Błękitno-purpurowy Matuzalem/Część czwarta/3
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Błękitno-purpurowy Matuzalem |
Podtytuł | Powieść chińska |
Część | czwarta |
Rozdział | Poszukiwanie skarbów oraz Hoei-hoei |
Wydawca | Spółka Wydawnicza Orient R. D. Z. East |
Data wyd. | 1927 |
Druk | Zakł. Druk. „Bristol” |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Der blaurote Methusalem |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cała część czwarta Cały tekst |
Indeks stron |
Dobrze, że przybywacie. Nie będziemy tracić czasu — rzekł Matuzalem. — Oto jest plan naszego chińskiego przyjaciela, jak widzę, bardzo dokładnie wyrysowany. Znakiem zasadniczym jest wielkie przeszło tysiąc-letnia drzewo salisburya andiantifolia, którego konar składa się właściwie z pięciu zrośniętych drzew. Oto widzicie je przed sobą — to potężne drzewo o obwodzie dziesięciometrowym. Oznaczone są także dwa inne drzewa, mianowicie timu, dokoła którego owija się roślina lo, oraz dziki sang. W kierunku tych drzew, a więc w zachodnim, trzeba przejść czterdzieści kroków, aby znaleźć się w hoei-hoei-keu, gdzie ma stać poszukiwana przez nas ruina. Od niej zaś powinniśmy iść po prostej linji ku dolinie, aby znaleźć lao-hoei-hoei-miao, meczet mahometański, który stanowi cel naszej wycieczki.
Kierując się według tego planu, dotarli do starego dziwacznego muru, zasłoniętego gęstym żywopłotem krzewów i wysokich traw. Zakreślał okrąg o średnicy niespełna dwumetrowej. Dach, którego można było dosięgnąć ręką, był sklepiony okrągło, wbrew zaleceniom chińskiego stylu, a wejście było tak niskie, że trzeba było się schylać przy wchodzeniu. Cały budynek miał półkulistą formę na podobieństwo chat Kafrów i Hotentotów. Nie mógł to być w żadnym razie meczet, czyli, jak Chińczycy go zowią, li-pai-sse.
— Jesteśmy na miejscu — orzekł Matuzalem. — Przedewszystkiem poszukamy tsza-dse, zakopanego przez Ye-Kin-Li.
Tsza-dse to ostry długi nóż. Ye-Kin-Li wydrążył był nim kryjówkę, w której ukrył swoje skarby. Potem zakopał narzędzia w odległości dziesięciu kroków, nawprost drzewa, pod korzeniami rośliny leu.
Po chwili Degenfeld znalazł się w posiadaniu zakopanego noża. Był jeszcze bardzo ostry, aczkolwiek zardzewiały.
Obaj jego przyjaciele przyglądali się w skupianiu. Ryszard zapytał:
— A gdzie leży skarb?
— Tam w budynku. Przypuszczam, że był to grobowiec jakiegoś pobożnego muzułmanina, czyli t. zw. marabu, gdyż Ye-Kin-Li, szukając miejsca dla skarbów, wykopał jakieś kości i wrzucił je do wody. W tej miejscowości wielu jest wyznawców Islamu, a było ich dawniej jeszcze więcej. Chodźcie za mną do mauzoleum.
Weszli. Głową omal nie sięgali sufitu. Podłoga była wyłożona szlifowanemi kamieniami. Matuzalem spojrzał na swój plan, poczem rzekł:
— Trzeba usunąć sześć kamieni, tworzących prostokąt. Zobaczymy, czy skarb jest jeszcze na miejscu, o czem zresztą nie wątpię.
Dosyć trudno było usunąć spojone kamienie. Poradziwszy sobie z niemi, Matuzalem wziął się do rozkopania ziemi.
Wszyscy trzej czuli się jak istni poszukiwacze zakopanych skarbów. Byli bardzo podnieceni. Oczekiwanie gorączkowe wzmagało się z każdą chwilą. Wreszcie, wreszcie ujrzano dwa worki skórzane, z wierzchu polakierowane. Lak zachował je w dobrym stanie.
Matuzalem nie bez wysiłku wyciągnął jeden z tych worków i otworzył go. Olśnił go blask złotych baryłek i sztab. Wszystkie były zaopatrzone w rządowe pieczęcie na świadectwo szczerości złota.
