zenon. Przypadkiem...
Emilia (rozpaczliwie). Ratujcież!
Irena. Cie-bie... (umiera).

(Zasłona spada).


AKT III.
(Ogród Bogojów, poprzecznym szpalerem przedzielony na dwie połowy. W przedniej, mniejszej, grupy kwiatów, w tylnej, daleko ciągnącej się, szeregi roślin, będących przedmiotem badań Zygmunta).
SCENA I.
Janusz, Ryszard i w głębi zajęty obserwacyami Zygmunt.

Janusz. Ale jeżeli to niewinna zabawka, jaki jej cel?
Ryszard. O, bardzo piękny.
Janusz (podrażniony). Strzeż się, bo ci drogę do niego przegrodzę.
Ryszard. Wtedy rzucę się w otwarte dla mnie ciągle objęcia panny Teresy, którą najniesłuszniej dla ojca omijam. Bo nawet, szczerze mówiąc, tak mnie swoją miłością zobowiązała, że mi niedługo zbraknie do oporu siły synowskiego posłuszeństwa, i wbrew dotąd szanowanej woli ojca garbarską córkę z przyjemnością poślubię.
Janusz. Człowieku, Bóg słucha, co ty mówisz!
Ryszard. Nie rozgniewa się o to. Trudno, mój ojcze: albo trzeba uledz jakiemuś popędowi, albo go innym zobojętnić. Smutni leczą się rozrywkami, zrozpaczeni — odurzeniem, ja, popchnięty przez serce i rozum do panny Teresy, postanowiłem dla ojca jedynie powstrzymać się częstem obcowaniem z inną kobietą, któraby mi moje poświęcenie w pamięci zatarła. Tymczasem...
Janusz. Czegóż chcesz jeszcze? Ogród ci założyłem.
Ryszard. Niechże mi teraz ojciec pozwoli z niego korzystać.
Janusz. Tobie? Przecież Zygmunt ma tu botanizować.
Ryszard. On swoją drogą, ja swoją.
Janusz. A jego żona twoją. Okropnie mi się ta sprawa nie podoba. Pod uczciwym pozorem miejsce schadzek... z żoną człowieka, którego... E, wolę o niczem nie wiedzieć i na nic nie patrzeć.
Ryszard. Pozostaw to ojcze mężowi, który swego dobra z pewnością dojrzy, tem więcej, że ja mu go nie zabiorę.
Janusz (dobrotliwie). Lisia przysięga... Powiedz mi, kiedy ty przestaniesz bałamucić kobiety?
Ryszard. Kiedy? Jeszcze mi natura nie dała ani jednego ostrzeżenia, a termin sama oznaczy.
Janusz (błagalnie). Proszę cię od siebie, od Zygmunta, od jego dziecka, od twego sumienia, nie uwodź Emilii.
Ryszard. Honor nie pozwoli mi jej do niczego zmusić, ale znowu grzeczność — niczemu odmówić.
Janusz. Nie nęć jej tu, nie odurzaj pochlebstwami, nie odstręczaj od obowiązków, nie obrzydzaj męża...
Ryszard. I zwróć się do panny Teresy — prawda?
Janusz. Bodajbyś tego imienia zapomniał wymawiać!
Ryszard. Zapomnę przy Emilii.
Janusz. Brzydka to rzecz, bardzo brzydka.
Ryszard. Przeciwnie, bardzo piękna.
Janusz. Poderwać się materyalnie, przywalić się ciężarem pożyczki u takiego pana Dąbka, od którego zależność wzgardzie mojej duszy szacunkiem w słowach być każe, i to wszystko dlatego, ażeby odciągnąć i zgubić żonę najzacniejszemu człowiekowi...
Ryszard. I do tego silnie sformowanemu, a zatem wobec kobiet odpowiedzialnemu. Zaiste, to okropność... dla... starych ojców, którzy w młodości z każdej otwartej kieszeni czerpali bez żalu i na przyjemności każdej pięknej żony rzucali bez zgryzoty.
Janusz (drżącym głosem). Za to przynajmniej tłómaczyłem się mojemu ojcu bez szyderstwa.
Ryszard. Bo pewnie był na słabości syna wyrozumiałym.
Janusz. To dla ciebie za mało. Ażeby ciebie zadowolić, trzeba być niegodziwym.
Ryszard. Ojcze kochany, jam zawsze gorszy, ile razy ty na mnie zły jesteś. Bądź dobry, ja będę lepszy. Przysięgam, że z panią Emilią bawię się niewinnie. Przecie już trzy miesiące tu z nią się spotykam, a nie poszedłem za daleko.
Janusz. No, ale pytam raz jeszcze, jaki ostateczny cel tej zabawki? (w głębi wchodzi Emilia idąc do męża).
Ryszard (spostrzegając ją). Cel właśnie do nas się zbliża. (Emilia całuje Zygmunta).
Janusz. Widzisz, ona go całuje, kocha...
Ryszard. To dowód, żem go jej nie obrzydził.
Zygmunt. (całując Emilię). Usuń się aniołku, bo tu trujące rośliny, możesz się przypadkiem zadrasnąć.
Emilia. Ach! po co je tu hodujesz... (do Janusza, który się naprzeciw niej zbliżył). Niech hrabia to złośliwe zielsko powyrywać każe.
Janusz (podając jej rękę). Kiedy potrzebne, szanowna pani.
Zygmunt (do Janusza). A jak się udaje na tym gruncie! Przypatrz się, panie hrabio. (Janusz odchodzi w głąb do Zygmunta, rozmawiając jednak z nim, co chwila spogląda na Ryszarda i Emilię).

SCENA II.
Ryszard i Emilia.

Ryszard (czule). Dlaczego tak późno? Już straciłem nadzieję.
Emilia. Nie warto jej panu dawać, skoro tracisz.
Ryszard. Bo była za mała... Niech pani da większą.
Emilia. Nie dzisiaj. (zdejmując rękawiczki). Pan jesteś samolubem, nie dbasz o kwiaty... poschły...
Ryszard. Z tęsknoty za panią. I ja o mało temu losowi nie uległem.
Emilia. Trzeba było je podlać — samemu — bo to moje. (bierze koneweczkę i podlewa). Widzisz pan, jak one piją, odżywają...
Ryszard. Woda dla nich, a co dla mnie?
Emilia. Był tu przecie ojciec, który...
Ryszard. Który mi suszył głowę zyskami małżeństwa z panną Teresą. Jest nią tak już zachwycony, że ośmielił się nawet postawić ją obok pani.
Emilia (stawiając koneweczkę). Bez żartu?
Ryszard. Może mu pani darować: nie chciał tem porównaniem pani obrazić, tylko mnie zachęcić.
Emilia. Owszem, nawet podziękowanie ojcu pańskiemu ode mnie się należy, bo z tego porównania wynika, że i mną musi być zachwycony.
Ryszard. Na to znowu nie pozwala mu interes protegowanej.
Emilia. Czemu pan dla zakończenia sporu nie ustąpisz?
Ryszard (czule). Skoro pani sobie tego życzy, ustąpię: proszę tylko, niech mi będzie wolno zrobić to jak najpóźniej.
Emilia (z lekkiem zawstydzeniem). Jeżeli się o coś pytam, to wcale jeszcze nie znaczy, że sobie tego życzę... (obejrzawszy się). Mąż nudząc botaniką ojca pańskiego, mści się za znudzenie pana panną Teresą.
Ryszard. Będę tembardziej pomszczony, że mąż pani nieporównanie nudzić umie. Dla mnie uczeni mają własność makówek — ziarnami głów swoich usypiają. Pani także musiała tego doświadczyć, gdyż każdy z nich pragnie, ażeby jego żona, zasnąwszy po ślubie, budziła się przez całe życie tylko dla uciszania rozpłakanych dzieci.
Emilia. Powinnabym to mężowi powtórzyć.
Ryszard. Powinności tu nie widzę, jeśli tylko chęci niema.
Emilia (filuternie). Właśnie mam chęć.
Ryszard. W takim razie ja nie mam jeszcze prawa robienia pani wyznań bez wiedzy męża...
Emilia (j.w.) Pan tak dużo u mnie chcesz zyskać praw...
Ryszard. Pani zaś tak mało mi ich udziela...
Emilia. Ciekawam, wiele też panu do zupełnego zadowolenia potrzeba?
Ryszard (zniżając głos). Być tak szczęśliwym chociaż przez jedną godzinę, jak mąż pani od czasu swego małżeństwa jest ciągle.
Emilia (drgnąwszy). Za wiele.

SCENA III.
Ciż, Janusz i Zygmunt.

Janusz (który z daleka obserwował Emilię i Ryszarda, prowadząc ku nim pod rękę Zygmunta). Nie słyszałem...
Zygmunt. Tak jest. Zaduszoną żyrafę objada naprzód lew, po nim szakal, po nim lis, sęp, hyena, a w końcu robactwo. Uważasz pan, jak się nawet tu uwydatniają stopnie zwierzęcego dostojeństwa.
Janusz. Zupełnie jak u ludzi... Kobietę naprzód bałamuci lew...
Zygmunt (śmiejąc się). Nadużywasz hrabio podobieństwa. Stosunki zwierzęce nie zawsze powtarzają się w ludzkich. Pewien uczony bardzo słusznie powiedział. że całe zwierzę mieści się w człowieku, ale nie cały człowiek w zwierzęciu. Najwymowniejszym tego dowodem są nasze związki miłosne.
Janusz. Nie sądziłem.
Zygmunt (zbliżywszy się już do Ryszarda i Emilii). Bezwątpienia. Między zwierzętami związki te utrzymują się tylko siłą zmysłowego gustu, między nami siłą duchowego obowiązku. One nie rozrywają swej pary tylko póty, póki z obu stron ją spaja uczucie estetyczne, my — póki jej nie rozluźni moralne. Mamy daleko mniej niższych instynktów, niż nam lekceważąca ludzi a szanująca zwierzęta szkoła naturalistów przyznaje. Co oni mówią o małżeńskiej wierności gołębiów, bocianów i t. d., to może sobie być prawdą, ale zarazem jest takimże wyjątkiem wśród zwierząt, jak niewierność małżeńska wśród ludzi. Dość dla uwierzenia w to przepędzić kilka godzin w zoologicznym ogrodzie. Piękna samiczka w każdym niemal gatunku jest przedmiotem tak licznych i natrętnych zalotów, że chociażby pierwiastkowo najbardziej przywiązaną była do swego stałego towarzysza, zbałamucona w końcu mu się przeniewierza. Dawniej nie przypuszczałem, ażeby wrażenia urody wywierały tak potężny wpływ na życie zwierząt; dziś wszakże jestem przekonany, że wpływ ten może w nich przy większem natężeniu zagłuszyć wszystkie popędy obyczajowe. Piękna łasiczka, którą tu w ogrodzie z dwuletnim małżonkiem i trzema jej wielbicielami chowam, już go na korzyść jednego lada dzień zdradzi. Ani razu nie zdarzyło mi się, ażeby jakakolwiek bohaterka zwierzęca podobną próbę mężnie wytrzymała. Tymczasem u ludzi, chociaż dobry ich znawca, Zenon inaczej twierdzi, widujemy wszyscy mnóstwo pięknych kobiet, które najsilniejszym pokusom się opierają. (do Emilii). Tak moja piękna?
Emilia (zmieszana). Ja się na tem nie znam.
Zygmunt (wesoło). Co znowu?... Nie znasz się na usposobieniach i zwyczajach swojej płci?
Emilia (zalotnie), Przecież moja płeć do zoologii nie należy...
Zygmunt. Należy, kochanko, ale nie o to nam idzie.
Emilia (pieszcząc męża). Niegrzeczny jesteś. Chociażby dla mnie, nie powinieneś kobiet porównywać z jakiemiś tam samiczkami.
Zygmunt. Źle moje słowa zrozumiałaś: właśnie że was od nich odróżniam.
Emilia (j.w.). Nie powinieneś nawet takich zestawień robić, jeżeli mnie kochasz. Czy ja, kochając ciebie, mówiłam kiedykolwiek o wyższości mężczyzn nad wilkami lub jeleniami?
Zygmunt. Owszem, mów, może się czegoś ciekawego dowiem.
Emilia (j.w.). Przeproś mnie i pocałuj... (Zygmunt całując ją, szepcze z rozjaśnioną twarzą).
Janusz (który zbliżył się do stojącego na boku Ryszarda — półgłosem). Czy tego widoku ci jeszcze nie dosyć, żeby od niej odstąpić?
Ryszard (lekceważąco). Skąd ojciec już dziś sądzić może, kiedy się od kobiety odstępuje...
Zygmunt (głośno). Na wszystko zgoda... (całuje Emilię i odwraca się do hrabiów). Jak panowie widzicie, żona moja ogród botaniczny zmieni powoli na miłosny. (do Janusza). Uciekajmy hrabio do naszego oddziału, bo piękna kobieta jest najgorszym warunkiem poważnego myślenia. (do Ryszarda). Niech ją pan raczy zdala ode mnie trzymać.
Ryszard. Postaram się. (do Emilii). Proszę to zlecenie zauważyć.
Zygmunt (odchodząc z Januszem w głąb sceny). Między żeńskim więc rodzajem zwierząt i ludzi...

SCENA IV.
Emilia i Ryszard..

Emilia (niechętnie). Ach! znowu swoje.
Ryszard z uśmiechem). Kogo pani woli: uczonego męża, czy grzecznego człowieka?
Emilia. Męża mojego, który jest grzecznym człowiekiem.
Ryszard. O ile nim uczony być może. Każda prawda jest zawsze dla kogoś lub czegoś ubliżeniem, a mąż pani tylko o prawdy się stara, bez względu na to...
Emilia (badawczo). Pan więc przede mną tylko nieprawdę mówisz?
Ryszard. Muszę na wyraźne żądanie pani.
Emilia. Alboż mogę tego nie żądać, jeśli każda pańska prawda byłaby dla mnie ubliżeniem?
Ryszard. Jakże pani okrutnie zużytkowała moją, jak teraz widzę, nieopatrzną uwagę. Odwołuję ją w całości, a przynajmniej o tyle, o ile mnie i pani dotyczy, a na jej miejsce zrobię inną. (po namyśle). Do każdej ludzkiej istoty właściwie tylko w jeden sposób przemówić można, do pani...
Emilia (zalękniona). Do mnie — nie mów pan w ten sposób.
Ryszard (z zapałem). Kto panią nauczył tego niemiłosierdzia? Czy godzi się piękności być surową, w łaskach oszczędną, na pragnienia cierpiącego serca nieczułą?
Emilia (tonem prośby). Nie, hrabio... Ryszardzie... nie mów pan tak. Pańskie słowa gorączkują, ogarniają niepokojem... wiążą i trwożą. (weselej). A pan mnie chyba zatrwożyć nie chcesz?
Ryszard (czule). Skąd ta myśl! Ja chcę tylko poznajomić panią z tymi przywilejami wyjątkowego życia, które się pani słusznie należą. (wskazując). Jak tej wyniosłej topoli wolno ponad wierzchołkami innych drzew szerzej od nich po świecie się rozglądać, a tej cudownej kamelii więcej niż innym kwiatom spojrzeń na siebie ściągnąć, tak wolno pani swobodniej niż innym kobietom przyjemności wybierać. Komu natura dała najwspanialsze swoje wdzięki, temu dała najrozleglejsze pozwolenie nieograniczonego ich użycia. Piękna kobieta nie na to jest piękną, ażeby ulegała losowi brzydkiej; bo na co miałaby od niej być różną? Pani, ja nietylko bawię, ale często także myślę i bardzo poważnie myślę; tych więc wyrazów bez zastanowienia nie rzucam.
Emilia. Wątpię, czy zastanowiłeś się pan nad tem, że obowiązki...
Ryszard. Są dla masy, ale nie dla tych istot, które, oprócz wspólnego rodzaju, nie mają z nią nic pokrewnego. Surowa moralność względem kobiet pięknych jest tylko łaskawą grzecznością względem brzydkich. Uciskiem pierwszych wynagrodzono upokorzenie ostatnim. Ponieważ nikt nie pożąda jednych, więc każdemu zabroniono pożądać drugich; ponieważ tamtych żaden mężczyzna o niezależną miłość nie pyta, więc tym nie wolno na niezależną miłość odpowiadać. Jest to protegowanie brzydoty kosztem piękności. Taka niesprawiedliwość jednakże może ciemiężyć te tylko kobiety, które jej nie dostrzegły. Pani zaś ją chyba widzi...
Emilia (smutnie). Dotąd czułam w życiu tylko zadowolenie, a pan mi każesz czuć tylko krzywdę. Czy to się godzi?
Ryszard (z zapałem). Czy godzi się przekonywać panią, że jesteś królową swojego rodu i że ci w nim służy największa swoboda, jaką kobieta rozporządzać może? Boże mój, dziwić sie trzeba tylko niebu i ziemi, że pani o tem ciągle nie mówią!
Emilia (nieśmiało). Panie Ryszardzie, dlaczego mnie to nie rozwesela, tylko rozstraja? Dlaczego im bardziej mnie pan uspokajasz, tem bardziej pana się boję? (zbliża się Janusz z Zygmuntem, którego głos usłyszawszy, Emilia drgnęła).

SCENA V.
Ciż, Zygmunt i Janusz.

Zygmunt. Dlatego, że jaskółka podobno strzeże się nawet dotykać jaskrawo ubarwionego robaka. Jak zaręczają naturaliści, zjawisko to, zwłaszcza między ptakami amerykańskiemi, ma być niewątpliwe. Wskazówką tu nie doświadczenie osobnika, ale długiego szeregu pokoleń, dziedziczenie przekazane w postaci instynktu.
Janusz. Jaka to szkoda, panie kochany, że ludzie nie przekazują na potomstwo swoich doświadczeń: nasi synowie unikaliby świetnie ubarwionych...
Zygmunt (śmiejąc się). Kiedy hrabia ciągle przyrodnicze spostrzeżenia odnosisz do ludzkich stosunków, w których działają inne czynniki. Jeżeli pan wierzysz indyjskiej legendzie, która utrzymuje, że gdy Bóg stworzył pierwszych rodziców, oboje kichnęli i z kichnięcia Adama narodził się lew, a z kichnięcia Ewy — kot, to zarazem pamiętać trzeba, że lew jest tylko olbrzymim kotem, którego unikać nie potrzebuje. (zwracając się do Emilii). Ja naprzykład mojej koteczce zupełnie ufam... Czemuż taka poważna?
Emilia (siląc się na uśmiech). Słucham wykładu pana profesora... (Zygmunt wesoło z nią rozmawia).
Ryszard (półgłosem do Janusza). Po licha ojciec go tu wywłóczy? Źeby mimo woli niegrzeczności prawił?
Janusz. Ty z jego żoną niegrzeczności mu robisz, a on nie ma do ciebie pretensyi.
Zygmunt (wesoło do Emilii i Ryszarda). Przedewszystkiem się baw, o co pana Ryszarda po raz drugi uroczyście proszę. Kochany hrabio, żona się skarży, że ją od zbyt silnego zapachu kwiatów głowa rozbolała; znajdź pan na to jakie lekarstwo...
Ryszard. Niech tylko pani zechce mi się zupełnie powierzyć.
Zygmunt. Zechce, a wreszcie chorzy woli nie mają. (do Janusza). Wracając do naszego przedmiotu, nie jest faktem stanowczo pewnym, że rośliny żadnego poczucia estetycznego nie mają... (oddala się w głąb sceny z Januszem).

SCENA VI.
Ryszard i Emilia, później Gracyan i Teresa.

Ryszard (czule). Powierzy mi się pani?
Emilia (lekko uśmiechając się). Z warunkiem...
Ryszard. Bez warunku.
Emilia (smutnie). Nie powtórz mi pan tego po raz drugi, bo odejdę... z przekonaniem, że mnie pan lekceważysz.
Ryszard (z zapałem). Ja panią lekceważę, dlatego, że gdy te drzewa, wiatrem zginane, czoło ku ziemi chylą, mnie zdaje się, iż one hołd pani składają? Dlatego lekcewążę, że ile świata do mnie należy, tyle pod stopy twoje rzucam, że chciałbym mieć w sercu milion serc, ażeby cię milionem...
Emilia (błagalnie). O, nie, nie...
Ryszard (z wrastającym zapałem). Kochać.
Emilia (z trwogą). Nigdy!
Ryszard. Wie pani, co robią ludzie, którzy pod takim zakazem żyć siły nie mają?
Emilia (gorączkowo). Pan nie popełnisz żadnego szaleństwa, jeśli pan mnie...
Ryszard (j. w.). Jeśli pani mnie... O, nie wahaj się wypowiedzieć tego, co mi hasłem szczęścia zabrzmi. (w głębi ukazują się Gracyan i Teresa, witając Janusza i Zygmunta).
Emilia (cofając się). Nie mogę...
Ryszard. Kochać, czy wyznać?
Emilia. Serce już mej woli nie słucha, ustom jeszcze tylko rozkazuję. (szybko odchodzi i spotyka Gracyana, który z Teresą się zbliża).
Gracyan (kłaniając się zdala Ryszardowi, do Emilii). Ucieka pani przed niebezpieczeństwem?
Teresa (podaje rękę Emilii). Na które ja za panią się narażę. (Emilia oddala się z Gracyanem w głąb sceny).

SCENA VII.
Ryszard i Teresa, później Gracyan i Zenon.

Teresa (z uśmiechem). Nie tak natarczywie hrabio... Nie trzeba zbyt się spieszyć ze zwycięstwem, które przy ostrożności może być pewne, a w zapędzie — wątpliwe.
Ryszard. Mam chęć się obejrzeć i przekonać, czy kto za mną nie stoi, komuby się przestroga pani należała; bo ja jej nie rozumiem.
Teresa. Właściwie nie rozumiesz pan tego tylko, co mnie upoważnia do zaglądania pod pańską maskę.
Ryszard. Upoważniłem sam, ale wtedy jedynie, kiedy rzeczywiście maskę wkładam.
Teresa. Dla mnie zawsze.
Ryszard. Więc ją teraz zdejmę. Czy pani nie widzi, że posądzanie mnie o jakąś nadmierną sympatyę dla pięknej profesorowej jest niesprawiedliwością, która mi przykrość sprawia?
Teresa (szyderczo). Pan nie zwykłeś nawet cierpieć bez celu; dotąd zamiary pańskie przenikałam , ale w tej chwili nie odgaduję zupełnie, co panu zależy na udawaniu boleści przede mną.
Ryszard. Zależy mi tylko na udawaniu przed panią obojętności, ile razy potrzebuję ułagodzić na chwilę ojca, który między mną a panią uparcie staje.
Teresa (j. w.). I przeszkadza panu dokładnie mi się przyjrzeć. Rozumiem teraz, dlaczego pan przez tyle lat naszej znajomości nie zdołałeś przekonać się, że ja nie jestem bezmyślnym rulonem złota, który wcale nie bada wyciągniętej po niego ręki, ale mam swoją przenikliwość i swoją rozwagę. Że ojciec pański mnie odpycha, wiem; że jednak pan niezależnie od tego panią Bosławską pociągnąć się starasz, że ją po swojemu kochasz...
Ryszard. Nie umiem tego inaczej zaprzeczyć, jak prosząc panią stanowczo o rękę.
Teresa. Prośba pańska wcale mojemu domysłowi nie przeczy i owszem zupełnie się z nim godzi. Byłam tak dalece na nią przygotowana, że aby oszczędzić panu kłopotu spłacania moim posagiem długów po ślubie, wykupiłam od brata i żydów wszystkie pańskie weksle.
Ryszard (zmieszany). Pani!... Na co?... Skąd pewność?...
Teresa. Z konieczności położenia. Ponieważ na jeden gulden majątku wypada panu sto guldenów potrzeb, więc musisz się pan ożenić bogato; ponieważ zaś w kole pańskich stosunków ja jestem najwyższą posagową cyfrą, więc musisz się pan ożenić ze mną.
Ryszard. Jedna drobna omyłka unieważnia cały ten rachunek: pani jesteś rzeczywiście najbogatszą w kole moich stosunków obecnych, gdybym jednakże chciał szukać posagu, znalazłbym łatwo jeszcze wyższy w nowych.
Teresa. Niełatwo byś go pan znalazł, a jeszcze trudniej dostał.
Ryszard. To byłaby rzecz moja.
Teresa. I moja. Czy sądzisz, panie hrabio, że ten płochy całus, którym mi przed trzema laty tajemnie czoło zrumieniłeś, zwietrzał bez śladu; nie odcisnął się na mojem sercu i nie zrodził we mnie żadnych postanowień? Nie przewidywałeś pan wtedy, że lekkomyślny żarcik, którym może setki kobiet bezkarnie zadrażniałeś, przez córkę garbarza policzonym ci będzie i stanie się pierwszem ogniwem łańcucha, który pana na zawsze do niej przykuje. Za to, że pana kochałam, pozwoliłam panu aż dotąd łudzić się pozorną swobodą; ale za to, żeś pan we mnie iskrę miłości skrzesał, postanowiłam w jej ogniu ślubną obrączkę dla pana przygotować.
Ryszard. Na wypadek, gdybym ją chciał przyjąć.
Teresa (z naciskiem). Posiadając weksle, na których pan usłużnie czasem wyręczałeś w podpisach rękę ojca i stryja i których ogółem nie pokryłoby może całe pańskie mienie, o wypadku tym wątpić nie potrzebowałam. Tylko niech pana nie przerażają w mojem posiadaniu te środki, zdolne ogrzać serce pańskie dla mnie. Najszczerzej pragnę zgody i w celu przyspieszenia jej wspomniałam, że zanim byś pan zdołał w inną stronę przenieść swoje małżeńskie zamiary, ja pozbawiłabym pana co najmniej majątku.
Ryszard (z gniewem). To przymus niegodziwy...
Teresa. Bynajmniej, jest to tylko nadanie kapryśnej woli pańskiej stałego kierunku. Jeżeli pan istotnie miałeś zamiar ze mną się żenić, cóż panu przeszkadza ta wiadomość, że ze mną ożenić się musisz?
Ryszard. Zmienia to moje uczucia tak dalece, że chętnie cofnąłbym prośbę o rękę pani i przyznał się do najgorętszego uwielbienia dla pani Bosławskiej.
Teresa. Mnie idzie tylko o pana a nie o panią Bosławską, z którą, jeśli pan zdążysz, postąp sobie jak gust doradzi. Upewniam, że ani pańskie ciążenie do niej mnie nie dziwi, ani jej upadek nie zmartwi. W tryumfie pańskim widzę karę dla niej za mnie, a w pożądaniu go naturalną konieczność. Przed rokiem wezwano jednocześnie lekarza do nas obu. Mimo że ja byłam bardzo chora i płaciłam dziesięć razy więcej, on mnie poświęcił, a na wymówki potem odpowiedział: gdybym był księdzem i wezwany został jednocześnie do Bosławskiej na zabawę, a do chorego na spowiedź, do Bosławskiej bym wprzódy się udał. Zapamiętałam te słowa, i odtąd nie dziwię się nikomu, kto mnie dla niej zaniedbuje. Ale tylko dla niej! Bo kobieta, która swą pięknością wszystkich w obłęd wprawia, która nam chęć mierzenia się z nią odbiera, drobnego odstępstwa innej kobiety warta, zwłaszcza jeśli za nie swą godnością zapłaci. Zamiast daremnemi usiłowaniami burzyć pańską namiętność, wolałam nie tamować jej ujścia i skorzystać z osłabienia. Gdy pan już skusiłeś najpiękniejszą ze znajomych kobiet, cóż panu pozostanie? Ożenić się z najbogatszą.
Ryszard. Samemu słuchowi bym nie ufał, że to mówisz pani.
Teresa. Zdumiewam pana, boś mnie tak mało cenił, że nie próbowałeś nawet zbadać, na kim opierasz plan swej małżeńskiej operacyi. Zdawało się panu, że ile razy mi rzucisz garść grzecznych słówek, ja jak łatwowierna gęś do posypanego ziarna przybiegnę i, gdy tego będzie trzeba, odpędzić się pozwolę. Tymczasem ja nigdy naiwną nie byłam, a dziś po oświadczeniu się pańskiem za naiwną uchodzić nie chcę. Tak, panie hrabio, kto szybko nie umie poznać każdej kobiety, powinien przynajmniej poznać dobrze tę, z którą do jakiegokolwiek porozumienia dojść myśli.
Ryszard. I pomimo to wszystko mnie pani poślubisz?
Teresa (śmiejąc się). Nie umiesz pan sprzeczności we mnie pogodzić? Ułatwię to panu. Przed trzema laty pokochałam pana sercem niedoświadczonem, dziś doświadczonem nie mogę się z pod władzy tej miłości uwolnić. Wiem, że pan mojemu uczuciu swojem nie odpowiadasz, ale wiem również, że pana pozyskam. Ponieważ nie jestem w stanie ani zrzec się, ani otrzymać wszystkiego, więc porywam to, co mi się da: kochane ciało, w które może kiedyś miłość dla siebie natchnąć zdołam. Nie martw się więc pan, bo mieć będziesz przy obfitym posagu wierną żonę. Na dowód zaś rozpoczęcia się naszego związku przyjm pan ten pierścionek (zdejmuje z palca i oddaje zadumanemu Ryszardowi) i pojutrze objaśnij pan wszystkim jego znaczenie. Spodziewam się, że jeden dzień wystarczy panu na pożądane zakończenie stosunku z panią Bosławską. Teraz tylko do widzenia się, zdziwiony mój panie (odchodzi).
Ryszard. Nie... (w głębi ukazują się Zenon z Henrykiem).
Teresa (przerywając). Pojutrze cierpliwie słuchać pana będę. Dziś nawet czasu nie mam, bo brat na mnie czeka. (do Gracyana, który się z Januszem zbliżył). Jedziemy? (podaje rękę Zenonowi).
Gracyan. Zaraz. (do Ryszarda ściskając go za rękę). I pana proszę obejrzeć wraz z ojcem i Bosławskimi mój ogród, który (z naciskiem) dla siebie urządziłem.
Ryszard. Nie zapomnę. (Gracyan z Teresą oddalają się).

SCENA VIII.
Ryszard i Zenon.

Ryszard (witając Zenona). Więc ten złoty baran mimo zrzeczenia się, skleił naprędce jakiś botaniczny ogród?
Zenon (z uśmiechem). Dla siebie.
Ryszard. Bosławscy do niego pojutrze jadą?
Zenon. Ona przyrzekła.
Ryszard (wesoło). Zatem najpóźniej jutro tak ją do mojego ogrodu miłem wspomnieniem przywiążę, ażeby do cudzego nie przefrunęła.
Zenon. Już można?
Ryszard. Trzeba, tem więcej, że przed chwilą, uległszy wreszcie błaganiom Teresy, nietylko zgodziłem się na związek z nią, ale nawet obiecałem pojutrze ojca i wszystkich interesowanych o mojem postanowieniu uwiadomić. Pojmujesz pan, że przedtem muszę od Emilii odebrać pierwszą ratę mej miłosnej należności.
Zenon. Słusznie.
Ryszard. Gdy i ja się małżeństwem okajdanię, stracę na czas jakiś połowę szans powodzenia. Przynajmniej więc do naszego stosunku stanowczym krokiem wprowadzę zwyczaj tajemnych spotkań, na które po ogłoszeniu zaręczyn, a jeszcze bardziej po ślubie z Teresą nie wyrobiłbym sobie pozwolenia. Mówię o tej sprawie wesoło, a jednakże, czy mi pan uwierzysz, ja Emilię kocham i serdecznie żałuję, że mogę ją kochać tylko jak uwodziciel.
Zenon. Najzupełniej pana rozumiem.
Ryszard. Przed przyjściem pańskiem wyznałem jej moją miłość. Teraz już na tyle z trwogi ochłonęła, że się moich próśb nie zlęknie, a na tyle jeszcze odurzona, że im ulegnie. Jeśli więc szczęście dopisze, jutro w tym ogrodzie poznam przy niej najciekawszą rzecz w każdej kokiecie — odpowiedź po pierwszym pocałunku. Wprawdzie Emilia się jeszcze opiera, ale, jak pan wiesz, opór kobiety jest tylko próbowaniem męskiej dyskrecyi. Żeby mi tylko ten pański niedowarzony siostrzeniec, który się za nią, jak obłaskawiony gil, włóczy, nie chciał tu zajrzeć.
Zenon. To też uprzedź mnie pan dziś wieczór bilecikiem, na którą godzinę jego obecność przy Bosławskiej najmniej będzie potrzebną, a ja go odciągnę.
Ryszard (podając rękę Zenonowi). Na wieki wdzięcznym ci będę, kochany panie. Za ufność, jaką w całej tej tajemnicy do pana jednego miałem, nagradzasz mnie dowodami rzadkiej przyjaźni. Ale, jeśli już pan jesteś tak łaskaw, zrób mi jeszcze jedną usługę.
Zenon. Każdą.
Ryszard. Idź pan do Bosławskich przed tą godziną, o której ona mi spotkanie naznaczy, i postaraj się wyprowadzić, albo czem zająć jej męża, ażeby mu coś podejrzenia nie nasunęło.
Zenon. Ręczę panu za wszystko. (Emilia z Henrykiem wychodzą z głębi). Henryka zaraz sobie na jutro w jakimś interesie zamówię, pan zaś nakłoń Emilię... (Ryszard zbliża się do Emilii i odprowadza ją dalej, Zenon zatrzymuje Henryka).

SCENA IX.
Zenon i Henryk.

Zenon. Gotów jesteś?
Henryk. Nie, wuju kochany. Dziś od niej na zawsze oderwać się nie mogę.
Zenon. Tak samo nie będziesz mógł jutro, za miesiąc, a tymczasem co prędzej skończyć trzeba to ślimaczenie się chorego serca. W łeb sobie pal, albo żyj jak rozumny człowiek.
Henryk. To palnę...
Zenon. Kilka bąków, których już tyle nastrzelałeś. Zmarnowałeś, niemal zabiłeś poczciwą Irenę, zrujnowałeś sobie zdrowie, zarzuciłeś pracę, zaniedbałeś talent — i na co? Na to, ażeby doczekać, jak inni łaskami u bogini twoim daremnym do niej westchnieniom urągają.
Henryk. Milcz wuju, bo mnie jeszcze jej krzywda boli.
Zenon (wskazując na Ryszarda i Emilię). A więc otwórz oczy, ślepcu, przypatrz się tylko ruchom tego uwodziciela i jej namiętnemu omdleniu — czy to cię jeszcze nie przekonywa? Schroń się ze mną za pierwszy z brzegu krzak, (pociąga Henryka za sobą) niech nas nie widzą, może ci ukażą wyraźniejsze znaki (odchodzą na lewo, ale tak, że są nieco widzialni. Ryszard wysuwa się z Emilią naprzód).

SCENA X.
Ryszard i Emilia, w dali Henryk i Zenon, później Zygmunt i Janusz.

Ryszard (trzymając rękę Emilii). Maleńką chwilę daruj mi pani, ale tak wyłącznie, ażebym nie musiał zazdrościć nikomu i niczemu, że roskosz widoku pani ze mną dzieli.
Emilia (wstydliwie). Nie mogę.
Ryszard (z zapałem). Przynajmniej litość spodziewałem się znaleźć w sercu pani dla mnie. I ona zawodzi? Ha, trudno! Odtrąciłaś pani wszystko, co ci ofiarowałem, ale nie odtrącisz tego, co mi jeszcze do ofiarowania pozostaje. Jutro o godzinie ósmej tu na tem samem miejscu, na którem pani spotkania ze mną odmówiłaś, stróż ogrodu spotka mego trupa.
Emilia (błagalnie). Nie, pan tego nie zrobisz, pan wiesz, że ja przyjść nie mogę tylko... z bojaźni.
Ryszard. Przysięgam, że proszę o samotną rozmowę dla uwolnienia pani najszczerszem wyznaniem od tej krzywdzącej mnie obawy.
Emilia. Gdybym była pewna.
Ryszard (biorąc rękę Emilii). Może wiatr samowolnie włosy twoje pani trąci, może gwiazda w oczach twoich się przejrzy, ale ja nawet westchnieniem cię nie obrażę... (przyciągając Emilię do siebie i obejmując z lekka jej kibić). Zaufaj mi.. miłość moja, jak anioł stróż nad nami czuwać będzie.
Emilia (ociągając się). Przyjdę... (Ryszard całuje ją w rękę).
Henryk (który zdala z Zenonem się przypatrywał — rozpaczliwie), Wszędzie, dokąd chcesz wuju pojadę! (oddala się z Zenonem. Emilia odbiega od Ryszarda i zatrzymuje się spostrzegłszy nadchodzącego z Januszem Zygmunta).
Zygmunt (do Janusza). Tymczasem miłość u ludzi ma zawsze większą trwałość i szlachetniejszy kierunek.

(Zasłona spada).
AKT IV.
(Salon Bosławskich z aktu pierwszego).
SCENA I.
Emilia i Zygmunt, później Teresa.

