Aspazya/Akt IV
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Aspazya |
Podtytuł | dramat w pięciu aktach |
Pochodzenie | Pisma IV. Utwory dramatyczne |
Wydawca | G. Gebethner i Spółka |
Data wyd. | 1899 |
Druk | W. L. Anczyc i Spółka |
Miejsce wyd. | Kraków, Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst Cały zbiór |
Indeks stron |
Leja. Wiedziałam zaledwie o tem, że Perykles ostatecznie pobił Samosczyków.
Aspazya. Czemuż więzili cię tak długo?
Leja. Ciągle byli przekonani, że jestem Aspazyą, a pozory silnie utwierdzały ich w tem mniemaniu. Bo cóż to znaczyło, że przywiozłam do Miletu i złożyłam jego radzie zapisane przez Diotimę pieniądze na szkołę dla dziewcząt — to samo zrobić mogłaś ty, zwłaszcza że to twoje rodzinne miasto i że przybyłam z Peryklesem.
Teora (do Aspazyi). Dotąd Ateny obiega wieść, puszczona prawdopodobnie przez Elpinikę, że do wojny z Samos w obronie Miletu ty nakłoniłaś Peryklesa.
Aspazya. Nie policzyłabym, ile z potwarczych ust spadło już na mnie szczypawek. Są ludzie, którzy poważnie utrzymują, że on wszystko robi z mojego natchnienia. Jakie ci ateńczycy mają nieraz wyobrażenie o tym wielkim człowieku, przypuszczając, że go jak dziecko wznoszę w górę, ażeby nad innymi był wyższym! Już łatwiej przebaczyć naiwność Samosczykom, którzy trzymając ciebie, sądzili, że ukradli Peryklesowi żonę a on jej nie poszukuje.
Leja. Do końca w to wierzyli. Omyliwszy czujność naszych straży morskich i uprowadziwszy mnie z Miletu, tak byli uradowani tą zdobyczą, że tańczyli przede mną; a kiedy znowu nasza flota przypłynęła do Samos, ukryli mnie w głębokiem podziemiu, gdzie przesiedziałam dwa miesiące. Od niewolnika dowiedziałam się, że miasto było zdobyte, dawny rząd obalony...
Aspazya. Perykles wyznaczył sowitą nagrodę temu, kto miejsce twego pobytu wskaże.
Leja. To jeszcze bardziej musiało ich upewnić, że jestem Aspazyą.
Teora. Dziwię się, że cię nie zabili.
Leja. Może spodziewali się znacznego okupu. I widocznie dopiero gdy ich ktoś wyprowadził z błędu, wsadzili mnie na okręt i wywieźli do Syryi, ażebym tam zginęła i nie opowiedziała wam swej niewoli. Tymczasem — zawiedli się.
Aspazya. Biedaczko moja, jakże los tobą miotał.
Leja. A jednakże gdy pomyślałam, że ty chciałaś spełnić wolę Diotimy, że ciebie mógł porwać taki wicher — szczerze byłam wdzięczną losowi. Bo i cóż ja? Wątła trzcina w potoku, którą mocniejszy jego prąd może wyrwać i unieść, a w miejscu, gdzie tkwiła, woda się zbiegnie i znaku nie zostawi.
Aspazya. Obrażasz mnie i siebie, bo ja cię kocham a ty się lekceważysz. Niedobra.
Leja. No, nie dolewajmy sobie miłości, bo nasze serca pełne. Cóż tu więcej słychać? Podobno Perykles uczcił poległych świetną mową, zaleconą uczniom w szkołach do czytania.
Aspazya. Rzeczywiście, nigdy chyba nie był wymowniejszym. Gdy schodził z trybuny, wzruszeni mężczyźni ściskali go a kobiety wieńczyły kwiatami i wstążkami jako zwycięzcę na igrzyskach olimpijskich. Ojcowie, którzy stracili w tej wojnie synów, tak wspaniale przez niego wysławionych, rzucali mu się na szyję, łkając, a ich łzy tryskały promieniami radości. Powszechny zapał z najsmutniejszych serc zdzierał żałobę. Wobec niego wrogowie nasi mieli zaledwie odwagę milczeć.
Leja. To dobrze. Cóż Elpinika — podkopuje się dalej pod was?
Aspazya. Omdlała w objęciach Hermiposa, który napisał jakąś komedyę przeciwko mnie i chciał na scenie wystawić, ale mu odmówiono. Ach, zapomniałam o szczególniejszym wypadku: rządca nasz kupił na targu młodą niewolnicę, która jak się okazało, jest panieńską córką Elpiniki.
Leja. I czyją?
Aspazya. Polygnotos zapiera się ojcostwa, ale potwierdza macierzyństwo. Stara niewolnica, która obecnie służy u Teory, a kiedyś służyła u Cymona, stanowczo utrzymuje, że on z siostrą, z Elpiniką, są rodzicami tej dziewczyny — ale to wydaje mi się zbyt niegodnem jego charakteru.
Teora. I gustu.
Leja. Ach, moje drogie, kto dociekł, co jest nieprawdopodobnem i niegodnem tego świata czystych słów a brudnych czynów!
Aspazya. W odwet za to, że Elpinika znikczemnia syna Peryklesa, ja uszczęśliwię jej córkę: posłałam ją do matki, ażeby od niej zażądała przywrócenia chociaż części swego obywatelstwa. W przeciwnym razie my się o to postaramy.
Leja. Ależ ta wiedźma oszaleje ze złości. Musi być zgnębiona, skoro pozwalacie sobie ją tak boleśnie drażnić.
Aspazya. Niewątpliwie. Perykles panuje w Atenach wszechwładnie, jak tylko geniusz panować może. Naród czci go i uwielbia, rządzi sobą sam, używając wszystkich dobrodziejstw trwałego pokoju. Ateny — to już nie najbujniejsza gałąź Grecyi, lecz jej pień główny, z którego wyrastają najzdrowsze konary, to ognisko jej życia politycznego, to główny przybytek jej wiedzy i sztuki. Bogini mądrości, wyrzeźbiona przez Fidyasza, zdaleka widzialna, lśniąca złotem, marmurem i kością słoniową, ma prawo spoglądać dumnie z Partenonu, bo jest symbolem wielkości najznakomitszego z grodów, jakie kiedykolwiek osiadły na łonie ziemi.
Leja. Czy areopag, archontowie, czy różne arystokratyczne ogniłki wymierają w społecznych ruderach spokojnie i nie kuszą się o odzyskanie władzy?