— Bogu niech będą dzięki! — rzekł Degenfeld, odetchnąwszy głęboko. Szczęśliwie wykonaliśmy tę część naszego zadania.
— To mnie niezmiernie cieszy! — dodał Ryszard. — Ye-Kin-Li operuje niedostatecznym kapitałem. Złoto bardzo mu się przyda.
— Przypuszczam — odezwał się Godfryd. — Mnieby się też przydało. Kazałbym pozłocić obój, a nawet siebie samego. Cóż! Przejdę przez życie bez pozłoty. Bywają większe nieszczęścia. Czy zabierzemy ze sobą te worki do gospody?
— Nie — odrzekł Matuzalem. — Zostawimy je tutaj.
— Zostawimy tutaj? Jak pan to rozumie?
— Nie możemy inaczej postąpić. Przekonaliśmy się, że sztaby są na miejscu. Chwilowo to wystarczy. Nie możemy przecież wlec ich ze sobą, nie wiemy bowiem, jakie przeciwności losu jeszcze nas oczekują. Zakopiemy je znowu i postaramy się w drodze powrotnej przejechać tędy.
Nie można mu było odmówić słuszności. Przywrócono wszystko do poprzedniego wyglądu, nie zostawiając śladu swej tajemnej działalności.
Zakopano także nóż Ye-Kin-Li w miejscu, w którem poprzednio był leżał. Matuzalem nie ukończył jeszcze tej roboty, gdy w zagajniku rozległ się rozkazujący głos:
— Ta kik hia! — Powalcie ich!
W tej samej chwili napadło na nich dziesięciu ludzi. Uzbrojenie ich nie było zbyt groźne: stare szable, jeszcze starsze flinty, piki i jedna maczuga.
Matuzalem zerwał się z błyskawiczną szybkością. Uchwycił za ręce swych towarzyszy i pociągnął ich, aby zyskać dystans i znaleźć się za drzewem. Wyciągnął wlot dwa rewolwery i skierował na napastników. To samo Ryszard i Godfryd. Chińczycy byli oszołomieni i zatrzymali się na miejscu. Jeden z nich przyłożył karabin, wszakże Matuzalem ostrzegł go:
— Precz z flintą, bo kula moja trafi cię prędzej, niż twoja zdąży opuścić lufę! Cośmy wam złego wyrządzili, że na nas dybiecie?
Napastnik, który wydawał się przywódcą bandy, nie ufał swej broni; opuścił lufę i odparł posępnie:
— Zbezcześciliście nasze ma-la-bu! Czegoście tu szukali? Miał więc słuszność Matuzalem: budynek był istotnie marabu, grobowcem pobożnego muzułmanina.
— Czy jesteście hoei-hoei? — zapytał student.
— Tak.
— Nie powinniście nas zatem traktować wrogo. Szanujemy waszą wiarę i nie chcemy jej obrażać.
— A jednak kopaliście w świętej zlemi!
— Nie poto, aby was obrażać. Udaliśmy się do lasu szukać roślin zgodnie z przepisami yithung[1]. Zobaczyliśmy w tem miejscu rękojeść tego oto noża, sterczącego w ziemi. Obejrzeliśmy go i zamierzaliśmy napowrót wetknąć w tem samem miejscu, gdyście się zjawili. Powiedz, czyśmy zgrzeszyli?
— Pokaż nóż!
Obejrzał go dokładnie, zbadał miejsce rozkopane, poczem rzekł:
— To jest tsza-dse, zapewne schowane tu przez jakiegoś robotnika. Sądziłem, że szukacie pao-ngan, skarbu zakopanego. Budda-min są głupimi ludźmi i nie szanują naszych wierzeń i świętych miejsc.
— Nie jesteśmy buddystami.
— Nie? Kimże jesteście?
— Jesteśmy tien-szu-kiao-min, zwolennikami religji Pana Niebios.
— Jeśli to prawda, tośmy przyjaciele. Zarówno my jak i Chrześcijanie czcimy prawdziwego Boga, którego prorokami są Mahomet i I-sus. Sądząc z waszej religji i z waszych odzieży, przybywacie z dalekiego kraju. Czy macie przy sobie paszport?
— Tak. Posiadam wielki, szczególny kuan wielkiego władcy.
Było to wynurzenie wysoce nierozsądne.