Emilia (chwilę siedzi sama zadumana, potem przechadza się po pokoju, wreszcie siada na poprzedniem miejscu. Zygmunt wszedłszy niepostrzeżony, całuje ją wesoło. Przestraszona). Co to?!
Zygmunt. Do widzenia. Zlękłaś się, czy zdziwiłaś?
Emilia. Nie spostrzegłam, że ty wszedłeś...
Zygmunt. I sądziłaś, że kto?
Emilia (zmięszana). Nie wiem, nie pamiętam, o czem myślałam...
Zygmunt. Wszystko jedno, bo w każdym razie robiłaś źle. Kobieta najczęściej grzeszy myślą.
Emilia (z przymuszonym uśmiechem). A mężczyzna mową.
Zygmunt (wesoło). Być może, tylko że nasz grzech nazywa się wtedy prawdomównością, a wasz kłamstwem.
Emilia (j. w.). Raczże więc swoją prawdomównością tak zgrzeszyć, ażebym się przekonała o mojem kłamstwie.
Zygmunt. Kobieta, kochanko, zwykle myśli o swoich życzeniach, które zaraz wypowiada. Jeżeli więc długo nad niemi się zastanawia, musi mieć jakiś powód niewyjawienia tego, coby pozyskać pragnęła. Jeżeli zaś żona tai się przed mężem, którego w słusznych żądaniach obawiać się nie potrzebuje, jej żądanie nie może być słusznem. Ponieważ zaś od pewnego czasu ty jesteś zadumana a na wszystkie moje pytania odpowiadasz milczeniem, więc myślisz o takiem życzeniu, któregobym nie spełnił, czyli robisz źle. Przekonałem?
Emilia. Zupełnie.
Zygmunt. Przyznajże mi za to, że was przenikać umiem, i wytłómacz Zenonowi, który się wiecznie ze mnie śmieje, że zajęty badaniem zwierzęcych samiczek zapomniałem zbadać własnej żony...
Emilia (zmarszczywszy się). On ci to powiedział?
Zygmunt. No, nie uprzedzaj się. Jest to z jego strony koleżeński żart a przytem słabość do przypisywania sobie szczególniej znajomości kobiecego serca, od którego klucz wszyscy powieściopisarze posiadać mają, chociaż je nim każdy bałamut otwiera.
Emilia. Każdy?
Zygmunt. Naturalnie, tylko nie wszystkie. Twoje naprzykład serduszko.
Emilia. Wybierz inne — pewnie ci na mojem w przykładzie nic nie zależy.
Zygmunt. Przeciwnie, zależy mi bardzo wiele: naprzód twojemu sercu najbardziej ufam, a powtóre sądzę, że ono za najlepszy wzór służyć może.
Emilia (niechętnie). Ale po co o tem mówić mamy?
Zygmunt. Dlatego, ażebyś myśląc nie grzeszyła. Wyznam ci, jestem nawet trochę zaintrygowany, nad czem ty od tak dawna jesteś zadumana. Nie nad życzeniem nowej sukni, bo na to ci dawniej kilka dni wystarczało; nie nad...
Emilia. Czy się z wyjściem nie spóźnisz?
Zygmunt. Już cię znudziłem? Reginka cierpliwsza: przez całą godzinę łechtałem jej nóżkę pędzelkiem dla doświadczenia, czy wykonywa już ruchy odpowiednie podrażnieniom — i ani razu się nie skrzywiła. Tymczasem jej mama nie pozwala się nawet pożegnać. (po chwili czulej). Co tobie jest?
Emilia (z wymuszoną wesołością). Raczej jabym spytać powinna, co tobie się stało, że we mnie jakieś niezwykłe usposobienie dostrzegasz, kiedy rzeczywiście jestem dziś taką, jak wczoraj lub przed rokiem. Żadnego ukrytego życzenia w tej chwili nie mam, chyba to jedno, żebyś mnie pocałował.
Zygmunt (całując ją). To jest twoja najgłębsza i najzrozumialsza dla mnie mądrość. Bodaj stary hrabia przykrości młodego wieku sobie przypomniał za to, że mnie właśnie na tę chwilę, kiedy jesteś tak piękną i całować się każesz, do siebie zaprosił.
Emilia (zdziwiona). Do niego idziesz?
Zygmunt. Chory — przez Zenona mnie na siódmą wezwał w jakimś ważnym przedmiocie.
Emilia (powstaje i przechadza się niespokojna). Ważnym... cóżby to być mogło?
Zygmunt. Zapewne coś odnoszącego się do ogrodu. Zresztą niedługo wrócę, to ci powiem, jeżeli jeszcze będziesz ciekawa. Dziś o dziewiątej wieczorem Zenon wyjeżdża z Henrykiem za granicę. Gdyby więc tu przyszli i mnie nie zastali, bądź łaskawa ich...
Emilia (nieśmiało). Może i mnie nie zastaną, bo także wyjść chciałam...
Zygmunt. To niech służąca ich aż do mojego powrotu zatrzyma. (spoglada na zegarek). Nie myśl tu, kochanko, nawet o mnie. (całuje ją — wchodzi Teresa).
Teresa. Nie przepraszam za moją obecność, bo sądzę, że takiej miłości świadek nie wstydzi i nie obraża. (podaje rękę Zygmuntowi i Emilii). Panu oddalić się nie przeszkadzam, a panią może do przejechania się ze mną namówię. Powóz mój tu czeka, bo brat zabawi kilka godzin w banku.

Zygmunt. Najdoskonalszy pomysł. Korzystam z upoważnienia pani i odchodzę, bo stary hrabia już za długo czeka. (odchodzi).

SCENA II.
Emilia i Teresa.

Emilia. Wdzięczna pani jestem za propozycyę i żałuję, że w domu zostać muszę.
Teresa (siadając). Dla kogo?
Emilia. Naprzód dla siebie, bo jestem niezdrowa, a potem dla pana Zenona i Henryka, którzy przed odjazdem za granicę dziś nas odwiedzą.
Teresa. Tylko oni?
Emilia. Któż więcej, jeśli pani wiadomo?
Teresa. Przeczucie mi szepcze, że hrabia Ryszard.
Emilia. Co do hrabiego Ryszarda pani może mieć przeczucia, ale ja...
Teresa. Pani ma lepszą od nich pewność.
Emilia. Bardzo ograniczoną, gdyż taka tylko jest mi potrzebna.
Teresa. A mnie się inaczej śniło. Bo winnam panią wreszcie objaśnić, że z tego źródła wypłynął cały mój domysł, którym pozwoliłam sobie panią nieco zadziwić. Śniło mi się ostatniej nocy, że będąc u pani, spotkam pana Ryszarda, co mnie zawiodło, dalej, że zapamiętale kochamy się w jednym mężczyźnie.
Emilia (z wymuszonym uśmiechem). W moim mężu? Czemuż pani mu tego nie powiedziała?
Teresa. Bo nie w nim.
Emilia. Fantastyczne pani sny miewa.
Teresa. Najfantastyczniejsze czasem się sprawdzają.
Emilia. O ten jestem spokojna.
Teresa. Że się sprawdzi, czy nie?
Emilia (poważnie). Jeśli to zagadka, może ją pani rozwiązać bez mojej pomocy.
Teresa (wesoło). Ja ją rozwiązać mogę tylko życzeniem, żeby pani nigdy nie kochała... hrabiego Ryszarda.
Emilia (surowo). Skąd powód do takiego życzenia?
Teresa (j. w.) Najzwyklejsza zazdrość. Ponieważ dopiero jutro pan Bogój zostanie moim narzeczonym...
Emilia (z lekką ironią). Czemuż nie dziś?
Teresa (j. w.) Dzisiejszy dzień darowałam mu na pokończenie dawnych stosunków; żeby zaś ich nie nadużył i nie ścieśnił, uprzedzam w tajemnicy wszystkie mi znane kobiety, aby żadnym jego zobowiązaniom nie wierzyły, bo je jutro unieważnię. Dla tego zaś nie omijam w tem ostrzeżeniu ani jednej, że nie wiem, którym się podobał, i nie rozumiem, którym się podobać nie mógł (podając zdrętwiałej Emilii rękę). Pani mi przebaczysz tę zazdrość i zaślepienie, tem więcej, że hrabia Ryszard panią prawdopodobnie wcale nie obchodzi.
Emilia (z cierpkim uśmiechem). Sądziłam, że to jest dla pani więcej niż prawdopodobnem. Ale cóż państwa niespodziewanie łączy?
Teresa. Nawzajem sądziłam, że to dla pani jest więcej niż spodziewanem.
Emilia. W pani istotnie wyraźną chęć związku oddawna widziałem, ale w panu Bogoju...
Teresa. Widzieć jej pani nie mogła, bo on przy pani miał zawsze chęć inną, której od jutra na zawsze zrzecz się musi.
Emilia. Jaką?
Teresa. Jestem panną, więc tego dokładnie objaśnić nie umiem.
Emilia. A dlaczegoż musi?
Teresa. Będę żoną hrabiego Ryszarda, więc jego zobowiązań ujawniać nie powinnam.
Emilia (z ironią). Zatem on już ma względem pani jakieś obowiązki?...
Teresa (z dumą). Dawnej, silnej i nieprzerwanej miłości, której jeszcze dziś zaprzeć mu się wolno. Od jutra zostanę jawną panią jego serca, tak jak dotąd byłam skrytą, a za kilka tygodni przyjmę od pani z wdzięcznością weselne życzenia (wstaje). Gdyby wszakże przypadkiem tu dziś się znalazł, niech pani tej wiadomości u niego nie sprawdza. Adieu (podaje Emilii rękę) najpiękniejsza — chciałam powiedzieć kuzynko, a przecież my nawet przez hrabiego Ryszarda nie jesteśmy spokrewnione. Adieu (odchodząc). Może brat zminie się ze mną i do pani zabłądzi (wychodzi, Emilia żegna ją sztywnym ukłonem).

SCENA III.
Emilia sama, później Halina.

Emilia (stoi przez chwilę zadumana). Co to znaczy? Miałżeby on ją rzeczywiście kochać? (wybucha śmiechem) Chyba kieszenią!... Zwykłe złudzenie wielkich posagów... (posępnie) Czy ona się domyśla?... (patrzy na zegarek, poczem biegnie do drzwi i woła) Halino!
Halina (wchodząc). Jestem.
Emilia (gorączkowo). Nikogo, nikogo nie wpuszczaj.
Halina (lękliwie). Pani słaba?
Emilia. Czuję lekkie dreszcze.
Halina (przerażona). Jezu mój — po którego iść doktora?
Emilia. Jeszcze mi go nie potrzeba.
Halina (j. w.) Jakto nie potrzeba, kiedy już widać...
Emilia. Co?
Halina. Że pani będzie miała ospę.
Emilia. (rozpaczliwie, chwyciwszy się za twarz). Ospę! — na twarzy! Nieszczęście, za co mnie tak karzesz! (siada zgnębiona).
Halina. To jest właściwie...
Emilia (zerwawszy się). Ciało zedrę sobie z czaszki, a nie pozwolę go krostom szpecić. Czemuż raczej nie umieram taką, jaką byłam! W lustro spojrzeć się boję — oh! ja się już w niem nigdy nie zobaczę!
Halina. Ale zobaczy się pani piękną, jak dawniej; choroba nie każdego łapie, a u pani jeszcze żadnych znaków nie ma.
Emilia. Nie ma? A dlaczego mówiłaś, że widać...
Halina. Mówiłam tylko, że ponieważ w tym domu córka doróżkarki chora na ospę, a pani czuje dreszcze, więc może i pani... Tak sobie już od dwóch dni myślę, ale nie było sposobności powiedzieć.
Emilia. Niegodziwa, tak mnie przestraszyłaś!
Halina. Niech pani daruje, i ja się zlękłam, bo kiedy pani krzyknęła, zdawało mi się, że już ospa się wysypała.
Emilia (zbliżywszy się do zwierciadła zadowolona). Ani śladu spryszczenia — szalona... (do Haliny) Ty chyba nie wiesz, czem jest ospa dla kobiety.
Halina. Oj wiem, to gorsze, niż zły mąż.
Emilia. Cóż, twój nie wraca?
Halina. Może go kiedy zły wiatr przypędzi. Podobno teraz pije w Bochni i sól kopie (całując Emilię w rękę). Właśnie chciałam panią prosić o pozwolenie wyjścia wieczorem.
Emilia. Chcesz do niego jechać?
Halina. Boże broń! Mój kochanek idzie jutro do wojska, więc chciałam dziś z nim...
Emilia. Skoro masz męża, nie wypada ci mieć kochanka.
Halina. I jemu łotrowi nie wypadało mnie porzucić, a jednak porzucił. Nie on, to inny, lepszy, póki jeszcze młodość nie uciekła. Potem będzie czas się uspokoić. Ale jeśli się pani gniewa, to ja nawet przez okno na niego nie wyjrzę (słychać dzwonek).
Emilia (gorączkowo). Nikogo obcego! Pana nie ma w domu, a ja jestem chora. (Halina wybiega drzwiami wprost, Emilia staje przy lewych).
Halina (wnosząc bukiet). Młody pan hrabia przysłał bukiet. Same niezapominajki.
Emilia (bierze go drżąca, długo wpatruje się, wreszcie mówi spokojnie). Przynieś mi ciemny płaszczyk i czarny kapelusz z woalką.
Halina. Wychodzi pani?
Emilia. Do magazynu. (Halina oddala się). Już wierzyć zaczęłam, że się w ostatniej chwili oprę... (z przymuszoną wesołością). Alboż ja raz z nim samotnie rozmawiałem... (wchodzi Halina).
Halina. Tak dawno pani tego ubrania nie nosiła, że nikt w niem pani nie pozna.
Emilia (ubierając się). Na dworze jeszcze bardzo widno.
Halina. Już się zmierzchło.
Emilia (spoglądając na zegarek). Kwandrans do ósmej. Zapal świecę.
Halina (zapaliwszy). Tysiąc razy przeszłabym koło pani na ulicy i nie poznała (słychać dzwonek).
Emilia Nikogo! (Halina wybiega).

SCENA IV.
Zenon i Emilia.

Zenon. To ja na państwa poczekam (zatrzymuje się na progu — do Emilii, która odsłoniła woalkę). Wchodząc tu, nie przypuszczałem, że będę nieposłusznym pani.
Emilia (zbliżając sie do Zenona). Owszem, szczęśliwie odgadłeś pan moją wolę, gdyż właśnie chciałam zalecić służącej, ażeby pana prosiła o poczekanie u nas do powrotu męża, który sobie to zastrzegł.
Zenon (patrząc na zegarek). Kwandrans tylko zostaje mi czasu, bo o ósmej muszę być w domu i przygotować się z Henrykiem do podróży.
Emilia. Dokąd i na długo?
Zenon. Do Londynu — może na zawsze.
Emilia. Cóż panowie tam robić będziecie?
Zenon. Henryk będzie się przygotowywał do domu obłąkanych, a ja czernić będę papier mojemi powieściami, z których jedną, już gotową, obiecała mi pani pozwolić sobie przypisać.
Emilia. Dziękuję panu za ten zaszczyt.
Zenon. Ponieważ nie jestem pewien, czy w powieści tej znajdzie pani dla siebie zaszczyt, więc chociaż kilkoma słowy jej treść określę (patrzy na zegarek). Prawdopodobnie i pani dąży na ósmą, więc jeszcze dziesięć minut zabrać mogę. Przedstawiam kobietę piękną, żonę młodego i zacnego człowieka, matkę ślicznej córeczki...
Emilia. Usiądźmy.
Zenon. Kobietę, która mimo spokojnego temperamentu, uczciwych zasad, przywiązania do męża i dziecka stała się dobrowolną ofiarą uwodziciela.
Emilia (słabym głosem). Jestże to prawdopodobnem?
Zenon. Zobaczymy. Bohaterka moja — według słów jednego z jej wielbicielów — jest tak uroczą, że chyba zapatrzone w nią planety wolniej biegną i na drogach swoich błądzą, że nieraz przybite jej spojrzeniem gwiazdy z miejsca się nie ruszają, że często olśnione jej pięknością słońce z nieba w porę zejść zapomina. To też pociąga ona ku sobie jednego ze znajomych, który dla niej porzuca narzeczoną, drugiego, który zaniedbuje żonę, trzeciego, który za cenę wszelkich wysiłków postanawia ją uwieść. Właściwie dążą do tego wszyscy, ale najśmielszy najprędzej i najjawniej idzie do celu. Nie znudziłem jeszcze pani?
Emilia (coraz słabiej). Mów pan.
Zenon. Odurzona kadzidłami nie dostrzegła po za ich dymem ani własnego, ani cudzego niebezpieczeństwa Nie widziała, że poświęcenia przyjaciół dla jej męża były tylko słabo upozorowanymi środkami podstępnego zbliżenia się do niej; że po każdym jej zalotnym uśmiechu smutna łza z oczu innych kobiet spływa. Uczucia, jakie swą pięknością wzbudzała, tak ją przyzwyczaiły do hołdów, że je uważała za naturalną, za obowiązkową dla wszystkich a konieczną dla siebie daninę. Gdyby najuboższy żebrak był jej przyniósł najwspanialszą perłę, nie pomyślałaby nawet, skąd ją wziął. Kochała męża i dziecko, ale wzajemna miłość tych dwu istot nie wystarczała jej nienasyconemu pragnieniu uwielbień. Była za piękną na to, ażeby potrzeby swego serca w przywiązaniu żony i matki zadowolić mogła (patrzy na zegarek).
Emilia (j. w.) Nie spiesz się pan.
Zenon. Gdy już wiele węzłów nieświadomie pozrywała, w otoczeniu jej zjawił się stary, doświadczony, z naturą ludzką obeznany człowiek, który postanowił uratować swego oczarowanego przez nią siostrzeńca i powrócić go z rozpaczonej kochance, wreszcie rozświecić samej sprawczyni ich losu własny jej upadek. Wkrótce jednakże przekonał się, że na swoją chęć liczył za wiele. Bo nie tylko ów siostrzeniec w walce życie swoje złamał, nie tylko jego narzeczona samobójczo je sobie skróciła, nie tylko czarodziejka uroku swego z nikogo nie zdjęła, ale go nawet przez chwilę rzuciła na tego, który ją chciał ocalić. Gdy sam lekarz zachorował, zrozumiał słabość innych. Zrozumiał, że kobieta piękna, jeśli nie posiada wyjątkowych sił do oporu, stwarza około siebie bezwiednie warunki, których nieprzeparty fatalizm pcha ją i jej wielbicieli do upadku. Chociaż więc posiadał zupełne zaufanie szczęśliwego nad nią zwycięzcy i znał każdy ruch jego taktyki, nie próbował jej od przepaści odstraszyć lub odciągnąć ani prośbą, ani morałem, lecz przyszedł do niej przed pierwszą schadzką w ogrodzie i rzekł: (wstaje i mówi z zapałem) Idź pani i pokalaj się, bo dziś czy później, w jego, czy innym uścisku, pokalać się musisz!
Emilia (tłumiąc wzburzenie). Muszę?
Zenon (j. w.) Tak, musisz pani wynieść za ognisko rodzinne i splamić swoją kobiecą godność, której ci na jego ołtarzu pokusy w czystości dochować nie pozwoliły. Dziś może cię od tego powstrzymać przeszkoda, jutro obowiązek, pojutrze bojaźń, ale przyjdzie czas, w którym cię nic nie powstrzyma. Im zaś prędzej konieczność się spełni, tem lepiej, bo więcej zostawi ci życia na opłakanie błędu i jego zatarcie. Idź więc pani...
Emilia (rozpaczliwie). Nigdy.
Zenon (chłodno). Pójdzie.
Emilia (zrzucając zwierzchnie ubranie). Nie!
Zenon. Więc z takiem tylko zakończeniem powieść moją wolno mi przypisać pani?
Emilia (posępnie). Ona jeszcze nieskończona dla mnie.
Zenon. Czegóż brak?
Emilia (z boleścią). Co ta kobieta, której nagle uświadomiono fatalizm jej zboczenia i w której zbudziła się cała duma uczciwej w pobudkach i wolnej w czynach woli, ma nazajutrz powiedzieć swemu współwinowajcy? Usprawiedliwiać mu się nie może, gardzić nie ma prawa.
Zenon. Ale może i ma prawo odtąd nic z nim nie mówić.
Emilia. Jak postąpi z mężem, przed którym utaić swej winy nie chce, a wyjawić się lęka?
Zenon. Również może i ma prawo o niej zamilczeć, ażeby przyznaniem się nie stracić bezpowrotnie jego ufności, jeśli na nią w dalszem życiu prawdziwie zasługiwać myśli.
Halina (wchodząc). Pan Dąbek.
Emilia. Drzwi te zamórowane — dla wszystkich. (Halina oddala się).
Zenon. Pewnie z wyjątkiem męża, który przez nie wróci, i mnie, który wychodzę.
Emilia (podając rękę). Wszedłeś pan przez nie jako mój przyjaciel, nie wychodź jako szyderca (rozrzewniając się). Wstydem oniemiona, łzami tylko podziękować panu umiem.
Zenon. To najmilsza nagroda dla powieściopisarza.
Emilia. Panie, jak mi zgryzota serce szarpie, jak ja otwarcia tych drzwi się boję! (na progu staje Zygmunt).

SCENA V.
Ciż i Zygmunt.

Zygmunt (do Zenona). Jesteś!
Zenon. Już tyle tylko, żeby cię uściskać.
Zygmunt. Zaczekaj.
Zenon. Ani chwili.
Zygmunt (wesoło). Nawet, żeby mi wytłomaczyć, co znaczy wzruszenie mojej żony?
Zenon. Tęskniła za tobą.
Emilia (podbiegłszy do Zygmunta). Żegnałam przyjaciela.
Zygmunt (całując ją). Wierzę ci.
Zenon (we drzwiach — do siebie). Piękna!

(Zasłona spada).
ASPAZYA.
DRAMAT W PIĘCIU AKTACH.
separator poziomy
Jego Świętej Pamięci
Ojciec.



AKT I.
(W domu Peryklesa).
SCENA I.
Sofokles, Protagoras, później Fidyasz.

Sofokles (ciekawie). Cóż mówił?
Protagoras. Tylko syczał, skrzypiał, rzężał, wydawał najrozmaitsze głosy, jak gdyby miał gardło gąbką zatkane. Trzeba mu będzie usta gdzieindziej przekroić, bo temi już chyba nigdy nie przemówi.
Sofokles. Pytałeś go?
Protagoras. Naturalnie, ale przyleciał tak zadyszany, że płuca mu piszczały, jak dziurawe miechy, zakrwawione oczy tkwiły w twarzy nieruchomie, jak rubiny w tarczy, a wargi poczerniały z żaru. Wyjął tylko list od Peryklesa i podał go Anaksagorasowi, który też zaraz zamknął się z Fidyaszem w sąsiedniej komnacie, gdzie dotąd radzą, albo pewniej — milczą, wbiwszy cztery łokcie w stół i ścisnąwszy czterema dłońmi pękające głowy. Kilkakrotnie próbowałem coś wydobyć z niewolnika: zawsze wstał, patrzył na mnie głupowato i ziajał.
Sofokles. Ale jak sądzisz z jego miny — dobre przyniósł wieści?
Protagoras. Ach, uwierz mi Sofoklesie, że podzieliłbym się z tobą kroplą wiadomości, gdybym jedną z niego wycisnął. Powtarzam, iż nie przemówił ani słowa a jego mina wyrażała tyle, ile widok spienionego konia: można się domyśleć, że prędko biegł, ale nie — co przyniósł.
Sofokles. Jak węże owijają mi i kąsają serce złe przeczucia. Walki w rodzinie plemiennej są zawsze biciem się jednej ręki z drugą. Gdybym był wszechmocnym bogiem, w kamienie zakląłbym takie podniesione przeciw sobie bratobójcze ręce, ażeby potomności służyły za widomą przestrogę.
Protagoras. A ponieważ jesteś tylko poetą, więc możesz winnych ukarać zaledwie tragedyą, jeżeli naturalnie bracia Spartanie, zwyciężywszy nas pod Tanagrą, tej srogiej zemście nie zapobiegną, przeznaczywszy twą lirę na szufelkę do wylewania wody z czółen.
Sofokles. Mniejsza o mnie, którego trzmiel może bezkarnie ukąsić, a tembardziej sofista lekceważyć, ale czyż istotnie byłoby to dla ciebie zabawnem, gdyby Spartanie rozbili nasze wojska i zdobyli Ateny?
Protagoras. Wcale nie, gdyż to gbury, którzy nie znają szacunku dla filozofów i którym się zdaje, że ludzkie żebra dlatego są niezrośnięte i poprzedzielane błonami, ażeby oni mieli którędy miecze swoje w cudze piersi wpychać.
Sofokles (do drzwi bocznych pukając). Można? (po chwili). Jeżeli chętnie jadane przez spartan żółwie ateńskie wiedzą o bitwie pod Tanagrą, czują zapewne tę samą, co ty, obawę. W tak młodym wieku tyle samolubstwa — wstydź się Protagorasie!
Protagoras. Czego? Cały ród ludzki składa się z samolubów szczerych, obłudnych lub naiwnych. Ci ostatni, gdy ktoś wobec nich gra melodyę skoczną a potem smutną, nie sądzą, że słyszą dźwięki dwóch odmiennych fletów, tylko jednego. Ale gdy ktoś dba o siebie, albo troszczy się o innych, mniemają, że raz dmucha w instrument samolubstwa, a drugi raz — miłości bliźniego, tymczasem on dmucha w jeden instrument — własnego zadowolenia.
Sofokles. Ty wszakże na swoim fleciku nigdy nie wygrywasz miłości bliźniego.
Protagoras. A, to rzecz gustu. Kot, jedząc słowika, nie podnosi dumnie wąsów dla urągania dzięciołowi, który wydłubuje z drzewa owady, a człowiek włożywszy sobie w usta jagodę winną, zaraz wzgardliwie patrzy na innego, który żuje groch. Zresztą — o co spór: wszak i wodzowie spartańscy napadli na nas nie dla osobistej korzyści, ale dla interesu bliźnich — swoich współziomków.
Sofokles. Spartanie podli! Podczołgali się pod nasz dom jak złodzieje, którym zdradzieckie możnowładztwo ateńskie drzwi otwiera a sofiści podają z krętej filozofii kute wytrychy! Krew mi się burzy, gdy o tem myślę, a wyrazy mi się pienią, gdy o tem mówię!
Protagoras. Eh, mistrzu, zanadto jesteś wielkim, ażebym chciał wskakiwać na twoje ramiona i udawać wyższego, ale wyznać ci muszę, że gotujący się w garnku barszcz nie wybełkotał nic niedorzeczniejszego od tych twoich słów lekkomyślnych i rzeczywiście spienionych. Gdzie i jakie wytrychy podają sofiści? Pojmuję twój szczery gniew, bo Spartanie, zwyciężywszy nas, sponiewieraliby królujące dziś Ateny, a bezwątpienia lepiej i zaszczytniej być koroną na głowie Grecyi, niż wanienką do moczenia jej prostaczych nóg; ale nie widzę w tem nic dziwnego i nic nieludzkiego, że te nogi chcą z naszej korony zrobić sobie wanienkę. Spartanie bowiem dążą do tego, co wszyscy ludzie — do korzyści, władzy, panowania...
Sofokles (który podczas ostatnich słów znowu do drzwi pukał). Ale jaką drogą!
Protagoras. Ludzką. Gdybym cię zabijał, Sofoklesie, to czy napchałbym ci w nos tyle kwiatów, żebyś się ich wonią udusił, czy nalałbym ci w usta tyle cykuty, żebyś się nią otruł — to chyba byłoby dla ciebie wszystko jedno. Genialnemu poecie nie przystoi naśladować szynkarzów moralności, którzy rozpajają tłum szkodliwemi bredniami. Dziwnym, doprawdy, jest człowiek: w filozofię zapuszcza się jak dziecko w wodę — idzie śmiało naprzód, dopóki płytka, ale przed głęboką cofa się z obawy, ażeby go w otchłań nie wciągnął — topielec. Owym zaś topielcem bywa zawsze logika.
Sofokles. I pod Tanagrą?
Protagoras. Nie inaczej. Jeżeli zejdę cichaczem i zamorduję jednego śpiącego łotra — to będzie karygodna zbrodnia; ale jeśli w czasie wojny tysiąc nas napadnie i wyrznie kilka tysięcy śpiących żołnierzy przeciwnej armi — to będzie szlachetną zasługą. Albo znowu: gdyby Spartanie uwiadomili Ateńczyków, że ich chcą wykłuć pod Tanagrą — to byłoby uczciwem, a ponieważ ich nie uwiadomili — więc postąpili nikczemnie. Czy tak? Wolałbym oganiać muchy ze świętego wołu w Egipcie i drapać, gdzie go zaswędzi, niż wyznawać taką moralność.
Sofokles. O, bodajby mi osy w uszach usłały gniazda i głuszyły je swym brzękiem, ażebym tej twojej filozofii nie słyszał! Biedna Grecyo, dobro moje, na twoje piękne i zdrowe dotąd oblicze występują sine plamy zepsucia. Możeś ty mądry, Protagorasie, wszakże Perykles powierzył ci wychowanie swych synów, założyłeś chwaloną szkołę wymowy i prawa, Anaksagoras twierdzi, że widzisz dno każdej rzeczy, ale ja w trudnych sprawach zwykłem się radzić wyroczni, która mnie nigdy jeszcze nie zawiodła a w tej chwili ostrzega, że moralność przewracasz na obie strony, jak worek. Nieszczęście ludzi uczciwych jedna a złych przeciw dobrym zwraca. Spartanie...
Protagoras. Są źli, a my naturalnie dobrzy, bo... my.
Sofokles. Bo my zdobywamy potęgę pracą w dzień, a oni kradzieżą w nocy. Od wojen perskich, po strasznym wylewie azyatyckiego barbarzyństwa, który odparliśmy pod Maratonem i Salaminą, zamiast zbratać się z nami uczuciem wspólnej obrony, zaczęli nas nienawidzieć — i za co? Za promienie sławy, które z czoła Aten tryskają, za nasz geniusz, wiedzę, męstwo, przewagę, której inne plemiona greckie dobrowolnie się poddały. A czem płaciliśmy im za tę zazdrość? Wierną przyjaźnią. Gdy zbuntowani niewolnicy osaczyli ich, jak gromadę wilków w kniei, wbrew rozumnemu oporowi Peryklesa usłuchaliśmy nierozważnego i pokutującego na wygnaniu za tę radę Cymona, posłaliśmy im odsiecz, którą podejrzliwie odprawili. Gdziekolwiek lud z nami sprzymierzony uwikła się w kłótnię sąsiedzką, oni zaraz przybiegają jego nieprzyjacielowi na pomoc. Gdy nie śmią uderzyć jawnie, podkopują się skrycie i rwą lub plączą intrygami nici sojuszów, któremi państwa greckie z nami się związały. I teraz w lisich skórach przyszli pozornie z obroną Parnasczykom, walczącym z Focejczykami, a tymczasem podburzyli przeciw nam sprzymierzeńców, przywrócili zwierzchnictwo Teb i stanęli zuchwale na granicy Attyki, wabiąc ku sobie naszych arystokratów, którzy im odkrzykują się zdradziecko, gotowi sprowadzić do Aten podkopem nawet morze, gdyby ono chciało nas potopić a ich na falach swoich unieść. I to wszystko według ciebie jest uczciwem?
Protagoras. Według mnie, natura żadnych moralnych tytułów ani ludziom, ani ich czynom nie daje. Ona rodzi tylko twory i zjawiska, a człowiek wyznacza im imiona. Jak księżyca nie nazwała księżycem, podobnie nie nazwała napaści jednego państwa na drugie zbrodnią lub cnotą.
Sofokles. Ale ty nie jesteś naturą, tylko człowiekiem, więc...
Protagoras. Jako Ateńczyk nazwałbym ów podstęp zbrodnią, jako Spartanin — cnotą.
Sofokles. A ponieważ jesteś Ateńczykiem...
Protagoras. Z obecnego pobytu, bo jako filozof uważam się za obywatela całego cywilizowanego świata, nie zaś jego drobnej, choćby najlepszej kruszyny.
Sofokles. A!
Protagoras. Zamiast dziwić się — pojmij, co powtarzam: natura nie przezywa swych dzieci, lecz rodzi je i chowa bezimiennie, no, a jeśli już daje któremu pierwszeństwo przed innemi, to tylko mocniejszemu przed słabszem. Pod Tanagrą, zdaje mi się, sprzyja Spartanom — a prawdziwy filozof z jej wolą musi się godzić.
Fidyasz (który wyszedł z komnaty do Protagorasa ironicznie). Wietrzysz braciszku spartańską rękę na naszem gardle, więc wyciągasz sobie mędrkowaniem język, ażeby ją filozoficznie polizać. Tfu! (do Sofoklesa). Przed chwilą dopiero poznałem twój głos. Ty pukałeś?
Sofokles. Cóż się stało?
Fidyasz. Za chwilę ci opowiem, tylko odpiszemy Peryklesowi. Poczekaj. (odchodzi).
Protagoras. Gdybym wierzył w mitologię, przypuszczałbym, że Apollo plunął w czaszkę ludzką i stworzył mózg Fidyasza, którego mądrością jest tfu!
Sofokles. On nie zmaleje, chociaż go swoją złośliwością przytniesz.

SCENA II.
Sofokles, Protagoras, obywatele ateńscy.

Obywatel (wchodzi o kuli). Wybaczcie — podobno przybył tu goniec z pod Tanagry.
Sofokles. Zapewne bitwa jeszcze nieskończona.
Obywatel. Gdybym miał moją odciętą nogę, byłbym tam (wychodzi).
Protagoras. To ciekawy!
Sofokles. Tylko ciekawy? I on z samolubstwa pragnąłby uczestniczyć w wojnie?
Protagoras. Z nałogu lub ze strachu przed większem złem. Zresztą może kulawym pogardziła jaka dziewczyna, więc chciałby jeszcze raz nogę stracić, ażeby go przyniesiono w tryumfie na tarczach i w nagrodę waleczności kazano jej poślubić. A dla korzystania z małżeństwa nóg nie potrzeba.
Sofokles. Kusy masz rozum, więc mu z płaskich konceptów ogony przyprawiasz, ażeby pozostały w ręku tych, którzy go łapią.
Protagoras. Jeśli będę potrzebował pisać ładne wiersze, przyjdę do ciebie, mistrzu, po talent z kadzią: ale gdy będę musiał filozofować, nie przyjdę o pożyczenie mi rozumu nawet z łupiną prosa.
Sofokles (który przez chwilę chodził zamyślony). I tacy mają bronić ojczyzny! (do Protagorasa). Iluż was sofistów jest już dziś w Atenach?
Protagoras. Ile dojrzałych oliwek w święconych gajach.
Sofokles. Tych przedwcześnie dojrzałych, które robactwo toczy. Spadniecie z drzewa Grecyi jak te zwyrodniałe owoce i jak one służyć będziecie dla warchlaków.
Starzec (prowadzony przez chłopca). Mówią, że w domu Peryklesa wiadomo, co się dzieje pod Tanagrą.
Protagoras. Dwu Spartan jedzie na każdym Ateńczyku i niedługo cała ta kawalerya do nas przybędzie.
Starzec (do chłopca). Wyprowadź mnie, tu słowa nieprzyjemną woń wydają. Dzięki ci, boże, żeś mnie oślepił, bo nie widzę szydercy (oddala się).
Protagoras. A jednak gdybym mu powiedział, że Ateńczycy jadą na Spartanach, niezawodnie by się ucieszył. Tak zawsze: gdy lis dusi kurę — to podły, ale gdy człowiek ją zjada — to głodny.
Sofokles. Jakież potwory wyrosną z synów Peryklesa pod wpływem takiego, jak ty, nauczyciela!
Protagoras. Przeciwnie, będą zuchy i nie pozwolą sobie szczotką nosa obcierać. Szkoda, że ich tu nie ma, bo bym ci pokazał, jak umieją dowodzić, że gdy jeden oczy zamknie, drugi istnieć przestanie, że kret nie może nigdy dogonić ślimaka, że każda kobieta dzierżawi od mężczyzny swoje własne ciało itd. Ale ostatecznie wartoby coś wydobyć z radców wojennych Peryklesa dla uspokojenia ślepych i kulawych obywateli, którzy tu po nowiny się złażą.

SCENA III.
Ciż, Anaksagoras, Fidyasz, Niewolnik.