Aspazya. Nie — skrępowani rozmarzają się wspomnieniami z przeszłości, ale teraźniejszość odstąpili nam.
Teora. Jednak Tucydydes, ich wódz z wygnania powrócił.
Aspazya. Przecież ten hałaśliwy bąk ze swem krótkiem żądełkiem dla nas niebezpiecznym być nie może. Taki nawet budzik jest potrzebny dla energii demokratów, ażeby nie usnęła.
Leja. Gdzież Perykles tak spieszył, że ledwie mnie w przelocie powitał?
Aspazya. Do Anaksagorasa, któremu ukochany synek ciężko chory i który z rozpaczy traci chwilami przytomność.
Leja. On, chłodny filozof, z zamrożonemi uczuciami...
Aspazya. Boleść potargała mu całą filozofię.
Leja. Eurypides żałuje jeszcze Diotimy?
Aspazya. Ożenił się i już znowu rozwiódł, bo go druga zdradziła.
Leja. Ha, ha, ha. (wchodzi Perykles prowadząc Anaksagorasa).
Aspazya. Jakże się ma?
Perykles. Usiądź Anaksagorasie. (do Aspazyi). Umarł.
Anaksagoras (zerwawszy się z krzesła). Umarł? On już nie żyje i nigdy żyć nie będzie? Wiązania świata pękają, ściany jego trzeszczą, wali się na mnie strop niebieski!... Niech mi rozgniecie piersi co prędzej! Ciężko!
Perykles (sadzając go). Uspokój się przyjacielu.
Anaksagoras. Gdyby mnie chciał ogarnąć spokój grobu, gdyby mnie ziemia już wsysać zaczęła...
Perykles (do Aspazyi). Nie spodziewałem się, że śmierć tego dziecka tak nim wstrząśnie. Chciał się zabić. Łagódź jego cierpienie, o ile zdołasz; ja muszę biedz do sądu, bo mu wytoczono proces kryminalny i przysłano wezwanie do stawienia się natychmiast. Teoro, Lejo idźcie do chorej jego żony i wyręczcie ją w pochowaniu zwłok. Sofokles i Fidyasz już tam są. (wychodzi z Leją i Teorą).
Aspazya (zbliżając się do Anaksagorasa). Anaksagorasie, pogódź się z koniecznością.
Anaksagoras. Komu i czemu potrzebną była ta konieczność? Żadna rozumna i czująca istota nie popełniłaby takiej zbrodni; tylko bezduszna natura mogła być tak okrutną. Gdyby ona miała świadomość swego czynu, wstrzymałaby przerażona wszelki ruch, pogasiłaby światła na sklepieniu niebios, okryła swe potworne oblicze całunem wiecznej nocy. Co to? Otacza mnie niezmierzona ciemność, a w niej świeci on... on!
Aspazya. Mistrzu kochany, pokrzep się nieco własną filozofią. Wszakże sam uczyłeś, żeśmy tylko zmienne kształty bytu, znikome fale na oceanie materyi.
Anaksagoras. Zerwij mi ten pusty czerep, z którego mądrość pierzchła, i rozbij jak starą rynkę, w której się już nic nie usmaży. Tak, zmalałem, skurczyłem się, pozostało ze mnie zaledwie tyle, ile do objęcia żalu potrzeba. A jednak zdaje mi się, że ten żal wypełnia całą przestrzeń. Zwykle człowiek dowiaduje się lub przypomina sobie o jakimś organie wtedy, gdy go zaboli. I ja teraz dopiero czuję, że miałem za duże serce. W tem sercu otworzyła się bezdenna przepaść, w której wszechświat tak znika, jak kulka gradu w otchłani wulkanu. Na krawędzi krateru stoi blady duch mojego syna. Więc nie ja, ale płomienie stosu pogrzebowego uścisną i ucałują jego drogie ciałko? (wstaje, chcąc odejść). Nie dam!
Aspazya (powstrzymując go). Bądźże przynajmniej mężczyzną, skoro już nie możesz być filozofem.
Anaksagoras. Daruj mi...
Aspazya. Sam jesteś złym uczniem swoim. W pierwszej cięższej próbie podarła się twoja nauka jak siatka pajęcza. Po co ty nią zasnuwałeś rozumy innym i sobie?
Anaksagoras. W młodości nie rozdawałem po kawałku serca zalotnicom: odsunięty od świata zaoszczędzilem wielki zapas uczuć, których cząstkę wzięła żona, a z reszty złożyła się wielka miłość dla tego dziecka. Prędzej wyobrażałem sobie istnienie swoje bez jednego wymiaru, niż bez niego. Żebrałbym przy gościńcach, w skwary i mrozy nie okryłbym nóg i głowy nawet listkiem głogowym, w burzę nie schroniłbym się nawet pod makówkę polną — gdyby on mi za to żył. Umarł. Nikt tam nad gwiazdami pragnień ludzkich nie słucha, bo nikt by mojemu nie odmówił.
Aspazya. Głos pragnień ludzkich jest najcichszym ze wszystkich, jakie brzmią w naturze, gdyż dolatuje on zaledwie do uszu blisko stojących przyjaciół. Po za nimi milknie lub nie silniej się odbija, niż szum igiełek cedrowych. Ani ty pierwszy, ani ostatni jesteś niewysłuchany; tysiące nieszczęśliwych przechodzą przez życie, które im wysusza ślinę a skąpi kropli deszczu na spieczone usta. Dźwignij się mistrzu, pokaż, że piorun, który rozdarł serce, nie roztrzaskał ci głowy. Ty miałbyś paść na kolana i uderzyć czołem przed jego ohydną mocą? Nie, Anaksagorasie, na takie upokorzenie jesteś zbyt wielkim. Nieubłagana konieczność zabiła twego syna, ale całą swoją potęgą nie zapobiegnie temu, żebyś ją badał, nazwał ślepą, okrutną, bezrozumną.
Anaksagoras. Istotnie, powinienem odwalić tę skałę, która się na mnie oberwała. On tak samo by mi poradził. Dziś jeszcze pytał mnie: czy już ukończyłeś swoje dzieło o naturze? za co cię pozywają do sądu? czy za to, żeś rozmyślał? Pocałuj mnie — rzekł — i wyciągnął schudzone ręce. Ciągle patrzą na mnie te rozszerzone źrenice... Może na nie jeszcze nie zsunęły się powieki? Może on nie umarł? Synku mój! (płacze).
Perykles. Przyjacielu kochany...
Anaksagoras. Żyje?!