— Oszukałeś mnie, — rzekł zmienionym tonem muzułmanin — tego rodzaju kuan może posiadać jedynie Chińczyk. Zbadam to dokładnie, a teraz musicie iść za mną.
— Jako więźniowie?
— Tak. Opór wyjdzie wam tylko na złe. Spójrzcie wgórę, na most!
Dopiero teraz spostrzegli na górze pięćdziesięciu jeźdźców, którzy trzymali za cugle rumaki swych towarzyszów. Mimo to Degenfeld odparł:
— Wcale się was nie lękamy. W tym drobnym orężu mamy tyle kul, że będziemy mogli was wszystkich zakatrupić. Ale ponieważ mówiliśmy prawdę, więc nie boimy się was bynajmniej. Pójdziemy z wami.
— Chodźcie z nami. A nie próbujcie umknąć!
Skierował się ku mostowi i podniesioną ręką dał znak, poczem jego jeźdźcy puścili się w drogę. Jeńców umieszczono pośrodku. Wkrótce wjechano na górę; skroś drzew można było dojrzeć gospodę przy drodze. Kilku żołnierzy stało przed domem. Zobaczywszy oddział, zaczęli uciekać, krzycząc:
— Kuei-tse lai! Kuei-tse lai! Suk tsz-kiü nimen! — Kuei-tse przybywają! Kuei-tse przybywają! Uciekajmy czem prędzej!
Wkrótce ukazało się więcej ludzi Pobiegli ku koniom. W następnej chwili umknęli w galopie i to w kierunku, skąd przybyli.
— Nasi obrońcy drapnęli — skonstatował Godfryd. — Kto wie, czy ich jeszcze w tem życiu zobaczymy!
— Wątpię — rzekł Degenfeld. — Szczęście, że nie zabrali ze sobą naszych zwierząt!
— Nie starczyło im czasu. Życzę im zdrowia i długiego żywota!
Większość mahometańskich jeźdźców rzuciła się za żołnierzami. Reszta zatrzymała się na drodze w oczekiwaniu wodza. Między nimi znajdował się starszy mężczyzna, którego ocalił Degenfeld. Poznawszy swego wybawcę, puścił konia naprzód i rzekł:
— Czy ci trzej panowie są w niewoli? To moi dobroczyńcy! Ocalili mi życie.
— To ci właśnie? Allah z nimi! Należy tylko zbadać, czy istotnie są chrześcijanami, w co zresztą nie wierzę, albowiem posiadają kuan cesarski.
Tymczasem Turnerstick, mijnheer i obaj bracia wyszli z domu.
— Co to znaczy? — zawołał przerażony kapitan, ujrzawszy studenta.
— Wzięto nas w niewolę — brzmiała odpowiedź.
— Uwolnimy was!
— O nie. Wnet się nieporozumienie wyjaśni. Chodźże pan z nami!
Udano się do izby. Nie widać było nigdzie gospodarza. Ulotnił się w obawie przed „synami diabła“. Uratowany przez Matuzalema muzułmanin zdał relację ze swej przygody. Wódz słuchał go z uwagą. Zmierzył jeńców od stóp do głów, poczem rzekł:
— Z jakiego kraju przybyliście?
— Z kraju Tao-tse-kue — odparł Degenfeld.
— Czy to prawda? Znam pewnego Tao-tse-kue, bardzo bogatego i życzliwie dla nas usposobionego. Nieraz ratował naszych prześladowanych braci od nędzy i śmierci.
— Jak się nazywa?
— Tu nazywają go Szi[2], w ojczyźnie swej nazywał się Sei-tei-nei.
— Posiadacz ho-tsingu[3]?
— Niejednego. Czy znasz?
— Tak. Ten oto mój towarzysz jest jego pracownikiem, a ten drugi jest bratankiem Sei-tei-nei.
— To się zgadza. Wiem, że Sei-tei-nei nie ma syna i że chciał sprowadzić do siebie swego bratanka. Jedziecie zatem do Ho-tsing-ting?
— Tak.
— Uwierzylibyśmy wszystkiemu, gdyby nie kuan. Cesarz jest naszym gnębicielem, i każdy kogo on miłuje, jest naszym wrogiem.
— Być może, nie wyraziłem się dosyć dokładnie, ponieważ słabo władam chińskim językiem. Chciałem powiedzieć, że mam kuan króla, a nie cesarza. Otóż i on.