Fidyasz (klaszcząc w dłonie — do niewolnika). Zdrów jesteś?
Niewolnik. Cały.
Fidyasz. Pędź jak strzała i zanieś to pismo Peryklesowi, a gdyby cię Spartanie ujęli, połknij je.
Niewolnik. Służę (wychodzi).
Anaksagoras. Witam cię, Sofoklesie.
Sofokles. Niepomyślną wiadomość czytam w twojej twarzy.
Anaksagoras. Tesalczycy zdradzili i przeszli do Spartan...
Sofoklos. Ha, gady!
Anaksagoras. Zacny nasz Efialtes zginął...
Sofokles. Zginął! Tego grotu nic mi z serca nie wyjmie.
Fidyasz. A co gorsza, padł nie na polu bitwy, ale pod morderczą ręką jakiegoś nieodkrytego zbrodniarza. Znaleziono go w namiocie rano z przerąbaną twarzą, a zbyt wielu jest w obozie naszym arystokratów, ażeby można było wyśledzić, który nikczemnie się pomścił za wszystkich.
Sofokles. Bodajby w całej naturze, we śnie i na jawie, nic innego nie widział, tylko skrwawiony cień Efialtesa, i nic nie słyszał, tylko jego ostatni oddech!
Anaksagoras. Na czele demokracyi ateńskiej pozostał już sam Perykles.
Sofokles. Jeżeli nie poległ.
Fidyasz. Bitwa jeszcze nierozstrzygnięta — nastąpiło zawieszenie broni.
Anaksagoras. Uprzedzając wszakże zły wypadek starcia, radzi Perykles w osobnym liście archontom obwarować miasto i powołać wszystkich zdolnych do broni.
Sofokles. Będziemy musieli z zewnątrz odpierać napaść, a wewnątrz dławić zdradę; bo nasi arystokraci jak szczury wymykają się z miasta do Spartan i wróciwszy, wyszczerzają na nas zęby.
Protagoras. Czyli, że cała ta awantura była zupełnie niepotrzebną.
Fidyasz. Jaka?
Protagoras. No, ta — pod Tanagrą.
Fidyasz. Dla ciebie zwłaszcza, bo podobno Spartanie przebiegłym i gadatliwym adwokatom wbijają w gębę rzepę.
Protagoras. Twój obowiązek dłutem pięknie rzeźbić, ale nie językiem rozsądnie mówić — więc ci to głupstwo przebaczam.
Fidyasz. Możesz nie przebaczać, abyś tylko milczał, bo klnę się na wszystko, co mnie teraz boli, że tej obelżywej paplaniny dłużej nie cierpię!
Anaksagores. Fidyaszu, nie zważaj...
Fidyasz. Niech ten zuchwalec zadziera głowę, bo inaczej by nam w oczy nie spojrzał, ale niech nie sądzi, że tu ktoś pod nos mu się wspina. Doprawdy oburzającym jest plusk w błocie ateńskiem tych sofistycznych piskorzów, które umieją tylko z rąk się wyślizgiwać! Tfu! Zostań tu Anaksagorasie, bo może przybiedz nowy goniec. Ja pójdę z Sofoklesem uwiadomić obywateli o niebezpieczeństwie i przygotować odpór, gdyby Spartanie chcieli wleźć na nasz mur i spadającymi łbami zmierzyć jego wysokość. (Wychodzi z Sofoklesem).

SCENA IV.
Anaksagoras i Protagoras.

Protagoras. To bryznął! Ale zamiast iść w pole pod Tanagrę, woli z za muru nakosić łbów spartańskich. Bohater!
Anaksagoras. Nie krzywdź go, Perykles wyraźnie żądał, ażebyśmy zostali i w potrzebie udaremnili spisek arystokratów.
Protagoras. Dziwna rzecz; można pisać wspaniałe tragedye, rzeźbić cudowne posągi, można być tak cennym i jednocześnie tak głupim, jak — perła. Rozprawiać z tymi ludźmi znaczy to samo, co kłócić się z wiatrem huczącym w kominie.
Anaksagoras. Niepotrzebnie ich draźnisz...
Protagoras. Rozumie się — w proch przed każdym, kto wlazł na patryotyczne szczudła!
Anaksagoras. Nie pora na takie sprzeczki, kiedy nieprzyjaciel się zbliża.
Protagoras Naturalnie — kto sam idzie bić się lub innych wysyła, temu nie wolno zauważyć, że ma jedno ucho czerwieńsze od drugiego; ale on może bezkarnie nawet mędrcowi dla rozrywki ogolić połowę brody. Sofokles, Fidyasz — to panowie, przed którymi Protagoras, marny sofista, winien jak pies warować i kręcić ogonem. Czy podobna, mistrzu, ażebyś i ty tak sądził?
Anaksagoras. W czasie wojny zawieszają się wszystkie prawa, nawet logiczne, a najwyższą władzę obejmuje instynkt samozachowawczy.
Protagoras. I cóż uradziliście zrobić dla spełnienia rozkazów tej najwyższej władzy?
Anaksagoras. Nie moja to rzecz, ale archontów i ludzi z taktyką obrony wojennej obeznanych. Chciałbym usłużyć ojczyźnie, pomódz Peryklesowi i szczęśliwie pokierować wypadkami, a zdaje mi się, że będę tylko biernym ich świadkiem.
Protagoras. Więc ostatecznie, mówiąc bez osłonek, potłukli nas Spartanie. Zaiste, Perykles wybrał się jak śnieg do Afryki i z wojskiem niezawodnie stopnieje.
Anaksagoras. Z pisma widać, że zakłopotany.
Protagoras. I słusznie, bo Spartanie, zawładnąwszy Atenami, mogą mu oddać szpetną żonę, a zabrać piękną kochankę.
Anaksagoras. Lekko go ważysz, a powinieneś szanować
Protagoras. Ale szanuję, zwłaszcza odkąd rozwiódł się z owcą, której baranki miałem szczęście hodować.
Anaksagoras. Wiesz o rozwodzie?
Protagoras. Najdokładniej, chociaż moje uszy nie były godne, ażeby w nie tajemnicę złożył.
Anaksagoras. Zatrzymaj ją jednak do czasu.
Protagoras. Ale nie zatrzymam wszystkich plotkarskich młynów, które ją teraz mielą. Przed odjazdem Perykles załatwił ze mną rachunki i uprzedził, że żonę z synami wysyła na czas swej nieobecności do krewnych w Kefisyi. Tymczasem ona wezwała mnie do obecnego swego mieszkania i becząc, jak by ją kto strzygł tępemi nożycami, oznajmiła, że Perykles z nią się rozwiódł. Umywszy twarz w rzęsistych łzach, zaczęła wzdychać ku mnie tak czule, że gdybym był chciał koić jej boleść, miałbym już dziś tłustą żonę, która umie wybornie prząść, gotować, kłaść kabałę i zapewne na twardem łóżku leżeć. Pocieszałem ją, że wdowieje po raz drugi, więc z tym stanem oswoi się łatwo, ale ona wciąż wyrzucała z piersi jedno: Aspazya! Aspazya! Właśnie na jej prośbę przyszedłem tu dowiedzieć się, kiedy Perykles wróci.
Anaksagoras. Znasz tę Aspazyę?
Protagoras. Nieco. Perykles zamknął ją na krańcu miasta z głuchoniemą niewolnicą, ale słyszałem, że bardzo piękna, że sprzedawała się w Milecie, że ją Fidyasz do Aten przywiózł, w kilku posągach odtworzył i podczas uczty wspaniałomyślnie przyjacielowi darował.
Anaksagoras. Fałsz!
Protagoras. O, widzę, że szanowny mistrz, który udawał nieświadomego rzeczy, może mi dać dokładnie objaśnienia.
Anaksagoras. Mylisz się, nie dam żadnych, prostuję tylko, że Aspazya nie sprzedawała się w Milecie, nie przybyła tu z Fidyaszem, który jej nigdy nie widział, lecz ze starą matką, handlarką grzebieni, z którą dotąd mieszka. Ale któż te brednie tak gęsto rozsypuje, że ich tyle zgarnąłeś?
Protagoras. Najmocniejsza dmuchawka plotek, Elpinika, siostra Cymona, która jest wściekłą na Peryklesa za to, że przyczynił się do wygnania jej brata, a jak inni twierdzą, za to, że niczego od niej przyjąć nie chciał, chociaż mu ona wszystko ofiarowała — nawet bez ręki. To wszakże niewątpliwe, że poślubiła starego Kaliasa, ażeby jego skarbami, które gdzieś po Persach wykopał, szkodzić Peryklesowi. Jest to dziś przewodniczka partyi arystokratycznej, bo Tucydydes dopiero po ster ręce wyciąga. Czy Aspazya rzeczywiście piękna?
Anaksagoras. Widziałem ją — prawdopodobnie i ty niedługo zobaczysz, tymczasem zaś, daruj, usta moje nie mogą być szparą, przez którą byś mógł zajrzeć w prywatne tajemnice mojego serdecznego przyjaciela. Jakiś zgiełk przed domem...
Protagoras. Wojna — więc lud pije i krzyczy. Zwykle męstwem nalewa się w szynkach.
Anaksagoras. Już mrok zapada a Fidyasz nie wraca... Powinienem coś robić... Perykles prosił mnie, ażebym przemówił do ludu... Co ja powiem... takiego zadania nie dźwignę... Wrzawa coraz głośniejsza... Ah, wolałbym mieć do czynienia z całym wszechświatem, niż z gromadą ludzi, którymi kierować trzeba... (wbiega Fidyasz). Przecie... jesteś...

SCENA V.
Ciż, Fidyasz.

Fidyasz (wpadając). A, padlina! Hyenom sprawiłbym z nich biesiadę! Dumnie błyskają miedzianemi czołami, jak gdyby nie ta sama żywiła ich ziemia! Popatrzcie na wesele naszych arystokratów! Jeden bezwstydnik śmiał zapytać mnie tu przed progiem, czy ugotowaliśmy już dla Spartan polewkę. Utoczyłem mu z nosa na czarninę trochę zaprawy! Za chwilę Ateny wyroją się na szańce. Protagorasie, jesteś również powołany do pełnienia służby obywatelskiej.
Protagoras. Mus jest wszystkich nas panem — słucham go, nie ciebie.
Fidyasz. Język włóż do pochwy — miecz wyjmij.
Protagoras. Pod czyją mam być komendą?
Fidyasz. Pod moją.
Protagoras. Ho, ho, przed zasługą mam już zaszczyt, który mogę odstąpić każdemu za spróchniały wiór!
Fidyasz (surowo). Dłużej rozprawiać nie mamy obaj czasu. Idziemy! (wsuwa się zasłonięta kobieta).

SCENA VI.
Ciż i Kobieta.

Protagoras (zatrzymując się). O, jakaś dobroczynna niewiasta. Zgrabna nimfo, jeśli dziś przypada twój nocny dyżur, możesz odejść, gdyż Perykles jeszcze nie wrócił z wojny.
Fidyasz (usuwając Protagorasa). Czego życzysz sobie obywatelko?
Kobieta (wzruszona). Prawda to, że wojska ateńskie rozbite a Perykles — w niewoli?
Fidyasz. Nic o tem nie wiemy.
Protagoras. Owszem, w niewoli — u pewnej czarodziejki, której go nie odbijesz.
Kobieta. Jeśli Perykles jeszcze nie zwyciężony, to skąd ten młodzieniec ma odwagę znieważać go w tym domu?
Protagoras. Pociecho zmysłów...
Fidyasz. Protagorasie!
Protagoras. Tak się istotnie nazywam, ale groźny Fidyaszu — to jeszcze nie obrona Aten, ażebyś już miał prawo mi rozkazywać; nie krzycz więc i nie wyłuskuj sobie daremnie gniewem oczu z powiek.
Anaksagoras (do Protagorasa). Milcz, bo jesteś w błędzie.
Kobieta (do zmieszanego Anaksagorasa). Ale on żyje? Nie taj najgorszej prawdy.
Protagoras. Mistrz boi się sam tu nocować.
Anaksagoras (cicho). Uspokój się... żyje... pisał przed godziną list do mnie...
Kobieta. Do ciebie tylko...
Anaksagoras. I do archontów...
Kobieta. Tylko...
Anaksagoras. Nie narażaj się... wróć do domu... on zapewne dziś przyjedzie.

Kobieta. Dziś?! Nie ruszę się stąd. Więc nie pojmany... żyje! Ach! Co to jest? Okrzyki — może on! (wdziera się gromada mężczyzn i kobiet, na ich czele Elpinika; kobieta kryje się za kolumnę).
SCENA VII.
Ciż, Elpinika i jej orszak.

Głosy. Schował się, ale my znajdziemy i wykurzymy borsuka!
Elpinika. Śmiało!
Jeden z gromady. Zburzyć dom mordercy Aten!
Elpinika. Na tem miejscu usypiemy kopiec dla poległych, których on na rzeź poprowadził!
Drugi z gromady. Hej, przyjaciele wielkiego wodza, gdzie wasz pan!
Elpinika. Uciekł, gdy wszyscy padli, którzy mieli krótsze od niego nogi!
Głosy. Tanagra!
Trzeci z gromady. Wynoście się stąd, kto nie jest salamandrą, bo rozniecamy ogień!
Fidyasz. Zbóje jesteście, czy obywatele! Chcecie tu złożyć pijacki sąd na bohatera, który odparł wroga i któremu zawdzięczacie możność bezpiecznego przespania wczorajszej nocy w swoich barłogach!
Głosy. Co on mówi?
Elpinika. Ha, ha, ha — odparł wroga! Straszny to bohater! Gdy wyjdzie w pole, zające pierzchają a żaby skaczą do wód. Przed spartanami zemknął z odrazy, nie z obawy. Ha, ha, ha!
Fidyasz. Kto?!
Elpinika. Wielki mąż, który piękne kobiety w Atenach podbija a znakomitych obywateli wypędza.
Fidyasz. Kto taki?
Elpinika. Dwóch niema — tylko jeden Perykles!
Fidyasz. Oszaleli.
Anaksagoras. Ależ gwałtowna niewiasto i wy ludzie jesteście chyba nieprzytomni, albo zdurzeni!
Elpinika. Tak, zdurzeni przez twego przyjaciela, który ledwie ma siłę nosić własną głowę, a chciał jeszcze dźwigać na niej Ateny. Gdy wojskom naszym hetmanił Cymon, biegła przed niemi trwoga a za niemi sława. Ale największy wódz Grecyi został wygnany, jak szkodnik, dlatego, ażeby nie zdeptał robaka, który mu się koło nóg uwijał i nawet walczyć nie pozwolił, lękając się niby zdrady. Brat mój... Cymon... najmężniejszy syn Hellady — zdrajca! Bogowie ukarali to nieme bluźnierstwo — nad ciałami żołnierzy ateńskich pod Tanagrą unoszą się stada kruków, które ogłaszają chwałę Peryklesa, przyczajonego może w piwnicy tego domu.
Głosy. Spalić tę norę — zburzyć!
Jeden z gromady. Cymona przyniesiemy na rękach, on z nas zetrze tę sromotę!
Fidyasz (do Elpiniki). Skąd wiesz o klęsce pod Tanagrą?!
Elpinika. Wyjdź na ulicę a zbiegli z placu boju i wam opowiedzą. Ateny okryte żałobą i hańbą (wrzawa na ulicy).
Perykles (za sceną). Otrąbić, że jestem w Atenach i że zdam sprawę ludowi.

Wszyscy. Perykles! (wchodzi).
SCENA VIII.
Ciż, i Perykles.

Perykles. Co to za zbiegowisko? Mężczyźni z kijami — kobiety — Elpinika?
Elpinika (ironicznie). Przyszliśmy powinszować zwycięstwa.
Anaksagoras. Wojsko nasze rozbite — Spartanie idą do Aten — a ty uciekasz przed nimi — prawda to?
Perykles. Kto skłamał?
Fidyasz. Ta jędza i ten jej motłoch, który chciał twój dom zburzyć i spalić.
Perykles. Warta! (wchodzi dwu żołnierzy). Odprowadźcie tę kobietę do mieszkania Cymona i powiedzcie, że mu przysyłam siostrę, ażeby strudzonemu bratu otarła z kurzu stopy, podała wody do umycia i ugotowała kolacyę.
Elpinika. Dzięki tobie brat mój jest na wygnaniu.
Perykles. Dzięki mnie jest w Atenach. (Elpinika z żołnierzami odchodzi). A wy, co chcecie palić, zapalcie pochodnie przed mownicą na placu ludowym. Zaraz tam przybędę.
Gromada. Niech żyje Perykles! (odchodzą).

SCENA IX.
Perykles, Anaksagoras, Fidyasz, Protagoras i Sofokles.

Perykles Jak się macie przyjaciele! I Protagoras z wami! (wchodzi Sofokles). Dobry wieczór, kochany Sofoklesie.
Sofokles. Na mieście mówią, że jakiś napad urządziła tu Elpinika, że sprowadziła pijany tłum z nożami...
Perykles. Drobna burda! Ale widzę, że zrobiłem dobrze, zostawiając was w Atenach. Spodziewałem się rozruchów, bo przejąłem zdradzieckie listy dwu możnowładców ateńskich do wodza spartańskiego, któremu na wypadek naszej porażki ofiarowali swą pomoc. Po pierwszem zachwianiu się naszych szeregów, zaczęli pierzchać synkowie arystokratów i ponieśli zapewne swym ojcom radosną wieść o zwycięstwie Spartan.
Anaksagoras. Ciężką nam była niepewność...
Sofokles. Miasto napełniał syk wężów.
Fidyasz. Ale jakże zakończyła się bitwa?
Perykles. Spotkaliśmy Spartan w dwakroć przewyższającej nas liczbie. Spostrzegłszy swoją przewagę, uderzyli natychmiast i przełamali w kilku miejscach nasze kolumny. Była chwila popłochu, w której straciłem wszelką nadzieję, zwłaszcza gdy Tesalczycy oderwali się i przeszli do nieprzyjaciela. Zdołałem wszakże związać odcięte roty i powstrzymać natarcie. Spartanie ponowili atak jeszcze gwałtowniej — ale odrzuciliśmy ich do szańców. Sześć razy usiłowali rozbić ścianę naszego wojska — i zawsze musieli się cofnąć. Nareszcie, widząc bezskuteczność wysiłków i obawiając się, ażebyśmy nie ściągnęli pomocy, zaproponowali zawieszenie broni, zobowiązawszy się opuścić Attykę pod warunkiem, że im otworzymy swobodny odwrót. Zgodziłem się i przyjechałem dla wysłuchania woli narodu. Będę układ popierał, bo pragnę pozbyć się naprzód niebezpiecznego wroga, a potem... potem zacznę wyławiać i tępić te sprzymierzone z nim krokodyle, które pożerają lud i obłudnie płaczą nad jego niedolą. Ja ten lud nauczę dochodzić swych praw i złożę ofiarę zemsty na grobie Efialtesa! Chyba śmierć ostrzegła go o swem przyjściu, bo odchodząc na spoczynek, powiedział do mnie: jeśli zginę, broń skrzywdzonych beze mnie, jak broniłeś ze mną. Niestety jego mordercy nie wykryłem. Ziemia nie wstrząsa się, gdy taki zbrodniarz po niej stąpa! Powinienem był naprzód archontom i aeropagowi zdać sprawę z bitwy i przedstawić traktat, ale ponieważ wiem, ile w tych dostojnych ciałach tkwi dusz samolubnych i Spartanom zaprzedanych, ominę je, zwrócę się bezpośrednio do narodu i tym sposobem wymierzę nowy cios w spruchniałą budowę aeropagu, którą Efialtes burzyć zaczął.
Sofokles. Gdzie jego zwłoki?
Perykles. Żołnierze wiozą za mną a ja je wystawię na widok publiczny i pokażę naocznie ludowi, jak giną jego obrońcy. Chodźmy... Dzisiejszej nocy jeszcze muszę wrócić do obozu.
Kobieta (wysuwając się z za kolumny). Peryklesie...
Anaksagoras (powstrzymując ją). Nie zdradzaj się...
Perykles (spostrzega). Kto to?
Aspazya (odrzuca zasłonę) Ja.
Perykles. Aspazya!
Protagoras, Fidyasz i Sofokles. Aspazya!
Perykles. Co tu robisz?
Aspazya. Pytasz mnie, jak gdyby w całych Atenach było drugie serce, bijące równym o ciebie niepokojem. Przybiegłam tu sprawdzić okropne wieści, a zostałam w nadziei, że może, jak Elpinika swemu bratu, otrę ci kurz, podam wody i...
Perykles (chwyta ją za ręce). Ach, nie żartuj, droga!... Anaksagoras zna ją — Fidyaszu, Sofoklesie, Protagorasie — to moja najserdeczniejsza... przyjaciółka, z którą bądźcie łaskawi zostawić mnie na chwilę i uwiadomić, gdy lud się zbierze.
Protagoras (odchodząc — do Anaksagorasa). Ja bym zrobił to samo, gdyby mnie odwiedziła taka śliczna przyjaciółka.

SCENA X.
Perykles i Aspazya, później Cymon.

Perykles. Jak to dobrze, że tu przyszłaś! Nie obawiałaś się mężczyzn obcych?
Aspazya. Nie myślałam o niczem, tylko o tem, co się z tobą stało. Zresztą był tu Anaksagoras, który mnie po głosie odgadł i wraz z Fidyaszem skarcił Protagorasa za nieprzyzwoite drwiny.
Perykles. Protagoras ci ubliżył?
Aspazya. Wziął mnie za jedną z tych, które przychodzą cię... usypiać.
Perykles. Przysięgam, że oprócz żony ty pierwsza...
Aspazya. Sądziłam, że jako nauczyciel domowy zna twoje stosunki i zwyczaje.
Perykles. Jest to człowiek przekorny i złośliwy, ale chociaż nieraz dowiódł mi swej życzliwości i niezawodnie tylko przez omyłkę i swawolę cię obraził, ostatni raz dziś dotknął mojej ręki.
Aspazya. Mówisz, że ci życzliwy a może nawet byłby potrzebny?
Perykles. Tak, ale mniejsza o to.
Aspazya. Wcale nie mniejsza. Nie chcę cię nikogo pozbawiać, kto usłużyć zdolny twoim zamiarom. Pozwól — ja sama Protagorasa ukarzę. Ty zajmij się nieprzyjaciołmi, których masz wielu, bardzo wielu. Gdy przechodziłam przez miasto, ryczało ono jak morze, a po niem jak stado skrzeczących złowrogo mew uwijała się zgraja pańskich służalców z Elpiniką na czele. Pragnęłam wtedy, ażebyś w tem morzu stanął mocny jak skała i ażeby te wściekłe fale rozbijały się bezsilnie o pierś twoją. Ach, ile razy przez tych kilka dni umarłam z trwogi i rozpaczy! A przecież nie byłam bojaźliwą — taką dopiero uczyniła mnie miłość.
Perykles. Światło moje, zdaje mi się, że przez czas naszego rozstania byłem w ciemności i teraz wyszedłem na jasność. Przed myślą zawieszał mi się ciągle twój uroczy obraz, który mnie wprawiał w omdlenie. Na ustach czułem świeżą słodycz twoich ust, w oczach — głęboki żar twoich spojrzeń, na twarzy — łagodne muśnięcia twoich włosów. I oto znowu jestem przy tobie, Aspazyo, ty czarowny uśmiechu natury! Matka poczęła cię chyba we śnie, w którym rozmarzyły ją wszystkie wdzięki ziemi. Gdyby Bóg cię dojrzał, opuściłby niebo. Wzrok, przesuwając się po twej postaci, wywołuje mi w nerwach rozkoszne dreszcze, a w żyłach krew na ukrop rozgrzewa. Upajam się tobą...
Aspazya. A jednak musisz być trzeźwym... tam gromadzi się naród.
Perykles. Wrócę niedługo, a wyjadę nad ranem; zostaniesz u mnie — prawda?
Aspazya. Jako — żona.
Perykles. Żona?
Aspazya. Wszakże rozwiodłeś się...
Perykles. Ależ dziś...
Aspazya (wesoło). Za parę sztuk złota kapłan nietylko z łóżka, ale z grobu wstanie i w naszem imieniu zarznie bóstwu na ofiarę kilka tłustych jałowic, które w jego imieniu potem zje. Matka moja czeka na mnie przed domem i związek nasz pobłogosławi a twoi przyjaciele odśpiewają pieśń weselną.
Perykles. Nie jestem do tego przygotowany... Należałoby wprzódy usunąć pewne przeszkody... Nie żądałaś tego nigdy...
Aspazya. Bo i ty nie żądałeś odemnie dowodu miłości, którego bez utraty czci dać bym ci nie mogła. A nie sądź, ażeby złożenie ofiar, wykąpanie się w wodzie z wyznaczonego oblubieńcom źródła, zjedzenie ciast i wysłuchanie śpiewów weselnych, ażeby wszystkie obrzędy ślubne czyniły według mnie świętym i prawnym związek kochających się serc! Bynajmniej, gdyby świat nie był bezmyślnym, gdyby nie poniewierał ludźmi wyzwolonymi z jego przesądów, gdyby one nie wkorzeniły się w najlepsze dusze — zostałabym tu na zawsze i nie powiedziała nawet niewolnikom, że jestem twoją żoną. Ale ten nasz świat, który stworzył sobie rozpustnych bogów, ażeby mógł ich bezkarnie naśladować, zgniótłby mnie pogardą i napiętnował mianem hetery. A i ty, Peryklesie, przyznałbyś mu słuszność, bo gdy ci wspomniałam o małżeństwie, cofnąłeś się zdziwiony. Mężczyzna dla przekonania kobiety kochanej o swej miłości ma tysiące sposobów, ale o swym szacunku tylko jeden — małżeństwo. Mnie zaś chodzi o twój szacunek tyle, ile o twoją miłość. Mogę pozostać nadal Aspazyą, przed którą klęka najpotężniejszy człowiek w Atenach, ale królową w jego sypialni a shańbioną służebnicą w jego całem życiu i matką jego wyrzuconych ze społeczeństwa dzieci — nie będę! Na to mam za mało zwierzęcej namiętności, a za wiele ludzkiej dumy!
Perykles (zmieszany). Zapominasz droga moja, że nie jesteś obywatelką ateńską, że nie uznanoby cię za żonę, dzieci naszych nie wpisanoby do prawego rodowodu...
Aspazya. Więc je lepiej bez oporu dobrowolnie skazać na rozszarpanie przez wszystkie złe losy i wrzucić w paszczę temu drapieżnemu potworowi, który się nazywa prawem obywatelskiem! Ja tej zbrodni nie popełnię! Dla was mężczyzn to chwała walczyć o panowanie arystokracyi lub demokracyi, o rzeczpospolitą lub monarchię, o przywileje areopagów i zgromadzeń ludowych, ale podnieść bojową chorągiew krzywd człowieka, nieposiadającego uszlachconych przodków — to cel niegodny waszej wielkości. Ja nie jestem obywatelką, moje dzieci nie byłyby zapisane do ksiąg rodowych, ależ tyś mocarz! Gdybyś chciał, ja nie stałabym z dziećmi tak nisko, kiedy ty stać będziesz wysoko. Ale ty boisz się walki... ty mnie nie kochasz, może nawet nie pożądasz!
Perykles. Aspazyo!... przestań!...
Aspazya. Ha, ha, ha, czy jeszcze nerwy twoje rozkosznie drgają a krew kipi?... Do widzenia strapiony kochanku (gwar za sceną).
Perykles. Posłuchaj mnie... (do wchodzącego niewolnika). Co tam?
Niewolnik. Kilku obywateli przyprowadziło Cymona, który pragnie widzieć się z moim panem.

Perykles. Cymon? Proś go. (do Aspazyi). Błagam cię — zatrzymaj się — wejdź do tej komnaty (Aspazya oddala się).
SCENA XI.
Cymon i Perykles.

Cymon. Upewniłeś mnie pod Tanagrą, że mogę wrócić bezpiecznie do Aten i że mi wyjednasz odwołanie z wygnania. Dotąd nie wiem, o ile twym słowom ufać winienem. Ledwie ukazałem się na ulicy, pochwycono mnie jak zbiega, a gdym tobą się zasłonił, przywieziono tutaj. Chociażbym zasłużył na karę, to jednak nie na znęcanie się motłochu. Racz więc oświadczyć bosym obywatelom, którzy tam czekają, na czyjej jestem łasce.
Perykles (zbliżywszy się do wejścia). Cymon jest moim gościem a zaraz będzie waszym.
Cymon. Ja ich gościem? Do pioruna, nie urągaj mi! Gardziłem czernią, gdym jej rozkazywał, a gardzę nią jeszcze bardziej, gdy ona mi rozkazuje.
Perykles. I z tem uczuciem chciałeś uczestniczyć w bitwie pod Tanagrą wtedy, kiedy jakiś zbir z waszej partyi, ukryty w naszych szeregach, tajemnie zamordował spiącego Efialtesa?
Cymon. Byłem tylko wodzem żołnierzy, ale nie zbójów: rachunku więc z tej zbrodni zdawać ci nie myślę, tak jak nie żądam go od ciebie za śmierć stu moich przyjaciół, którzy wzięli udział w walce i wszyscy polegli, ażeby cię przekonać, że my zdradzać nie umiemy.
Perykles. Ja nie wątpiłem o tobie.
Cymon. Więc któż?
Perykles. Wojsko, wzburzone zamordowaniem Efialtesa, domagało się, ażeby cię nie puścić.
Cymon. Wojsko ateńskie, z którem tyle zwycięstw odniosłem, posądzało mnie o zbrodnię... o zdradę! Grecyo — ja, który byłem twoją chlubą, pod koniec życia mam być twoją sromotą? Bogi sprawiedliwe, czy to prawda? Nie, Peryklesie, takiej zniewagi nie domagało się dla mnie wojsko, ale pijacy, hultaje, łachmaniarze, cały ten twój lud ateński, który ściągnąłeś pod Tanagrę w nadziei, że zakazisz nim powietrze i że Spartanie zatkawszy nosy uciekną!
Perykles. O ile ten lud jest takim, winna wasza nienasycona chciwość, wasz ucisk, wasza samowola, wasza pycha, wasze gwałty, wszystkie zdrożności waszego egoizmu. Obdarliście go z praw i wynagrodziliście za to pogardą. Uczyniliście go ciemnym, biednym i zepsutym a teraz chcielibyście nawet pozbyć się jego widoku. Ale on strząśnie z siebie nogi, które go depczą, dźwignie się z poniżenia i upadku, odzyska swoje prawa. Już wygania Cymonów a wkrótce zacznie burzyć ich schroniska. Ja mu do tego pomogę!
Cymon. Marzysz... marzysz! Chcesz wytoczyć na górę bezduszne cielsko, które na najwyższym szczycie pozostanie martwem i zgniłem. Choćbyś najdłużej przemywał i wygniatał glinę, szlachetnego kruszcu z niej nie zrobisz. Bóg świat urządził a ludziom kazał tylko zgadywać swe plany. On jednym dał zdolności do pielenia warzyw, innym do sprawowania rządów; on utrwala w potomkach talenty przodków. Daremnie byś pasował się z wolą niebios.
Perykles. Z czynów rozumnych i zacnych chwalicie się sami, a nierozumne i niegodziwe przypisujecie bogom. Znana to taktyka! Tymczasem te wasze zdolności, utrwalające się dziedzicznie, jeżeli nie są ssawkami do wyniszczenia narodu, to w najlepszym razie siłami, używającemi swobody. Mniemana wyższość arystokracyi jest tylko jej uprzywilejowaniem. Spętanego jelenia prześcignie rozpętany osioł. Przepuść wszystkich arystokratów przez nędzę i niewolę, a synowie ich zapomną, że ojcowie umieli jeść granaty i rzucać do urny wyborczej gałki. I lud więc ateński stępiał, ale jego drzemiący geniusz budzi się. To nie są już owe Ateny, które opuszczałeś, Cymonie, to nie wygodne łoże arystokratycznego karła, ale kolebka młodego olbrzyma. Ja go wychowam, skupię koło niego i połączę wszystkie państwa Grecyi, zwrócę go wraz z niemi przeciwko jaskini barbarzyństwa i gwałtu, przeciwko Sparcie!
Cymon. Na cóż ja ci przydatnym być mogę w kształceniu tego olbrzyma?
Perykles. Dla nas byłoby dosyć miejsca w Atenach, dla naszych stronnictw za mało. Jako największy wódz Grecyi służ swojej ojczyźnie, ale jako przewodnik partyi arystokratycznej musisz ustąpić. Chcesz jechać do Egiptu i wyprzeć stamtąd Persów?
Cymon. A potem?
Perykles. Alboż będziemy bezpieczni? Na całe życie wojny ci wystarczy.
Cymon. Więc już nigdy nie mam tu wrócić?
Perykles. Nigdy!
Cymon. Straszny wyrok! Być wiecznym tułaczem... nie zobaczyć nawet przed zgonem ojczyzny, którą tak kochałem — okrutne przeznaczenie!
Perykles. Spełnić się musi.
Cymon. Pojadę!
Fidyasz (wchodzi). Lud zgromadził się — czeka.
Perykles (do Cymona). Spieszmy.
Aspazya (wybiega z komnaty). Ja tu jestem.
Perykles (do Cymona). Cymonie moja... żona.
Cymon. Druga. Wolno mi wiedzieć, czyja córka?
Perykles. Ariocha z Miletu.
Cymon. Nieobywatelka ateńska? (wychodzą).

SCENA XII.
Aspazya, później Matka.

Aspazya (do siebie). Nieobywatelka... (Przez chwilę stoi tłumiąc gniew, nareszcie rozwesela się powoli).
Matka (wsunąwszy się cicho). Perykles kazał mi wejść...
Aspazya (uniesiona). Przynieś mi matko kwiatów na głowę i zapal pochodnię hymenu, bo dziś mnie zaślubia Perykles!

(Zasłona spada).
AKT II.
(W domu Peryklesa).
SCENA I.
Aspazya i Perykles.

Perykles. Tak, według mnie, jest to myśl niepraktyczna, ale możesz się nią zabawić.
Aspazya. Zabawić? Tyle lat związku i doświadczeń przekonało cię, że ja z życiem się bawię... Smutno...
Perykles. Czyż to powiedziałem? czy cię jeszcze nie dość szanuję? czy nie cenię twojego rozumu?
Aspazya. A jednak czasem mówisz do mnie, jak do dziecka, którego szczebiotanie jest przyjemnem, ale naiwnem. Niechże dla ciebie przestanę już być ulubioną papugą, której nie głaszczesz pod pióra i pozwalasz na psoty. Ja jestem człowiekiem, doprawdy lepszym od wielu wąsatych panów stworzenia...
Perykles. Ależ temu nie przeczę, taką właśnie Aspazyę kocham. I gdybyś ty sama stanowiła ród niewieści, z ust moich wychodziłoby tylko nieustanne dla niego uwielbienie.
Aspazya. Zwykłe kadzidło męża dla żony, w której on widzi bukiet wszelkich doskonałości a w innych kobietach ledwie pojedyncze kwiatki.
Perykles. Ach, nie bluźnij sobie! Tak jedną jesteś w Grecyi, jak jedną w niej miłość moja! Imię twoje może przyszłość zapisze do historyi, a imiona innych kobiet greckich teraźniejszość wpisuje zaledwie do ksiąg meldunkowych!
Aspazya (zamykając mu usta ręką). Pochlebco. Idź już na zgromadzenie ludowe i nie przeszkadzaj nam w naradzie. Przyjaciółki moje zaraz się zbiorą.
Perykles. A przeróbcie tu świat, zanim wrócę.
Aspazya. Nie żartuj; alboż ty go dziś nie będziesz przerabiał?
Perykles. Tak, dziś mi potrzebna moja dobra gwiazda. Chyba ona jeszcze nade mną świeci. Osłabiłem Spartę, odjąłem jej sprzymierzeńców, pomnożyłem naszych, ubezpieczyłem na lat kilka pokój — czyż Ateny za to wszystko miałyby odwrócić się ode mnie wtedy, kiedy zażądam pieniędzy na zbudowanie wielkiej świątyni narodowej, w której wcieli się ich chwała i w której zamieszkają ich bogi?
Aspazya. Ty kłopoczesz się o bogów?
Perykles. Czczę pięknie rzeźbione i takie tylko wprowadzę do Partenonu. Wzniosę go, chociażby mi na drodze do niego kopano przepaście i sypano góry. Dziś grać będę o wielką stawkę mojego życia!
Aspazya. Gdybyś nawet przegrał, jeszcze bym w tej porażce nie widziała klęski.
Perykles. Wróżko droga, prorokuj, że zwyciężę. Nie sięgam po zawieszony wysoko drobiazg. Czy przypuszczasz, że walczę o to, żeby miasto miało ozdobny gmach a jego bogi wytworne pomieszczenie? Bynajmniej. Pragnę geniuszem artystycznym Aten spotęgować ich siłę polityczną, wystawić wspaniały pomnik sztuki, któryby nietylko skupiał w sobie całe życie narodu, ale przyciągał i czarował jego przyjaciół a pognębiał wrogów. Partenon będzie najcenniejszym klejnotem ziemi, przedmiotem podziwu całej Hellady, celem jej pielgrzymek — poręcza mi tę nadzieje geniusz Fidyasza. Wreszcie...
Aspazya. Dokończ.
Perykles. Wreszcie... muszę karmić te głodne i niecierpliwe masy, którym zdobywam prawa, a nie daję chleba. Trzeba je zatrudnić, dostarczyć im pracy, otworzyć szlachetne ujście ich namiętnościom, trzeba napaść ich żołądki i olśnić oczy. Lud syty już zaszczytów i domaga się zarobków, a jeśli mu nie dam nic jeść — zje mnie!
Aspazya. Partenonem żywić go będziesz przez lat kilka — a potem?
Perykles Pomyślę...
Aspazya. Dasz mu nowe prawa i zaszczyty? Może roję, ale zdaje mi się, że zarówno ty, jak wszyscy przewodnicy owych mas, uszczęśliwialiście je złudzeniami. Arystokracya powyrywała ludowi zęby, wy mu je wprawiacie, ale po to tylko, żeby nimi swobodnie zgrzytał. I cóż z tego biedakowi, że może uchwalać prawa i zajmować najwyższe urzędy, kiedy dla tych bezpłatnych godności nie porzuci ani roli, ani warsztatu, ani żadnej pracy, która go żywi? Na drugim brzegu szerokiej i bystrej rzeki porozkładaliście przeróżne dobrodziejstwa, po które on ma płynąć na wąskiej desce, a inni na obszernych statkach.
Perykles (zadumany). Bolesna to konieczność, ale konieczność.
Aspazya (nieśmiało). Gdybyś wniósł i przeprowadził projekt pensyj lub wynagrodzeń za spełnianie urzędów i powinności obywatelskich... Tym sposobem umożliwiłbyś żywiołom demokratycznym zajęcie wszelkich stanowisk... Ubodzy nie żądzą... tylko pracują lub żebrzą...
Perykles (j. w.). Tak, ubodzy nie rządzą... (powstaje nagle). Stawka się powiększyła. (całując Aspazyę). Dziękuję ci, moje ty... sumienie (wychodzi).