Perykles. Znieść musisz drugi straszny cios: Tucydydes oskarżył cię o jawne znieważenie religii i bezbożne tłomaczenie mitów, a na dowód złożył twoje pismo. Skutkiem tego sąd polecił cię natychmiast aresztować i zaledwie na moją prośbę wstrzymał wykonanie rozkazu do końca pogrzebu syna twojego.
Aspazya. Więc ścięta głowa Meduzy odrasta? Więc walka nieskończona a polegli w niej zmartwychwstają?
Fidyasz. Ostatnie drgnienia niedobitych.
Anaksagoras (do Peryklesa spokojnie). Odprowadź mnie do więzienia.
Perykles. Możebyś już nigdy z niego nie wyszedł.
Anaksagoras. Po co?
Perykles (surowo). Anaksagorasie, nie popełniaj samobójstwa, bo nie na to tyle lat nieśliśmy chorągiew postępu, ażebyś dobrowolnie przebił się jej ostrym drzewcem, kiedy ją jeszcze trzymać możesz.
Anaksagoras. Co mam zrobić?
Perykles. Bezwłocznie wyjechać z Aten i zdala od nich czekać wyroku. W porcie stoi statek handlowy, który dziś odpływa do Mizyi — tam cię Fidyasz powierzy znajomemu sternikowi.
Aspazya. O wszystko, co pozostawiasz, nie troszcz się. Żonę poślemy za tobą.
Anaksagoras. I dacie jej urnę z popiołami syna.
Perykles. Dobrze.
Anaksagoras. One mi zastąpią ziemię ojczyzny. No Fidyaszu, wyrzuć przepalony zużel z Aten, a ty Peryklesie donieś mi, że one pozbywszy się mnie, są szczęśliwsze.
Aspazya (podając mu woreczek z pieniędzmi). Weź, jak od córki. Byłeś mi przecie ojcem już wtedy, kiedy jeszcze Ateńczycy ścierali z siebie wzgardliwie mój cień i nie chcieli oddychać jednem ze mną powietrzem. Kochaj mnie tak zawsze. (całuje go w głowę).
Perykles (ściskając Anaksagorasa). Przyjacielu... los cię nie odsuwa ode mnie, ale oddziera.
Anaksagoras (do Fidyasza). Chodź już... Nigdy nie zobaczę syna, nie zobaczę was, i na kogoż moje zmęczone i spłakane oczy patrzeć będą...
Fidyasz. Biedny Prometeuszu, bóg znowu mści się za skradziony mu ogień mądrości. (wychodzi z Anaksagorasem).
Aspazya. Peryklesie kochany, ty coś złego przeczuwasz lub przede mną taisz. Czemu Anaksagorasowi kazałeś uciekać z Grecyi?
Perykles. Uwięzionoby go, a może i stracono.
Aspazya. Anaksagoras miał być uwięziony i stracony w Atenach, któremi rządzi Perykles? Co to znaczy, mój drogi? Czyż ten lud, któryby go sądził, ciebie nagle słuchać przestał? Wspinając się na tę wysokość, której dosięgłeś, przeprowadzałeś doniosłe prawa, burzyłeś odwieczne urządzenia, wypowiadałeś wojny — a dziś, stanąwszy na szczycie sławy i wpływu, nie zdołałbyś obronić przyjaciela? Ja tego pojąć nie mogę.
Perykles. Obwiniono go o zniewagę religii, o zaprzeczanie istnienia bogów...
Aspazya. Więc cóż z tego?
Perykles. Jeżeli mnie kiedykolwiek o to oskarżą, nie będę próbował usprawiedliwić się nawet przed tymi, których uszczęśliwiłem, i natychmiast kraj opuszczę. Z martwych, bezkształtnych brył marmuru Fidyasz wykuwa posągi, w których rzeźbi wszystkie znamiona piękna; ale każde to jego arcydzieło, pchnięte obcą ręką, obali się i zabije swego twórcę, pomimo że mu zawdzięcza byt. Podobnie czyni nieraz ze swymi obrońcami lud. Można z nim wyważyć ziemię, aby tylko nie spostrzegł, że przez to naruszy się jego niebo; można go podniecić przeciwko ludziom, aby tylko nie zauważył, że obraża bogów; będzie przelewał swą krew za najwznioślejsze idee, ale nie tknie najniedorzeczniejszego przesądu religijnego. W przekonaniach politycznych i społecznych podczas ostatnich lat pokruszyło się również mnóstwo starych wierzeń, na bankructwie arystokracyi ucierpiał także mitologiczny handel, którego spekulanci pewnie zaczęli uświadamiać ludowi, dokąd zaszedł i kto go do bezbożności prowadzi. Z tym gniewem tłumu igrać nie należy, spodziewam się wszakże, że Anaksagoras będzie jedynym kozłem ofiarnym.
Aspazya. I on by nim nie był, gdybyście podnosząc lud politycznie, podnosili go zarazem umysłowo. Posiadł on prawa, zdobył zamożność, ale pozostał ciemnym, niezdolnym was należycie zrozumieć, zawsze skłonnym do zwrócenia się przeciwko własnym mistrzom i dobroczyńcom.
Perykles. Ani na jedną chwilę Ateny nie złożyły w moje ręce władzy, która by mi pozwoliła w nich postęp przyspieszyć. Działałem wyłącznie mocą rad i starań, nie jako archont, nie jako członek areopagu, nie jako dostojnik państwa, ale jako pierwszy jego obywatel. Otóż zdawało mi się, że zrobiłem wszystko, czego siły prywatnego człowieka dokonać mogą. Tymczasem na schyłku życia, gdy już zacząłem marzyć o wdzięczności ziomków, a nie o nowych zasługach, wyrzuca mi niedołęstwo powiernica moich zamiarów, współuczestniczka moich prac, najukochańsza żona.
Aspazya. Peryklesie, chyba rozstanie z przyjacielem nastroiło cię tak niesprawiedliwie dla mnie. Czyż ja śmiałabym wymawiać niedołęstwo tobie, który przetworzyłeś połowę Grecyi a jej dziejom wytknąłeś inny kierunek? A niechże by mi wprzód język skamieniał jak koral! Ale skoro byłam wspólniczką twojej pracy, mam niejakie prawo wskazać jej niedostatek. Tak, drogi mężu, trzeba koniecznie lud oświecić, bo wszystko. co zbudowałeś na tej surowej masie, nie będzie trwałem.