Zamiast cesarskiego, podał kuan króla żebraków. Muzułmanin zawołał z najwyższem zdumieniem:
— T’eu-kuan! T’eu jest naszym najlepszym przyjacielem i obrońcą. Paszport jego znajduje śród nas największe poszanowanie. Lecz — — — skłonił się głęboko — skoro stary pan posiada kuan t’eua, musisz być nader znakomitym człowiekiem Uważaj nas za swoich niewolników i rozkazuj nam, co mamy czynić. Czy mamy panu wskazać drogę stąd do Ho-tsing-ting?
— Dziękuję bardzo. Mój towarzysz Liang-ssi zna dobrze tę okolicę
— A więc pozwól nam jechać swoją drogą!
— Jedźcie z Bogiem!
— Wyruszymy za parę chwil. Wybaczcie mi, że mimowoli naraziłem was na przykrość. Ponieważ eskortujący was żołnierze zbiegli, więc pojedzie z wami nasz brat, któremu uratowaliście życie. Jego obecność może się wam bardziej przydać, niż cały oddział cesarskich żołnierzy, o ile natkniecie się na naszych braci.
Niebawem muzułmanie odjechali. To też zjawił się gospodarz, któremu polecono przynieść wrzątek; poczem podróżni zasiedli do wieczerzy.
Student wypytywał muzułmanina o stosunki miejscowe i jego osobiste. Człowiek ten był wyznawcą Konfucjusza i dopiero niedawno, z zemsty za gnębienie jego krewnych, przystał do hoei-hoei. Pochodził z prowincji Kwéi-tszou; zmuszony był wywędrować do Hu-nan. Niedawno znów wrócił do swego kraju. Mieszkał w wiosce między Kun-jang a Kue-tong.
— Wpobiiżu naszej podróży — rzekł Liang-ssi.
— O tak. Będziemy musieli przejechać przez naszą wioskę. Niedawno byłem u Sei-tei-nei. Czy nie pracuje u niego pewien Tao-tse-kue?
— Nie. Ten, którego ma pan na myśli, pochodzi z kraju, zwanego Belgją.
Mijnheer nie rozumiał po chińsku. Słowo „Belgja” jednak zainteresowało go wielce. Okazało się, że u stryja Daniela pracuje pewien inżynier, rodem z Belgji, który przybył na wezwanie Steina ze Stanów Zjednoczonych i objął kierownictwo techniczne nad zakładami naftowemi!
— Dat is goed! — Świetnie! — zawołał zachwycony Holender. — To bardzo mnie cieszy! Proszę was, czy włada holenderskim?
— Tak, włada angielskim, francuskim, niemieckim, a także holenderskim.
— O więc śpieszmy się, chciałbym z nim pogwarzyć sobie!
Po wieczerzy rozmawiano jeszcze przez kwadrans, poczem z różnych mat i kołder przyrządzono posłania. Niebawem ułożono się do snu. Liang-ssi lękał się dzikich psów, które grasowały w tych stronach i mogły napaść na konie. Matuzalem uspokoił go:
— Nie troszcz się pan! Słyszysz, jak hałasuje nasz mijnheer? O, na pewno żaden zwierz nie odważy się zbliżyć na odległość tysiąca kroków.
Miał słuszność. Grubas tak chrapał, że miało się wrażenie, iż dom się chwieje. Cokolwiek robił, robił rzetelnie.
Nazajutrz wyruszono bardzo wcześnie. Mijnheera znów przywiązano do siodła. Zjeżdżano wdół ku dolinie.
Matuzalem jechał obok muzułmanina. Rozmawiali ze sobą o rozmaitych sprawach. Na pytanie Matuzalema, czy ma dzieci, hoei-hoei odpowiedział:
— Nie, nie jestem nawet żonaty. Mimo to mieszkam z rodziną, z daleką krewną i jej córkami, które pozwalają mi zapomnieć o braku własnych dzieci. Mąż tej kobiety musiał uciekać, ponieważ oskarżono go niewinnie o udział w rokoszu.
— Takie wypadki zdarzają się tu dosyć często.
— Niestety, tak, panie. Kogo się schwyta podczas rozruchów na ulicy, tego bez ceremonji skazuje się na śmierć. Nietylko jego, ale także jego najbliższych krewnych.
— Jakie to okrutne i niesprawiedliwe.
— Tak. Ten mój krewny był z pewnością niewinny. Uwięziono jego, i żonę, i córki, i synów.