SCENA II.
Aspazya, Teora, Leja, Filezya, później Diotima i Era.

Filezya (wszedłszy z Leją i Teorą do zamyślonej Aspazyi). Nie o nas...
Aspazya. A, jesteście. O Peryklesie myślałam, który przed chwilą odszedł.
Teora. Jakieś ważne zebranie, bo nawet starcy na nie spieszą.
Leja. I Elpinika wytoczyła swojego opasa, który podobno rzadko dla ojczyzny się poci.
Aspazya. Dzień dzisiejszy tak rozeprze się w naszem życiu, że inne będą przy nim tylko chwilami. Dziś Perykles wróci do domu albo pierwszym z ateńczyków, albo ostatnim.
Leja. Nie lękam się o niego. Kto, jak on, panuje nad Atenami...
Aspazya. Panuje rozumem, wymową, ale nie władzą. Niech tylko raz w ważnej sprawie nie przekona ludu, najmizerniejszy oprawca bydła będzie go chciał kopać bezkarnie. Eh, trzeba się prostować, chociaż los zgina... Siadajcie. Zaprosiłam również znajomą moją z Miletu, Diotimę, która niedawno przybyła do Aten.
Teora. I już zdołała je sobą zawichrzyć.
Filezya. Podobno bardzo bogata i dziwaczka.
Leja. Matki szepczą córkom, że niemoralna, że sidła młodzież ateńską, że szczepi zepsucie.
Aspazya. O której z nas tego nie szeptano lub nie mówiono głośno! Jest to zwykła kądziel plotkarska, z której owe zacne matrony przędą potwarz na każdą kobietę samodzielną. Według nich, panny powinny umieć tylko mocno bić niewolnice, gorąco modlić się do bogów i wprawnie nacierać swe ciało wonnymi olejkami dla przyszłych mężów. A już jeżeli upaść — to bez najmniejszego szelestu. Diotima jest rzeczywiście bogata, zuchwała, fantastyczna, ale czystości jej uczuć nie pokala żadne oszczerstwo.
Diotima (wpada). Oszaleję ze śmiechu!... Żałuj Aspazyo... Przepraszam — nie znacie mnie jeszcze...
Aspazya. Potrzebowały cię już tylko zobaczyć — Teora, Leja i Filezya.
Diotima. Żałujcie więc wszystkie, żeście nie widziały pochodu moich wielbicieli. Wczoraj w teatrze obległo mnie aż czterech: jeden zapewniał, że zapaliłam mu serce w Tebach, gdzie nigdy nie byłam, drugi — że shołduję całe Ateny, trzeci — że już shołdowałam, a czwarty, najstarszy, oświadczył, że oddawna ślubował sobie pojąć za żonę kobietę z Miletu. Pozwoliłam im odwiedzić się nazajutrz, a służącej kazałam każdego wprowadzić do innego pokoju. Stary przybył najwcześniej. Mogę żądać od ciebie drobnej usługi? — zapytałam. Rozkazuj — odrzekł zapalczywie. Miałam jasnowidzenie — mówię, które mnie często ostrzega, że dziś na zgromadzeniu ludu Kalias, mąż Elpiniki, przy pomocy swych licznych stronników będzie usiłował ogłosić się królem Aten. Proszę cię tedy schowaj w zanadrze tego kota, którego matka w mojem rodzinnem mieście poświęcona była Zeusowi i który odpędza wszelkie zło, puść go na mownicę, gdy na nią Kalias wejdzie a potem złap i odnieś mi. Stary mój czciciel wytrzeszczył oczy, pokiwał głową, ale wziął kota i poszedł. Toż samo wymogłam na trzech innych. Ach, jak oni wyglądali, przyciskając pod ubraniem koty, które targały się rozpaczliwie! Nie, ja umrę ze śmiechu... Kalias ma dziś podburzyć lud przeciwko Peryklesowi. Wyobraźcie sobie na mownicy tę beczkę topniejącego sadła w otoczeniu kotów, które bezpłodna Elpinika mu chowa.
Aspazya. Narazisz się...
Diotima. Komu?
Teora. Wielbiciele jednak żądać będą nagrody za usługę.
Diotima. Nie pokażą się — nawet kotów nie połapią. Wreszcie niech się pochwalą, jakim sposobem ocalili Ateny od króla Kaliasa. Uważacie mnie za złośliwą figlarkę? Tak wyglądam. Ale to nie bezmyślna pustota. (poważnie). Czy to nie oburza, że kobieta młoda, nad którą nie czuwa pierś ojca, męża lub brata, musi stać się przynętą dla każdego rozpustnego mężczyzny? Czy to ja jestem czerwoną wiśnią przy publicznej drodze, że mnie lada przechodzień chce zerwać? Ale doprawdy się gniewam! Ha, Ha, ha! Babka moja, matka, siostry poumierały w trzydziestym roku życia i mnie też zapewne tylko sześć lat do śmierci pozostaje. Powinnam ten czas spędzić wesoło. Czemu tak oniemiałyście? Aspazyo, mówże, po co mnie wezwałaś. Słucham i zgadzam się na wszystko. a radzić wam nie będę, bo jestem zmęczona (siada).
Aspazya. Zdaje mi się, że...
Diotima. Za pozwoleniem. Będzie tu Eurypides?
Filezya. Prawdopodobnie.
Diotima. Już teraz słucham. (po chwili ogólnego milczenia). Aspazyo?
Aspazya (zasłuchana). Era! (niewolnica wchodzi). Czy to pan w ogrodzie rozmawia?
Era. Nie.
Aspazya. Możesz odejść. (Era oddala się). Ta niewolnica ma córkę, za którą jeden z archontów dawał Peryklesowi trzy wyścigowe konie.
Diotima. Mąż twój chowa ją dla siebie?
Aspazya. Dla mnie — ale może on jeden w Atenach chowa piękne niewolnice dla żony — inni niegodziwie wyzyskują ohydny zwyczaj. Właśnie w tej sprawie chcę z wami pomówić przed przybyciem mężczyzn. Patrzymy obojętnie na obrazy straszne. Widziałam niewolnika, któremu pan za uderzenie psa kazał przez całą dobę szczekać a drugiemu za zjedzenie kilku śliwek nabić rękę pestkami. Na ulicach trzyletni obywatele przecinają biczami twarze swych nianiek. Możnowładcy ateńscy podbierają co czas pewien domy swych robotników jak ule, wydzierając im wszystkie zasoby, jak miód pszczołom. Wyrośliśmy w tej zbrodni, więc ona nas nie razi, a przecież, gdy ją zacznie sądzić nie religia, nie ustawy, które ją rozgrzeszają, nie zimna rachuba, która tylko materyalne zyski odważa, lecz szlachetne serce — wtedy uczuwamy zgrozę. Ten gwałt ludzi nad ludźmi jest tak potwornym, że obrzydza mi naturę człowieka. Niestety, nie podołam mu ani ja, ani ci, co ze mną współczują. Ale chociaż nie możemy urwać wszystkich łbów tej społecznej hydrze, podrzynajmy przynajmniej jeden — najpodlejszy, ten właśnie, który ciałem bezbronnych niewolnic karmi rozpustę ich panów.
Diotima. To znaczy?
Aspazya. Jesteście piękne, bogate, posiadacie rozgałęzione stosunki i wpływy, załóżcie ze mną towarzystwo, któreby z drapieżnych rąk wykupywało maleńkie niewolnice, i przytułek, w którym by się wychowywały oswobodzone. Perykles szydzi z tego projektu — a wy?
Diotima. Czemuż nie wiedziałam wczoraj, byłabym już dziś od moich wielbicieli dostała cztery młode niewolnice i nie dała im darmo kotów. Ale znajdę dudków. Tymczasem licz na moją dobrą wolę i kasę. Świetny pomysł, dostarczy mi zajęcia i przyjemnych wzruszeń.
Filezya. Mamy pusty dom, wyborny na taki zakład, a brat mi nie odmówi.
Leja. Nieboszczyk mój mąż dbał o to, ażeby żadna przystojna niewolnica nie przekwitła u niego bez zrodzenia uszlachetnionych owoców. Trudy nad poprawą rasy skróciły nawet biedakowi życie. Zacne jego popioły uczczę chyba najwłaściwiej, pozbawiając innych tego, z czego on już korzystać nie może. Aspazyo, duch mojego męża błogosławi cię a mnie każe iść za tobą.
Teora. Najmniej z was posiadam środków, ale przy pomocy Fidyasza zrobię na front tego przytułku płaskorzeźbę: kobiety wydzierające satyrowi dziewczynkę, którą porwał niewolnicy.
Aspazya. Zbyt skromna jesteś, Teoro: posiadasz więcej środków, niż dłuto, bo miłość wszystkich artystów ateńskich. Pozostawmy mężczyznom złudzenie, że oni wszechwładcy a my ich korne poddanki, ale wyzyskujmy wpływ, który na nich wywieramy. Nastał dziwny czas, że niema takiej zbrodni, ani takiej cnoty, do której by piękna i rozumna kobieta nie nakłoniła w Atenach mężczyzny. Teoro, pamiętaj o tem — i wy również.
Diotima. O, ja dobrze pamiętam.
Filezya. A jeśli nam władze zabronią?
Aspazya. Szyldy wszystkich instytucyj powinny być męzkie — zastawimy się mężczyzną. Już go nawet wybrałam.
Filezya. Kogo?
Aspazya. Wielkiego filozofa, przezacnego człowieka, mojego mistrza... (Anaksagoras wchodzi).

SCENA III.
Też i Anaksagoras.

Anaksagoras. Uciekam od tego zgiełku...
Aspazya. Skąd idziesz?
Anaksagoras. Ze zgromadzenia narodu.
Aspazya. Co postanowiono?
Anaksagoras. Postanowiono tupać, wrzeszczeć, lżyć mądrość nazywać głupotą a głupotę mądrością... Zazdroszczę ci, Aspazyo, że możesz zamknąć się przed tym jarmarkiem wszelkich namiętności i spokojnie nad niemi rozmyślać.
Aspazya. Spokojną nie jestem. Czy projekt Peryklesa przyjęto?
Anaksagoraz. Stań ponad błotnistym spraw ludzkich biegiem, niech on ci zaledwie stopy opryskuje, moja przyjaciółko. (do innych kobiet). Nie powitałem was dotąd — a jednej nie znam jeszcze.
Diotima (kłaniając się). Diotima. Czy Kalias przemawiał?
Anaksagoras. Krzyczeli wszyscy, nawet zachrypnięci. (do Aspazyi). Pierwiastki dobroczynne i piękne, łącząc się, tworzą czasem związki szkodliwe i szpetne. Chmury, które nam łagodzą skwar słońca, spotkawszy się, wykrzesują z siebie piorun.
Diotima (cicho do Lei). Co on prawi?
Aspazya (tłumiąc wzruszenie). Więc Perykles upadł ze swym wnioskiem?
Anaksagoras (do przygnębionej Aspazyi). Dla jego przyjaciół byłoby to bolesnem, dla filozofów powinno być obojętnem. Istnieje tylko materya i jej własność — duch, który jej cząstki kojarzy w rozmaite stosunki. Te same są w Peryklesie, co w Kaliasie. te same w geniuszu, co w głupcu, te same w cnocie, co w występku — tylko rozmaicie ułożone. W przestrzeni pozostaje ciągle niezmienna ilość i jakość pierwiastków, nasion wszechrzeczy. Właściwie zatem, czy Perykles zwycięża, czy jest zwyciężony, materya się nie przekształca, tylko przyjmuje nową postać.
Diotima (cicho do Teory). Czy ty go rozumiesz?
Anaksagoras (do Diotimy). Zapewne pytasz o mnie, obywatelko. Przepraszam, zapomniałem ci się przedstawić: jestem Anaksagoras, marny filozof, niezdatny do żadnego praktycznego użytku, zagapiony w niebo i chodzący zwichniętemi nogami po ziemi, zmuszony zajmować się polityką a nieumiejący pogodzić ślepego z ostrowidzem. Mam synka, którego kocham a kochać nie chcę. Ile razy mi zachoruje, siadam przy jego łóżeczku i mówię sobie: przecież on jest tylko zlepkiem cząsteczek materyi, które po jego śmierci w przestrzeni się zachowają. Alboż to mój syn, oderwany od natury? Nie, to jej okruch. Ona zaś najmniejszego atomu nie zmarnuje: jednemu ciału odbierze, drugiemu da. Filozofia goi cierpienia. Gdyby serce nie było potrzebne do odżywiania krwi, należałoby je wyciąć. (do Aspazyi). Tak, Perykles, mój syn — to kształty chwilowe, znikome...
Diotima (cicho do Filezyi). Może ty go pojmujesz...
Aspazya (otrzeźwiając się). Ja go pojmuję. (do Anaksagorasa). Powiedz mi wprost: lud żądania jego odtrącił...
Anaksagoras (zmieszany). Nie czekałem końca. Wzburzony opuściłem zgromadzenie w chwili, gdy Perykles śród wycia i złorzeczeń zawołał: ster nie przyrósł do rąk moich, opuszczam go więc i odstępuję godniejszym, niech z pomiędzy was wystąpią...

Aspazya. Z takiego szczytu... w przepaść... (dumnie). A kto tam od niego godniejszy? (wchodzi Fidyasz).
SCENA IV.
Ciż i Fidyasz.

Fidyasz. Zwycięstwo!
Aspazya. Powtórz!
Fidyasz. Z tysiąców piersi brzmi hymn chwały Peryklesa! Lud zatwierdził budowę Partenonu i mnie ją powierzył! O piękne mary, zstępujcie ku mnie z obłoków, po których was dotąd stęskniony ścigałem! Niech mi do oczu spłyną wszystkie krople rosy dzisiejszego poranku, ażebym mógł niemi wypłakać moją radość! W marmurowem łonie Pentelikonu spoczywa od wieków bogini Atena, którą ja stamtąd dłutem wydobędę i na Partenonie postawię.
Aspazya (podając mu rękę). Bądź tak wtedy genialnym, jak ja jestem teraz szczęśliwą. Anaksagorasie, zatrwożyłeś mnie napróżno.
Anaksagoras. Skąd mogłem się domyśleć, że Perykles okiełzna tę wściekłą burzę, która go unosiła, że dzikie wrzaski zamienią się w okrzyki jego tryumfu!
Fidyasz (do Aspazyi). Nie dziw się Anaksagorasowi, że zwątpił, jeśli wyszedł ze zgromadzenia wtedy, kiedy po mowie Tucydydesa jego arystokratyczna banda usiłowała zepchnąć Peryklesa z trybuny. Ale lud, na chwilę zbałamucony kłamstwami, wkrótce opamiętał się i odparł niecny zamach na swego trybuna, którego oskarżano, że chce zbogacić się przy Partenonie.
Aspazya. Potwarz nieodstępnie płynie za wielkim człowiekiem, jak rekin za okrętem, ciągle spodziewając się żeru.
Fidyasz. Ugodził on tego rekina śmiertelnie. Gdybyś widziała, jak rozszarpywał przeciwników dowodami, jak ich miażdżył wzgardą, jak chłostał dowcipem, byłabyś z niego jeszcze bardziej dumną, jeżeli bardziej dumną być możesz.
Aspazya. Gdzież jest ten mój tytan?...
Fidyasz. Pozostał; a mnie wysłał, ażebym cię natychmiast uwiadomił...
Aspazya. Co on tam jeszcze będzie robił? Czyżby... Nie!...
Diotima. Kalias przemawiał?
Fidyasz. Tfu! Kalias jest starym mułem. Przyniósł na targ to, czem go zła baba obładowała i sądził, że dobrze sprzeda. Wysypał najrozmaitsze bzdurstwa przeciwko Peryklesowi, wreszcie oświadczył, że na jego miejcu wystawiłby Partenon własnym kosztem. Gdy zaś Perykles rzekł: ustępuję miejsca Kaliasowi — złapany w własną pętlicę bogacz zaczął z niej głowę wyciągać. Nagle, nie wiadomo skąd, pojawiają się obok niego trzy koty...
Diotima. Tylko trzy!...
Fidyasz. Eurypides, spostrzegłszy je, zawołał: Kalias nie może zbudować Partenonu, bo ma przecież te dzieci! Zerwał się uragan śmiechu i zmiótł zawstydzonego Kaliasa, którego Perykles dobił słowami: obywatele, on chciał być poważnym!
Diotima. Kto teraz powie, że nie przyczyniłam się do wzniesienia Partenonu?
Aspazya. Zapewne...
Fidyasz. Czem?
Diotima. Koty były moje.
Aspazya. Uczcijmy wszakże tę zasługę tylko między sobą.
Diotima. Przeciwnie, sama ją obeślę po całych Atenach.
Aspazya. Bez potrzeby i bez celu.
Filezya. Nie wyzywaj odwetu.
Teora. Zwłaszcza, że Elpinika powodów do niego szuka.
Leja. Ona przywiąże się jak klekotka do szyi swego muła i rozgłosi jego krzywdę a twoją niegodziwość.
Fidyasz. I zaszkodzi wygranej sprawie.
Diotima. Śmieszności lękają się nawet bogowie a wy nie chcecie jej użyć przeciwko ludziom? Wyrzucacie ze swych kołczanów najostrzejszy grot? Wyrzućcie raczej mądrość, uczciwość, odwagę, bo one w walce częściej zawodzą! Oskubany przez was ze zwodnych pozorów głupiec, łotr lub tchórz opierzy się na nowo, jeśli go wypuścicie z rąk skrwawionym a nie śmiesznym. Wszystkie piętna dadzą się zmyć lub pozłocić: bogaty dzieciobójca może zostać opiekunem sierot, ale nikt nie wypiłby publicznie kubka miodu z Homerem, pomalowanym na niebiesko. Własna żona nie pozwoli dziś Kaliasowi rozpleść sobie włosów, a jutro go może zdradzi. Moje koty dokazały tego, czego nie dokazałaby nigdy wymowa Peryklesa.
Aspazya. I w to uwierzę, abyś tylko ten wypadek zachowała w tajemnicy.
Diotima. Ani myślę.
Aspazya. Dmuchasz w gorący popiół, który ci niewątpliwie oczy zasypie i poparzy. Nie jesteś obywatelką ateńską; gdy Elpinika poruszy swe stosunki i wpływy, sponiewierają cię i wygonią jak szkodną kunę. Nie łudź się siłą demokracyi, która dotąd jeszcze działa po za ustawami. Tu cudzoziemkom wolno zaledwie tyle, co strąconym z drzewa przez wiatr szyszkom: kurczyć się w deszcz i rozszerzać w pogodę, a zawsze oczekiwać tego, że czyjaś noga po nich przejdzie.
Diotima. Sama powiedziałaś, że żyjemy w okresie panowania kobiet.
Aspazya. Ostrożnych i roztropnych. Śmiałym zapewniono przywileje i swobodę, ale pod warunkiem, że będą ladacznicami.
Diotima. Puste strachy! Co znowu, czy po to przyjechałam do Aten, ażeby być w nich mądrą i unikającą światła dziennego sową? Ja pragnę używać życia pospiesznie, niewstrzemięźliwie, wesoło, bo jego nić niedługo się przerwie.
Aspazya (smutnie). Tracę w tobie przyjaciółkę, pomocnicę... Trudno, nie chcesz iść ze mną, leć z wichrem.
Diotima. Nie odpędzaj mnie, już zwijam skrzydła.
Aspazya (całując ją). Całe szczęście, żeś dobra. Anaksagorasie, zamianowałyśmy cię na bardzo zaszczytny urząd.
Anaksagoras. Jaki?
Aspazya. Opiekuna przytułku dla dziewczynek niewolniczych. Zamierzamy wykupywać te przysmaki męskie.
Anaksagoras. Najgorszy wybór! Dajcie pokój niezdarze, który ledwie umie opiekować się sobą i własnem dzieckiem.
Aspazya. Żądamy tylko, ażebyś nas sobą zasłonił przed areopagiem i nigdy się nie wyparł, że to zakład twój.
Anaksagoras. To moich zdolności nie przechodzi. Zdobędę się jeszcze na coś więcej: poproszę Tucydydesa, który obecnie przewodniczy arystokratom nietylko w polityce, ale i w spożywaniu owych przysmaków, ażeby poparł nasze przedsięwzięcie. Szczyci się bowiem, że ma najpiękniejsze w Atenach niewolnice. Darował nawet mojemu synkowi dorodną mamkę. (wchodzą Sofokles i Eurypides).

SCENA V.
Ciż, Sofokles i Eurypides.

Sofokles. Życzymy wam i sobie więcej dni takich.
Eurypides. Do tego domu szczęście się sprowadza...
Sofokles. Od dziś służba publiczna, a dla biednych nadto bilety do teatru będą przez państwo opłacane. Lud teraz może kształcić się i piastować wszystkie urzędy.
Aspazya. O niezapomniany dniu! Gdzież Perykles?
Sofokles. Układa się z posłami kilku miast, którzy przybyli dla zawarcia przymierzy i uznania zwierzchnictwa Aten. Nam polecił zanieść ci radosną wiadomość.
Aspazya. Promieniem słońca wypisałabym ją na sklepieniu niebios, ażeby zabłysła całemu światu.
Fidyasz (który rysuje, często spoglądając na Aspazyę, do siebie półgłosem). Wspaniałe linije!
Sofokles. Pierwszy popis ich wodza nie udał się. Tucydydes poczuł, że nie jest Cymonem.
Eurypides. Nawet przy pomocy Hermipa. I ten kiep składał także pierwszy egzamin swojego służalstwa. Niedawno jeszcze widziałem go w gwałtownym napadzie demokratycznym, którym swędził jak przypieczony korek — i oto dziś już mówił bardzo biegle o prawach szlachetnej krwi, o powinowactwie starych rodów z bogami, o przeznaczeniu ludzi, o szkodliwości dopuszczania klas niższych na stanowiska wyższe — słowem paplał tak, jak gdyby jego ojciec z Apolinem umizgał się do Dafny a on był owocem tych zalotów. Obok mnie stał pewien czcigodny obywatel, wielce ojczyźnie zasłużony, bo pod Tanagrą, licząc na pobojowisku poległych, ściągał im pierścionki — ten najzapamiętalej potakiwał Hermipowi.
Sofokles. Ale też posiekał go Protagoras, który bronił wniosków Peryklesa z całą swoją sztuką.
Fidyasz (j. w.). Protagoras? On i to umie?
Aspazya. Czemu z wami nie przyszedł?
Sofokles. Obiecał przyprowadzić jakiegoś młodziutkiego filozofa, którego nazywa źrenicą Aten.
Anaksagoras. Imię tego młodzieńca?
Sofokles. Sokrates.
Anaksagoras. Słyszałem o nim.
Fidyasz. Szpetny jak muza Hermipa.
Eurypides. Ale można się w nim przejrzeć, jak w najczystszem zwierciadle.
Aspazya. Ten Hermip, który kilkakrotnie przez różne osoby do drzwi naszych pukał i zawsze je znajdował zamknięte, bardzo mi się teraz podoba, bo przypuszczam, że będzie trapił arystokratów swojemi komedyami. Czytałam jedną: miała smak wody po wymoczonych gałązkach jaśminu. Słaba woń czyniła ją jeszcze bardziej mdłą.
Eurypides. O, smak jego utworów niezawodnie się poprawi: przejdą one zapachem pieczeni, które autor na pańskich stołach zjada. Bez talentu a za pieniądze trudno opisać drobną muszlę, ale łatwo opluć piramidę. Najmita zaś literacki nie jest obowiązany wyciskać dla swych panów miłość z serca, lecz dla ich przeciwników żółć z wątroby. Arystokraci nabyli Hermipa nie po to, ażeby ich sławił, lecz nas znieważał. Na to każdego stać.
Sofokles. Naturalnie, on jednak ma istotny talent.
Eurypides. W giętkim karku.
Aspazya. Obchodzimy dziś wielkie święto — nie mówmy więc o takim mizernym komarze: niech im brzęczy a nas kąsa. Hermip — nie Eschylos.
Sofokles. A któżby śmiał ich zestawiać! Eschylosa nie zastąpi nikt.
Eurypides. Nawet ty Sofoklesie?
Sofokles. Ja go wprawdzie pokonałem na igrzyskach, ale nie pokonam w historyi. Gdy żył, odpychał mnie nieraz swą arystokratyczną wyniosłością, swym religijnym fanatyzmem, pleśnią swych zasad; śmierć wszakże okryła całunem ułomności człowieka a odsłoniła potęgę geniusza, który jak dyamentowy kolos, czysty, błyszczący i twardy stanął niezaćmiony i nieprzewyższony w literaturze Grecyi.
Aspazya. Chyba tem jedynie niższy jesteś od niego Sofoklesie, że żyjesz.
Sofokles. Aspazyo, on stworzył Prometeusza.
Aspazya. Ale uczcił Zeusa, który tego Prometeusza, za wykradzenie ognia wiedzy z Olimpu, przykuł do skały i przez sępa wyszarpywał mu codziennie odradzające się wnętrzności. Ty zaś, Sofoklesie, a z tobą my wszyscy czcimy nie mściwego i okrutnego boga, lecz śmiałego człowieka, bohaterskiego męczennika, który wyzwał do walki tyrana niebios i poświęcił się dla ludzi. Najpiękniejszy to i najprawdziwszy mit, jaki kiedykolwiek usnuła wyobraźnia. Zawarty w nim dramat zaczął się przed wiekami a nie skończy się może nigdy — dramat przeszłych i przyszłych cierpień człowieka. Ze wszystkich też legend religii greckiej wierzę w tę jedną: tak, Zeus jest i Prometeusz jest — nigdy nie zginą i nigdy walczyć nie przestaną. Zdaje mi się nawet, że cała wiara ludzi w tym micie się zamyka, z tą różnicą, że jedni są czcicielami Zeusa, a drudzy — Prometeusza. My należymy do ostatnich: kradniemy ogień bogom nieba i ziemi, którzy nas za to przytwierdzają do skał nad przepaściami a sępom każą rozdzierać; my cierpimy, ale tymczasem ogień się rozżarza, świeci i grzeje, zapala myśl ludzką iskrami nowych prawd i natchnień. Tak będzie zawsze. Zeus i Prometeusz nazwą się inaczej, skała zamieni się na słup, krzyż lub stos, ale walka trwać będzie. Eschylos jej nie rozumiał, więc ją zamknął zwycięstwem boga i pokorą człowieka. Słusznie też przelatujący orzeł roztrzaskał czaszkę zniedołężniałego poety skorupą żółwia.
Fidyasz (ciągle rysując, spojrzawszy na Aspazyę szepcze). Pyszny model do Minerwy!
Sofokles. Sędziwa starość nie może pędzić z szybkością wieku młodego. My biegniemy jak dzieci, on stąpał powoli jak nasz ojciec. Ale i on miał swoją młodość — i on był Prometeuszem, bo prawdziwy geniusz nigdy się wstecz nie cofa i nigdy się nie poddaje.
Aspazya. Niech spoczywa w historyi zabalsamowany wszystkimi środkami nieśmiertelności, ale dla życia obecnego posiada on jedynie wartość szanownej mumii. W jego tragedyach ziemia wraz ze swymi tworami jest bezwładną i bierną bryłą, na której rozbija i biwakuje, rządzi i gospodarzy, lub tańczy i koziołki wywraca horda rozhulanych bogów: dla nas cała natura nie ponad sobą, ale w sobie nosi prawa i przeznaczenia. Człowiek Eschylosa dźwiga kajdany, twój, Sofoklesie — ledwie ostatnie z nich, wrośnięte w ciało ogniwa, a może człowiek Eurypidesa mieć będzie tylko sine po nich pręgi. A to jest wielki postęp nietylko w pisaniu tragedyi, ale i w pojmowaniu świata.
Eurypides. Legenda mówi dalej, że Zeus, chcąc za winę Prometeusza zemścić się na wszystkich ludziach, zesłał im czarującą dziewicę, która, mając puszkę napełnioną rozmaitemi nieszczęściami, otwiera ją ciągle a zamyka wtedy, gdy z niej chce wybiedz zwodna nadzieja. Pandorą jest każda kobieta i w twoich dopiero rękach, Aspazyo, nie widzę złowrogiej puszki, lecz dobroczynny róg obfitości. Całuję te ręce. (całuje).
Aspazya. Rówieśnicy łatwiej się rozumieją; ty się też ku mnie zbliżasz a Sofokles oddala.
Sofokles. Nie, Aspazyo, żałuję tylko, że za wami nie podążę.
Diotima (do Eurypidesa). Jedna z Pandor, Diotimą zwana, ciekawa jestem wiedzieć, jakie nieszczęście sprowadziła na świat twoja matka, urodziwszy ciebie?
Eurypides. Co najmniej krzywdę dziesięciu ludzi, bo za tylu piję wino.
Diotima. Dlaczego się ożeniłeś?
Eurypides. Dlatego, żeby żonę pomimo trzech synów wypędzić.
Aspazya. Istotnie?
Eurypides. Śliczną i cnotliwą Choirinę a moją małżonkę może od wczoraj każdy poślubić, kto chce mieć licznych przyjaciół domu. (do Diotimy). Jeśli zaś poznasz, obywatelko, jakąś niewinną dzieweczkę, której będę miał zaszczyt oko zapruszyć, to proś ją, ażeby mi pozwoliła choć krótko po pierwszej odpocząć.
Diotima. Ja pozwalam.
Teora i Filezya. Jak najdłużej.
Leja. Za mężczyzną, którego jedna kobieta opuściła, inne się nie spieszą. Pod tym względem istnieje między nami solidarność.
Eurypides. Nietylko pod tym. Jesteście podobne do siebie jak cytryny: jedna od drugiej ma grubszą lub cieńszą skórkę, ale wszystkie kwaśne i cierpkie. Natura, tworząc was, nie wysilała się na rozmaitość — zrobiła dwie formy: brzydką i piękną, które kolejno napełnia mięszaniną obłudy, złości i niskich pożądań. Czasem myli się i w formy te wkłada z doskonalszych pierwiastków przygotowany materyał męski — i wtedy powstaje Safo, Aspazya lub jakaś inna omyłka natury.
Diotima. Nazajutrz po wypędzeniu żony trudno być łaskawszym dla kobiet. Za rok będziesz jednej z nas mówił inaczej...
Eurypides. Nie.
Diotima. Nawet do ucha?
Eurypides. Do ucha nie jednej z was mówić będę daleko wcześniej, niż za rok. Wcale kobiet się nie wyrzekam, bo nie mogę, tylko wiem, co warte.
Diotima. Od wczoraj.
Eurypides. Chcesz koniecznie obywatelko zrobić ze mnie zawiedzionego męża, złorzeczącego za swą krzywdę całej płci niewieściej — i chybiasz. Wprzód poznałem niewierność kobiet, niż ostrość brzytew. Zwykle kto bierze żonę, łapie i oswaja dziką kaczkę, która mu ucieka na sąsiednie bagno wtedy, kiedy sądził, że polubiła jego czysty staw. Żenić się wszakże trzeba, bo lepiej mieć swoją własność, chociaż wątpliwą, niż kraść cudzą. Ja bym nawet pozwolił mężowi mieć po kilka żon, ażeby one wzajemną zazdrością hamowały swe przyrodzone wiarołomstwo. Byłoby to dla nas kosztowniej, ale wygodniej. Mężczyzna nie może dopóty ufać kobiecie, dopóki ona z współzawodniczkami nie walczy o niego. Co do mnie zbłądziłem, bo nie zachowałem tej ostrożności.
Diotima. Niewątpliwie, masz prawo lekceważyć wszystkie, które cię pokochają.
Eurypides. I te, które mnie nie pokochają. Jestem mężczyzną, więc tworem, przez który natura objawia swoje najwyższe potęgi — to dosyć, ażebym jak lew patrzał wzgardliwie na robaki, które go mogą szczypać, nawet stoczyć, ale nie posiadają jego siły i szlachetności.
Anaksagoras (do Aspazyi). Mój uczeń, ale nie moja nauka.
Sofokles (do Eurypidesa). Złym byłbyś bogiem, chociaż jesteś dobrym człowiekiem: dla zemsty naruszyłbyś harmonię świata...
Eurypides. Naprzód tak właśnie czynią podobno wszyscy rozgniewani bogowie, a powtóre owa mniemana harmonia istnieje tylko dla niewielu szczęśliwych. Dla ogółu ludzi świat — to stara, niedostrojona, łamiąca ustawicznie swe kółka maszyna, której naprawić nie można, bo odrazu źle była zbudowana. Najwadliwszą zaś jej sprężyną jest kobieta, która swą przewrotną miłością jak rdzą przeżera najtwardsze serca męskie.
Aspazya. Rzuć klątwę, Eurypidesie, na arystokratyczną rozpustę, z której zepsutych piersi wyssałeś tę niezdrową gorycz, i zostań między nami, a znajdziesz kobiety uczciwe i będziesz je szanował. Wierzę ci, że znasz tylko przebiegłe żmije, boś innych w gnijącym zbytku nie widział; masz więc słuszność, ale z nią nie wychodź po za granice tej sfery, w której się urodziłeś, wychowałeś i rozczarowałeś.
Eurypides. Na początku świata nie było arystokracyi, czemuż starożytne podania w pierwszym mężczyźnie przedstawiają ojca cywilizacyi, a w pierwszej kobiecie matkę niedoli człowieka?
Aspazya. Początek świata zawsze ludzie tak zmyślają, jak dalszy jego ciąg chcą utrzymać. Ze wszystkich darów przyrody i łupów, jakimi mężczyzna zawładnął, żadnego nie zmarnował w tym stopniu, co kobietę. On gorzej się z nią obszedł, niż z ziemią, której płodność pomnożył, niż z drzewami, których owoce udoskonalił, niż ze zwierzętami, które w lasach łapał i hodował, bo nietylko wyzyskiwał jej pracę, ale przytępiał umysł i znieprawiał uczucia. Nasza szczepiona jabłoń bardziej swem ukształceniem przewyższa dziką, niż ucywilizowana kobieta — barbarzyńską. Mężczyzna spożywał sam dobrodziejstwa postępu, kobiecie dawał zaledwie jałmużnę; on szedł naprzód jak zakamieniały skąpiec, ona za nim jak pokorna żebraczka. W poniżeniu też zatraciła lepsze popędy a rozwinęła te, które jej niewolę czyniły znośniejszą. I ty żądasz, Eurypidesie, ażeby ona nie pełzała po ziemi, kiedy jej pozwolono tylko prześlizgiwać się przez szczeliny życia? Czy ty nie słyszałeś, co to jest w kobiecie wiedza, samodzielność, energia? Bunt niemoralny.
Eurypides. A więc niech się buntują.
Aspazya. Mają tę odwagę wszystkie, które tu widzisz
Diotima. Pójdziesz ze mną jutro do teatru na tragedyę Sofoklesa?
Eurypides. Z tobą? Ależ to byłoby gorszącem...
Diotima. Ha, ha, ha — to zuch! A nam każe się buntować.
Eurypides. Pójdę.
Fidyasz (do Aspazyi). Przejrzyj ten szkic Partenonu. Na wierzchu stoi bogini opiekunka miasta.
Aspazya. Do mnie podobna?
Fidyasz. Będzie jeszcze podobniejsza. (do Eurypidesa). Gdybyś był rzeźbiarzem, nie gniewałbyś się na kobiety. Powiadam ci, mają one czasem tak cudne kształty, że przy nich najzimniejsza cnota wyparuje. (wchodzą Protagoras i Sokrates).

SCENA VI.
Ciż, Protagoras i Sokrates.