Perykles. Wielkie to zadanie, a zająłbym się jego rozwiązaniem, gdybym miał twój wiek. Niestety, stoję o dwadzieścia lat od ciebie dalej i uczuwam już w piersi chłód starości.
Aspazya. Jesteś tylko długą walką i trudami zmęczony. Ale powoli odpoczniesz i zajmiesz się sprawą bezpłatnych szkół dla ludu.
Perykles. Jeśli ten obowiązek na mnie ciąży...
Aspazya. Dodałabym jeszcze drugi.
Perykles. Jaki?
Aspazya. Powinieneś postarać się o wygnanie z Aten wszystkich arystokratów, spiskujących przeciwko demokracyi.
Perykles. Gdybym nawet mógł to zrobić, wahałbym się.
Aspazya. A ja — nie. Obrywanie liści lub ścinanie łodyg nie wytępi szkodliwego zielska — trzeba je wydrzeć z ziemi aż do najdrobniejszych korzonków. Pomiędzy nami a oligarchią istnieje nietylko różnica przekonań, ale także różnica środków. My walczymy godziwie, nasi przeciwnicy nie gardzą żadną podłością. Te plewy musisz wywiać z Aten. Posunąłeś się tak daleko, że resztę drogi przejść zdołasz. A dopiero na jej końcu stoi twój cel. (wchodzi Traks).
Traks. Elpinika zostawiła niewolnicę u siebie i powiedziała, że w zamian kupi kilka córek pani i przyśle.
Perykles (surowo do Traksa). Ty jeszcze nie wiesz co tobie do pani mówić wolno?
Aspazya. Ja ci wyraźnie poleciłam, ażebyś niewolnicę przyprowadził napowrót.
Traks. Co miałem począć, kiedy ją służący Elpiniki natychmiast gdzieś schowali.
Perykles. Z oczów przegląda ci kłamstwo. Pamiętaj, jeśli się dowiem, że pomogłeś do zatrzymania tej dziewczyny, każę ci jej imię wypalić na czole. Za drzwi! (po odejściu Traksa). Kilkakrotnie już ostrzegano mnie, że to łotr.
Aspazya. Chciałam biedaczkę zbawić i może ją zgubiłam. Ale nie, przecież to niewolnica Teory, która ma prawo o nią się upomnieć. (wchodzi Eurypides}.
Eurypides. Anaksagoras w więzieniu?
Perykles. Nie.
Eurypides. Mówiono mi, że mu nie pozwolono nawet pochować syna. Przytułek wasz zamknięty a jego wychowanki mają przejść na własność państwa.
Aspazya. Kto tak rozporządził?
Eurypides Archont. Sam widziałem, jak je pod strażą do sądu odesłał.
Perykles. Hola! Perykles jeszcze żyje! (wychodzi).
Aspazya. Co się to dzieje?
Eurypides. Całe Ateny zdrętwiały w grobowej ciszy, w której krążą tylko stłumione szepty smutku, czy złości.
Aspazya. Z powodu procesu Anaksagorasa?
Eurypides. W grupach obywateli, rozrzuconych po mieście, obiegają półsłówka, zapowiadające większą burzę.
Aspazya. Perykles ją rozpędzi.
Eurypides. Gdzie Anaksagoras?
Aspazya. Bezpieczny. Ucieka do Azyi.
Eurypides. Chwała wam. Od godziny pierwszy raz lżej odetchnąłem. Ludzie mi z serca powypadali, niewielu w niem zostało a przed innymi on, czcigodny mój nauczyciel. Ateny już mnie przepoiły nudą i obrzydzeniem, nie mogę z niemi próchnieć i gnić. Dotąd opierałem się chęci opuszczenia ich na czas jakiś, dziś prześladowanie Anaksagorasa wypiera mnie z tego miasta. Odjadę i nie zatrzymam się aż tam, gdzie lepiej lub chociaż inaczej.
Aspazya. Zerwijmy się wszyscy jak stado przepiórek i odlećmy do cieplejszych krajów. Nie, Eurypidesie, to byłoby zbyt ptasie.
Eurypides. Wrosnąć można tylko w grunt ogrzany słońcem miłości, ale nie w ziębiony mrozami zdrady. Mnie żadna istota nie pokochała a wszystkie zdradziły.
Aspazya. I Diotima? Ona ci nawet nie obiecywała, że żyć będzie.
Eurypides. Ale jej niema — i znowu jestem samotny. Nie powiedz nigdy, że Eurypides słaby, kapryśny, bojaźliwy, a Perykles mocny, odważny i wytrwały, bo Eurypides nie miał przy sobie takiej kobiety, jaką Perykles ma w tobie. Człowiek wtedy walczy mężnie na polu publicznem, kiedy mu w domu czułe serce nagradza każdy ubytek sił. Gdyby mnie kochała Aspazya... pytałbym tylko ciągle, co jest w świecie do zdobycia i zdobywałbym.
Aspazya. Zawody rozbiły cię bardzo: jedź więc i wróć zahartowany. Twój wielki umysł nie powinien pękać pod uderzeniami życia.
Eurypides. Bądź zdrowa Aspazyo, jedyna kobieto, której nie przeklinałem. (wchodzi Protagoras).
Protagoras. Nie znajduję u was Fidyasza?
Aspazya. Nie.
Protagoras. Gdzie go znaleźć mogę?
Aspazya. Wkrótce tu przybędzie.
Protagoras. Skąd.
Aspazya. Sam ci powie.
Protagoras (z naciskiem). A jednak ty objaśnić mnie powinnaś — i to jak najprędzej.
Aspazya. Czy mu co grozi?
Protagoras. Gdzie on jest?
Aspazya. Odprowadził Anaksagorasa do portu.
Protagoras. Dziękuję. (odchodzi).
Aspazya (wstrzymując go). Protagorasie, czemu go szukasz?
Protagoras. Jego posąg bogini Ateny zachwiał się na Partenonie.
Aspazya. Nieprawda!
Protagoras. Ja mam więcej czasu do stracenia, niż on, więc pozostanę chwilkę, ażeby cię uspokoić. Ale ty Eurypidesie, biegnij do portu i jeśli spotkasz Fidyasza, poradź mu, ażeby siadł na pierwszy odpływający okręt, bo jest oskarżony.
Aspazya. Oskarżony? O co?
Eurypides. Idę. (wychodzi).
Protagoras (który szepnął parę słów do Eurypidesa). O to, że posąg źle ustawił.
Aspazya. I dlatego ma uciekać? Nie bałamuć mnie wykrętami. Fidyasza nie lubiłeś, jeśli więc go ostrzegasz, niezawodnie zawisło nad nim wielkie niebezpieczeństwo.