— Czy kto z nich został zgładzony?
— Na szczęście, nikt. Skazaniec miał przyjaciela mandaryna, który wspomógł bliźnich w nieszczęściu. Ten to mandaryn wyzwolił najpierw ojca, a po kilku dniach także obu synów. Zalecił im czekać w pewnem umówionem miejscu na matkę i siostry.
— No i co, spotkali się?
— Niestety, nie. Mandaryn natknął się na różne przeszkody, chłopcy zaś nie mogli długo czekać. Ulotnili się gdzieś i przepadli bez śladu. Matka i córki, po oswobodzeniu, przyszły na umówione miejsce za późno. Odtąd nic już o obu chłopcach nie słyszeliśmy.
— A cóż matka?
— Musiała, oczywiście, uciec do innej prowincji. Tułając się po świecie o kiju żebraczym, przybyła któregoś dnia do mnie. Zapytałem ją o nazwisko i pochodzenie. Okazało się, że to moja krewna. Jej ojciec był kuzynem mego ojca. Uprzykrzyła mi się samotność, przygarnąłem więc ich do siebie. Wkrótce potem zmuszony byłem opuścić Hu-nan. Wyruszyłem do Yu-nan, skąd niedawno znów wróciłem.
— I te trzy kobiety mieszkają u pana?
— Tak.
— Nazwisko ich rodowe brzmi Seng-ho?
— Tak.
— A familijne Pang?
— Tak, panie, — potwierdził Chińczyk zdumiony. — Skąd pan wie?
— Mam wrażenie, że słyszałem coś o tym wypadku. Czy uciekinier nie był kupcem, imieniem YeKin-Li?
— Tak.
— Jego żona nazywa się Hao-keu, synowie Liang-ssi i Jin-tsian, a córki Mei-pao i Sim-ming?
— Wielki władco, nie umiem sobie wytłumaczyć, skąd pan, cudzoziemiec, zna tak dokładnie wszystkie imiona!
— Później panu opowiem. Proszę pana, abyś chwilowo zachował naszą rozmowę w dyskrecji przed moimi przyjaciółmi.
Trudno sobie wyobrazić radość Matuzalema. Nareszcie odnalazł całą rodzinę swego chińskiego przyjaciela! Wyobrażał sobie z jaką radością uściska się rodzeństwo po tak długiej rozłące. — —
Koło południa dojechano do miasta Kue-jang. Nie zatrzymano się. W dwie godziny później jeźdźcy dotarli do rzeki Lai-kiang, która wykreślała kierunek ich marszruty. Noc spędzono w gospodzie nad rzeką. Nazajutrz, skoro świt, znów wyruszono w drogę.
Rzeka wypływała z gór Nan-ling. Po prawej jej tronie rozciąga się płaskowyż, a po lewej łańcuch górski odcina ją od rozległej kotliny, w której europejscy znawcy na pewnoby odrazu szukali pokładów węgla. Z rzeki prowadzą do tej kotliny wąwozy, biegnące między ogniwami łańcucha górskiego. Płynie tam rzeczka Dszang, nad którą leżało osiedle stryja Daniela.
W tej to kotlinie Stein odkrył był bogate źródła nafty. Trzeba też sprostować mylny pogląd, jakoby Chińczycy nie znali nafty. W dawnym, z przed stu laty, chińskim podręczniku geografji, zwanym Szen-si-king, czytamy: „W owej prowincji znajdują się miasto Yen-gan-fu, gdzie z ziemi wypływa ciemna, źle pachnąca oliwa, która płonie w lampach i latarniach, dając światło lepsze i tańsze, niż zwykłe świece i lampy oliwne“. — —
Wkrótce po południu dojechano do małego sioła. Hoei-hoei oświadczył, że mieszka tu właśnie wraz z wielu innymi muzułmaninami.
Można to było poznać po smukłej, przewyższającej wierzchołki drzew, drewnianej wieży minaretu muzułmańskiego.
Matuzalem starał się tego dnia nie dopuścić do rozmowy między obu braćmi a hoei-hoei. Chciał im sprawić miłą niespodziankę.
Na lewo rzeka toczyła fale. W tem miejscu była szeroka i miała kształt jeziora. Na wodzie płynęły łodzie rybaków.