Protagoras. Pokłon dostojnemu areopagowi. Tyle tu rozumu Aten się skupiło, że trudno na ulicy spotkać rozsądnego człowieka. (do Aspazyi wskazując na Sokratesa). Sokrates, młodzieniec, który dotąd rzeźbił marmurowe głowy, a teraz chce rzeźbić ludzkie mózgi.
Aspazya (do Sokratesa). Będziesz wielkim, Protagoras już nosi przed tobą twoją sławę, on, który mnie...
Protagoras. Aspazyo, za jedną winę jedna kara: nauczyłem małego niewolnika czytać, jak żądałaś — nie powinnaś mi więc przypominać, że kiedyś wprzód cię obraziłem, niż poznałem.
Aspazya (podając mu rękę), Tem bardziej, że dziś za obronę Peryklesa jestem ci wdzięczną. (do Sokratesa). Nikt mi o tobie dawniej nie wspomniał — z Aten pochodzisz? (Sokrates milczy).
Protagoras. Mój towarzysz zaniemiał.
Aspazya. Anaksagoras rad cię usłyszeć.
Eurypides (do Sokratesa). Co tobie?
Aspazya. Usiądź Sokratesie.
Sokrates (który ciągle wpatrywał się w Aspazyę, siada u jej stóp — błagalnie). Nie mów do mnie...
Aspazya. Czemu?
Sokrates. Nie mów... Duch, który mnie nigdy nie odstępuje i rady szepcze, odszedł i zabrał mi rozum. Ale on ośmieli się i wróci. Tak Ateny ulepiły to dziwadło, wycisnąwszy mu brzydotę w twarzy, a cześć dla piękna w sercu. Koło potworu pląsają z szyderczym uśmiechem rozmaite czary ziemskie, których on dosięgnąć nie może. Promienie jutrzenki są mętniejsze od twych spojrzeń. Uśmiechasz się litościwie, najpiękniejsza z istot, nazwanych kiedykolwiek imieniem kobiety. Nie sprawiam ci wstrętu, a mali chłopcy, ujrzawszy mnie na ulicy, tulą się w fałdy ubrania ojców. Bo też mnie nikt nie kocha, tylko własna moja dusza.
Aspazya. Jesteś tak młody...
Sokrates. Głos twój brzmi jak dźwięk strun arfy eolskiej, muskanych wiosennym powiewem i miłe tony wlewa do piersi mojej. Młody jestem — mówisz. W szpetnem ciele dusza szybko dojrzewa, bo chce co prędzej z niego wylecieć. W twojem ona rozkoszuje się — nie starła z niego jeszcze ani jednej barwy dziewiczej. Zawstydzone róże pozwijałyby w pączki swe kielichy, gdybyś ty stanęła między niemi.
Aspazya. Poeta z ciebie — i wymowny...
Sokrates (powstawszy nagle). Ocuć się, Sokratesie! Chodź mój duchu i strzeż mnie... Aspazyo, to była szczera, młodzieńcza modlitwa... Eurypidesie... Protagorasie... Anaksagorasie, raczyłeś zauważyć myślący pył. Jestem — jak twierdzi moja matka — darmozjadem i nicponiem, bo chodzę po niwie filozofii i pielę z jej plonów chwasty. Zaczepiam ludzi, którzy mniemają, że wiedzą wszystko i przekonywam ich, że nie wiedzą nic, że nasypują ciągle piaskiem dziurawe worki lub nadymają wiatrem pęcherze i uginają się pod nimi, jak gdyby dźwigali wielkie ciężary.
Anaksagoras. Odbierasz chleb sofistom.
Sokrates. Nie odbieram go, bo te pęcherze przekłuwam darmo.
Anaksagoras. Czego uczysz?
Sokrates. Odróżniać grzyby, które zbieramy w lesie poznania i z których składa się cała wiedza. Są między nimi lepsze i gorsze, pożywne rydze i szkodliwe bedłki, ale ostatecznie są to grzyby: najlepsze ich gatunki trzeba spożywać młode, bo szybko gniją. Dzisiejsza prawda może jutro stać się fałszem. Kłamstwo jest trującą bedłką a przesąd robaczywym grzybem — filozof właśnie powinien je wyrzucać z koszów ludzi ciemnych, ażeby nie chorowali moralnie. Bo do cnoty prowadzi droga przez wiedzę... Zbrodniarz jest nieoświeconym lub źle rozumującym głupcem.
Protagoras (do Anaksagorasa). Ten człowiek wcześnie obudził się i przetarł sobie oczy.
Anaksagoras. Szeroko je otworzył.
Protagoras. Mądrze mówi, chociaż ten jego wywód również możnaby obalić.
Aspazya (do Sokratesa). Odwiedzaj nas często — będziesz zawsze pożądanym.
Sokrates. Tak cudnie prosisz, że duch mój znowu mnie opuścił. (siada u jej stóp). W wieczności unoszą się ideały wszechbytu, które rzucają odblaski na życie ludzkie. Ty jesteś ich najczystszem odbiciem.
Aspazya. Tylko mnie oglądasz — może później będziesz słuchał. Anaksagorasie, obiecałeś odczytać nam swoją rozprawę o mitach — przyniosłeś rękopis?
Anaksagoras. Owszem — ale zamilczcie o jego osnowie przed każdym, dla kogo jestem w Grecyi zbyteczny. Praca ta musi zginąć a może i ja z nią, niechże przynajmniej ten los na nas poczeka. (czyta). »Wszelkie mity o stworzeniu świata i jego dziejach pierwotnych należą do poezyi, a dla nauki nie posiadają żadnego znaczenia, prócz wartości symbolów, które...« (wchodzi Perykles).

SCENA VII.
Ciż i Perykles.

Aspazya. (rzuca się na szyję Peryklesowi). Całe Ateny powinny cię tak kochać, jak ja.
Perykles (ironicznie). Ach, gdybyś ty, moja tęczo, kiedykolwiek zobaczyła całe Ateny! (do obecnych). Pozdrawiam was przyjaciele.
Aspazya. Jesteś wzburzony...
Perykles. Bo Ateny — to nietylko wy, nietylko wielkie umysły i charaktery, dążące do wielkich celów, nietylko poczciwy, choć zmienny lud, Ateny — to także arystokratyczne kruki i przeróżna padlina społeczna, wśród której gniją moi własni synowie. Starszy z nich lżył dziś pijany przechodzącego ojca, zmęczonego pracą w służbie narodowej.
Aspazya. To nie powinno cię już boleć...
Perykles. I nie boli tak, jak nowa zdrada arystokratów, którzy nagle wyruszyli pod Koroneję, gdzie tajemnie od kilku dni założyli obóz i dokąd król Pleistonaks spieszy z wojskiem spartańskiem.
Wszyscy. Wojna!
Sofokles. Zarazo wytęp nawet nasienie tych podłych zdrajców!
Fidyasz. Tfu! Nędznicy! (gwar zmieszanych głosów).
Aspazya (do Peryklesa). Pewnaż to wiadomość?
Perykles. Przybyli gońcy.
Aspazya. Ale ty nie pojedziesz, Peryklesie! Oni chcą cię wywabić z Aten, ażeby je opanować przy pomocy jawnych i ukrytych w mieście spiskowców.
Perykles. Podzielę się niebezpieczeństwem, ale go innym całkowicie nie ustąpię.
Aspazya. Tu grozi największe! Błagam cię mężu drogi, którego nawet moje przeczucia nie zwiodły...
Wszyscy. Zostań Peryklesie!
Perykles. Nie możemy tu tworzyć rady, chodźmy zapytać narodu, komu i gdzie walczyć każe. (mężczyźni wychodzą).
Diotima. Aspazyo, odbiegła cię nadzieja?
Aspazya. Ze słońcem zachodzi dla nas szczęście dnia dzisiejszego, ale jutro słońce wstanie a z niem i nasze szczęście zaświeci.

(Zasłona spada).
AKT III.
(W domu Kaliasa).
SCENA I.
Elpinika, Egina i Kapros.

Elpinika (którą Egina kończy ubierać). To dziwne, Zdaje mi się, że włosy zbyt wysoko związane. (niewolnica poprawia). To dziwne. Podaj mi jeszcze bielidło. (wyciera twarz). Nie mogę pojąć: Polygnotos był przed naszym domem i nie wszedł?
Egina. Może obawiał się pana zastać...
Elpinika. A ty skąd wiesz, że on się pana obawia?
Egina. Pani kazała mi go wtedy tylko wpuszczać, kiedy...
Elpinika. Kazałam, ale ty milcz — nawet przede mną, nawet przed sobą. Jeżeli oczy twoje zdradzą to jednem mrugnięciem, każę je zalać roztopioną żywicą. Nie rozmawiał z tobą?
Egina. Owszem.
Elpinika. Czemuż mi odrazu tego nie powiedziałaś, głupia śmieciucho! O co pytał? (niewolnica milczy). O co pytał?
Egina (zmieszana). Czy bym nie pozwoliła mu siebie... odmalować.
Elpinika. Odmalawać — ciebie — moją niewolnicę! A to zgroza! Pod rózgami puścisz ty dla niego, podła liszko, czerwoną farbę!
Egina (klęka), Litości, pani — com ja winna — przecież nie chciałam.
Elpinika. Wiedziałaś o tem, że on mnie malował.
Egina. Tłomaczyłam mu, ale roześmiał się i odrzekł, że...
Elpinika. Że co? Mów!
Egina. Że panią malował z tyłu, a mnie chce — z przodu.
Elpinika. Kłamiesz! A, mizdrzyłaś się do niego — ale ja cię tych umizgów oduczę. Naprzód precz! Chlewy podmiatać będziesz — nie mnie ubierać. Albo nie! Kapros!
Kapros. Jestem.
Elpinika. Sprzedasz ją dziś za byle co, komukolwiek... A przed wyprowadzeniem na targ daj jej dobrą pamiątkę, ażeby długo mnie wspominała. Ochłostać z przodu! Czy Traks jeszcze nie przyszedł?
Kapros. Przyjdzie niezawodnie.
Elpinika. Zaraz mi o tem donieś. (wskazuje na niewolnicę). Na jej miejsce potrzebuję innej — która tam zwinna?
Kapros. Może numer drugi.
Elpinika. Nie.
Kapros. Może piąty.
Elpinika. Nie — a ta niedawno kupiona z Nory?
Kapros. Zręczna, ale brzydka.
Elpinika. I owszem — to jest... nic nie szkodzi. Przywołaj ją tu — nazywać się będzie Nora.
Kapros. Służę. (wychodzi z Eginą).
Elpinika (sama). Ach, czemu już nie jestem młoda! (wchodzi Nora).

SCENA II.
Elpiniba i Nora.

Elpinika. Czyste masz ręce?
Nora. Czyste.
Elpinika. Popraw mi sznurówkę u trzewika (Nora schyla się do nóg Elpiniki). Od dziś przeznaczam cię wyłącznie dla siebie. Nie będziesz tu nikogo widziała, prócz mnie, nie będziesz niczego słyszała, prócz moich rozkazów. Masz milczeć jak ryba, nawet wtedy, gdy pan o cokolwiek się zapyta. Wszystkie odwiedzające mnie osoby powinnaś znać a udawać, że nie znasz nikogo. Rozumiesz?
Nora. Doskonale. (powstając). Już teraz nóżka śliczna.
Elpinika. Śliczna? Wyglądasz na roztropną. Obejrz mnie dobrze — ubranie w porządku?
Nora. Jak na posągu.
Elpinika. A głowa?
Nora. Żaden posąg takiej niema.
Elpinika. Istotnie? Więc ja ci się podobam!
Nora. Ach, taka pani pachnąca, taka strojna, taka... ładna.
Elpinika. Ileż ja według ciebie mam lat?
Nora. Oj, nie wiele.
Elpinika. Więcej niż czterdzieści?
Nora. Chyba razem z matką.
Elpinika. Przesłodziłaś pochlebstwo. Ale polubiłam cię. (wchodzi Kapros).

SCENA III.
Też i Kapros, później Hermipos.

Kapros. Sprzedałem już Eginę za dwie miny.
Elpinika. Któż tak prędko kupił?
Kapros. Polygnotos.
Elpinika. Polygnotos!
Kapros. Ten malarz, który u pani bywa. Spotkał nas przed domem...
Elpinika. Ach, ty głąbie, ty ryju, coś zrobił! Bogi, jakąż ja mam służbę! Wszystką szczecinę wydrę ci z tego zagwożdżonego łba!...
Kapros. Pani miłosierna, przebacz najnędzniejszemu, który nie wie, czem zawinił.
Elpinika (do siebie). Czy mogłam przypuszczać! (do Kaprosa). Wziął ją z sobą?
Kapros. Wyzwolił.
Elpinika. Co ty bredzisz?
Kapros (wystraszony). Gdy Polygnotos mi płacił, nadeszła obywatelka Aspazya...
Elpinika. Nie obywatelka — plugawcze!
Kapros. Nadeszła Aspazya, żona Peryklesa...
Elpinika. Nie żona! Hetera! Powtórz: hetera!
Kapros. Hetera Aspazya i zaczęła mu coś wymawiać a wreszcie prosić, ażeby niewolnicę jej odprzedał. Dla pięknej Aspazyi nawet ją wyzwolę — rzekł Polygnotos i...
Elpinika. Dosyć! dosyć! (do siebie). Kundel, i on już będzie latał za tą... O, ja ją wreszcie do budy zapędzę! Zeusie, pomóż mi, tyś wszechmocny. (idzie w głąb sceny do auli i staje przed ołtarzem).
Kapros. Co ją tak ukąsiło?
Nora. Pst!
Kapros. Ani się domyślam...
Nora (szepcze). Gawronie, przecież ten Polygnotos widocznie w jej sercu leży...
Kapros. Taki młody, śliczny chłopiec właziłby do serca starej i brzydkiej baby!
Nora. Cicho... nie wymawiaj tego, ażebyś przez sen nie wypaplał. Ona by cię na pasy podarła.
Kapros. Malował ją, ale z tyłu, pisywała do niego listy, ale on rzadko bywał. Może raz kiedy się odważył... O co ona boga prosi? Ktoś drzwiami skrzypnął. (wybiega).
Kapros (za sceną). Jest! (wchodzi Hermipos).
Hermipos. Gdzie twoja pani?
Nora (kłania się, wskazuje Elpinikę i wychodzi).
Elpinika (spostrzegłszy Hermipa, zbliża się). Dzień dobry.

SCENA IV.
Elpinika i Hermipos.

Hermipos. Przerwałem modlitwę.
Elpinika. Już bóg wie, o co go prosiłam.
Hermipos. Często z nim zapewne rozmawiasz. Niestety, muszę czystą krynicę uczuć niebiańskich zmącić w twej duszy brudną sprawą ziemską.
Elpinika (ciekawie). Co takiego?
Hermipos. Schwytałem tajemnicę, że na dzisiejszem zgromadzeniu narodowem Perykles zamierza prosić o przyznanie jego synom praw obywatelskich, których im dotąd, jako zrodzonym z cudzoziemki, odmawiano, a nawet chce przeprowadzić ogólne równouprawnienie dzieci z takich związków.
Elpinika. To byłoby zbyt bezczelne.
Hermipos. W tej właśnie sprawie tu przybyłem. Obecność męża twego na zebraniu jest niezbędną. Zajmując wysokie stanowisko rodowe i pieniężne, posiadając rozległe stosunki i możność wywarcia nacisku na wielu obywateli od niego zależnych — zaważyłby swym wpływem skutecznie. Tak sądzi i Tucydydes.
Elpinika. Co za fatalność! Kalias rano wyjechał na wieś — do fabryki.
Hermipos. Kiedy wróci?
Elpinika. Nie wiem. Robotnicy zbutowali się, jedni żądają usunięcia administratora a drudzy nadto podwyższenia zapłaty. Są zaś między nimi i ludzie wolni oraz wyzwoleni, z tymi trzeba się układać.
Hermipos. Szkoda.
Elpinika. Ha, zyskamy dwu nowych obywateli — bo zdaje się tylko dwu synów dała Peryklesowi ta rozpustnica.
Hermipos. Aspazya — tak.
Elpinika. Czy on obok niej ma jeszcze podobne żony?
Hermipos. Liczne, tylko na szczęście dla obywatelstwa ateńskiego bezpłodne. Naprzód tak zwane przyjaciółki Aspazyi, które schodzą się u niej pod pozorem rozpraw literackich i artystycznych, powtóre hoduje ona swemu kogutkowi młode kurki w przytułku dla młodych niewolnic.
Elpinika. Troskliwa żona.
Hermipos. On też odwzajemnia się jej nieograniczoną pobłażliwością. Anaksagoras, Sofokles, Fidyasz, a teraz młody Sokrates zastępują go przy żonie kolejno.
Elpinika. Ciąg dalszy godny początku. W dniu bitwy pod Tanagrą ta bezwstydnica bawiła się z nimi wesoło w mieszkaniu Peryklesa, a gdy on przyjechał, został z nią i kazał narodowi czekać na sprawozdanie z wojny, niby azyatycki tyran, lekceważący swoich poddanych. Oni zapewne i ślub wzięli taki tylko, jak zwierzęta.
Hermipos. I temu wierzę. Do jakiego cynizmu Aspazya posuwa swoje urąganie z religii i moralności, przekonałem się dziś: wychodząc z domu umarłej przyjaciółki, nie umyła rąk i postępowała za jej pogrzebem z odsłoniętą twarzą. To woła o pomstę do ludzi, do prawa, do bogów.
Elpinika. Bogowie nas karzą, ludzie znikczemnieli, a prawo, opuszczone przez bojaźliwych archontów i zniedołężniały lub skrępowany areopag, ulega bezkarnym gwałtom jednego zuchwalca. A któraż to z przyjaciółek Aspazyi zakończyła swój dobroczynny dla Peryklesa żywot?
Hermipos. Diotima.
Elpinika. Umarła?! Ta młoda, ta waryatka, ta, która... I tyle szumu robiła marna garść prochów! Ha, ha, ha.
Hermipos. W ostatnich dniach szalała bez żadnej powściągliwości. Skupowała gromadami małe niewolnice dla Aspazyi, rozrzucała pieniądze biednym, podburzała ich przeciwko bogatym, a tak opętała Eurypidesa, że bywał z nią sam w teatrze.
Elpinika. Nad tym człowiekiem płaczę. Pochodzi z arystokratycznej rodziny, posiada wielki talent, który marnuje w lichem towarzystwie. Żonę wypędził, do świątyń nie uczęszcza, nawet pije...
Hermipos. Czegóż innego mógł się nauczyć na dworze Aspazyi, gdzie jedynie wyznawaną jest religia wolnej miłości, gdzie Anaksagoras uchodzi za wielkiego mędrca, a Sofokles za najznakomitszego tragika? Odbywają się tam rozprawy a podobno i czyny bardzo swobodne, których zaraza rozchodzi się w szerszych kręgach miasta. Po każdej takiej biesiadzie Aspazya podaje swym gościom oliwki, własną jej ręką zrywane w gaju poświęconym Atenie.
Elpinika. Ten jej występek i wiele jeszcze innych będę miała możność dziś sprawdzić. Stojąc bliżej bogów, niż inne rzędy społeczne, powinniśmy ich naśladować i bliźnich sądzić sprawiedliwie. Ale gdyby te wieści okazały się niemylne, surowość byłaby naszym obowiązkiem; wtedy każdy środek będzie dobrym, bo każdy będzie ofiarą dla ojca świata. Tak, Hermiposie, należy działać, użyć wszelkich sposobów do wyrwania złego z korzeniem. Jeśli to choroba — trzeba ją wyleczyć, jeśli zaś — jak mniemam — wyuzdana zbrodnia — trzeba ją ukarać. Ach, ukarać niemiłosiernie, ażeby widok katuszy oblicze bogów rozpogodził.
Hermipos. Niestety, nie mamy władzy.
Elpinika. Kto to mówi? Ty, Hermiposie, wielki poeto, który możesz winnych wyprowadzić na scenę i ochłostać? Albo nie znasz sił swoich, albo nam ich żałujesz.
Hermipos. Czułbym w sobie tyle sił i nie szczędził ich, gdyby mnie nie pochłaniała praca na życie, gdybym nie musiał utrzymywać się tropieniem i oskarżaniem przemytników, wywożących figi z Attyki. Wprawdzie to moje zajęcie przynosi wielką korzyść państwu, ale zamieniłbym je chętnie na obcowanie z muzami...
Elpinika. Jeśli to tylko ci przeszkadza, uważajmy sprawę za załatwioną. Uwolnię cię od potrzeby śledzenia przemytników i oddam muzom.
Hermipos. Przyjmuję tę pomoc w imieniu kraju, któremu mam za nią talentem moim odsłużyć.
Elpinika. Więc żwawo do pracy. Niedługo powinniśmy wystawić w teatrze twoją komedyę, wymierzoną przeciw Aspazyi i jej sromotnej drużynie. Potem zaś obmyślimy razem inny atak... O, bo ja, Hermiposie, mam co do ciebie plan szeroki.
Hermipos. Będę szczęśliwym, jeśli go w przeznaczonej dla mnie roli należycie spełnię.
Elpinika. Spełnisz, tylko więcej ufaj sobie, bądź... śmielszym, nawet wobec... mnie.
Hermipos. Moja nieśmiałość jest czcią dla twoich cnót, dla twego stanowiska, dla...
Elpinika. Według mnie, ludzie najściślej się wiążą, gdy się cenią bez moralnych i społecznych dostojeństw. Chociażby Hermipos nie był poetą, byłby miłym i przystojnym mężczyzną. Dla kobiety zaś ta strona człowieka nie jest nigdy obojętną.
Hermipos. Hojnie darzysz mnie łaskami...
Elpinika. Rękę dla przyjęcia ich otworzyłeś, ale serce zamykasz.
Hermipos. Elpiniko, nie śmiałem pochlebiać sobie, że...
Elpinika. To też radziłam ci, ażebyś miał więcej odwagi i względem mnie. Niewolnica Nora zawsze wiedzieć będzie, gdzie i kiedy mnie znajdziesz samą. A mąż mój jest... zajęty... dobrotliwy...
Hermipos (czule). O tem marzyłem. (całuje ją w rękę — wchodzi Kalias).

SCENA V.
Ciż i Kalias, później Kapros.

Kalias. A co! I on jej dziękuje, i jemu już coś wyświadczyła. (całuje Elpinikę). Zawsze i dla wszystkich miłosierna.
Elpinika. Hermipos...
Kalias. Nie pytam, bo lubisz dobrze czynić w tajemnicy nawet przede mną. Jak się masz, Hermiposie — zdrów! Na Parnasie świeże powietrze! (rozbiera się). Bodaj wyzdychali!
Hermipos. Jest to prawdziwe zrządzenie boskie, żeś przybył w porę...
Kalias. A w porę, bo zrabowawszy fabrykę, prawie wszyscy uciekli i zostawili mi na piasku ślady swoich łap, ażebym wiedział w jakim kierunku ich gonić.
Elpinika. Eh, Perykles chce na dzisiejszem zgromadzeniu narodu uzyskać obywatelstwo dla synów Aspazyi — otóż potrzeba koniecznie, ażebyś tego nie dopuścił...
Kalias. Jak to ja mogę nie dopuścić, kiedy moja jedna głowa liczy się przy głosowaniu tylko za jedną głowę!
Hermipos. Ale wystąpienie tak poważnego męża oddziałałoby na innych.
Kalias. Ja nie zapomniałem, jak ten poważny mąż oddziałał na innych w sprawie Partenonu. Drugi raz błaźnić się nie myślę dla interesu, który mnie ani grzeje, ani ziębi. Niech Perykles napłodzi całą oborę nieprawych dzieci i porobi je archontami — stękać nie będę. Mam swoje kłopoty, które z karku zwalić muszę. Fabryka stanęła...
Elpinika. Ależ Kaliasie, wielu obywateli zależnych od ciebie materyalnie oparłoby się żądaniu Peryklesa, gdybyś poszedł na obrady i objawił swoje zdanie.
Kalias (do Hermiposa). A więc idź i oświadcz publicznie, że kto głosować będzie za przyznaniem obywatelstwa synom Peryklesa, temu Kalias nie pożyczy pieniędzy, nie otworzy kredytu, wypowie dług, dokuczy — jak tam Elpinika postanowi.
Elpinika (całując go). Zawsze poczciwy. Ale czemu kochany małżonek nie pójdzie sam?
Kalias. Nie mogę, duszko, nie mam czasu. Te gałgany narażą mnie na nieobliczone straty, jeżeli dziś jeszcze innych robotników nie znajdę. Wkrótce muszę odstawić dziesięć tysięcy łuków i włóczni do Sparty.
Elpinika. Sparta zapotrzebowała tyle nowej broni? To mnie cieszy. Niepodobna uchybić terminu. Winnych ukarałeś?
Kalias. Jak radziłaś: nasi niewolnicy, niezadowoleni z administratora fabryki, dostaną od niego przez trzy dni po pięćdziesiąt prętów moczonych w słonej wodzie; wyzwoleńców i wolnych, którzy uciekli, zaskarżę przed sądem i zmuszę do odrobienia wyrządzonych szkód. Co to za zuchwałe łajdactwo! Wyobraźcie sobie, tuż przy bramie miasta zastępuje mi drogę jeden z nich, oznajmiając, że towarzysze jego wrócą do roboty, jeśli im podwyższę płacę dzienną o czwartą część, gdyż skutkiem nieurodzaju chleb zdrożał. Nie mogłem wytrzymać i tak kułakiem zamknąłem mu gębę, że aż się na ziemi wyciągnął.
Elpinika. To się nie podoba w kołach arystokratycznych, zwłaszcza że pobity cię pozwie.
Kalias. Więc co najwyżej potrąci sobie wartość straconej posoki z kary, na jaką będzie skazany za zniszczenie w fabryce i porzucenie roboty. A będą skazani wszyscy! Całą tę sprawę powierzę Protagorasowi, którego spotkałem na ulicy i który tu przyjdzie. On ich kiszki dla mnie wyprocesuje, gdy zechce; zechce zaś, gdy mu dobrze zapłacę, żeby chamów ukorzyć i innym dać przestrogę. Wytrawny to gębacz i w takich wypadkach nieoceniony. Zabaw go, kobietko moja, jeśli mnie wyprzedzi, bo muszę koniecznie zaraz pomówić z dostawcą robotników, ażeby mi natychmiast innych najął. Do widzenia, Hermiposie, pogróź ode mnie gołym obywatelom. (wychodzi).
Elpinika (zamyślona). Protagoras przyjdzie... Gdyby tego sofistę można pozyskać.. kupić... Byłby on w rękach naszych strasznym... Hermiposie mój, spiesz na zgromadzenie narodowe i rozpuść w niem, ale po cichu, groźbę Kaliasa. Trzeźwego, czy pijanego ściągnij mi Ksantypa, syna Peryklesa z pierwszej żony, Tucydydesa również się spodziewam (z uśmiechem) no, i ciebie naturalnie. Kalias zapewne dziś jeszcze wyjedzie do fabryki na dni kilka.
Hermipos. Nie spóźnię się.
Elpinika. Ale, ale — jeśli cię wiążą jakie stosunki z Polygnotem, to je zerwij. Nie wart ciebie.
Hermipos. Przypuszczałem (wychodzi).
Kapros. Traks jest.
Elpinika. Zawołaj go. (Kapros wychodzi).

SCENA VI.
Elpinika i Traks.

Elpinika. Mówiłeś do Kaprosa, że chcesz nam być użyteczny.
Traks. Patrzyłem tylko przez szpary, ale widziałem dużo, nosiłem pisma zaklejone, ale wywąchiwałem, co w nich było.
Elpinika. Czy przez ciebie Perykles pisywał listy do Plejstonaksa, króla spartańskiego, kiedy ten szedł z wojskiem pod Koroneję?
Traks. I do Kleandridasa, jego doradcy.
Elpinika. Były w nich pieniądze?
Traks. Gdzież by mnie, marnemu niewolnikowi, zaufano tak wielkie sumy! Ktoś inny je zawiózł.
Elpinika. Kto?
Traks. Nie wiem.
Elpinika. Od króla perskiego nie przybywali do Aspazyi posłańcy z darami?
Traks. Nie.
Elpinika. Przypomnij sobie — tego mi bardzo potrzeba.
Traks. Jeśli bardzo potrzeba... przypomnę sobie.
Elpinika. Czy Aspazya prowadzi życie rozpustne i wciąga w nie swoje przyjaciółki?
Traks. Zapewne.
Elpinika. Czy widziałeś, jak zrywała oliwki z drzew poświęconych Atenie?
Traks. Nie pamiętam.
Elpinika. Wyśmiewała bogów?
Traks. Zdaje mi się.
Elpinika. To znaczy, że albo nic nie wiesz, albo taisz. Co zeznać możesz?
Traks. Gdzie?
Elpinika. Przed sądem.
Traks. Ciężka robota. Tam niewolników, powołanych do świadczenia, torturują.
Elpinika. Jeśli powiesz to, czego zażądam, wynagrodzę cię sowicie i ułatwię ci ucieczkę od Peryklesa do Azyi, na okręcie mego męża. (daje mu sakiewkę z pieniędzmi). Dwie drachmy na zadatek.
Traks. Dziękuję. A ile jeszcze dostanę za posłańców perskich, za oliwki święte, za miłostki Peryklesa i Aspazyi, za popękaną przy badaniu sądowem skórę?
Elpinika. Pięć min.
Traks. Za mało.
Elpinika. Nie targuj się, gdy zasłużysz, podwoję.
Traks. A zadatek w tę łaskę się wliczy?
Elpinika. No, nie, ale już bądź zadowolony.
Traks. Ja za to bezinteresownie zdradzę pani ważną tajemnicę. Diotima, przyjaciółka Aspazyi, która dziś umarła, namówiła swoich kochanków, ażeby owe koty...
Elpinika. Bałwan jesteś! O tem już świerszcze cierkać przestały (słychać śpiew za sceną). Skryj się i zniknij niedostrzeżony. Na prawo! (Traks wybiega — wpada Ksantypos).

SCENA VII.
Elpinika i Ksantyp.

Ksantypos (lekko pijany — śpiewając).

Mój papa trzyma kopę żon,
Lecz mężem własnej nie jest on.

Elpinika, Ksantypie, bądź wesołym spokojniej.

Ksantypos (siada). Alboż jestem demokratą i uciekam z pod Koronei, żebym miał być smutny? Mój papa, mądry szpak: również tam nie był i również sobie śpiewa. Ach, jak zaśpiewa, gdy przerobi swoje nieprawe płody na obywateli ateńskich! Dziś odbywa się to opieczętowywanie moich przyrodnich braciszków szlachectwem, dziś przypada któraś tam rocznica rzezi demokratycznego bydła na polach Koronei, dziś moją matkę, kobietę niezmordowaną w zawodzie małżeńskim, wydałem po raz trzeci za mąż — tyle uroczystości musiałem przecie uczcić ofiarą z wina, a uczciłbym jeszcze inne, ale mi zbrakło pieniędzy. Dobrze też uczynił Hermipos, że mnie wezwał do ciebie, o najbogatsza, choć nie wiem po co.
Elpinika. Po to, ażebyś przestał święcić rozmaite uroczystości, kiedy tak doniosła sprawa powołuje cię do udziału w obradach narodowych.
Ksantypos. Protagoras uczył mnie: dusza jest nieważka i bezkształtna. Ja sobie wyrozumowałem: dusza — to para, a ponieważ wino daje parę, więc pić powinien każdy, kto chce mieć wielką duszę.
Elpinika. Wiesz, co zamierza Perykles; otóż pomyśl, jakie by to sprawiło wrażenie, gdybyś ty, jego syn, wystąpił przeciw ojcu, przeciw pokalaniu waszego starożytnego rodu...
Ksantypos. Mogę!
Elpinika. W tym stanie, przy powiększonej duszy?
Ksantypos. Nie szkodzi. Mogę nawet powiedzieć więcej: — co? — aha! — że usiłował zbałamucić mi żonę, bo jej dawał skrycie pieniądze, a mnie odmawiał; dalej co? — a! — że chciał zamienić swoją zużytą Aspazyę na moją świeżą Tisandrę; jeszcze co? — że zawiedziony na tej rachubie, rzucił się z rozpaczy w objęcia — Protagorasa.
Elpinika. Więc idźże i ogłoś to wszystko publicznie.
Ksantypos (wstaje). Idę! (oddala się niepewnym krokiem). Oko w oko! (zatrzymuje się). Ten Perykles... mój ojciec... budzi we mnie zawsze jakąś... nieprzyjemność. To nie winiarz Hekaton, dzielny chłopiec, przed tym mogę się z wszystkiego wygadać. On także lubi moją Tisandrę. Ale papa Perykles, jak spojrzy na mnie... Zawsze wolałbym moje żale napisać, żeby kto inny mu je odczytał.
Elpinika. To siadaj i pisz.
Ksantypos. Na sucho? Ja tak nie umiem. I w żołądku powinno być mokro i w kałamarzu.
Elpinika. Nora! (niewolnica ukazuje się). Kubek wina.
Ksantypos. Odrazu dzbanek. (po odejściu Nory). Co za szkaradna niewolnica! Chyba Kaliasowi nie usługuje, bo tylko kobieta może znieść przy sobie taką poczwarę. Gdzież Egina, pulchna Egina, którą Polygnotos oszczypywał?
Elpinika (surowo). To jest dom Kaliasa, ale nie szynk Hekatona.
Ksantypos. Przepraszam cię, o najbogatsza, przepraszam. Gdyby poczciwy Hekaton miał jeszcze dla gości Eginę! (Nora wnosi kubek wina, które Ksantypos wypija — do Nory). Nalej drugi.
Elpinika (na którą Nora spoglądała pytająco). Przynieś! (do Ksantypa po wyjściu Nory). Pisz.
Ksantypos (siada przy stoliku, bierze kawałek papyrusu i macza trzcinkę w tuszu). Czem ja miałem ozdobić ten marny skrawek papyrusowy? (wstaje). E, wolę rozprawić się z Peryklesem oko w oko... (Nora podaje mu kubek, który on również wychyla duszkiem). Nalej trzeci.
Elpinika (do Nory). Odejdź.
Ksantypos. Zaczekaj. (Nora wychodzi). Czemu nie dajesz trzeciego? Bardzo dobre — nie skrzywiłem się przecie... Zabrakło? Dziękuję i za tyle. U Hekatona sobie dossę. Ale mama Elpinika na dzbanuszek pożyczy... Moja złota, moja...
Elpinika. Mój pijany, zakończmy na dziś tę rozmowę.
Ksantypos. Ja pijany? Co ci stłukłem? Jak mi się podoba, mogę być trzeźwiejszy, niż studnia.
Elpinika. Ach, Ksantypie, gdybyś ty zdołał choć na krótką chwilę zrozumieć, ile dobrego pozbawiasz siebie i kraj cały!
Ksantypos. Zrozumiem. Kraj cały? Mów naprzód o kraju całym.
Elpinika. Peryklesa trzeba koniecznie usunąć od wpływu, a usunąć go można tylko przez ujawnienie wszystkich jego występków.
Ksantypos. Tak!
Elpinika. Oskarżenie zaś ojca przez własnego syna.
Ksantypos. Oko w oko? Nie! Wolę napisać...
Elpinika. Pisz-że raz, a za tę kartkę Perykles odda ci swój majątek.
Ksantypos. Majątek! Niechże cię Zeus uwiedzie! Hekatonie, dzielny chłopcze! A ja głupi nic nie wiedziałem, że w kilku palcach prawej ręki mam ukryte skarby. Pójdź tu szanowny obrzynku papyrusowy, pokryj się mojemi srebrnemi słowami! (siada i pisze). Obładowana skarbami ręka nie może się ruszyć... Bałamucił Tisandrę... Biedna moja żoneczka... Dawał mi za nią Aspazyę... Ukształcona? Ba, lepsza taka, której jeszcze nikt nie uczył. Ha, ha, ha! (zwróciwszy się do Elpiniki). Prawda? (pisze dalej). Protagoras... Ten by sobie nie pozwolił... Co tam! Uwierzą... Koniec. (do Elpiniki). Oto masz...
Elpinika. Za pozwoleniem... Na co umarł twój brat młodszy, Paralus?
Ksantypos. Na chorobę.
Elpinika. Czy Perykles nie pomógł mu do zejścia ze świata?...
Ksantypos. Niewątpliwie. Przysyłał mu wina, ciasta...
Elpinika. Prawdopodobnie zatrute...
Ksantypos. Naturalnie.
Elpinika. Dołącz to podejrzenie i podpisz się.
Ksantypos (pisze). Wina zbyt gorzkie, ciasta zbyt słodkie... (ustaje). Oto masz, Elpiniko, skargę serca mojego, którą złóż przed tronem najwyższego boga.
Elpinika (przeczytawszy papyrus). Doskonale. Ani przypuszczałam...
Ksantypos. Mamuniu najukochańsza...
Elpinika. Proszę cię, tak mnie nie nazywaj...
Ksantypos. Diaczego? Moją matkę wydałem za mąż, twój Hiponikos jeczcze mały a ja jestem już duży. Słusznie mamunia zauważyłaś, że ta kartka — to cały majątek mojego ojca. Zatrzymaj ją i zalicz mi tylko drobną cząstkę...
Elpinika. Ile ci potrzeba?
Ksantypos. Hekatonowi coś jestem winien... spadek po Peryklesie muszę z przyjaciółmi okropić... Niewiele — sto drachm.
Elpinika. Za każdy wyraz jedną (rachuje napisane przez Ksantypa słowa) osiemdziesiąt trzy... (wyjmuje ze stolika pieniądze i kładzie mu na rękę).
Ksantypos (uradowany). Każdy wyraz drachma! Ośmdziesiąt trzy! (wchodzi Protagoras).