Protagoras. Czy osieł, ciągnąc wóz ze smołą, zatrzyma się przed mędrcem, przechodzącym mu drogę? Nie, wywróci go i przejedzie. Trzeba być ostrożnym. Od niebezpieczeństw nie odgradza nas żelazna krata, lecz sitowiowy płotek. Rak zgubiony w kolei uczęszczanego gościńca nie jest mniej pewnym życia, niż najznakomitszy człowiek, zabezpieczony wszystkiemi prawami. Więc i Fidyasz...
Aspazya. Dosyć. Za długo przygotowujesz mnie do wiadomości, która musi być potworną, skoro ją tak powoli odsłaniasz. Wolę ją usłyszeć odrazu. (ubiera się do wyjścia).
Protagoras. Dokąd idziesz? Zaczekaj — powiem ci. (po chwili wahania się). Fidyasza — kiedyś nie lubiłem, dziś pragnę go tylko — ocalić. (wchodzi Perykles).
Aspazya. Słyszałeś? Fidyasz oskarżony!
Perykles. Czy słyszałem? Zdaje mi się, że nagle wiatr przybiegł, chwycił odgłos tej potwarzy i roznosi go po całej naturze. Patrzałem w słońce, czy nie zamruży swego oka i nie uroni łzy na widok krzywdy wielkiego człowieka. Chyba jej nie dostrzegło. Jakim sposobem w maleńkiej Grecyi może się pomieścić tyle nikczemnych ludzi, a w ich ciasnych piersiach tyle nikczemności!
Aspazya. Peryklesie, ja jeszcze nic nie wiem.
Perykles. Menon, uczeń Fidyasza, namówiony przez arystokratów, oskarżył go o kradzież części złota, przeznaczonego na ozdobienie posągu Ateny, i o wyrzeźbienie mojej oraz swojej twarzy na jej puklerzu. Znowu obraza religii karana więzieniem lub śmiercią.
Aspazya. Ależ bogobojni rozbójnicy chcą nas wyrznąć świętymi nożami! Można przecie udowodnić niewinność Fidyasza.
Perykles. Jak? Należałoby zdjąć wszystko złoto z posągu i zważyć, na co ani przesądny lud, ani wrogie nam władze nie pozwolą. W płaskorzeźbie zaś puklerza Ateny, między wieloma figurkami łatwo odnaleźć podobieństwo do mojej i jego twarzy. Wyrok więc oprze się wyłącznie na zeznaniu Menona; polecono też uwięzić Fidyasza.
Aspazya. Nie. Ty tego nie dopuścisz!
Perykles. Ponieważ ja mógłbym siepaczów naprowadzić na ślad, więc wysłałem Sokratesa do portu, ażeby uprzedził Fidyasza.
Protagoras. Pospieszył tam również Eurypides.
Perykles. Mimo to nie jestem dość pewny. Biegnij i ty, Protagorasie, najmniej wzbudzisz podejrzenia a najroztropniej poradzisz.
Protagoras. Czy nie za późno? (wychodzi).
Aspazya. Jeśli nie wszyscy trzej, to jeden powinien go spotkać.
Perykles. Jakieś przekleństwo zbłąkałoby ich kroki, gdyby się z nim minęli.
Aspazya. Trudno przypuścić.
Perykles. Chyba Fidyasz dla bezpieczeństwa Anaksagorasa wybrał boczną drogę.
Aspazya. Może pozostał z nim.
Perykles. Byłoby to najlepsze, bo zaraz by odpłynął.
Aspazya. Ach, czemuż ich nogi tak szybko jak myśl moja nie przebiegają tej przestrzeni!
Perykles. Oni go zwrócą niewątpliwie.
Aspazya. Gdyby noc chciała się pospieszyć i skryć Fidyasza, a oślepić jego prześladowców! Niestety, jeszcze nie rozpostarła pierwszych swoich cieniów. Peryklesie, on nie ujdzie!
Perykles. Dlaczego?
Aspazya. Nerwy drżą mi obawą, jak targane struny: one przeczuwają nieszczęście.
Perykles. Jesteś wzburzona. Zapanuj nad sobą, kochanko; zobaczysz, dzień dzisiejszy dobrze się skończy, a jutro rozpoczniemy odwet.
Aspazya. Wierzę, że przyjaciół naszych pomścisz. Ta nadzieja łagodzi mi strapienie.
Perykles. Kazałbym ociosać z siebie bal do mostu, gdybym nie zdołał ukarać arystokratów za tę podwójną podłość. Niech oni mnie zdruzgoczą — bo inaczej ja ich wymiotę!
Aspazya. Co za straszna męczarnia czekać w niepokoju! Prawie jestem pewna, że Fidyasz ocali się, a jednak doznaję uczuć spłoszonej sarny, która słyszy świst przelatujących koło niej strzał. (wchodzi Fidyasz).
Aspazya. Fidyasz?! Uciekaj!
Perykles. Skąd tak prędko? Nie spotkałeś Sokratesa, Eurypidesa, Protagorasa?
Fidyasz. Nie, ale spotkałem poczciwego chłopca, Alcybiadesa, który nas zawiózł do portu a gdy Anaksagorasa umieściłem na okręcie, odwiózł mnie tutaj.
Perykles. Pokazać się już na mieście nie możesz, jesteś oskarżony, ścigany, musisz skryć się w naszym domu...
Traks (wchodzi). Straż sądowa przybyła i prosi, ażeby do niej wyszedł obywatel Fidyasz.
Perykles. Kto jej powiedział, że on tu jest? Ty, wilczy synu!
Traks. Nie ja. (oddala się).
Aspazya (do siebie). Mają go już w swych szponach i nie puszczą.
Fidyasz. Kto mnie oskarżył?
Perykles. Menon, o przywłaszczenie części złota z posągu Ateny i o wyrzeźbienie naszych twarzy na jej puklerzu.
Fidyasz. Menon, mój uczeń! Ja — złodziej? Ja okradłem własne moje dzieło? Peryklesie zaklinam cię długą przyjaźnią naszą, weź młot, wejdź na Partenon, rozbij boginię, zbierz złoto i rzuć oszczercom, niech przeważą i zobaczą, czy w niem jednej grudki braknie. Ateno, czyż ja cię stworzyłem na moją hańbę!
Perykles. Pójdę z tobą, może ci pozwolą odpowiadać z wolnej stopy za poręczeniem lub kaucyą.