Na prawo ciągnęły się chaty i ogrody. Wioska sprawiała wrażenie bardzo czystej i zamożnej.
Tylko zapach unosił się niemiły. Pochodził z licznych ciemnych oleistych łodzi, obładowanych ciemnemi beczkami. Zawierały naftę, która stąd szła ku Kin-gan, lub Tszang-sza, aby stamtąd znów na wielkich dżonkach spławić się do Jang-tse-kiang.
Ów zapach nafty był pierwszą jaskółką osiedla stryja Daniela.
Hoei-hoei przeprosił kompanję, że nie może jej przyjąć na noc. Jego domostwo nie pomieściłoby tylu gości. Zapewnił ich, że w gospodzie znajdą dosyć miejsca, i że spędzą tam noc niezgorzej. Natomiast zaprosił do siebie na wieczerzę, którą można było przygotować przez godzinę. Zaprowadził ich tedy z początku do gospody, poczem pomknął do siebie.
Chyba nie trzeba nadmieniać, że mieszkańcy wioski zbiegli się na widok cudzoziemców. Nawet rybacy przybili do brzegu, aby się dokładnie im przyjrzeć.
Gospoda była utrzymana wcale czysto. Gospodarz zakrzątał się, umieścił konie i postarał się o herbatę.
Mijnheer chodził z kąta w kąt. Był lekko podniecony.
— No jakże tam, panie Matuzalemie? — zapytał. — Czy nie jestem dobrym jeźdźcem?
— Zupełnie dobrym — brzmiała odpowiedź.
— Jazda konna wpływa dobroczynnie na zdrowie. Czy utyłem?
— Zdaje się, że tak.
— Zeer? — Bardzo?
— Dosyć znacznie.
— Czy urosłem również?
— O parę centymetrów.
— Powietrze tutaj jest bardzo, bardzo dobre. Ik ben oneindig gezond. — Jestem nieskończenie zdrów. Chętniebym tutaj został.
— Może pan to uczynić. Chce pan nabyć coś w Chinach?
— Aanhijen? — Nabyć? Ale co i gdzie?
— Niech pan odkupi przedsiębiorstwo Steina! Będzie pan mógł zostać królem nafty, miljonerem!
Grubas szeroko rozwalił usta i dopiero po chwili odparł:
— Een olieprins? — Król nafty? Do licha! To świetne! To nadzwyczajne!
Był bardzo wzruszony i, chodząc po pokoju mruczał wciąż słowa „król nafty“ i „bardzo dobrze“. Pomysł Matuzalema, aczkolwiek był wypowiedziany w formie dowcipu, padł na grunt aż nazbyt podatny.
Gospodarz przyniósł pachnącą herbatę w drobnych i ozdobionych filiżankach. Można było wypić tylko po jednej filiżance, gdyż był to haust powitalny. Wnet ukazał się hoei-hoei. Godfryd zapalił fajkę, i mały oddział ruszył w wielokrotnie opisywanym porządku ku domowi muzułmanina, budząc po drodze podziw licznie zgromadzonych gapiów, którzy w milczeniu, pełnem szacunku, szli za cudzoziemcami i, mimo że tamci znikli w domostwie swego przewodnika, długo jeszcze stali na dworze.
Wnętrze budynku składało się z jednej, bardzo czysto utrzymanej izby i mniejszej komórki, która była pokojem dla kobiet i zarazem kuchnią. Żadna z kobiet nie ukazywała się, a to zgodnie z chińskim zwyczajem, tem bardziej tutaj przestrzeganym, że właściciel domu był wyznawcą islamu, co bynajmniej nie znaczy, aby trzymał się innych zwyczajów przepisanych przez koran; przeciwnie, wszystko tu się odbywało po chińsku. Sam hoei-hoei nie przysiadł się do stołu, zajęty obsługiwaniem gości.
Była to istna uczta biedaka, który, podejmując bogatego gościa, gotów się zastawić, — jak brzmi przysłowie. O rozmaitości menu w tak małej wiosce nie można było zresztą marzyć.
Biesiadnicy prowadzili ożywioną rozmowę. Gospodarz był zadowolony z zadowolenia gości. W pewnej chwili Matuzalem zwrócił się do niego:
— Nie uszła naszej uwagi pana niezwykła gościnność i jesteśmy panu bardzo wdzięczni. Zwyczaj, naszego kraju w takich okolicznościach wymaga od nas pewnej grzeczności, którą chcielibyśmy spełnić, o ile pan nam pozwoli.