SCENA VIII.
Ciż i Protagoras.

Elpinika (do siebie). W takiej chwili... a!
Ksantypos. Protagoras, mój szanowny nauczyciel.
Protagoras. Niewolnik wskazał mi, że tu znajdę Kaliasa.
Elpinika. Spocznij obywatelu, mąż mój zaraz nadejdzie.
Ksantyp. Usiądź, mistrzu, bo krzesło miękie. Zaraz przeliczę, to pofilozofujemy.
Elpinika (do Ksantypa). Zdaje mi się, że przyjaciel zbyt długo na ciebie czeka.
Ksantyp. Hekaton, dzielny chłopiec, ucieszę go! (do Protagorasa). Znowu jestem pan! Dzięki tej zacnej matronie, którą bóg za to w późnym wieku obdarzył synem, będę miał z czego żyć.
Protagoras. A raczej — pić. (Elpinika tłumi gniew).
Ksantypos. Słońce robi to samo, tylko ono głupie pije z winnych jagód rosę, a ja — sok. Ha, ha, ha! Hekaton dzielny chłopiec. Żegnam, żegnam...

Mój papa trzyma kopę żon,
Lecz mężem własnej nie jest on.

(wychodzi śpiewając)

SCENA IX.
Protagoras i Elpinika.

Elpinika. Przyznaj Protagorasie, że wspaniałomyślnie nienawidzę Peryklesa, wspierając jego syna.
Protagoras. Sprawiedliwi umieją to cenić.
Elpinika. Jeśli jesteś sprawiedliwy, to przyznaj również, że niepotrzebnie trzymałeś się dotąd zdala od naszego świata, do którego należysz z rodu, z upodobań i przekonań.
Protagoras. O, tak.
Elpinika. Powtarzam: i z przekonań, gdyż pomimo ścisłych związków z demokratami, o ile słyszałam, nie schlebiałeś ich swawoli a chwaliłeś zasługi i roztropną politykę arystokracyi.
Protagoras. Nieprzerwanie.
Elpinika. Mówiono mi, że gdy walczono pod Tanagrą, byłeś po naszej stronie.
Protagoras. Byłem wówczas w Atenach.
Elpinika. Ale życzyłeś zwycięstwa nam i Spartanom. Domyślam się, że klęska demokratów pod Koroneą napełniła cię tajemną radością, a niecny odwrót przekupionego Plejstonaksa — smutkiem. Śmiało Protagorasie, zgarnij ze swej arystokratycznej duszy jej demokratyczny nalot, przełam fałszywy wstyd i powiedz: tak.
Protagoras. Tak.
Elpinika. O, tętni w tobie szlachetna krew przodków.
Protagoras. Czerwona!
Elpinika. Skoro przypadkowo a szybko porozumieliśmy się, sądzę, że nie odmówisz nam swojej pomocy. Gdy brat mój Cymon, nikczemnie wysłany do Egiptu, umarł, a jak ja wierzę, został zgładzony, partya arystokratyczna w Atenach nie ma przewodnika, któryby zrównoważył i pokonał Peryklesa. Tucydydes posiada tylko dumę, Kalias tylko bogactwa i wstręt do życia politycznego, reszta — to drób, dobry do robienia wielkiej wrzawy. Ty, Protagorasie, jesteś najznakomitszym prawnikiem, świetnym mówcą...
Protagoras. Jestem.
Elpinika. Sądzę więc, że nasze stronnictwo poszłoby za tobą do walki.
Protagoras. I ja tak mniemam, a przytem widzę, że trzeba naiwnym nie przeszkadzać, a sami się ośmieszą.
Elpinika. Jakiej według ciebie nałeżałoby w tej walce użyć taktyki?
Protagoras. Chcesz obywatelko zasięgnąć ode mnie rady dla siebie?
Elpinika. Tak.
Protagoras. Według mnie nie powinnaś wcale mieszać się do polityki i poprzestać na poezyi... Hermiposa ..
Elpinika. Zdumiewa mnie nagła niegrzeczność, do której zapewne nawykłeś w obcowaniu z Aspazyą.
Protagoras. Słuchałem, obywatelko, cierpliwie twoich uwag o mojej krwi i przeznaczeniu, dałem ci radę, której ode mnie żądałaś; jeśli więc jeszcze jestem dla ciebie niedość grzeczny, to widać, że nawykłaś do zbyt wielkich wymagań w obcowaniu — z Polygnotosem.
Elpinika. Protagorasie!... w moim domu są drzwi przez które można wyjść, ale i być wyrzuconym!
Protagoras. Lub też kryjomo wpuszczonym — wiem o tem, ale korzystać nie będę. (wchodzi Kalias).

SCENA X.
Ciż i Kalias.

Kalias (do Protagorasa). Jesteś... dobrze... Sprawa więc tak się ma...
Elpinika. Pomodlę się za złych ludzi.
Kalias. Nie zawstydzaj bogów swoją dobrocią. (Elpinika odchodzi do ołtarza w auli). Usiądź tedy i słuchaj. Pięciuset robotników w fabryce broni zbuntowało mi się przeciwko administratorowi.
Protagoras. To już musiał im dokuczyć — chyba wyrywał paznokcie.
Kalias. Nie, podobno trochę ich głodził, no, i — jak zwykle — z kobiet korzystał.
Protagoras. Odpraw go.
Kalias. Nie chciałbym. Od czasu, jak ma to zajęcie, nie pożycza, nie hula...
Protagoras. Cóż ciebie obchodzą jego hulanki i długi?
Kalias. Niech to dalej w świat nie poleci — ale młodym będąc, zadużyłem się jego matce...
Protagoras. A on jest żywym rewersem — rozumiem.
Kalias. Niewolników uśmierzyłem sam; pracowali wszakże z nimi także wyzwoleni i trochę wolnego śmiecia. Ci zawiesili robotę, połamali kilka warsztatów, uzbroili się w składzie i odeszli, a dziś przysłali mi pełnomocnika z żądaniem podwyżki płacy i usunięcia administratora. Temu posłowi nadwyrężyłem obywatelską szczękę, za co sąd każe go wynagrodzić — i rzecz skończona; ale bezrobocie, jeśli długo potrwa, oprócz zrządzonych szkód, nie pozwoli mi przygotować obstalunku na termin, zastrzeżony w umowie pod karą dwudziestu talentów. Jak temu zapobiedz?
Protagoras. Podwyższyć płacę robotnikom.
Kalias. Tę radę już oni mi dali — od ciebie spodziewam się innej, rozsądniejszej.
Protagoras. To jest takiej, któraby wskazała ci sposób odzyskania strat, zmuszenia robotników do pracy po dawnej cenie i nauczenia ich posłuszeństwa rozkazom administratora, uprowadzającego im żony i córki?
Kalias. Mniej więcej.
Protagoras. Oblicz hojnie wartość zniszczonych warsztatów i skradzionej broni, postaw świadków, którzy zeznają, że zbuntowani chcieli wymordować cały zarząd fabryki w celach rabunku, podaj skargę i przekup sędziów. Wtedy robotnicy zmiękną...
Kalias. Załatw mi to prędko i pomyślnie — dostaniesz dziesięć min.
Protagoras. Gdybyś mnie zapytał, jak człowieka zarżnąć, mógłbym ci powiedzieć, że trzeba wziąć ostry nóż, napaść w nocy, po zabójstwie umyć ręce i wyprać odzież, chociażbym sam tego nie uczynił. Podobnie i w tym wypadku, objaśnię cię tylko, jak zarżnąć biednych ludzi w sądzie, ale ja tego w twojem imieniu się nie podejmę. Na wszelkie paskudztwa prawne dam ci przepisy, ale ich nie wykonam. I ty przecie umiałbyś wędzić niemowlęta, a wcale tem się nie trudnisz.
Kalias. Ho, ho, zmieniłeś się, braciszku, jak młody jelonek — masz piękne, rozłożyste rogi.
Protagoras. To ozdoba żonatych, do których jeszcze nie należę.
Kalias. Zapomniałeś jednak, że przed kilku laty prowadziłeś mi proces przeciwko górnikom w kopalni, po którym oni musieli pracować przez dwanaście dni o wiązce czosnku i kromce chleba na dobę.
Protagoras. Badałem życie, chciałem więc przekonać się, w jak głębokiej nędzy ludu wytryskują źródła dochodów Kaliasa.
Kalias. Dobrze. Jestem już tak bogaty, że mogę się zastanowić nad tem, czy moje dochody nie płyną z krzywdy ludzkiej. Dotychczas sofiści nazywali mnie ojcem biednych a moją fortunę matką, która swe robotnicze dzieci karmi wielotysięczną piersią. Ty zaś twierdzisz...
Protagoras. Również, że jesteś ojcem biednych, bo ich tworzysz.
Kalias. Zatem, według ciebie, powinienem robotników nie karać, płacę im podwyższyć — i cóż dalej?
Protagoras. Za wesoło ci na świecie, Kaliasie, ażebym miał cię bawić wyliczaniem obowiązków, których spełnić nie myślisz.
Kalias. Szczerze pragnę znać moją powinność, bo — jak rzekłem — jestem już na to dość bogaty i mogę sobie pozwolić rachunku sumienia.
Protagoras. Ile cię kosztuje w fabryce jeden łuk?
Kalias. Około piętnastu drachm.
Protagoras. A ile za niego bierzesz?
Kalias. Dwadzieścia.
Protagoras. Jakie masz prawo do tych pięciu drachm różnicy?
Kalias. Prawo kapitału do procentów z zysków.
Protagoras. Skąd wziąłeś ten kapitał?
Kalias. To historya długa...
Protagoras. Ja ci ją opowiem krótko. Twój pradziad, wykradłszy tajemnicę Solonowi, zamierzającemu ogłosić ogólną amnestyę dla dłużników, wyzyskał ją na własną korzyść; twój dziad skupił tanio posiadłości wygnanego Pizystrata; twój ojciec przywłaszczył sobie pieniądze, powierzone mu przez uprowadzonego do Persyi Eretrejczyka; ty wyśledziłeś i zabrałeś skarby, które Persowie zakopali — oto są dzieje twojego majątku, na który składało się oszustwo, grabież lub szczęśliwy przypadek. Nie sądź, ażebym w jego rozwoju widział jakąś szczególną wyjątkowość — tą samą drogą szły do bogactw wszystkie inne rody ateńskie. Pomyśl teraz, czy kapitał, w ten sposób zebrany, ma moralne prawo do dalszego powiększenia się ofiarami cudzej pracy?
Kalias (żartobliwie). Nie martw się, mój syn już nie będzie potrzebował ani zdradzać Solona, ani okpiwać Eretrejczyka.
Protagoras. Twój syn zrobi to samo, co ty: odziedziczy skarby po tobie, jak ty po Persach. Spadek jest także znalezieniem.
Kalias (j. w.). W starej głowie przywrócić porządek trudno; majątku więc nie rozdam, ale żeby cię nie puścić bez wynagrodzenia za taką piękną sofistykę, na twoją cześć daruję robotnikom szkody i podwyższę płacę — do czasu ukończenia obstalunku dla Sparty.
Protagoras. Na cóż to Sparta zamówiła tyle broni?
Kalias. Nie wiem — nie pytałem nawet Tucydydesa.
Protagoras. On był pośrednikiem?
Kalias. Zwykle on załatwia jej interesy w Atenach.
Protagoras. Tak... Pożegnam cię już Kaliasie...
Kalias. Zostań u mnie na obiedzie.
Protagoras. Nie mogę, dziś jeszcze wyjeżdżam do Turiów...
Kalias. Po co?
Protagoras. Perykles polecił mi napisać dla tego miasta ustawę.
Kalias. No, już tam nie założę fabryki. Ej ostrożnie z tym Peryklesem, bo on sobie tron ustawi i posadzi na nim obok siebie Aspazyę (podczas tych słów zbliża się Elpinika).
Protagoras. Alboż by to była nie piękna para królewska! (wychodzi).
Kalias (śmiejąc się). Słyszysz, kochana Elpiniko: ty, godna korony, panujesz tylko nad Kaliasem, a rozpustna Aspazya niedługo panować będzie nad Atenami.
Elpinika. Ona już niemi rządzi. Tobie się zdaje, Kaliasie, żeś obywatel potężny, że ci nikt nie wyrównywa w bogactwie, że mógłbyś o własnej sile wystawić liczną armię i flotę, zawojować Grecyę, a ty jesteś bezwładnym poddanym hetery, która gdy zechce, każe ci być u siebie kucharzem.
Kalias. Elpiniko, żartujesz... (wchodzi Tucydydes).

SCENA XI.
Ciż i Tucydydes.

Tucydydes. Synom Peryklesa przyznano prawa obywatelskie.
Elpinika. Niech od dziś szlachectwo ateńskie będzie hańbą dla każdego uczciwego człowieka!
Kalias. To przecie jeszcze nie koniec świata.
Elpinika. Na cóż czekasz? Czy na to, żeby twoją skórę Perykles przeznaczył na sandały dla swoich bękartów?
Tucydydes. Trzeba działać energicznie, bo on dziś posiada nieograniczoną miłość ludu. W tej chwili rozwija na mównicy plan zbudowania w porcie wielkiego magazynu, który corocznie ma być napełniany zbożem egipskiem, rozdzielanem bezpłatnie między uboższych obywateli w latach nieurodzaju. Naturalnie, z zapałem przyjmują ten wniosek głodni prawodawcy, którzy zbierają się tłumnie na zgromadzenia narodowe od czasu, jak za każdy w niem udział dostają po obolu i mogą sobie kupić cebuli. Co tam za wściekły wybuch dzikich namiętności!
Elpinika. Mamy ginąć w tym wybuchu?
Tucydydes. Perykles przeprowadzi wszystko, co zamierzy; bez pomocy zewnętrznej nie pokonamy go. Znowu musimy uciec się do Spartan, z którymi zawiązałem rokowania. Pora dogodna, bo Perykles zamierza pociągnąć Ateny do zbrojnej pomocy Miletowi przeciwko wyspie Samos.
Kalias. Ot widzicie, powinienem zaraz pojechać do fabryki i dopilnować, ażeby obstalowaną przez Spartę broń wyrobiono na termin. Bądźcie zdrowi... (odchodząc). Kto wymyślił tę politykę!...

SCENA XII.
Elpinika i Tucydydes.

Tucydydes. Pod Koroneą przekonaliśmy się, że rozbić w perzynę cebulowych obywateli dla nas nie trudno. Przekupny Plejstonaks ze Sparty wygnany, a jego następca nie ma lepkich rąk. O ile więc losy nasze ważyć się będą na polu bitwy — zwycięstwo pewne. Ale samo ono nie da nam przewagi stałej. Przecie pod Koroneą z zastępów demokratycznych została tylko miazga — i na tej miazdze Perykles nie przestał rosnąć. Jest to wypadek dziwny, dotąd dziejom nieznany, że naród najoświeceńszy, wrażliwy na najdrobniejsze ograniczenia swych praw, wypędzający podejrzliwie swych dobroczyńców i bohaterów, ażeby nadmiernemi zasługami nie naruszyli równości republikańskiej — ten naród ulega karnie woli prywatnego człowieka, który nie zajmuje żadnego urzędu, którego jedyną godnością państwową jest obywatelstwo ateńskie, a jedyną władzą — wymowa. Skutkiem tego my nie możemy nawet przeciwko niemu powstać, pozbawić go władzy, wyprzeć ze stanowiska — możemy go chyba tylko zabić.
Elpinika. Jeśli takiej ofiary ojczyzna domaga się...
Tucydydes. Zbyt ściśle zrozumiałaś moje słowa — mam na myśli zabicie go moralne. Dopiero gdyby to nie poskutkowało... Wszakże bogowie dla celów wyższych uwalniają ludzi od obowiązku szanowania cudzego życia.
Elpinika. Oddawna już zbieram dowody występków Peryklesa. Między innymi posiadam piśmienne oświadczenie syna Ksantyposa, obwiniające ojca o otrucie brata; nadto niewolnik...
Tucydydes. Nie, Elpiniko, to są środki dobre wtedy, kiedy trzeba dobić zranionego. Ale Perykles stoi dotąd nie zraniony głęboko, zaledwie draśnięty... We wszelkich zaś walkach ludzkich najpewniejszy, zawsze śmiertelny jest ten cios, który trafia w serce. Peryklesa należy ugodzić w serce.
Elpinika. Jak?
Tucydydes. Muszą zginąć ci, których on kocha. Kocha zaś Fidyasza i Anaksagorasa, a nadewszystko aż do czci religijnej, aż do bałwochwalstwa kocha Aspazyę, która jest rzeczywiście uroczą i rozumną. Bez niej on już istnieć by nie umiał.
Elpinika. Czy jej nie przeceniasz?
Tucydydes. Nie, Elpiniko, to Atena piekieł, to zły duch, obdarzony geniuszem i najrozkoszniejszymi powabami ciała. Ona poważnych filozofów uczy mądrości, a starców czaruje. Najsurowszy mężczyzna nie tknąłby jej puchem łabędzim, gdyby miał nadzieję, że ona go dotknie ustami.
Elpinika. Na nieszczęście obcałowała już połowę mężczyzn w Atenach, a teraz uszczęśliwia króla perskiego.
Tucydydes. Wątpię, ale to podejrzenie może być dla nas bardzo przydatnem.
Elpinika. Czy jednak zaślepiony lud uwierzy najoczywistszym dowodom?
Tucydydes. Ty ludu nie znasz, Elpiniko. To jest zwykły koń, który spokojnie dźwiga i ciągnie największe ciężary, ale połechtany przez kogoś w drażliwe miejsce wierzgnie i zabije swego pana, chociaż ten go karmił i nie bił. A takiem drażliwem miejscem jest u ludu religia, którą Perykles i Aspazya ze swem otoczeniem sponiewierali dostatecznie. Główny błąd naszej dotychczasowej taktyki tkwił w przeciwstawianiu arystokratów demokratom, bogatych — biednym, polityki — polityce, kiedy powinniśmy byli przeciwstawiać bogów — złym ludziom, religię — bezbożności. Tym tylko sposobem uwolnimy Ateny od tyranii hersztów motłochu i przywrócimy tron, na którym zasiądzie...

SCENA XIII.
Ciż i Hermipos.

Hermipos (wpada zadyszany). Tucydydesie jesteś skazany na wygnanie z Aten.
Tucydydes. Za co?
Hermipos. Za tajemne porozumiewanie się ze Spartą.
Tucydydes. Kto mnie oskarżył?
Hermipos. Protagoras.
Tucydydes. A on skąd wiedział?
Elpinika. I znowu cała budowa nasza w gruzach.
Tucydydes. Ja wrócę, ale przysięgam, że nie z pokłonem.

(Zasłona spada).
AKT IV.
(W domu Peryklesa).
SCENA I.
Aspazya, Teora i Leja.

Leja. Wiedziałam zaledwie o tem, że Perykles ostatecznie pobił Samosczyków.
Aspazya. Czemuż więzili cię tak długo?
Leja. Ciągle byli przekonani, że jestem Aspazyą, a pozory silnie utwierdzały ich w tem mniemaniu. Bo cóż to znaczyło, że przywiozłam do Miletu i złożyłam jego radzie zapisane przez Diotimę pieniądze na szkołę dla dziewcząt — to samo zrobić mogłaś ty, zwłaszcza że to twoje rodzinne miasto i że przybyłam z Peryklesem.
Teora (do Aspazyi). Dotąd Ateny obiega wieść, puszczona prawdopodobnie przez Elpinikę, że do wojny z Samos w obronie Miletu ty nakłoniłaś Peryklesa.
Aspazya. Nie policzyłabym, ile z potwarczych ust spadło już na mnie szczypawek. Są ludzie, którzy poważnie utrzymują, że on wszystko robi z mojego natchnienia. Jakie ci ateńczycy mają nieraz wyobrażenie o tym wielkim człowieku, przypuszczając, że go jak dziecko wznoszę w górę, ażeby nad innymi był wyższym! Już łatwiej przebaczyć naiwność Samosczykom, którzy trzymając ciebie, sądzili, że ukradli Peryklesowi żonę a on jej nie poszukuje.
Leja. Do końca w to wierzyli. Omyliwszy czujność naszych straży morskich i uprowadziwszy mnie z Miletu, tak byli uradowani tą zdobyczą, że tańczyli przede mną; a kiedy znowu nasza flota przypłynęła do Samos, ukryli mnie w głębokiem podziemiu, gdzie przesiedziałam dwa miesiące. Od niewolnika dowiedziałam się, że miasto było zdobyte, dawny rząd obalony...
Aspazya. Perykles wyznaczył sowitą nagrodę temu, kto miejsce twego pobytu wskaże.
Leja. To jeszcze bardziej musiało ich upewnić, że jestem Aspazyą.
Teora. Dziwię się, że cię nie zabili.
Leja. Może spodziewali się znacznego okupu. I widocznie dopiero gdy ich ktoś wyprowadził z błędu, wsadzili mnie na okręt i wywieźli do Syryi, ażebym tam zginęła i nie opowiedziała wam swej niewoli. Tymczasem — zawiedli się.
Aspazya. Biedaczko moja, jakże los tobą miotał.
Leja. A jednakże gdy pomyślałam, że ty chciałaś spełnić wolę Diotimy, że ciebie mógł porwać taki wicher — szczerze byłam wdzięczną losowi. Bo i cóż ja? Wątła trzcina w potoku, którą mocniejszy jego prąd może wyrwać i unieść, a w miejscu, gdzie tkwiła, woda się zbiegnie i znaku nie zostawi.
Aspazya. Obrażasz mnie i siebie, bo ja cię kocham a ty się lekceważysz. Niedobra.
Leja. No, nie dolewajmy sobie miłości, bo nasze serca pełne. Cóż tu więcej słychać? Podobno Perykles uczcił poległych świetną mową, zaleconą uczniom w szkołach do czytania.
Aspazya. Rzeczywiście, nigdy chyba nie był wymowniejszym. Gdy schodził z trybuny, wzruszeni mężczyźni ściskali go a kobiety wieńczyły kwiatami i wstążkami jako zwycięzcę na igrzyskach olimpijskich. Ojcowie, którzy stracili w tej wojnie synów, tak wspaniale przez niego wysławionych, rzucali mu się na szyję, łkając, a ich łzy tryskały promieniami radości. Powszechny zapał z najsmutniejszych serc zdzierał żałobę. Wobec niego wrogowie nasi mieli zaledwie odwagę milczeć.
Leja. To dobrze. Cóż Elpinika — podkopuje się dalej pod was?
Aspazya. Omdlała w objęciach Hermiposa, który napisał jakąś komedyę przeciwko mnie i chciał na scenie wystawić, ale mu odmówiono. Ach, zapomniałam o szczególniejszym wypadku: rządca nasz kupił na targu młodą niewolnicę, która jak się okazało, jest panieńską córką Elpiniki.
Leja. I czyją?
Aspazya. Polygnotos zapiera się ojcostwa, ale potwierdza macierzyństwo. Stara niewolnica, która obecnie służy u Teory, a kiedyś służyła u Cymona, stanowczo utrzymuje, że on z siostrą, z Elpiniką, są rodzicami tej dziewczyny — ale to wydaje mi się zbyt niegodnem jego charakteru.
Teora. I gustu.
Leja. Ach, moje drogie, kto dociekł, co jest nieprawdopodobnem i niegodnem tego świata czystych słów a brudnych czynów!
Aspazya. W odwet za to, że Elpinika znikczemnia syna Peryklesa, ja uszczęśliwię jej córkę: posłałam ją do matki, ażeby od niej zażądała przywrócenia chociaż części swego obywatelstwa. W przeciwnym razie my się o to postaramy.
Leja. Ależ ta wiedźma oszaleje ze złości. Musi być zgnębiona, skoro pozwalacie sobie ją tak boleśnie drażnić.
Aspazya. Niewątpliwie. Perykles panuje w Atenach wszechwładnie, jak tylko geniusz panować może. Naród czci go i uwielbia, rządzi sobą sam, używając wszystkich dobrodziejstw trwałego pokoju. Ateny — to już nie najbujniejsza gałąź Grecyi, lecz jej pień główny, z którego wyrastają najzdrowsze konary, to ognisko jej życia politycznego, to główny przybytek jej wiedzy i sztuki. Bogini mądrości, wyrzeźbiona przez Fidyasza, zdaleka widzialna, lśniąca złotem, marmurem i kością słoniową, ma prawo spoglądać dumnie z Partenonu, bo jest symbolem wielkości najznakomitszego z grodów, jakie kiedykolwiek osiadły na łonie ziemi.
Leja. Czy areopag, archontowie, czy różne arystokratyczne ogniłki wymierają w społecznych ruderach spokojnie i nie kuszą się o odzyskanie władzy?
Aspazya. Nie — skrępowani rozmarzają się wspomnieniami z przeszłości, ale teraźniejszość odstąpili nam.
Teora. Jednak Tucydydes, ich wódz z wygnania powrócił.
Aspazya. Przecież ten hałaśliwy bąk ze swem krótkiem żądełkiem dla nas niebezpiecznym być nie może. Taki nawet budzik jest potrzebny dla energii demokratów, ażeby nie usnęła.
Leja. Gdzież Perykles tak spieszył, że ledwie mnie w przelocie powitał?
Aspazya. Do Anaksagorasa, któremu ukochany synek ciężko chory i który z rozpaczy traci chwilami przytomność.
Leja. On, chłodny filozof, z zamrożonemi uczuciami...
Aspazya. Boleść potargała mu całą filozofię.
Leja. Eurypides żałuje jeszcze Diotimy?
Aspazya. Ożenił się i już znowu rozwiódł, bo go druga zdradziła.
Leja. Ha, ha, ha. (wchodzi Perykles prowadząc Anaksagorasa).

SCENA II.
Też, Perykles i Anaksagoras.

Aspazya. Jakże się ma?
Perykles. Usiądź Anaksagorasie. (do Aspazyi). Umarł.
Anaksagoras (zerwawszy się z krzesła). Umarł? On już nie żyje i nigdy żyć nie będzie? Wiązania świata pękają, ściany jego trzeszczą, wali się na mnie strop niebieski!... Niech mi rozgniecie piersi co prędzej! Ciężko!
Perykles (sadzając go). Uspokój się przyjacielu.
Anaksagoras. Gdyby mnie chciał ogarnąć spokój grobu, gdyby mnie ziemia już wsysać zaczęła...
Perykles (do Aspazyi). Nie spodziewałem się, że śmierć tego dziecka tak nim wstrząśnie. Chciał się zabić. Łagódź jego cierpienie, o ile zdołasz; ja muszę biedz do sądu, bo mu wytoczono proces kryminalny i przysłano wezwanie do stawienia się natychmiast. Teoro, Lejo idźcie do chorej jego żony i wyręczcie ją w pochowaniu zwłok. Sofokles i Fidyasz już tam są. (wychodzi z Leją i Teorą).

SCENA III.
Aspazya i Anaksagoras.

Aspazya (zbliżając się do Anaksagorasa). Anaksagorasie, pogódź się z koniecznością.
Anaksagoras. Komu i czemu potrzebną była ta konieczność? Żadna rozumna i czująca istota nie popełniłaby takiej zbrodni; tylko bezduszna natura mogła być tak okrutną. Gdyby ona miała świadomość swego czynu, wstrzymałaby przerażona wszelki ruch, pogasiłaby światła na sklepieniu niebios, okryła swe potworne oblicze całunem wiecznej nocy. Co to? Otacza mnie niezmierzona ciemność, a w niej świeci on... on!
Aspazya. Mistrzu kochany, pokrzep się nieco własną filozofią. Wszakże sam uczyłeś, żeśmy tylko zmienne kształty bytu, znikome fale na oceanie materyi.
Anaksagoras. Zerwij mi ten pusty czerep, z którego mądrość pierzchła, i rozbij jak starą rynkę, w której się już nic nie usmaży. Tak, zmalałem, skurczyłem się, pozostało ze mnie zaledwie tyle, ile do objęcia żalu potrzeba. A jednak zdaje mi się, że ten żal wypełnia całą przestrzeń. Zwykle człowiek dowiaduje się lub przypomina sobie o jakimś organie wtedy, gdy go zaboli. I ja teraz dopiero czuję, że miałem za duże serce. W tem sercu otworzyła się bezdenna przepaść, w której wszechświat tak znika, jak kulka gradu w otchłani wulkanu. Na krawędzi krateru stoi blady duch mojego syna. Więc nie ja, ale płomienie stosu pogrzebowego uścisną i ucałują jego drogie ciałko? (wstaje, chcąc odejść). Nie dam!
Aspazya (powstrzymując go). Bądźże przynajmniej mężczyzną, skoro już nie możesz być filozofem.
Anaksagoras. Daruj mi...
Aspazya. Sam jesteś złym uczniem swoim. W pierwszej cięższej próbie podarła się twoja nauka jak siatka pajęcza. Po co ty nią zasnuwałeś rozumy innym i sobie?
Anaksagoras. W młodości nie rozdawałem po kawałku serca zalotnicom: odsunięty od świata zaoszczędzilem wielki zapas uczuć, których cząstkę wzięła żona, a z reszty złożyła się wielka miłość dla tego dziecka. Prędzej wyobrażałem sobie istnienie swoje bez jednego wymiaru, niż bez niego. Żebrałbym przy gościńcach, w skwary i mrozy nie okryłbym nóg i głowy nawet listkiem głogowym, w burzę nie schroniłbym się nawet pod makówkę polną — gdyby on mi za to żył. Umarł. Nikt tam nad gwiazdami pragnień ludzkich nie słucha, bo nikt by mojemu nie odmówił.
Aspazya. Głos pragnień ludzkich jest najcichszym ze wszystkich, jakie brzmią w naturze, gdyż dolatuje on zaledwie do uszu blisko stojących przyjaciół. Po za nimi milknie lub nie silniej się odbija, niż szum igiełek cedrowych. Ani ty pierwszy, ani ostatni jesteś niewysłuchany; tysiące nieszczęśliwych przechodzą przez życie, które im wysusza ślinę a skąpi kropli deszczu na spieczone usta. Dźwignij się mistrzu, pokaż, że piorun, który rozdarł serce, nie roztrzaskał ci głowy. Ty miałbyś paść na kolana i uderzyć czołem przed jego ohydną mocą? Nie, Anaksagorasie, na takie upokorzenie jesteś zbyt wielkim. Nieubłagana konieczność zabiła twego syna, ale całą swoją potęgą nie zapobiegnie temu, żebyś ją badał, nazwał ślepą, okrutną, bezrozumną.
Anaksagoras. Istotnie, powinienem odwalić tę skałę, która się na mnie oberwała. On tak samo by mi poradził. Dziś jeszcze pytał mnie: czy już ukończyłeś swoje dzieło o naturze? za co cię pozywają do sądu? czy za to, żeś rozmyślał? Pocałuj mnie — rzekł — i wyciągnął schudzone ręce. Ciągle patrzą na mnie te rozszerzone źrenice... Może na nie jeszcze nie zsunęły się powieki? Może on nie umarł? Synku mój! (płacze).

Aspazya (wzruszona). Płacz!... (wchodzi Perykles z Fidyaszem).
SCENA IV.
Ciż, Perykles i Fidyasz.

Perykles. Przyjacielu kochany...
Anaksagoras. Żyje?!
Perykles. Znieść musisz drugi straszny cios: Tucydydes oskarżył cię o jawne znieważenie religii i bezbożne tłomaczenie mitów, a na dowód złożył twoje pismo. Skutkiem tego sąd polecił cię natychmiast aresztować i zaledwie na moją prośbę wstrzymał wykonanie rozkazu do końca pogrzebu syna twojego.
Aspazya. Więc ścięta głowa Meduzy odrasta? Więc walka nieskończona a polegli w niej zmartwychwstają?
Fidyasz. Ostatnie drgnienia niedobitych.
Anaksagoras (do Peryklesa spokojnie). Odprowadź mnie do więzienia.
Perykles. Możebyś już nigdy z niego nie wyszedł.
Anaksagoras. Po co?
Perykles (surowo). Anaksagorasie, nie popełniaj samobójstwa, bo nie na to tyle lat nieśliśmy chorągiew postępu, ażebyś dobrowolnie przebił się jej ostrym drzewcem, kiedy ją jeszcze trzymać możesz.
Anaksagoras. Co mam zrobić?
Perykles. Bezwłocznie wyjechać z Aten i zdala od nich czekać wyroku. W porcie stoi statek handlowy, który dziś odpływa do Mizyi — tam cię Fidyasz powierzy znajomemu sternikowi.
Aspazya. O wszystko, co pozostawiasz, nie troszcz się. Żonę poślemy za tobą.
Anaksagoras. I dacie jej urnę z popiołami syna.
Perykles. Dobrze.
Anaksagoras. One mi zastąpią ziemię ojczyzny. No Fidyaszu, wyrzuć przepalony zużel z Aten, a ty Peryklesie donieś mi, że one pozbywszy się mnie, są szczęśliwsze.
Aspazya (podając mu woreczek z pieniędzmi). Weź, jak od córki. Byłeś mi przecie ojcem już wtedy, kiedy jeszcze Ateńczycy ścierali z siebie wzgardliwie mój cień i nie chcieli oddychać jednem ze mną powietrzem. Kochaj mnie tak zawsze. (całuje go w głowę).
Perykles (ściskając Anaksagorasa). Przyjacielu... los cię nie odsuwa ode mnie, ale oddziera.
Anaksagoras (do Fidyasza). Chodź już... Nigdy nie zobaczę syna, nie zobaczę was, i na kogoż moje zmęczone i spłakane oczy patrzeć będą...
Fidyasz. Biedny Prometeuszu, bóg znowu mści się za skradziony mu ogień mądrości. (wychodzi z Anaksagorasem).

SCENA V.
Aspazya i Perykles, później Traks.

Aspazya. Peryklesie kochany, ty coś złego przeczuwasz lub przede mną taisz. Czemu Anaksagorasowi kazałeś uciekać z Grecyi?
Perykles. Uwięzionoby go, a może i stracono.
Aspazya. Anaksagoras miał być uwięziony i stracony w Atenach, któremi rządzi Perykles? Co to znaczy, mój drogi? Czyż ten lud, któryby go sądził, ciebie nagle słuchać przestał? Wspinając się na tę wysokość, której dosięgłeś, przeprowadzałeś doniosłe prawa, burzyłeś odwieczne urządzenia, wypowiadałeś wojny — a dziś, stanąwszy na szczycie sławy i wpływu, nie zdołałbyś obronić przyjaciela? Ja tego pojąć nie mogę.
Perykles. Obwiniono go o zniewagę religii, o zaprzeczanie istnienia bogów...
Aspazya. Więc cóż z tego?
Perykles. Jeżeli mnie kiedykolwiek o to oskarżą, nie będę próbował usprawiedliwić się nawet przed tymi, których uszczęśliwiłem, i natychmiast kraj opuszczę. Z martwych, bezkształtnych brył marmuru Fidyasz wykuwa posągi, w których rzeźbi wszystkie znamiona piękna; ale każde to jego arcydzieło, pchnięte obcą ręką, obali się i zabije swego twórcę, pomimo że mu zawdzięcza byt. Podobnie czyni nieraz ze swymi obrońcami lud. Można z nim wyważyć ziemię, aby tylko nie spostrzegł, że przez to naruszy się jego niebo; można go podniecić przeciwko ludziom, aby tylko nie zauważył, że obraża bogów; będzie przelewał swą krew za najwznioślejsze idee, ale nie tknie najniedorzeczniejszego przesądu religijnego. W przekonaniach politycznych i społecznych podczas ostatnich lat pokruszyło się również mnóstwo starych wierzeń, na bankructwie arystokracyi ucierpiał także mitologiczny handel, którego spekulanci pewnie zaczęli uświadamiać ludowi, dokąd zaszedł i kto go do bezbożności prowadzi. Z tym gniewem tłumu igrać nie należy, spodziewam się wszakże, że Anaksagoras będzie jedynym kozłem ofiarnym.
Aspazya. I on by nim nie był, gdybyście podnosząc lud politycznie, podnosili go zarazem umysłowo. Posiadł on prawa, zdobył zamożność, ale pozostał ciemnym, niezdolnym was należycie zrozumieć, zawsze skłonnym do zwrócenia się przeciwko własnym mistrzom i dobroczyńcom.
Perykles. Ani na jedną chwilę Ateny nie złożyły w moje ręce władzy, która by mi pozwoliła w nich postęp przyspieszyć. Działałem wyłącznie mocą rad i starań, nie jako archont, nie jako członek areopagu, nie jako dostojnik państwa, ale jako pierwszy jego obywatel. Otóż zdawało mi się, że zrobiłem wszystko, czego siły prywatnego człowieka dokonać mogą. Tymczasem na schyłku życia, gdy już zacząłem marzyć o wdzięczności ziomków, a nie o nowych zasługach, wyrzuca mi niedołęstwo powiernica moich zamiarów, współuczestniczka moich prac, najukochańsza żona.
Aspazya. Peryklesie, chyba rozstanie z przyjacielem nastroiło cię tak niesprawiedliwie dla mnie. Czyż ja śmiałabym wymawiać niedołęstwo tobie, który przetworzyłeś połowę Grecyi a jej dziejom wytknąłeś inny kierunek? A niechże by mi wprzód język skamieniał jak koral! Ale skoro byłam wspólniczką twojej pracy, mam niejakie prawo wskazać jej niedostatek. Tak, drogi mężu, trzeba koniecznie lud oświecić, bo wszystko. co zbudowałeś na tej surowej masie, nie będzie trwałem.
Perykles. Wielkie to zadanie, a zająłbym się jego rozwiązaniem, gdybym miał twój wiek. Niestety, stoję o dwadzieścia lat od ciebie dalej i uczuwam już w piersi chłód starości.
Aspazya. Jesteś tylko długą walką i trudami zmęczony. Ale powoli odpoczniesz i zajmiesz się sprawą bezpłatnych szkół dla ludu.
Perykles. Jeśli ten obowiązek na mnie ciąży...
Aspazya. Dodałabym jeszcze drugi.
Perykles. Jaki?
Aspazya. Powinieneś postarać się o wygnanie z Aten wszystkich arystokratów, spiskujących przeciwko demokracyi.
Perykles. Gdybym nawet mógł to zrobić, wahałbym się.
Aspazya. A ja — nie. Obrywanie liści lub ścinanie łodyg nie wytępi szkodliwego zielska — trzeba je wydrzeć z ziemi aż do najdrobniejszych korzonków. Pomiędzy nami a oligarchią istnieje nietylko różnica przekonań, ale także różnica środków. My walczymy godziwie, nasi przeciwnicy nie gardzą żadną podłością. Te plewy musisz wywiać z Aten. Posunąłeś się tak daleko, że resztę drogi przejść zdołasz. A dopiero na jej końcu stoi twój cel. (wchodzi Traks).
Traks. Elpinika zostawiła niewolnicę u siebie i powiedziała, że w zamian kupi kilka córek pani i przyśle.
Perykles (surowo do Traksa). Ty jeszcze nie wiesz co tobie do pani mówić wolno?
Aspazya. Ja ci wyraźnie poleciłam, ażebyś niewolnicę przyprowadził napowrót.
Traks. Co miałem począć, kiedy ją służący Elpiniki natychmiast gdzieś schowali.
Perykles. Z oczów przegląda ci kłamstwo. Pamiętaj, jeśli się dowiem, że pomogłeś do zatrzymania tej dziewczyny, każę ci jej imię wypalić na czole. Za drzwi! (po odejściu Traksa). Kilkakrotnie już ostrzegano mnie, że to łotr.
Aspazya. Chciałam biedaczkę zbawić i może ją zgubiłam. Ale nie, przecież to niewolnica Teory, która ma prawo o nią się upomnieć. (wchodzi Eurypides}.