Aspazya (podając rękę Fidyaszowi). A zaraz przyjdź do nas.
Fidyasz. Aspazyo, słyszysz, ja — złodziej! (wychodzi z Peryklesem).
Sokrates (zbliżywszy się do zamyślonej Aspazyi). Bądź pozdrowiona, Aspazyo.
Aspazya. Fidyasz aresztowany.
Sokrates (strwożony). Podobno jechał z Alcybiadesem.
Aspazya. Złapano go w naszym domu.
Sokrates. Czyjaż to mocna ręka tak tępi geniusz i cnotę? Od lat wielu nawykliśmy do przekonania, że nic w Atenach nie staje się bez woli Peryklesa, a tu nagle robią obławę na jego przyjaciół.
Aspazya. Wyprzej się nas, Sokratesie, bo możesz wpaść w te same sieci.
Sokrates. Zasłużyłem na taką radę? Oj, Aspazyo, więcej ty może lękasz się ospy, niż ja śmierci. Nie chciałbym tylko umrzeć za to, czego nie zrobiłem. Anaksagorasa też nie żałuję, bo cierpi za swoją naukę. Nieszczęśliwszym jest Fidyasz.
Aspazya. Tak. Historya zatai chyba ze wstydu przed potomnością jego karę.
Sokrates. Będzie ona miała do opowiedzenia tyle zbrodni, że chcąc je taić, musiałaby zupełnie zamilczeć o życiu ludzkości. Jednakże nie wymawiajmy jeszcze ostatniego słowa, dopóki proces Fidyasza nierozstrzygnięty. Oskarżenie go jest robotą głupich, a uniewinnienie obowiązkiem mądrych.
Aspazya. O złych zapominasz.
Sokrates. To są właśnie nierozumni. Gdyby człowiek znał dokładnie wartość i następstwa swoich czynów, nie popełniłby żadnej niegodziwości.
Aspazya. Słyszałam od ciebie tę teoryę nieraz, ale obecnie najmniej pogodzić się z nią mogę. Są ludzie źli a rozumni, są przez naturę stworzeni na zgubę innych, są przez warunki życia przygotowani do krzywdzenia bliźnich — tacy właśnie nam szkodzą, tacy nas oskarżają przed opinią i sądami. Zresztą nie badam dalej, kto z nas się myli, bo obecnie to jedno wiem dobrze, że mnie serce boli, i jedno mam pragnienie — władzy, potężnej, nieograniczonej. Pozwoliłabym sobie ująć tyle dni z życia, na ile by mi ją dano. A użyłabym tego miecza sprawiedliwie. Dotąd miałam rozmaite życzenia: chciałam być piękną, rozumną, uczoną, chciałam umieć grać, śpiewać, rysować, teraz oddałabym wszystko, co osiągnęłam, za krótkie nad ludźmi panowanie. Każdy człowiek ma taką chwilę, w której nietylko pragnie, ale powinien być władcą.
Sokrates. Byłby zwykle bardzo niebezpiecznym.
Aspazya. Nie przekonywaj mnie, Sokratesie, bo zmarnujesz słowa. Taką dziś w sobie czuję sprawiedliwość, że mogłabym rządzić ziemią i niebem. (wchodzi Sofokles).
Sofokles. Czy prawda, że Anaksagoras uciekł, a Fidyasz schwytany?
Aspazya. Nikt nie uwierzyłby temu wczoraj, na co my dziś patrzeć musimy.
Sofokles. Co to jest? Czy w łonie Aten pękł jakiś wrzód, którego nie zauważyliśmy?
Aspazya. Niedostatecznie wycięty, odnowił się wtedy, gdy sądziliśmy, że naród z niego wyzdrowiał.
Sofokles. Może jednak niezależne od siebie przypadki tak fatalnie się zbiegły.
Sokrates. I takiego przypuszczenia wyłączać nie należy.
Aspazya. Nie zastanawia was to wcale, że owe przypadki zdarzyły się w czasie największej powagi Peryklesa i dotknęły najbliższych jego przyjaciół? O, niechby już co prędzej jakieś światło rozjaśniło tę straszną ciemność!
Sofokles. Perykles zapewne je nam przyniesie.
Aspazya. Jeden poszedł na wygnanie z rozpaczą po synu, drugi do więzienia z niesławą. Władzy! władzy! Naiwni, sądziliśmy, że ją zastąpi rozum, uczciwość, zasługi! Więcej ludzi klęka przed batem, niż przed genialnem dziełem. Jeśli syn Anaksagorasa miał mu wyrównać, lepiej, że umarł. Spalono go już?
Sofokles. Tak.
Aspazya. Urnę z popiołami poślemy ojcu — prosił o to. Gdzie Teora i Leja?
Sofokles. Zostały przy chorej żonie Anaksagorasa.
Aspazya. Teora nie wie o aresztowaniu Fidyasza?
Sofokles. Nie.
Aspazya. Kryła przed nim swoje uczucie. Nieszczęście wydobędzie z niej tę miłość. (wchodzi Protagoras).
Aspazya. Fidyasz uratował Anaksagorasa a sam wpadł w pętlicę.
Protagoras. Słyszałem — widziałem tłum poczciwego ludku, który stanął pod Partenonem i gapi się na Atenę, rozprawiając, czy ona ma na sobie tyle złota, ile mieć powinna. Mistrz, który mu boginię stworzył, powoli zamienia się w jego oczach na krawca, który, szyjąc jej suknię, kawał kosztownej materyi ukradł. Eurypides jest pewnym, że lud nie pozwoli tknąć swego ulubieńca, a przyjrzawszy się temu widokowi, kazał cię jeszcze raz pożegnać Aspazyo i wyjechał.
Sokrates. Może Fidyasz dotąd wolny. (wchodzi Perykles).
Aspazya. Sam wracasz?
Perykles. Mówić niepodobna, kląć trzeba. Fidyasz uwięziony.
Aspazya. Nie przyjęto ani zastawu pieniężnego, ani poręczenia?
Perykles. Nie.
Aspazya. Więc ostrzą topór? Nic już nie znaczysz w Atenach, Peryklesie, kiedy ci odmówiono nawet takiego ustępstwa, jakie czynią dla zwykłego rabusia, który złożył kaucyę lub uzyskał opiekę trzech obywateli.
Perykles. Przeciwnicy nasi mają za sobą prawo, którego przecież zawiesić nie mogę i któremu sąd posłusznym być musi.