— Pozwolić? O panie, pana rzecz rozkazywać, moja słuchać.
— Istotnie? Bardzo nas to cieszy. Przepisy naszego kraju każą po uczcie podziękować osobiście pani domu i jej córkom. Zechce pan zatem poprosić owe trzy kwiaty pańskiej rodziny, aby nie odmówiły nam swego widoku, dając nam możność wyrażenia Im wdzięczności i szczerego naszego szacunku.
— Panie, tylko nie to! — błagał gospodarz z przestraszoną miną. — Nie jest to zgodne z tutejszemi zwyczajami.
— Nie sądzę, skoro potężny tong-tszi z Kuang-tszéu-fu przedstawił nas swojej małżonce.
— Ale to przeczy przykazaniom mojej religji.
— A czy pańskie krewne również wyznają Islam?
— Nie.
— No, to w takim razie pańskie zastrzeżenia są nieistotne. Dotychczas można było o panu myśleć, że jest pan bardzo gościnny. Czy chce pan sam zniweczyć tę opinję, a poza tem obrazić nas, odmawiając naszej prośbie?
Muzułmanin nie odrazu odpowiedział. Walczył widocznie ze sobą. Wreszcie odezwał się:
— Nie, mój władco, nie chcę was obrazić. Wolę raczej złamać tutejsze zwyczaje. Zaraz wrócę z paniami.
Udał się do drugiego pokoju.
— Nie powinien pan był tego żądać — rzekł Liang-ssi. — Narusza pan, istotnie, tutejsze zwyczaje.
— Wiem o tem — uśmiechnął się Matuzalem. — Mam jednak pewne powody do takiego, a nie innego działania, powody, które pan sam na pewno zaaprobuje.
Zamienili te zdania po niemiecku, a więc rozumieli je wszyscy.
— Cóżto znaczy? — zapytał Turnerstick. — Czego pan nie powinien był zrobić?
— Żądałem, aby ukazały się kobiety tego domu, gdyż chcę im podziękować.
— I to ma być jakimś grzechem? A czy przyjdą?
— Tak.
— To pięknie — wtrącił Godfryd. — Nie wątpię, że okażemy się dżentelmanami. Prawda, mijnheer?
— Tak. Z przyjemnością powiem damom parę komplementów. A znam bardzo piękne i wyszukane.
Dopiero po dłuższej chwili wrócił Chińczyk, gdyż kobiety Musiały się przebrać. Miały twarze typowo chińskie, szminkowane zgodnie z obyczajem wyższych klas na biało i czerwono. Rzęsy wydawały się wydłużone, dzięki kunsztownemu malowaniu. Włosy, w kształcie motyla, przytrzymywały liczne grzebienie i igły. Wierzchnia szata szła pod samą szyję i szerokiemi fałdami spadała aż na ziemię. Ręce były głęboko schowane w rękawach. Nóg nie widać było, ale chód świadczył, że nie były zdeformowane.
Ukłoniły się głęboko, w milczeniu. Nawet pod szminką rysy córek odznaczały się młodzieńczą świeżością. Natomiast twarz matki nosiła liczne ślady zmartwień i trosk.
Oczywiście, wszyscy goście powstali z miejsc. Zanim Degenfeld zdążył otworzyć usta, wysunął się kapitan, ukłonił się z godnością i rzekł:
— Myladies ing mademoiselles, czujemyng sięg bardzong szczęśliwing, żeścieng sięg raczyłyng ukazacing. Jedliśmyng ing pillśmyng, za cong chcemyng — — —
— Ik ook, ik ook, — Ja też, ja też — przerwał mu mijnheer, kłaniając się głęboko, — ja też jadłem i piłem.
— Milcz pan, nie przerywaj mojej oracji chińskiej! — ofuknął go kapitan.
Chciał coś dodać, ale Matuzalem uprzedził go i rzekł, naprawdę po chińsku:
— Wiem, iż działałem przeciw zwyczajom waszego kraju, pragnąc panie ujrzeć. Ale chciałem wyrazić wam naszą wdzięczność i przeprosić za fatygi. Poza tem inna jeszcze przyczyna skłoniła mnie do takiego postępowania. Chodzi o to, że mam dla pani list.
Matka, do niej to były skierowane słowa Matuzalema, obejrzała go ze zdumieniem.