SCENA VI.
Ciż i Eurypides.

Eurypides. Anaksagoras w więzieniu?
Perykles. Nie.
Eurypides. Mówiono mi, że mu nie pozwolono nawet pochować syna. Przytułek wasz zamknięty a jego wychowanki mają przejść na własność państwa.
Aspazya. Kto tak rozporządził?
Eurypides Archont. Sam widziałem, jak je pod strażą do sądu odesłał.
Perykles. Hola! Perykles jeszcze żyje! (wychodzi).

SCENA VII.
Aspazya i Eurypides.

Aspazya. Co się to dzieje?
Eurypides. Całe Ateny zdrętwiały w grobowej ciszy, w której krążą tylko stłumione szepty smutku, czy złości.
Aspazya. Z powodu procesu Anaksagorasa?
Eurypides. W grupach obywateli, rozrzuconych po mieście, obiegają półsłówka, zapowiadające większą burzę.
Aspazya. Perykles ją rozpędzi.
Eurypides. Gdzie Anaksagoras?
Aspazya. Bezpieczny. Ucieka do Azyi.
Eurypides. Chwała wam. Od godziny pierwszy raz lżej odetchnąłem. Ludzie mi z serca powypadali, niewielu w niem zostało a przed innymi on, czcigodny mój nauczyciel. Ateny już mnie przepoiły nudą i obrzydzeniem, nie mogę z niemi próchnieć i gnić. Dotąd opierałem się chęci opuszczenia ich na czas jakiś, dziś prześladowanie Anaksagorasa wypiera mnie z tego miasta. Odjadę i nie zatrzymam się aż tam, gdzie lepiej lub chociaż inaczej.
Aspazya. Zerwijmy się wszyscy jak stado przepiórek i odlećmy do cieplejszych krajów. Nie, Eurypidesie, to byłoby zbyt ptasie.
Eurypides. Wrosnąć można tylko w grunt ogrzany słońcem miłości, ale nie w ziębiony mrozami zdrady. Mnie żadna istota nie pokochała a wszystkie zdradziły.
Aspazya. I Diotima? Ona ci nawet nie obiecywała, że żyć będzie.
Eurypides. Ale jej niema — i znowu jestem samotny. Nie powiedz nigdy, że Eurypides słaby, kapryśny, bojaźliwy, a Perykles mocny, odważny i wytrwały, bo Eurypides nie miał przy sobie takiej kobiety, jaką Perykles ma w tobie. Człowiek wtedy walczy mężnie na polu publicznem, kiedy mu w domu czułe serce nagradza każdy ubytek sił. Gdyby mnie kochała Aspazya... pytałbym tylko ciągle, co jest w świecie do zdobycia i zdobywałbym.
Aspazya. Zawody rozbiły cię bardzo: jedź więc i wróć zahartowany. Twój wielki umysł nie powinien pękać pod uderzeniami życia.
Eurypides. Bądź zdrowa Aspazyo, jedyna kobieto, której nie przeklinałem. (wchodzi Protagoras).

SCENA VIII.
Ciż i Protagoras.

Protagoras. Nie znajduję u was Fidyasza?
Aspazya. Nie.
Protagoras. Gdzie go znaleźć mogę?
Aspazya. Wkrótce tu przybędzie.
Protagoras. Skąd.
Aspazya. Sam ci powie.
Protagoras (z naciskiem). A jednak ty objaśnić mnie powinnaś — i to jak najprędzej.
Aspazya. Czy mu co grozi?
Protagoras. Gdzie on jest?
Aspazya. Odprowadził Anaksagorasa do portu.
Protagoras. Dziękuję. (odchodzi).
Aspazya (wstrzymując go). Protagorasie, czemu go szukasz?
Protagoras. Jego posąg bogini Ateny zachwiał się na Partenonie.
Aspazya. Nieprawda!
Protagoras. Ja mam więcej czasu do stracenia, niż on, więc pozostanę chwilkę, ażeby cię uspokoić. Ale ty Eurypidesie, biegnij do portu i jeśli spotkasz Fidyasza, poradź mu, ażeby siadł na pierwszy odpływający okręt, bo jest oskarżony.
Aspazya. Oskarżony? O co?
Eurypides. Idę. (wychodzi).
Protagoras (który szepnął parę słów do Eurypidesa). O to, że posąg źle ustawił.
Aspazya. I dlatego ma uciekać? Nie bałamuć mnie wykrętami. Fidyasza nie lubiłeś, jeśli więc go ostrzegasz, niezawodnie zawisło nad nim wielkie niebezpieczeństwo.
Protagoras. Czy osieł, ciągnąc wóz ze smołą, zatrzyma się przed mędrcem, przechodzącym mu drogę? Nie, wywróci go i przejedzie. Trzeba być ostrożnym. Od niebezpieczeństw nie odgradza nas żelazna krata, lecz sitowiowy płotek. Rak zgubiony w kolei uczęszczanego gościńca nie jest mniej pewnym życia, niż najznakomitszy człowiek, zabezpieczony wszystkiemi prawami. Więc i Fidyasz...
Aspazya. Dosyć. Za długo przygotowujesz mnie do wiadomości, która musi być potworną, skoro ją tak powoli odsłaniasz. Wolę ją usłyszeć odrazu. (ubiera się do wyjścia).
Protagoras. Dokąd idziesz? Zaczekaj — powiem ci. (po chwili wahania się). Fidyasza — kiedyś nie lubiłem, dziś pragnę go tylko — ocalić. (wchodzi Perykles).

SCENA IX.
Ciż i Perykles.

Aspazya. Słyszałeś? Fidyasz oskarżony!
Perykles. Czy słyszałem? Zdaje mi się, że nagle wiatr przybiegł, chwycił odgłos tej potwarzy i roznosi go po całej naturze. Patrzałem w słońce, czy nie zamruży swego oka i nie uroni łzy na widok krzywdy wielkiego człowieka. Chyba jej nie dostrzegło. Jakim sposobem w maleńkiej Grecyi może się pomieścić tyle nikczemnych ludzi, a w ich ciasnych piersiach tyle nikczemności!
Aspazya. Peryklesie, ja jeszcze nic nie wiem.
Perykles. Menon, uczeń Fidyasza, namówiony przez arystokratów, oskarżył go o kradzież części złota, przeznaczonego na ozdobienie posągu Ateny, i o wyrzeźbienie mojej oraz swojej twarzy na jej puklerzu. Znowu obraza religii karana więzieniem lub śmiercią.
Aspazya. Ależ bogobojni rozbójnicy chcą nas wyrznąć świętymi nożami! Można przecie udowodnić niewinność Fidyasza.
Perykles. Jak? Należałoby zdjąć wszystko złoto z posągu i zważyć, na co ani przesądny lud, ani wrogie nam władze nie pozwolą. W płaskorzeźbie zaś puklerza Ateny, między wieloma figurkami łatwo odnaleźć podobieństwo do mojej i jego twarzy. Wyrok więc oprze się wyłącznie na zeznaniu Menona; polecono też uwięzić Fidyasza.
Aspazya. Nie. Ty tego nie dopuścisz!
Perykles. Ponieważ ja mógłbym siepaczów naprowadzić na ślad, więc wysłałem Sokratesa do portu, ażeby uprzedził Fidyasza.
Protagoras. Pospieszył tam również Eurypides.
Perykles. Mimo to nie jestem dość pewny. Biegnij i ty, Protagorasie, najmniej wzbudzisz podejrzenia a najroztropniej poradzisz.
Protagoras. Czy nie za późno? (wychodzi).

SCENA X.
Perykles i Aspazya.

Aspazya. Jeśli nie wszyscy trzej, to jeden powinien go spotkać.
Perykles. Jakieś przekleństwo zbłąkałoby ich kroki, gdyby się z nim minęli.
Aspazya. Trudno przypuścić.
Perykles. Chyba Fidyasz dla bezpieczeństwa Anaksagorasa wybrał boczną drogę.
Aspazya. Może pozostał z nim.
Perykles. Byłoby to najlepsze, bo zaraz by odpłynął.
Aspazya. Ach, czemuż ich nogi tak szybko jak myśl moja nie przebiegają tej przestrzeni!
Perykles. Oni go zwrócą niewątpliwie.
Aspazya. Gdyby noc chciała się pospieszyć i skryć Fidyasza, a oślepić jego prześladowców! Niestety, jeszcze nie rozpostarła pierwszych swoich cieniów. Peryklesie, on nie ujdzie!
Perykles. Dlaczego?
Aspazya. Nerwy drżą mi obawą, jak targane struny: one przeczuwają nieszczęście.
Perykles. Jesteś wzburzona. Zapanuj nad sobą, kochanko; zobaczysz, dzień dzisiejszy dobrze się skończy, a jutro rozpoczniemy odwet.
Aspazya. Wierzę, że przyjaciół naszych pomścisz. Ta nadzieja łagodzi mi strapienie.
Perykles. Kazałbym ociosać z siebie bal do mostu, gdybym nie zdołał ukarać arystokratów za tę podwójną podłość. Niech oni mnie zdruzgoczą — bo inaczej ja ich wymiotę!
Aspazya. Co za straszna męczarnia czekać w niepokoju! Prawie jestem pewna, że Fidyasz ocali się, a jednak doznaję uczuć spłoszonej sarny, która słyszy świst przelatujących koło niej strzał. (wchodzi Fidyasz).

SCENA XI.
Ciż i Fidyasz, później Traks.

Aspazya. Fidyasz?! Uciekaj!
Perykles. Skąd tak prędko? Nie spotkałeś Sokratesa, Eurypidesa, Protagorasa?
Fidyasz. Nie, ale spotkałem poczciwego chłopca, Alcybiadesa, który nas zawiózł do portu a gdy Anaksagorasa umieściłem na okręcie, odwiózł mnie tutaj.
Perykles. Pokazać się już na mieście nie możesz, jesteś oskarżony, ścigany, musisz skryć się w naszym domu...
Traks (wchodzi). Straż sądowa przybyła i prosi, ażeby do niej wyszedł obywatel Fidyasz.
Perykles. Kto jej powiedział, że on tu jest? Ty, wilczy synu!
Traks. Nie ja. (oddala się).
Aspazya (do siebie). Mają go już w swych szponach i nie puszczą.
Fidyasz. Kto mnie oskarżył?
Perykles. Menon, o przywłaszczenie części złota z posągu Ateny i o wyrzeźbienie naszych twarzy na jej puklerzu.
Fidyasz. Menon, mój uczeń! Ja — złodziej? Ja okradłem własne moje dzieło? Peryklesie zaklinam cię długą przyjaźnią naszą, weź młot, wejdź na Partenon, rozbij boginię, zbierz złoto i rzuć oszczercom, niech przeważą i zobaczą, czy w niem jednej grudki braknie. Ateno, czyż ja cię stworzyłem na moją hańbę!
Perykles. Pójdę z tobą, może ci pozwolą odpowiadać z wolnej stopy za poręczeniem lub kaucyą.
Aspazya (podając rękę Fidyaszowi). A zaraz przyjdź do nas.
Fidyasz. Aspazyo, słyszysz, ja — złodziej! (wychodzi z Peryklesem).

SCENA XII.
Aspazya sama, później Sokrates.

Sokrates (zbliżywszy się do zamyślonej Aspazyi). Bądź pozdrowiona, Aspazyo.
Aspazya. Fidyasz aresztowany.
Sokrates (strwożony). Podobno jechał z Alcybiadesem.
Aspazya. Złapano go w naszym domu.
Sokrates. Czyjaż to mocna ręka tak tępi geniusz i cnotę? Od lat wielu nawykliśmy do przekonania, że nic w Atenach nie staje się bez woli Peryklesa, a tu nagle robią obławę na jego przyjaciół.
Aspazya. Wyprzej się nas, Sokratesie, bo możesz wpaść w te same sieci.
Sokrates. Zasłużyłem na taką radę? Oj, Aspazyo, więcej ty może lękasz się ospy, niż ja śmierci. Nie chciałbym tylko umrzeć za to, czego nie zrobiłem. Anaksagorasa też nie żałuję, bo cierpi za swoją naukę. Nieszczęśliwszym jest Fidyasz.
Aspazya. Tak. Historya zatai chyba ze wstydu przed potomnością jego karę.
Sokrates. Będzie ona miała do opowiedzenia tyle zbrodni, że chcąc je taić, musiałaby zupełnie zamilczeć o życiu ludzkości. Jednakże nie wymawiajmy jeszcze ostatniego słowa, dopóki proces Fidyasza nierozstrzygnięty. Oskarżenie go jest robotą głupich, a uniewinnienie obowiązkiem mądrych.
Aspazya. O złych zapominasz.
Sokrates. To są właśnie nierozumni. Gdyby człowiek znał dokładnie wartość i następstwa swoich czynów, nie popełniłby żadnej niegodziwości.
Aspazya. Słyszałam od ciebie tę teoryę nieraz, ale obecnie najmniej pogodzić się z nią mogę. Są ludzie źli a rozumni, są przez naturę stworzeni na zgubę innych, są przez warunki życia przygotowani do krzywdzenia bliźnich — tacy właśnie nam szkodzą, tacy nas oskarżają przed opinią i sądami. Zresztą nie badam dalej, kto z nas się myli, bo obecnie to jedno wiem dobrze, że mnie serce boli, i jedno mam pragnienie — władzy, potężnej, nieograniczonej. Pozwoliłabym sobie ująć tyle dni z życia, na ile by mi ją dano. A użyłabym tego miecza sprawiedliwie. Dotąd miałam rozmaite życzenia: chciałam być piękną, rozumną, uczoną, chciałam umieć grać, śpiewać, rysować, teraz oddałabym wszystko, co osiągnęłam, za krótkie nad ludźmi panowanie. Każdy człowiek ma taką chwilę, w której nietylko pragnie, ale powinien być władcą.
Sokrates. Byłby zwykle bardzo niebezpiecznym.
Aspazya. Nie przekonywaj mnie, Sokratesie, bo zmarnujesz słowa. Taką dziś w sobie czuję sprawiedliwość, że mogłabym rządzić ziemią i niebem. (wchodzi Sofokles).

SCENA XIII.
Ciż i Sofokles.

Sofokles. Czy prawda, że Anaksagoras uciekł, a Fidyasz schwytany?
Aspazya. Nikt nie uwierzyłby temu wczoraj, na co my dziś patrzeć musimy.
Sofokles. Co to jest? Czy w łonie Aten pękł jakiś wrzód, którego nie zauważyliśmy?
Aspazya. Niedostatecznie wycięty, odnowił się wtedy, gdy sądziliśmy, że naród z niego wyzdrowiał.
Sofokles. Może jednak niezależne od siebie przypadki tak fatalnie się zbiegły.
Sokrates. I takiego przypuszczenia wyłączać nie należy.
Aspazya. Nie zastanawia was to wcale, że owe przypadki zdarzyły się w czasie największej powagi Peryklesa i dotknęły najbliższych jego przyjaciół? O, niechby już co prędzej jakieś światło rozjaśniło tę straszną ciemność!
Sofokles. Perykles zapewne je nam przyniesie.
Aspazya. Jeden poszedł na wygnanie z rozpaczą po synu, drugi do więzienia z niesławą. Władzy! władzy! Naiwni, sądziliśmy, że ją zastąpi rozum, uczciwość, zasługi! Więcej ludzi klęka przed batem, niż przed genialnem dziełem. Jeśli syn Anaksagorasa miał mu wyrównać, lepiej, że umarł. Spalono go już?
Sofokles. Tak.
Aspazya. Urnę z popiołami poślemy ojcu — prosił o to. Gdzie Teora i Leja?
Sofokles. Zostały przy chorej żonie Anaksagorasa.
Aspazya. Teora nie wie o aresztowaniu Fidyasza?
Sofokles. Nie.
Aspazya. Kryła przed nim swoje uczucie. Nieszczęście wydobędzie z niej tę miłość. (wchodzi Protagoras).

SCENA XIV.
Ciż i Protagoras.

Aspazya. Fidyasz uratował Anaksagorasa a sam wpadł w pętlicę.
Protagoras. Słyszałem — widziałem tłum poczciwego ludku, który stanął pod Partenonem i gapi się na Atenę, rozprawiając, czy ona ma na sobie tyle złota, ile mieć powinna. Mistrz, który mu boginię stworzył, powoli zamienia się w jego oczach na krawca, który, szyjąc jej suknię, kawał kosztownej materyi ukradł. Eurypides jest pewnym, że lud nie pozwoli tknąć swego ulubieńca, a przyjrzawszy się temu widokowi, kazał cię jeszcze raz pożegnać Aspazyo i wyjechał.
Sokrates. Może Fidyasz dotąd wolny. (wchodzi Perykles).

SCENA XV.
Ciż i Perykles, później Niewolnica.

Aspazya. Sam wracasz?
Perykles. Mówić niepodobna, kląć trzeba. Fidyasz uwięziony.
Aspazya. Nie przyjęto ani zastawu pieniężnego, ani poręczenia?
Perykles. Nie.
Aspazya. Więc ostrzą topór? Nic już nie znaczysz w Atenach, Peryklesie, kiedy ci odmówiono nawet takiego ustępstwa, jakie czynią dla zwykłego rabusia, który złożył kaucyę lub uzyskał opiekę trzech obywateli.
Perykles. Przeciwnicy nasi mają za sobą prawo, którego przecież zawiesić nie mogę i któremu sąd posłusznym być musi.
Aspazya. Wszakże prawo dozwala przed wyrokiem pozostawiać oskarżonych na swobodzie — a jednak Fidyasza nie uwolniono.
Sokrates. Zapewne chciano zapobiedz, ażeby nie uciekł, jak Anaksagoras.
Protagoras. To jedno, a powtóre ze zmianą ustaw nie zmienili się wszyscy ich wykonawcy: między archontami, w areopagu i na innych urzędach pozostało wielu czcicieli przeszłości i wrogów Peryklesa którzy go drażnią, bo dawno jego siły nie uczuli.
Sofokles. A złość zasypia tylko w strachu.
Aspazya. Zatem przyjaciołom naszym nic nie pomożemy?
Perykles. Nie żądaj, kochana Aspazyo, ażebym działał prędzej, niż ustawa kraju pozwala. Bądź pewną, że dla ocalenia ich poświęcę cały wpływ, jakim rozporządzam. Przedtem wszakże muszę zbadać, czy te zamachy są od siebie niezależne i rzeczywiście tylko przeciw Anaksagorasowi i Fidyaszowi wymierzone, czy też pozostają w tajemnym między sobą związku i sięgają dalej. Dlatego proszę was o szczere powiedzenie mi: czy nie zauważyliście w kołach możnowładczych jakiegoś ruchu, czy nie przebiegła koło waszych uszu wieść o jakiejś ich zmowie lub zamiarach?... Nie zakrywajcie przede mną niebezpieczeństwa, bo lękam się tego jedynie, którego nie znam.
Sofokles. Plotki oblatują miasto ciągle, ale kto prędko jedzie, za tym psy zawsze najmocniej ujadają. O poważnym ruchu śród arystokratów nie słyszałem.
Aspazya. Jakie plotki?
Sofokles. Niezliczone: że Perykles przeniósł z Delos do Aten skarb państw sprzymierzonych, ażeby z niego swobodnie czerpać; że jak Temistokles porozumiewa się z królem perskim — i tym podobne. Jeżeli zaś mam już niczego nie przemilczać, to dodam jeszcze — przeprosiwszy Aspazyę — że Tucydydes zagadnął mnie raz: ile Perykles zarobił na młodych kobietach, które wziął z sobą do Samos i sprzedawał dowódcom oddziałów? Naturalnie odpowiedziałem mu, że jako uczestnik tej wyprawy umiem ocenić, ile warta taka nędzna potwarz.
Perykles. Cóż to miały być za kobiety?
Sofokles. Chcesz znać całe łotrostwo? Wychowanki Aspazyi.
Aspazya. Plugawiec!
Sofokles. Takie paskudztwa trzeba wyrzucać nawet z pamięci.
Sokrates. I ja spotkałem wielu woniejących przeciw wam swoją duszącą głupotą, ale ten olejek ulatniał się zawsze i nie jest szkodliwy.
Protagoras. Wiem dokładnie, że u Kaliasa i Tucydydesa odbywają się narady arystokratów. Wczoraj syn twój, Peryklesie, mijając mnie na ulicy, stanął i chciał mi widocznie coś powiedzieć, ale wybąknął tylko: »niech mój ojciec strzeże się Hermiposa«. Próbowałem coś więcej z niego wydobyć, zanadto wszakże był...
Perykles. Pijany. Majaczył...
Aspazya. Zapewne Hermipos napisał komedyę.
Sofokles. Jest to jedyna zuchwałość, jaką on może popełnić.
Perykles. A więc coś przeciwko nam się lęże! Na dziś tyle mi wystarcza — wkrótce zajrzę głębiej w możnowładcze legowiska. Mam przeczucie, że w moim domu jest zdrajca, który zagrożony szubienicą prędko mnie na tropy wprowadzi. (woła). Traks! Protagorasie, nie myliłeś się, żeś go widział u Elpiniki: drugi raz zoczył go wychodzącego stamtąd Fidyasz. (woła) Traks!
Niewolnica (wchodzi). Służę.
Perykles. Traksa niema?
Niewolnica. Zabrał swoje rzeczy i gdzieś uciekł.
Perykles. A... Domysł mój zatem był słuszny. (Niewolnica odchodzi). Walna bitwa musi być bliską, skoro szpieg zniknął. I owszem, przyjmę ją, bo już w piersi mojej zebrało się dość oburzenia. Ty nieco odpocznij, kochana Aspazyo, po dzisiejszych ciosach, my pójdziemy na miasto i zwołamy wiec naszego stronnictwa.
Aspazya. Jeśli inaczej nie zdołasz obronić Fidyasza, zrób to, czego żądał — rozbij posąg Ateny.
Perykles. Mam nadzieję, że nie będzie potrzeba uciekać się do tak gwałtownego środka. (całuje ją). Miej tu weselsze myśli. (wchodzi Metronomos).

SCENA XVI.
Ciż i Metronomos.

Perykles. Z czemże to tak bez pytania wpadasz szanowny mężu?
Metronomos. Z tem pismem areopagu. (czyta). »Wskutek skargi używającego pełni praw obywatela Hermiposa, areopag uwiadamia obywatela Peryklesa, że uznana przez niego za żonę, cudzoziemka Aspazya z Miletu obwiniona jest: 1) o bezbożność, ujawnioną nieuczęszczaniem do świątyń, zrywaniem oliwek w gaju Ateny, bluźnierczem tłomaczeniem mitów i rozmowami niereligijnemi w przedmiocie ciał niebieskich; 2) o rozpustę i szerzenie niemoralności wśród młodych dziewcząt, wolnych i niewolnic, które kształciła w sztuce rozwiązłej miłości. Przestępstwa te karane są śmiercią i wymagają natychmiastowego uwięzienia winnych. Areopag wszakże, pokładając szczególne zaufanie w zasłużonym krajowi mężu, dozwala Aspazyi pozostać swobodną aż do wyroku, jeśli Perykles wraz z dwoma obywatelami poręczy jej stawiennictwo przed tym najwyższym trybunałem Aten i złoży dziesięć talentów zastawu w ciągu doby«. (Chwila ogólnego milczenia).
Perykles. Zabić chcą koło mnie wszystkich, których kocham?... I ją? (zapalając się). I ją? Aspazyę? (do Metronomosa). Areopag, ta zapadła w ziemię szopa dla zbutwiałych szychów, to schronisko dla dogorywających dziadów, areopag, który tylko mojej wspaniałomyślności zawdzięcza swój byt, śmie moją żonę na zasadzie potwarzy łajdaka pociągnąć przed swój sąd? Powiedz mu, że on nie jest wcale najwyższym trybunałem Aten, lecz nadzorcą obyczajów, że nie ma władzy nikogo sądzić, bo ja mu ją odebrałem i oddałem ludowi, że tę niecną sprawę rozstrzygną przysięgli.
Metronomos. Zwierzchności mojej tego powtórzyć nie mogę, a mam polecenie od niej zatrzymać straż przed twoim domem, dopóki poręczenia i pieniądze nie będą złożone.
Perykles. A więc sam to areopagowi oświadczę i żądane zabezpieczenie dam. Ty obywatelu, wróć tymczasem do swojej straży. (Metronomos wychodzi). Zrzucę z siebie starość, w gniewie się odmłodzę i tym trupom dowiodę, że mój grób jeszcze nie otwarty. (do Protagorasa i Sofoklesa). Podpiszecie ze mną poręczenie?
Sofokles. Najchętniej.
Protagoras. I owszem.
Perykles. Wstąpimy tylko do mojego rządcy po pieniądze. Szczególne zaufanie pokładają we mnie i żądają dziesięciu talentów — szubrawcy! Sokratesie zostań tu... Aspazyo droga, zdepcz tę ohydę, nie upadaj pod nią. (całuje ją).
Aspazya. Idź. (Perykles, Sofokles, Prosagoras wychodzą).

SCENA XVII.
Aspazya i Sokrates.

Aspazya (zadumana). Zasłużyłam na śmierć, bo nie wierzyłam w bogów, nie uczęszczałam do świątyń, bluźnierczo tłomaczyłam mity, rozprawiałam z filozofami o ciałach niebieskich, o powstaniu świata, o siłach przyrody — myślałam, więc grzeszyłam. Mój duch niewieści, zamiast być dymem ognia męskiego, sam płonął... Czemuż bogowie, jeśli są, nie wszczepiają wiary w każdego człowieka? Alboż ja odmawiałam im bytu przez złość lub upor? Nie uznawał ich mój rozum. Tak, zasłużyłam na śmierć. (w uniesieniu), ale ja, Sokratesie, nie wiodłam na złą drogę dziewcząt ateńskich.
Sokrates. Wiem o tem, Aspazyo.
Aspazya. Za kogo oni mnie uważają? Czy rzeczywiście nie widzą ani mojej czystości, ani dumy? Czy ja zdaleka wyglądam na rozpustnicę? Powiedz szczerze Sokratesie!
Sokrates. Tylko cię szanowałem, czciłem, uwielbiałem, a gdyby mi wolno było — kochałbym.
Aspazya. Hermipos zatem kłamie? Jeden tedy mizerny oszczerca ma władzę ściągnąć człowieka z największej wysokości moralnej i zelżonego postawić przed sądem tłumu? To znaczy, że panem świata jest łotr, a uczciwi jego poddanymi. Ja nie mogę nic ci złego zrobić, Sokratesie, bo mi sumienie nie pozwala; ale najwyklejszy niegodziwiec może cię oskarżyć o zabójstwo, o kradzież, o wszelkie zbrodnie, i ty musisz cierpieć, gryźć hańbę lub zginąć. Jeśli Perykles nie zdoła mnie obronić, muszę umrzeć, opuścić męża i dzieci, które uwierzą kiedyś, że matka ich była ladacznicą — bo tak chce Hermipos! Nie, dzieci kochane, ja w waszych młodych sercach tak głęboko wyryję moją krzywdę, że jej wszystkie złośliwe jady nie wyżrą!
Sokrates. Kilku przewrotnych ludzi zasłoniło ci Aspazyo, całe Ateny, z których sprawiedliwości jeszcze nie wygnano. Naród, we wszystkiem tak wielki, z pewnością nie będzie względem ciebie małym. Bóg by mu nie przebaczył.
Aspazya. Ha, ha, ha! Na stopniach tronu Zeusa istotnie siedzi bogini Dike, która swemu ojcu donosi o każdem pogwałceniu prawa; on natychmiast porywa piorun i uderza winnych — ale w bajce, gdyż w życiu nie jest wcale mściwym i kryje się przed nieszczęśliwymi. Od tego widma nie oczekuję żadnej pomocy, zarówno jak od jego wyznawców. Ze szpon gwałtu i niesławy ocali mnie własna ręka sztyletem uzbrojona.
Sokrates. Aspazyo, co mówisz?
Aspazya. Że życia mojego nie przetnie żaden uprawniony zbój. Nie byłam niczyją niewolnicą i jako niewolnica sądu nie umrę. Jeśli mnie zechcą usunąć ze świata, to zejdę sama — dumna i niepokalana, a tak pełna wzgardy dla tej ziemi, jak gwiazda, która na nią nigdy nie spadła.
Sokrates. Przedwczesne postanowienie.

Aspazya. Ja byłam szkodnicą, plądrującą święte gaje, ja nauczycielką zepsucia, ja nieprzyjaciółką cnoty — tem była w Atenach Aspazya i za to ma śmierć ponieść — ha! zaraza nie oszpeca swoich ofiar potworniej i nie morduje okrutniej. Teraz już niedość by mi było wszechmocy ziemskiej, chciałabym posiąść boską: zdarłabym z ziemi jej powłokę zbrodnie rodzącą, owinęła w nią spodlone ludzkie plemię i cisnęła w bezdeń przestrzeni. (wchodzą Teora, Leja i Filezya)
SCENA XVIII.
Ciż, Teora, Leja, Filezya, później Perykles.

Aspazya (gorączkowo). Czy ja was uczyłam występku? Czy przeze mnie jesteście gorsze? Czy z ust moich spadł w dusze wasze jeden oddech zatruty?
Leja. Skąd te pytania?
Teora. Co się z tobą stało?
Filezya. Aspazyo, tyś chora.
Aspazya. Chora? Nie — na śmierć skazana.
Teora, Leja Filezya. Przez kogo?!
Aspazya. Nie lękajcie się — mam niepokonanego obrońcę. (wyjmuje z szafy sztylet i przyciska do piersi). Zacny dobroczyńco zrozpaczonych, mścicielu krzywd bezkarnych, najłaskawszy sędzio opuszczonych przez ludzi i prawo — ty mnie zbawisz!
Leja. Nie trzymajże nas w strasznej niepewności!
Aspazya. Jest to najdroższy dar, jaki otrzymałam od Peryklesa. Przyjaciółki kochane, jeśli umrę, wychowacie moje dzieci? (wchodzi Perykles, Aspazya chowa sztylet za tunikę).
Perykles. Sprawa będzie rozstrzygana przez przysięgłych za dni siedem. Do tego czasu jesteś wolna i możesz tajemnie z Aten wyjechać.
Aspazya. Wszyscy pierzchniemy jak stado gołębi przed krogulcem? Nie, Peryklesie, zwłaszcza że oprócz ciebie poręczyli za mną Sofokles i Protagoras. Na nich odpowiedzialności mojej zwalać nie mogę i nawet prześladowców moich nie oszukam.
Perykles (siada zakrywszy twarz rękami).
Aspazya (całując go). Wycałuję te pierwsze łzy, jakie z oczu twoich spłynęły, ale — zostanę. Peryklesie, mężu mój, wielki synu Grecyi, nie zginaj się, nie łam.. spojrz na mnie, jak jestem — spokojna.

(Zasłona spada).
AKT V.
(Plac publiczny, a na nim mównice i siedzenia kamienne oraz posągi bogów
Gwarzy tłum mężczyzn i kobiet).
SCENA I.
Obywatele ateńscy, Menon, Elpinika, Tucydydes i Diofites.

Pierwszy obywatel. Nie chce dotąd przyjmować żadnego posiłku. Tak osłabł, że nie może utrzymać się na nogach.
Drugi obywatel. Dręczy go sumienie.
Pierwszy obywatel. Ciekawy jestem, co też orzekną wyznaczeni przez areopag biegli?
Drugi obywatel. Powinniby już nadejść.
Pierwszy obywatel. Wolałbym nie być sędzią tej sprawy — ma ona jakąś nierzetelną podszewkę. Słyszałem, że Spartanie zamierzają nas znowu napaść.
Drugi obywatel. Obraza boska jednak jest i trzeba ją ukarać. (oddalają się).
Trzeci obywatel (zbliżając się). Ja Peryklesowi wierzę. On by nie przyjaźnił się ze złodziejami.
Czwarty obywatel. A ja jeszcze bardziej nie wierzę arystokratom: kogo oni prześladują, ten musi być porządnym człowiekiem. (odchodzą).
Piąty obywatel. Na zboże śniedź padła, jarzyny wyschły, owoce dobrego zbioru nie obiecują — widoczny to gniew bogów, żądających ofiary.
Szósty obywatel. Ludzie opowiadają, że pasterzom na górach ukazuje się ciągle Bachus w postaci żebraka, proszącego o winne grono. Jest to niewątpliwa zapowiedź klęsk.
Piąty obywatel. A magazyn Peryklesa w tym roku nie bardzo zasobny. (przechodzą).
Menon. Przed każdym pojedynczo zarzutów moich uzasadniać nie będę — poczekajcie na rozprawę sądową.
Siódmy obywatel. Ale pamiętaj, ażebyś ich dowiódł należycie, bo inaczej jakiś gruby kij niedaremnie rośnie.
Menon. I ja mój znajdę, a tymczasem chciałbym tylko wiedzieć, co wam do tego?
Ósmy obywatel. Fidyasz był także naszym mistrzem, znaliśmy go jako człowieka przezacnego, a tyś go zrobił złodziejem.
Menon. On sam się zrobił.
Siódmy obywatel. No, zobaczymy. Staraj się braciszku ażebyśmy ci pozwu nie wypisali na skórze!
Elpinika. Kto to?
Menon. Uczniowie Fidyasza, grożą mi napaścią, jeśli skargi nie udowodnię.
Elpinika. Żartuj z nich — wszystko dobrze się układa. Stary Diofites bardzo zręcznie nam pomaga. (odchodzą).
Tucydydes. Za taki kawał łąki cztery miny — to jak bym ci darował. Ale ustąpię — po skończeniu się sprawy pomówimy. Należysz dziś do przysięgłych?
Dziewiąty obywatel. Należę.
Tucydydes. Po sprawie zatem zgodzimy się. Tych świecących ryb chyba z więcierza nie wypuścicie.
Diofites (zbliżając się do Tucydydesa). Co to znaczy, że niema ani Peryklesa, ani nikogo z jego przyjaciół?
Tucydydes. Są w więzieniu u Fidyasza. Ksantypos nie wytrzeźwiał?
Diofites. Nie.
Tucydydes. Ale czy znowu nie za bardzo pijany?

SCENA II.
Ciż, Metronomos, Archont, Protagoras, Polignotos, Alcybiades i Hermipos.