Aspazya. Wszakże prawo dozwala przed wyrokiem pozostawiać oskarżonych na swobodzie — a jednak Fidyasza nie uwolniono.
Sokrates. Zapewne chciano zapobiedz, ażeby nie uciekł, jak Anaksagoras.
Protagoras. To jedno, a powtóre ze zmianą ustaw nie zmienili się wszyscy ich wykonawcy: między archontami, w areopagu i na innych urzędach pozostało wielu czcicieli przeszłości i wrogów Peryklesa którzy go drażnią, bo dawno jego siły nie uczuli.
Sofokles. A złość zasypia tylko w strachu.
Aspazya. Zatem przyjaciołom naszym nic nie pomożemy?
Perykles. Nie żądaj, kochana Aspazyo, ażebym działał prędzej, niż ustawa kraju pozwala. Bądź pewną, że dla ocalenia ich poświęcę cały wpływ, jakim rozporządzam. Przedtem wszakże muszę zbadać, czy te zamachy są od siebie niezależne i rzeczywiście tylko przeciw Anaksagorasowi i Fidyaszowi wymierzone, czy też pozostają w tajemnym między sobą związku i sięgają dalej. Dlatego proszę was o szczere powiedzenie mi: czy nie zauważyliście w kołach możnowładczych jakiegoś ruchu, czy nie przebiegła koło waszych uszu wieść o jakiejś ich zmowie lub zamiarach?... Nie zakrywajcie przede mną niebezpieczeństwa, bo lękam się tego jedynie, którego nie znam.
Sofokles. Plotki oblatują miasto ciągle, ale kto prędko jedzie, za tym psy zawsze najmocniej ujadają. O poważnym ruchu śród arystokratów nie słyszałem.
Aspazya. Jakie plotki?
Sofokles. Niezliczone: że Perykles przeniósł z Delos do Aten skarb państw sprzymierzonych, ażeby z niego swobodnie czerpać; że jak Temistokles porozumiewa się z królem perskim — i tym podobne. Jeżeli zaś mam już niczego nie przemilczać, to dodam jeszcze — przeprosiwszy Aspazyę — że Tucydydes zagadnął mnie raz: ile Perykles zarobił na młodych kobietach, które wziął z sobą do Samos i sprzedawał dowódcom oddziałów? Naturalnie odpowiedziałem mu, że jako uczestnik tej wyprawy umiem ocenić, ile warta taka nędzna potwarz.
Perykles. Cóż to miały być za kobiety?
Sofokles. Chcesz znać całe łotrostwo? Wychowanki Aspazyi.
Aspazya. Plugawiec!
Sofokles. Takie paskudztwa trzeba wyrzucać nawet z pamięci.
Sokrates. I ja spotkałem wielu woniejących przeciw wam swoją duszącą głupotą, ale ten olejek ulatniał się zawsze i nie jest szkodliwy.
Protagoras. Wiem dokładnie, że u Kaliasa i Tucydydesa odbywają się narady arystokratów. Wczoraj syn twój, Peryklesie, mijając mnie na ulicy, stanął i chciał mi widocznie coś powiedzieć, ale wybąknął tylko: »niech mój ojciec strzeże się Hermiposa«. Próbowałem coś więcej z niego wydobyć, zanadto wszakże był...
Perykles. Pijany. Majaczył...
Aspazya. Zapewne Hermipos napisał komedyę.
Sofokles. Jest to jedyna zuchwałość, jaką on może popełnić.
Perykles. A więc coś przeciwko nam się lęże! Na dziś tyle mi wystarcza — wkrótce zajrzę głębiej w możnowładcze legowiska. Mam przeczucie, że w moim domu jest zdrajca, który zagrożony szubienicą prędko mnie na tropy wprowadzi. (woła). Traks! Protagorasie, nie myliłeś się, żeś go widział u Elpiniki: drugi raz zoczył go wychodzącego stamtąd Fidyasz. (woła) Traks!
Niewolnica (wchodzi). Służę.
Perykles. Traksa niema?
Niewolnica. Zabrał swoje rzeczy i gdzieś uciekł.
Perykles. A... Domysł mój zatem był słuszny. (Niewolnica odchodzi). Walna bitwa musi być bliską, skoro szpieg zniknął. I owszem, przyjmę ją, bo już w piersi mojej zebrało się dość oburzenia. Ty nieco odpocznij, kochana Aspazyo, po dzisiejszych ciosach, my pójdziemy na miasto i zwołamy wiec naszego stronnictwa.
Aspazya. Jeśli inaczej nie zdołasz obronić Fidyasza, zrób to, czego żądał — rozbij posąg Ateny.
Perykles. Mam nadzieję, że nie będzie potrzeba uciekać się do tak gwałtownego środka. (całuje ją). Miej tu weselsze myśli. (wchodzi Metronomos).
Perykles. Z czemże to tak bez pytania wpadasz szanowny mężu?
Metronomos. Z tem pismem areopagu. (czyta). »Wskutek skargi używającego pełni praw obywatela Hermiposa, areopag uwiadamia obywatela Peryklesa, że uznana przez niego za żonę, cudzoziemka Aspazya z Miletu obwiniona jest: 1) o bezbożność, ujawnioną nieuczęszczaniem do świątyń, zrywaniem oliwek w gaju Ateny, bluźnierczem tłomaczeniem mitów i rozmowami niereligijnemi w przedmiocie ciał niebieskich; 2) o rozpustę i szerzenie niemoralności wśród młodych dziewcząt, wolnych i niewolnic, które kształciła w sztuce rozwiązłej miłości. Przestępstwa te karane są śmiercią i wymagają natychmiastowego uwięzienia winnych. Areopag wszakże, pokładając szczególne zaufanie w zasłużonym krajowi mężu, dozwala Aspazyi pozostać swobodną aż do wyroku, jeśli Perykles wraz z dwoma obywatelami poręczy jej stawiennictwo przed tym najwyższym trybunałem Aten i złoży dziesięć talentów zastawu w ciągu doby«. (Chwila ogólnego milczenia).
Perykles. Zabić chcą koło mnie wszystkich, których kocham?... I ją? (zapalając się). I ją? Aspazyę? (do Metronomosa). Areopag, ta zapadła w ziemię szopa dla zbutwiałych szychów, to schronisko dla dogorywających dziadów, areopag, który tylko mojej wspaniałomyślności zawdzięcza swój byt, śmie moją żonę na zasadzie potwarzy łajdaka pociągnąć przed swój sąd? Powiedz mu, że on nie jest wcale najwyższym trybunałem Aten, lecz nadzorcą obyczajów, że nie ma władzy nikogo sądzić, bo ja mu ją odebrałem i oddałem ludowi, że tę niecną sprawę rozstrzygną przysięgli.