— List? Od kogo?
— Od tego, którego już dawno uważałyście za straconego.
— Od mego... od mego małżonka i pana? — rzekła ledwo dosłyszalnym szeptem, opierając się na ramieniu córki.
— Tak — rzekł Matuzalem. Czy czuje pani się na siłach wysłuchać treść listu? Proszę, niech pani siada.
Podsunął jej krzesło. Uprzejmość Matuzalema znalazła dwóch naśladowców. Turnerstick podsunął swoje krzesło jednej z córek, mówiąc:
— Proszęg panienkęg, niechang paning siadang! Zechceng paning zającing miejsceng!
Również mijnheer ustąpił swego krzesła drugiej córce, prosząc z najsłodszym uśmiechem na ustach:
— Proszę bardzo, aby zechciała pani usiąść na krześle, na mojem krześle. Chętnie ustąpię go pani.
Dziewczyny, oczywiście, nie zrozumiały ani słowa, chociaż domyśliły się, o co chodzi. Usiadły z obu stron matki, obaj zaś salonowcy cofnęli się no krok, przyczem Turnerstick szepnął grubasowi na ucho:
— Wspaniała dziewczyna, jak Boga kocham! Zrozumiała mnie najzupełniej. Widocznie w tym domu rozmawia się najlepszą chińszczyzną.
Degenfeld wyciągnął pugilares i wyjął list swego chińskiego przyjaciela. Ponieważ jednak w Chinach nawet kobiety najwyższych klas są analfabetkami, więc podał list gospodarzowi z prośba o przeczytanie.
Muzułmanin, ledwo rzucił okiem na list, zawołał zdumiony:
— O wszechmocy Opatrzności! O dobroci Niebios! Czcigodny pan powiedział prawdę. Czy mam czytać?
Z tem zapytaniem zwrócił się do wzruszonej kobiety. Drżała — nie mogła dobyć głosu, skinęła tylko głową. Gospodarz zaczął czytać:
To był dopiero adres. Gospodarz nie mógł dalej czytać: rozległy się cztery okrzyki — obu synów i obu córek. Matka z radości zamdlała. Córki objęły ją i zaczęły płakać.
— To była za nagła wiadomość. Tyle szczęścia! Zaniesiemy ją do jej pokoju — rzekł hoei-hoei.
Podniósł na rękach nieprzytomną i wyniósł do drugiego pokoju. Dziewczęta poszły na nim. Synowie otoczyli Matuzalema. Jin-tsian odezwał się:
— Panie, to list naszego ojca?
— Tak.
— A ta niewiasta jest naszą matką?
— Tak. Dziewczęta zaś są waszemi siostrami.
— O Niebiosa! O cudzie! Bracie, chodźmy do nich.
Wyszli czem prędzej z pokoju, Degenfeld wyjaśnił całe to zdarzenie swoim przyjacielom, którzy nic poprzednio nie rozumieli. Radosne wzruszenia ogarnęło tych poczciwych ludzi.
— Co za zdarzenie! — krzyknął Turnerstick. — Ale pan, Matuzalemie, niesłusznie postąpiłeś, ukrywając to przed nami. Tak nas oszołomiłeś, że mogliśmy łatwo wpaść w omdlenie!
— Co to, to nie, — rzekł Godfryd. — Nie jestem zwolennikiem omdlewania. Ale ja również jestem niezadowolony z pana, stary Matuzalemie. Skoro wtajemniczyłeś mnie w historję złota, powinieneś był i w tę sprawę wtajemniczyć. Nie można tak dorosłego człowieka ciskać od jednego wzruszenia do drugiego! Serce to nie piłka, nieprawdaż, mijnheer?
— Tak — odparł grubas, który swoją czapeczką bezustannie tarł swoje drobne oczęta. — Posiadam serce, i to serce nie byle jakie, dobre, bardzo dobre. Radość mnie tak osłabiła, że muszę usiąść.
Zamierzał wykonać tę zapowiedź, atoli Matuzalem uprzedził go:
— Nie siadać, mijnheer! Nasza obecność będzie dla nich tylko przeszkodą. Pozostawmy ich samych i wysuńmy się pocichu.
Tak też uczynili. Przed domem stało jeszcze sporo ludzi. Usunęli się przed cudzoziemcami i odprowadzili ich aż do samej gospody. — — —