Metronomos. Szanowni obywatele, uciszcie się, sędziowie niech zajmą swoje miejsca. Sprawa Fidyasza! (gwar ustaje).
Archont (zasiada na prezydyalnej ławce). Czy wszyscy przysięgli są obecni?
Metronomos. Pięciuset.
Archont. Gałki rozdane?
Metronomos. Tak.
Archont. Biegli, wyznaczeni do obejrzenia posągu Ateny na Partenonie, wrócili i mają nam złożyć swoje wnioski.
Jeden z biegłych. Oceniwszy dokładnie ozdoby statuy, o ile to bez uszkodzenia jej było możliwem, powzięliśmy przekonanie, że Fidyasz zużył wszystko dane mu złoto i od zarzutu kradzieży powinien być wolnym. (zgiełk).
Menon. Nieprawda!
Głosy. Oszczerca! Obciąć język! Zalać gębę ołowiem! Najęty łgarz!
Archont (stukając laseczką). Proszę o spokój!
Jeden z biegłych. Co zaś do puklerza, w jego płaskorzeźbie, wyobrażającej wojnę amazonek, znaleźliśmy dwie twarze z niejakiem podobieństwem do rysów Fidyasza i Peryklesa. (znowu zgiełk).
Głosy. Z niejakiem podobieństwem! Ha, ha, ha! Zniewaga bóstwa! Świętokradztwo!
Diofites (wstąpiwszy na mównicę wśród krzyków). Obywatele! (archont stuka laską). Obywatele, pozwólcie mi rzec słówko. Za radą moją uchwalone zostało przed czterdziestu laty osobne prawo przeciwko bezbożnikom. Jeżeli usłuchaliście mnie wtedy, usłuchajcież teraz i rozpoznajcie winę oskarżonego, który może sam się do niej przyzna. Bez niego nie będziecie przecież o nim wyrokować. (wrzawa).
Głosy. Niepotrzeba! Niema winy! Atena domaga się sądu!
Archont. Niech Metronomos przyprowadzi więźnia. (wchodzi podczas tych słów Protagoras).
Protagoras. Tylko przynieść go może, bo Fidyasz przed chwilą umarł. (burzliwy zgiełk).
Głosy. Umarł! Zabity! Mordercy! Zbiry!
Protagoras (na mównicy). I ja mam dosyć powodów złorzeczenia tym, którzy do jego śmierci przyczynili się, ale, jako świadek jego zgonu, upewnić was mogę, że go nie zabito. Z rozpaczy zagłodził się dobrowolnie. (długo trwająca wrzawa).
Głosy. Zbrodnia! Hańba! (archont daremnie usiłuje przywrócić porządek).
Protagoras. Obywatele, będziecie mieli jeszcze dosyć czasu do potępienia winnych, a teraz pożegnajcie wielkiego człowieka żalem uroczystym i spokojnym. (ponowny hałas).
Głosy. Zaprowadźmy Menona do zwłok Fidyasza! Uciekł! Podły!
Archont. W takich warunkach sąd obowiązków swoich spełniać nie może. (cisza). Sprawa Aspazyi! Gdzie oskarżona?
Metronomos. W celi więziennej Fidyasza.
Archont. Niech się tu stawi. (Metronomos wychodzi).
Tucydydes (do Elpiniki szepcze). Traksa nie widzę.
Elpinika. Czyżby nas zawiódł?
Tucydydes. Trzeba go wyszukać! (Elpinika oddala się).
Alcybiades (do Polignotosa). Ależ ta Elpinika żwawo się rusza. Mój kochany, nie należy porzucać kobiet, które jeszcze biegać umieją.
Polignotos. Złość ją popędza. To ona wykopała dół Aspazyi! Poczwara!
Alcybiades. Gdyby ci sędziowie mieli szczyptę rozumu i znajomości stosunków, powinniby mnie wezwać na biegłego w tej sprawie, byłbym najniezawodniejszym probierzem cnoty. Obywatelka bowiem ateńska, której ja nie pocałowałem, jest niewątpliwie przyzwoitą — Aspazyi zaś dopiero dziś dobrze się przypatrzę.
Polignotos. Po to przyszedłeś?
Alcybiades. Jedynie. Przy tej sposobności zobaczyłem słońce, którego już dawno nie widziałem. Zaspane jak i ja. Helios musiał również hulać tej nocy. Będziesz u mnie wieczorem!
Polignotos. Nie, jestem tak wstrząśnięty tym procesem, że nie umiałbym się bawić.
Alcybiades. A no może i ja się wzruszę. (odchodzą).
Diofites. Skorzystajmy ze śmierci Fidyasza przy składaniu zeznań.
Hermipos. Już o tem pomyślałem. (wchodzi Aspazya z Peryklesem, za nimi Sofokles i Sokrates).

SCENA III.
Ciż, Aspazya, Perykles, Sofokles, Sokrates i Ksantypos.

Archont. Podsądna, zbliż się. Imię ojca twojego?
Aspazya. Aksiochos.
Archont. Wolny — niewolnik?
Aspazya. Obywatel Miletu.
Archont. Czem trudniłaś się przed przybyciem do Aten?
Aspazya. Czytałam dzieła mędrców i poetów.
Archont. A nadto?
Aspazya. Śpiewałam i grałam.
Archont. Jakie jest twoje zajęcie obecne?
Aspazya. Wychowuję dzieci mojego męża, wspieram biednych i rozprawiam z filozofami.
Diofites (do Hermiposa). Doskonale.
Archont. O czem?
Aspazya. O wszystkiem, co stanowi przedmiot wiedzy ludzkiej.
Archont. Przyznajesz się do win, zarzuconych ci w oskarżeniu?
Aspazya. Oliwek z gaju Ateny nie rwałam, bo miałam je w swoim ogrodzie.
Archont. Kto bronić cię będzie przed sądem?
Perykles. Ja, jej mąż.
Archont. Oskarżyciel Hermipos ma głos. (Hermipos wstępuje na jedną mownicę, Perykles na przeciwległą drugą).
Hermipos. Szanowni obywatele! Niewiasty tej nie znam, nic mi ona złego nie zrobiła, okoliczność ta wyłącza ze skargi mojej pobudki osobiste, gdyby kto chciał mi je podsuwać. Do wystąpienia tego skłoniła mnie jedynie dbałość o dobro religii i zdrowie moralne społeczeństwa. W snach ukazywała mi się po kilkakroć bogini Atena, opiekunka naszego miasta, i nakazywała, ażebym stanął w obronie zdeptanej wiary; w słowach, w spojrzeniach, w smutkach ogółu czytałem tę samą prośbę — uległszy więc tym wezwaniom, mam to przeświadczenie, że działam w imieniu ludzi i bogów. Przewiduję tu pytanie: czy nie zgrzeszyłem zbytnią surowością? czy nie przeceniłem niebezpieczeństwa? czy nie należało tej kobiety raczej upomnieć, niż przed sądem stawiać? Mógłbym na to odpowiedzieć: czemuż mi stwórca dał duszę tak głęboko czującą, tak kochającą dobro, a nienawidzącą złego? czemuż tak bezgranicznie jestem przywiązany do mojego narodu, że muszę pragnąć jego szczęścia? Pomijam wszakże te osobiste względy i zwracam się do przedmiotu sprawy. Oskarżoną jest kobieta, ale nie kobieta prosta, cicha, do ogniska rodzinnego przytulona, z niewiadomości tylko błądząca; nie, to kobieta piękna, zdolna, wysoko ukształcona, której niebo użyczyło wielu najcenniejszych darów, a która otoczyła się gronem najpiękniejszych umysłów po to, ażeby je znieprawić i przez nie na całe miasto, jeśli nie na całą Grecyę, zabójczy wpływ wywrzeć. Gdyby Milet miał jaką zadawnioną do nas urazę, gdyby nas chciał zgubić, mniemałbym, że ją wysłał do Aten jako mścicielkę. Bo ogarnijcie straszne skutki jej działania! Naprzód co zrobiła ze swym mężem, człowiekiem do którego ojczyzna przywiązywała tyle świetnych nadziei? Od chwili zaślubienia jej, Perykles, potomek znakomitego rodu, zanurza swą sympatyę w najniższe i najgorsze żywioły społeczne, otwiera im szerokie ujścia, podmywa nimi starożytne i czcigodne instytucye, ze skarbu państwa karmi próżniactwo i osłabia wszystkie podwaliny, na których oparło się życie narodu, na których wzniosła się jego wielkość. Dzięki tym żywiołom równy nam obywatel rządził w Atenach jak samowładny pan. Wypowiadał wojny, zawierał przymierza, budował nowe gmachy, burzył stare, gospodarował pieniędzmi publicznymi tak dowolnie, że gdy zażądano od niego rachunku z rozchodów na wyprawę przeciw Spartanom, odpowiedział tylko, że pewną sumę wydał na »konieczne potrzeby«, co miało znaczyć, że nią przekupił króla Plejstonaksa. Budowa Partenonu odbywała się również bez kontroli. Nie będę tu sprawdzał rozpowszechnionej wieści, że handlował dziewczynami w obozie, chociaż ją potwierdziło wiele poważnych osób; nie będę zastanawiał się nad śmiercią młodszego syna Peryklesa, otrutego przez ojca, jak świadczy to piśmienne zeznanie jego syna starszego, Ksantyposa, które sądowi składam...
Archont. Zwracam twoją uwagę obywatelu, że oskarżonym nie jest Perykles, lecz Aspazya, o niej więc mówić powinieneś.
Hermipos. Przytoczyłem te fakty właśnie na dowód, ile szkód zrządziła ogółowi Aspazya przez swego męża, który we wszystkich ważniejszych przedsięwzięciach jej radził się lub — jak np. w wojnie z Samos — dogadzał. Tenże sam ujemny wpływ dostrzegamy w jej otoczeniu: Anaksagoras tylko ucieczką wyśliznął się karzącej sprawiedliwości, Fidyasz umarł w więzieniu, Eurypides, wypędziwszy dwie zacne żony, marnieje w rozpuście, Sofoklesa muza od roku milczy, Protagoras i Sokrates weszli na tę drogę filozofii, która ich również prędzej czy później zawiedzie do sądu. Nie mogło być inaczej. Trzej ostatni niech wam sami opowiedzą, jakie rozmowy prowadziła z nimi Aspazya. Na wniosek Diofitesa ustanowiliście prawo, mające stłumić bunty zuchwałej myśli a zabraniające objaśniania ciał niebieskich sprzecznego z mitologią. Było to wędzidło niezbędne dla okiełznania tak zwanych filozofów przyrody, którzy odmawiali bogom udziału w stworzeniu świata i na ich miejsce podstawiali siły naturalne oraz przemiany materyi. I oto zakazowi któremu poddali się mężczyźni, śmiała urągać jedna kobieta, cudzoziemka, niewdzięczna za otrzymaną gościnność. Chciała ona wygnać wszystkie bóstwa z Olimpu i zamknąć go, jak starą winiarnię z dziurawym dachem, do której już nikt nie uczęszcza. Nigdy jej usta nie odmówiły modlitwy, nigdy jej stopy nie dotknęły progu świątyni, tylko jej ręce — jak wam zaświadczy niewolnik Traks — zrywały owoce w gaju Ateny. Z tą bezbożnością musiała skojarzyć się bliźniacza jej siostra — rozpusta. Aspazya założyła przytułek dla młodych niewolnic, który był właściwie domem brudnych uciech. Anaksagoras, którego bym tu chętnie na świadka powołał, a który zasłaniał tę ochronę przed władzami, zdradził jej tajemnicę Tucydydesowi. Taż sama moralność panowała w mieszkaniu Aspazyi, które służyło za miejsce schadzek dla jej przyjaciół i przyjaciółek. Jedna z nich Diotima, już zmarła, dopuszczała się tak wyuzdanych bezeceństw, że nawet Fidyasz narzekał na nią przed Diofitesem. Jest w Atenach wielu mężczyzn, którzy szczycą się czasowem posiadaniem względów Aspazyi; nie badam, kto ma prawo do tej niezaszczytnej przechwałki, zauważę tylko, że mistrzyni musiała przewyższać swe uczennice.
Obywatele! Za czyny te prawo skazuje winnych na śmierć. Ciężka to kara i ostrożnie ją stosować należy. Ale czy podobna cofnąć się przed nią, gdy bogowie i ludzie jej wymagają? Czy podobna bezkarnością uzuchwalać zbrodniarzów istniejących i wywoływać nowych? Nie mylę się, przypuszczając, że w sumieniu waszem więcej zaważy dobro ojczyzny, niż jedna gładka, ale występna głowa. Wyrzekniecie: winna, bo wyrok ten, dawno już wydany w niebie, oczekuje tylko spełnienia na ziemi.
Archont. Przesłuchamy świadków. Sofokles obecny?
Sofokles. Jestem.
Archont. Bywałeś u Aspazyi?
Sofokles. Bardzo często, zwłaszcza na zebraniach naukowo-artystycznych.
Archont. O czem zwykle mówiono?
Sofokles. Czyż mogę wyliczyć! O rozmaitych sprawach politycznych, o zagadnieniach wiedzy i sztuki.
Archont. W sposób swobodny, gorszący?
Sofokles. Swobodny, ale tak nie gorszący, że brałbym tam z sobą moją córkę, gdyby uczone rozprawy mogła rozumieć.
Archont. Niczego zatem obywatelu nie zauważyłeś, co by naruszało moralność?
Sofokles. Nie.
Archont. Przypominam ci jednak, że jesteś powołany nie do obrony występku, ale do wyznania prawdy.
Sofokles. Dziwię się, że ona tak mało znajduje wiary. Hermipos stracił nietylko uczciwość, ale i rozum, jeśli przypuszczał, że ja co innego tu zeznać mogę, prócz uwielbienia i współczucia dla niewinnie oskarżonej.
Archont. Teraz da nam świadectwo Sokrates. (Sokrates występuje).
Sokrates. Dom Aspazyi był najprzedniejszą w Atenach szkołą filozofii, a ja jej uczniem i czcicielem. Każdy jest zły tylko przez niewiadomość; mniemam więc, że zarówno oskarżyciel, jak i wy sędziowie żądacie ode mnie, ażebym was objaśnił, kto jest ta znakomita kobieta, i ustrzegł od popełnienia niesprawiedliwości. Żałuję, żeście mnie o to nie spytali gdzieindziej, na ulicy, w czyjemś mieszkaniu lub podczas przechadzki w przyjemnym lasku, lecz tu, przed sądem, który samem przyjęciem oskarżenia uznaje winę, zanim ją poznał. Cobyście rzekli o człowieku, któryby siadał na konia, zanim mu go przyprowadzono, jadł lemieszkę, zanim mu ją podano, lub skubał gęś, zanim ją złapał?
Archont. Do rzeczy, Sokratesie, do rzeczy.
Sokrates. Nie mogę mówić o rzeczy, dopóki nie odwrócę stosunku stron i nie wytłomaczę wam, że właściwie sądzącą jest tu Aspazya, Hermipos oskarżonym przez nią o głupotę, a wy o wspólnictwo z nim.
Archont. Dosyć!
Sokrates. Dosyć? Już wiesz wszystko o tej mojej mistrzyni i możesz wyrokować? Pojętny jesteś bardzo archoncie.
Archont. Protagoras! (Protagoras występuje) Czy Aspazya w rozmowach dopuszczała się wykroczeń przeciwko religii i moralności?
Protagoras. Według mnie?
Archont. Według ogólnej miary dla czynów ludzkich.
Protagoras. Ja takiej ogólnej miary w sobie nie posiadam, bo jestem istotą pojedynczą, a nie zbiorową.
Archont. Tu nie miejsce, Protagorasie, dla wykrętów sofistycznych.
Protagoras. Ale tu miejsce dla określeń ścisłych. Sąd nie powinien wywoływać dwuznaczności, jeśli rzeczywiście pragnie zbadać sprawę dokładnie. Kozioł nazywa kapustę smaczną, a borsuk — wstrętną. Podobne różnice zachodzą między ludźmi. Ta sama kobieta w jednym budzi miłość a w drugim odrazę; ten sam czyn jednych zachwyca, drugich przeraża. Otóż przedewszystkiem potrzebuję wiedzieć, czy mam oceniać postępki Aspazyi według mojego przekonania?
Archont. Przypuśćmy.
Protagoras. W takim razie była ona najuczciwszą i najmędrszą kobietą w Atenach.
Archont. Nie pozwolę ubliżać zacnym obywatelkom ateńskim!
Protagoras. Wcale ich nie lekceważę, owszem przypuszczam, że wszystkie razem wzięte wyrównałyby może swą wartością Aspazyi, chociaż połowa tych obywatelek pisuje listy nieortograficzne, a co najmniej tyleż — miłosne.
Hermipos. Zwracam uwagę sędziów na twierdzenia tego świadka, będące oddźwiękiem mniemań jego mistrzyni.
Protagoras (do Hermiposa). Nie zwracaj uwagi na takie wpływy, szanowny mężu, bo sędziowie mogą dostrzedz, że twoje usta brzmią oddźwiękiem tego, co ci twoja mistrzyni włożyła nie do głowy, ale do — kieszeni.
Archont. Proszę zaprzestać tej sprzeczki! Więc odmawiasz, Protagorasie, szczerego zeznania w sprawie Aspazyi?
Protagoras. Tego, którego, jak widzę, potrzebujesz — odmawiam.
Archont. Osobiście nie potrzebuję żadnego, szukam tylko prawdy. Jeszcze raz pytam: czy Aspazya bluźniła przeciw bogom?
Protagoras. Nie, bo jeśli uznawała ich byt, musiała ich czcić, jeśli zaś nie uznawała, nie miała komu złorzeczyć.
Archont. Czy wiodła życie rozpustne?
Protagoras. Nie.
Archont. Czy nakłaniała młode dziewczęta do upadku?
Protagoras. Nie. To jest zajęcie mężczyzn, nie kobiet.
Archont. Przeczysz stanowczo?
Protagoras. Przepraszam sąd, jeśli mu tem przykrość sprawiam, ale — przeczę. (odchodzi).
Archont. Tucydydes!
Tucydydes. Upodobania moje i zasady odsuwały mnie od podsądnej i tego koła, w którem się ona obracała; rozgłos wszakże jej — delikatnie mówiąc — popisów był tak wielki, że i mnie dosięgał. Nie przytaczam pogłosek, nie powołuję się nawet na ludzi dla mnie całkiem wiarogodnych, ale dla przeciwnej strony zapewne nie dość rzetelnych; powtórzę tylko to, com słyszał od człowieka, szczególnie poważanego w domu Peryklesa. Anaksagoras, z którym mnie kiedyś łączyła przyjaźń, zanim ją zerwały powody, w skardze mojej przeciw niemu wyłożone, żalił się raz przede mną, że Aspazya nadużyła jego imienia, że w ochronie, będącej pozornie pod jego opieką a mającej dawać przytułek małym niewolnicom, wyprawiano orgie z dorosłemi i że wszystkim tym — delikatnie mówiąc — sprośnościom przewodniczyła Aspazya, a głównie w nich uczestniczył jej tak zwany mąż.
Jeden z sędziów. Wytłomacz nam obywatelu, dziwną zagadkę: Aspazya była piękna, Perykles również, kochała go, on ją także, jak więc z tem pogodzić wzajemną ich dla siebie pobłażliwość, a nawet usłużność w pobocznych miłostkach?
Tucydydes. Byłoby to dziwnem w sferze naszej, wyższej, gdzie uczucia są czyste, a związki religią i prawem umocnione. Ale w tym światku bezwzględnej — łagodnie nazywając — równości i swobody, do którego należy podsądna, stosunki trwałe nie istnieją a moralność dyktują każdemu zmysłowe popędy. (odchodzi).
Archont. Co ma nam do powiedzenia Diofites?
Diofites. Podobnie jak Tucydydes, usuwam wieści i opinie ludzi, których bezstronność mogłaby być kwestyonowaną, i powtórzę jedynie to, co mi mówił Fidyasz. Otóż mimo swego ślepego uwielbienia dla Aspazyi, sarkał na jej szyderstwa z religii. Tak np. wspominał mi, że często rozbierała ona, śród rzęsistego śmiechu obecnych, czy Zeus miewa katar i kaszel? Ponieważ nie jest to poważne zagadnienie filozoficzne, więc zdradza tylko chęć bezmyślnego bluźnierstwa. Tego rodzaju zaś rozprawy były ulubionym jej przedmiotem.
Archont. A co do jej moralności.
Diofites. Słyszałem opowiadania tak straszne, że przed niemi zamykały się moje uszy.
Archont Mianowicie.
Diofites. Chociaż sprawiedliwość wymaga ode mnie świadectwa całkowitego i szczerego, język mój nie nawykły do słów brudnych, odmawia mi posłuszeństwa. Proszę, ażebym dalej badanym nie był, gdyż milczeć muszę. (odchodzi).
Hermipos. Żądam przesłuchania Ksantyposa, syna Peryklesa.
Archont. Ksantypos!
Ksantypos (pijany, popychany przez Elpinikę, a następnie przez Tucydydesa). Oko w oko... nie... Wolę napisać...
Archont (do Hermiposa). Co on ma zeznać?
Hermipos. Że Aspazya namawiała jego żonę do nieuczciwego zarobku.
Archont (do Ksantyposa). Czy tak?
Ksantypos (wzrok utkwiwszy w Peryklesa). Ojcze... ja nie... ojcze... Elpinika... obiecali majątek... Ojcze... daj rękę pocałować... (zbliża sie do Peryklesa).
Perykles (cofając rękę). Odejdź.
Ksantypos. Zaraz... Ojcze... ja nie... (ucieka).
Hermipos. Ksantyposie!
Ksantypos (w tłumie). Będę u Hekatona.
Archont (do Hermiposa). Życzysz sobie jeszcze zbadania niewolnika Traksa.
Hermipos. Tak.
Archont. Sprowadzony?
Traks (występuje i kłania się). Służę.
Perykles. Niewolników, powołanych do świadczenia w sądzie, prawo dozwala poddawać torturze. Zastrzegam sobie ten środek w potrzebie.
Archont. Widziałeś, jak pani twoja, obecna tu Aspazya zrywała oliwki w gaju Ateny?
Traks (drżąc). Wracając od strony gaju, niosła raz kilka oliwek.
Archont. Ale czy widziałeś, jak je zrywała?
Traks. Zdaleka.
Perykles. A ile ci zapłacono, ażebyś widział?
Traks. Nic, panie.
Perykles. Proszę, ażeby go wzięto na tortury.
Traks (klękając). Litości, panie, czcigodni sędziowie, ja nie widziałem... świętego gaju podły niewolnik znieważać nie może... patrzyłem zdaleka... Zacni obywatele powiedzieli, że zrywała oliwki — uwierzyłem, bo dlaczegóż śmiałbym wątpić.
Perykles. Zrzekam się tortur.
Traks. Ja nic nie wiem, biedne bydlę (wymyka się).
Archont (do Hermiposa). Masz jeszcze innych świadków?
Hermipos. Wezwałem wielu, ale nie przybyli. Zresztą mniemam, że dotychczasowi, chcąc lub nie chcąc, w zupełności oskarżenie moje poparli.
Archont. Obrońca podsądnej, Perykles, ma głos.
Perykles. Stanęła przede mną olbrzymia góra obelg i kłamstw, którą pospiesznie i pracowicie usypały języki oszalałej złości, a która ma zgnieść tę moją ukochaną żonę. Czyż ja mogę całą tę górę rozkopać, zważyć w niej przed wami każdy kamień potępienia, każdą bryłę potwarczego błota, każdą garść piasku, rzuconego wam w oczy, ażebyście prawdy nie dojrzeli? Chociażby mi pozwoliła na to boleść, nie pozwoli odraza. Każdy z was zapewne znajdował się wobec przeciwnika, którego obaliłby jednem kopnięciem, a nawet kopnąć nie chciał; każdy spotykał się z obwinieniem, które odparłby bez trudu, a powstrzymany wstrętem nie odpierał. Najnędzniejszy człowiek ma to przeświadczenie, że jego charakter tylko do pewnej miary może być wątpliwym i dla posądzeń dostępnym, w stopniach zaś niższych jest zabezpieczonym przeciw podejrzeniom. Gdybym któregokolwiek z was, obywatele, oskarżył o znęcanie się nad niewolnikami, inni uznaliby to za możliwe; ale gdybym go oskarżył o zjadanie żywcem niewolników, nikt by mi nie uwierzył bez oczywistych dowodów. Bo również każdy człowiek nosi w sobie skalę prawdopobieństwa czynów ludzkich, za pomocą której odrazu ocenia rzetelność wszelkich zarzutów. Przypuszczam, że i wy ją posiadacie w swojem sumieniu, że i wy spostrzegliście potworność oskarżenia, zanim ja ją wam wskazać zdołałem. Istotnie, czemże według Hermiposa i jego wspólników, czy tam rozkazodawców, jest Aspazya? Rozpustną heterą, uwodzicielką niewinnych dziewcząt, gospodynią miłostek swego męża, szkodnicą świętych gajów, bezmyślną a zuchwałą szkalownicą bogów. Licznymi strumieniami rozpuszcza ona zepsucie po ziemi, a ponieważ nieba nie może dosięgnąć i zakazić, więc miota ku niemu bluźnierstwa. Ta trucicielka moralna roztacza naokoło siebie tak zabójczy wpływ, że w nim giną najgenialniejsze umysły i najtęższe charaktery. Przyznajcie, że tyle okropności możnaby rozdzielić między kilka kobiet i jeszcze każda byłaby rzadkim okazem swojego rodzaju. Poczwary, łączącej w sobie wszystkie te brzydoty, natura nie stworzyła, zrodzić ją zdolna tylko wyobraźnia podłości. Tak, jest to duchowy płód Hermiposa, nie potwierdzony, jako rzeczywisty, przez nikogo. Już nie mówię o zeznaniach Sofoklesa, Sokratesa, Protagorasa, którym chciano wykraść z ust jakieś dwuznaczne słowo i wykrętnie zużytkować; ale czegoż dowiedli inni świadkowie? Niewolnik Traks, widocznie przekupiony, wyparł się ze strachu wszystkiego; Tucydydes zaś i Diofites powołali się na moich najserdeczniejszych przyjaciół — nieobecnych, którzy nie mogą tu stanąć i zaprzeczeniem przypisywanych im kłamstw wtłoczyć ich nazad w gardła oszczerców. Jeśli Aspazya tak jawnie i wszędzie siała zarazę moralną, czemuż tu nie sprowadzono tłumu jej kochanków i ofiar, czemuż nie zebrano licznego orszaku owych pchniętych przez nią do upadku niewiast, lecz musiano aż fałszować żale wygnańca i nieboszczyka? Zaciekła nienawiść, nieprzerażona ani majestatem niedoli, ani śmierci, zgwałciła świętokradzko obie. Serca moich przyjaciół były ciągle przede mną otwarte i nie widziałem w nich nic, prócz lekceważenia lub wzgardy dla tych, którzy mienią się ich powiernikami. Tucydydes, który Anaksagorasa pozwał, był niegodziwym, ale Tucydydes, który tułacza zniesławia, jest nikczemnym; Menon, który hańbił Fidyasza żywego, był bazyliszkiem, ale Diofites, który hańbi umarłego, jest hyeną. Występował w tej sprawie — niestety — jeszcze jeden człowiek. Wolałbym, ażeby mi było ukazało się widmo ojcobójcy; ale skoro już człowiek ten stanął, niechże świadczy przeciwko swoim rodzicom — przybranym. Wiadomo wam, że z pierwszą moją żoną rozwiodłem się. Prosiła, ażeby przy niej zostawić dwóch naszych synów; zgodziłem się, bo ich kochała, nie przestawałem wszakże czuwać nad ich wychowaniem. Chorowity, młodszy wcześnie umarł; starszy, tymczasem dojrzewając, zaczął objawiać złe skłonności i nałogi, których zarodku w jego dzieciństwie nie dostrzegałem: pił i z bogatą młodzieżą ateńską szargał się w najrozwioźlejszych hulankach. Napomnienia przyjmował ode mnie naprzód obojętnie, potem zuchwale, aż wreszcie wypowiedział mi posłuszeństwo i szacunek. Długo nie mogłem wyśledzić źródła, z którego czerpał środki na takie życie; nakoniec odkryłem, że go zaopatruje w nie kilku arystokratów, a zwłaszcza żona pewnego bogacza — z jakim zamiarem, domyślacie się ze złożonego wam pisma, oraz z zamierzonego tu potępienia ojca i macochy świadectwem syna. Nie będę rozbierał tej ohydy, wydobyłem ją bowiem po to, ażeby na jej tle odbiła się wyraźniej przewrotność oskarżycieli, ażeby wam oświecić jeden szczegół, przed którym nawet pijany i starannie w potwarzy ćwiczony Ksantypos się wzdrygnął. Poślubił on kobietę, godną lepszego losu, którą zaniedbywał i wraz z dziećmi w nędzy pogrążył. Dowiedziawszy się o tem, Aspazya wyznaczyła nieszczęśliwej stały zasiłek, który często wypłacała dwukrotnie, gdy go marnotrawca złowił i strwonił. I o tej Aspazyi miał on zeznać, że nakłaniała do nieuczciwego zboczenia jego żonę, której przytem wcale nie znała! Zaiste język ludzki umie popełniać jeszcze większe zbrodnie, niż ręka! Przykład ten niech was pouczy, jak w robocie naszych oskarżycieli zmieniała się prawda.
I w jakim celu dokonano tego bezczelnego jej fałszerstwa? Aspazya piękna, rozumna, z przesądów rozpowita, śmiała, czynna, sławna, filozofami otoczona i przez nich podziwiana, niewątpliwie budziła drapieżne zawiści i nienawiści; ale ostatecznym celem ataku jestem tu ja. Nie z prostego przypadku ginęli wszyscy, którzy stali najbliżej mnie. Pierwszy padł Efialtes, później Anaksagoras i Fidyasz, teraz przyszła kolej na Aspazyę. Ponieważ nie zdołano mnie zgładzić, usiłowano przynajmniej osamotnić i zniechęcić. Cios obecny, jeśli nie chybi, sprowadzi ów tak długo pożądany skutek. Rachuba prosta i — przyznaję — dobra, że Aspazya nie zejdzie sama z tego świata, lecz z Peryklesem, który ją kocha i ubóstwia, który bez niej żyć by nie chciał. Czyż taka nadzieja nie nęci? Czy dla niej nie warto spodlić się? Tyle razy daremnie pozywano mnie przed sąd narodu, tyle razy próbowano zgnieść najazdem spartańskim, tyle sideł ominąłem, uderzeń odbiłem i boleści wycierpiałem — a tu bez żadnej walki, bez oporu ustąpię, w grób lub na wygnanie, dokąd poślecie moją najdroższą towarzyszkę, której zawdzięczam najlepsze natchnienia i najszczęśliwsze pomysły. Może ja zresztą już jestem dla was, dla państwa zawadą i ciężarem, jak stary niewolnik, który wysłużył się, stracił siły, do pracy niezdatny, a żyje uparcie. Jeżeli szukaliście sposobności pozbycia się go, chwyćcie tę — łatwą i wygodną. Czekam tylko rozkazu, gdzie mam odnieść moją głowę. Ale nie zostańcie, obywatele, z tem przekonaniem, że odejdę zgnębiony występkami tej kobiety, skoro ją potępicie. Odejdę dumny nią, chociaż w obliczu prawa zawiniła. Po wargach oskarżycieli przewinął się, widzę, radosny uśmiech. Tak, zawiniła, bo myślała — głęboko i głośno. Tradycya i ustawy poczytują to kobiecie za grzech większy, niż podrzucenie dziecka. Cała mądrość naszych ideałów niewieścich tkwi w odgadywaniu, drażnieniu i nasycaniu pragnień męskich. Gdyby kto kamienną statuę ogrzał i nauczył ruszać się, niezawodnie znalazłaby kochanka, Najcenniejszym przysmakiem dla wybrednych moralistów jest piękne i wonne ciało głupiej kobiety. Rozum, według nich, to gorycz w tym najsłodszym z owoców ziemi. Jeżeli dawne a nieuchylone dotąd prawo 100 drachmami karze niewiastę, która wyszła bez zasłony; jeśli jej nie wolno słuchać w teatrze komedyi; jeśli pewien pisarz grecki wysławia to, że nikt w Atenach nie jadłby z cudzą żoną; jeśli znana arystokratka chwaliła się przede mną, że jej córki nie przeczytały ani jednego wiersza Homera, to rzeczywiście grzeszną jest Aspazya, która odsłaniała swą twarz na ulicy, obcowała z uczonymi, czytała dzieła poetów i filozofów, rozprawiała o najwyższych przedmiotach wiedzy. Przecież to znaczy, że wiodła życie rozwiązłe! Słyszę śmiech i oklaski dla Hermiposa we wszystkich przybytkach rozpusty. Bo najgorszej ladacznicy nie śmiałby on przed was sprowadzić i oskarżyć, gdyż rzekłaby wam tylko: takie jest moje zajęcie — i musielibyście ją uwolnić. A czy kobieta myśląca swobodnie może powiedzieć sądowi: takie jest moje zajęcie? Bynajmniej. Rozpusta bowiem stanowi zawód uprawniony, filozofia — nie. Hetera, któraby zniszczyła całą młodzież grecką — urągałaby wszystkim sądom, podczas gdy filozofkę, rozmyślającą nad pochodzeniem gwiazd, na żądanie pierwszego lepszego wolno i należy ukarać śmiercią. W Atenach bezpieczniej szerzyć zarazę, niż naukę. Chociaż nietylko w Atenach... Każdy naród tłucze wielkich ludzi, jak orzechy, dla wydostania z nich ziarn, któremi się karmi. Niejeden już promień światła strzelił z ciemnic więziennych, niejedna wielka idea namaszczona została krwią męczeńską. Gdy geniusz odezwie się do ludzkości, ona mu naprzód odpowie klątwą, a później dopiero błogosławieństwem. Głupota włóczy się po utartym i strzeżonym gościńcu, mądrość przerąbuje sobie drogę przez gęsty i stary las, w którym ją napastują jadowite gady i drapieżne zwierzęta. Społeczeństwo zbudowane jest dla karłów, olbrzymy kaleczą sobie czoła o jego nizkie wiązania. Ażeby zaś nie uszkodzili i nie rozbili tej budowy, trzeba ich powalić i skrępować lub odciąć im głowy. Wy właśnie macie to uczynić z Aspazyą. Wyrosła w Atenach kobieta — olbrzym, która nie mieści się w tradycyjne komórki, która je rozpycha i łamie, który ponad tłumem wznosi się jak palma ponad krzewami, zrąbcie ją lub zetnijcie wierzchołek, skoro tego żąda Hermipos, a prawo pozwala. Ale nie mniemajcie, że wasz topór święty, on tylko ciężki i ostry. Gdyby go trzymały pokolenia, żyjące przed tysiącem lat, spuściłyby go niezawodnie na wasze szyje, bo bylibyście dla nich bezbożni i niemoralni; jeśli go zaś ujrzą w waszych rękach pokolenia, które za tysiąc lat żyć będą, nazwą was mordercami. Z nietykalnych wierzeń pradziadów my dziś szydzimy, a naszych nietykalnych prawd prawnukowie również nie oszczędzą. Przy naszych bowiem słupach granicznych świat w rozwoju nie zatrzyma się, lecz wywróci je, pójdzie dalej i zatknie sobie nowe. Czy zaś możecie być pewni, że za wami kończy się postęp myśli ludzkiej, że te zasady, za które sądzicie Aspazyę, nie będą wyznawane powszechnie? Jeśli wasz wzrok sięga aż do ostatnich kresów istnienia świata i widzi, że wasza wiedza, wasza wiara przetrwa wszystkie burze i wszystkie przewroty w wiecznej niezmienności, zabierzcie mężowi żonę a dzieciom — matkę i poświęćcie ją na ofiarę swym bogom. Ale jeżeli w sumieniu waszem utaiła się najmniejsza wątpliwość, posłuchajcie jej przestrogi, ażebyście płaszczem sprawiedliwości nie okryli zbrodni. Niech wam uczciwe serce da dobre natchnienie, niech wam jasny rozum da mądrą radę, niech wasz wyrok będzie słowem prawa. (schodzi z mownicy, zbliża się do Aspazyi i całuje ją). Żono droga! Potwarz nas rozdzieliła, ale wyrok złączy i padnie na dwoje.
Archont. Rozprawa sądowa zamknięta. Przysięgli złożą uniewinniające gałki białe w urnę prawą, a potępiające czarne w lewą. (przysięgli w znacznej większości napełniają urnę prawą — kilku lewą).
Metronomos. Głosowanie skończone.
Archont (zajrzawszy w obie urny). Liczenie gałek zbyteczne. Wyrokiem sądu oskarżona Aspazya uznana została niewinną.
Perykles To głos tego samego narodu, któremu służyłem! (Sofokles, Sokrates i Protagoras otaczają rozrzewnieni Aspazyę, do której stóp rzuca się i całuje jej kolana gromadka młodych niewolnic).
Kilku obywateli (chwyciwszy Hermiposa). Pod sąd oszczercę!
Aspazya (wyjmuje sztylet i rzuca Hermiposowi). Mnie już niepotrzebny, ale może jemu się przyda.
Protagoras. Do krajania chleba zarobionego hańbą.

(Zasłona spada).


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Aleksander Świętochowski.