Metronomos. Zwierzchności mojej tego powtórzyć nie mogę, a mam polecenie od niej zatrzymać straż przed twoim domem, dopóki poręczenia i pieniądze nie będą złożone.
Perykles. A więc sam to areopagowi oświadczę i żądane zabezpieczenie dam. Ty obywatelu, wróć tymczasem do swojej straży. (Metronomos wychodzi). Zrzucę z siebie starość, w gniewie się odmłodzę i tym trupom dowiodę, że mój grób jeszcze nie otwarty. (do Protagorasa i Sofoklesa). Podpiszecie ze mną poręczenie?
Sofokles. Najchętniej.
Protagoras. I owszem.
Perykles. Wstąpimy tylko do mojego rządcy po pieniądze. Szczególne zaufanie pokładają we mnie i żądają dziesięciu talentów — szubrawcy! Sokratesie zostań tu... Aspazyo droga, zdepcz tę ohydę, nie upadaj pod nią. (całuje ją).
Aspazya. Idź. (Perykles, Sofokles, Prosagoras wychodzą).
Aspazya (zadumana). Zasłużyłam na śmierć, bo nie wierzyłam w bogów, nie uczęszczałam do świątyń, bluźnierczo tłomaczyłam mity, rozprawiałam z filozofami o ciałach niebieskich, o powstaniu świata, o siłach przyrody — myślałam, więc grzeszyłam. Mój duch niewieści, zamiast być dymem ognia męskiego, sam płonął... Czemuż bogowie, jeśli są, nie wszczepiają wiary w każdego człowieka? Alboż ja odmawiałam im bytu przez złość lub upor? Nie uznawał ich mój rozum. Tak, zasłużyłam na śmierć. (w uniesieniu), ale ja, Sokratesie, nie wiodłam na złą drogę dziewcząt ateńskich.
Sokrates. Wiem o tem, Aspazyo.
Aspazya. Za kogo oni mnie uważają? Czy rzeczywiście nie widzą ani mojej czystości, ani dumy? Czy ja zdaleka wyglądam na rozpustnicę? Powiedz szczerze Sokratesie!
Sokrates. Tylko cię szanowałem, czciłem, uwielbiałem, a gdyby mi wolno było — kochałbym.
Aspazya. Hermipos zatem kłamie? Jeden tedy mizerny oszczerca ma władzę ściągnąć człowieka z największej wysokości moralnej i zelżonego postawić przed sądem tłumu? To znaczy, że panem świata jest łotr, a uczciwi jego poddanymi. Ja nie mogę nic ci złego zrobić, Sokratesie, bo mi sumienie nie pozwala; ale najwyklejszy niegodziwiec może cię oskarżyć o zabójstwo, o kradzież, o wszelkie zbrodnie, i ty musisz cierpieć, gryźć hańbę lub zginąć. Jeśli Perykles nie zdoła mnie obronić, muszę umrzeć, opuścić męża i dzieci, które uwierzą kiedyś, że matka ich była ladacznicą —
bo tak chce Hermipos! Nie, dzieci kochane, ja w waszych młodych sercach tak głęboko wyryję moją krzywdę, że jej wszystkie złośliwe jady nie wyżrą!
Sokrates. Kilku przewrotnych ludzi zasłoniło ci Aspazyo, całe Ateny, z których sprawiedliwości jeszcze nie wygnano. Naród, we wszystkiem tak wielki, z pewnością nie będzie względem ciebie małym. Bóg by mu nie przebaczył.
Aspazya. Ha, ha, ha! Na stopniach tronu Zeusa istotnie siedzi bogini Dike, która swemu ojcu donosi o każdem pogwałceniu prawa; on natychmiast porywa piorun i uderza winnych — ale w bajce, gdyż w życiu nie jest wcale mściwym i kryje się przed nieszczęśliwymi. Od tego widma nie oczekuję żadnej pomocy, zarówno jak od jego wyznawców. Ze szpon gwałtu i niesławy ocali mnie własna ręka sztyletem uzbrojona.
Sokrates. Aspazyo, co mówisz?
Aspazya. Że życia mojego nie przetnie żaden uprawniony zbój. Nie byłam niczyją niewolnicą i jako niewolnica sądu nie umrę. Jeśli mnie zechcą usunąć ze świata, to zejdę sama — dumna i niepokalana, a tak pełna wzgardy dla tej ziemi, jak gwiazda, która na nią nigdy nie spadła.
Sokrates. Przedwczesne postanowienie.
Aspazya (gorączkowo). Czy ja was uczyłam występku? Czy przeze mnie jesteście gorsze? Czy z ust moich spadł w dusze wasze jeden oddech zatruty?
Leja. Skąd te pytania?
Teora. Co się z tobą stało?
Filezya. Aspazyo, tyś chora.
Aspazya. Chora? Nie — na śmierć skazana.
Teora, Leja Filezya. Przez kogo?!
Aspazya. Nie lękajcie się — mam niepokonanego obrońcę. (wyjmuje z szafy sztylet i przyciska do piersi). Zacny dobroczyńco zrozpaczonych, mścicielu krzywd bezkarnych, najłaskawszy sędzio opuszczonych przez ludzi i prawo — ty mnie zbawisz!
Leja. Nie trzymajże nas w strasznej niepewności!
Aspazya. Jest to najdroższy dar, jaki otrzymałam od Peryklesa. Przyjaciółki kochane, jeśli umrę, wychowacie moje dzieci? (wchodzi Perykles, Aspazya chowa sztylet za tunikę).
Perykles. Sprawa będzie rozstrzygana przez przysięgłych za dni siedem. Do tego czasu jesteś wolna i możesz tajemnie z Aten wyjechać.
Aspazya. Wszyscy pierzchniemy jak stado gołębi przed krogulcem? Nie, Peryklesie, zwłaszcza że oprócz ciebie poręczyli za mną Sofokles i Protagoras. Na nich odpowiedzialności mojej zwalać nie mogę i nawet prześladowców moich nie oszukam.
Perykles (siada zakrywszy twarz rękami).
Aspazya (całując go). Wycałuję te pierwsze łzy, jakie z oczu twoich spłynęły, ale — zostanę. Peryklesie, mężu mój, wielki synu Grecyi, nie zginaj się, nie łam.. spojrz na mnie, jak jestem — spokojna.