Błękitno-purpurowy Matuzalem/Część czwarta/4

<<< Dane tekstu >>>
Autor Karol May
Tytuł Błękitno-purpurowy Matuzalem
Podtytuł Powieść chińska
Część czwarta
Rozdział Pod opieką króla żebraków
Wydawca Spółka Wydawnicza Orient R. D. Z. East
Data wyd. 1927
Druk Zakł. Druk. „Bristol”
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Der blaurote Methusalem
Źródło Skany na Commons
Inne Cała część czwarta
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
Pod opieką króla żebraków

Mijnheer był tak wzruszony, że wymagał szczególnie obfitej wieczerzy. Błękitno-purpurowy przywołał zatem gospodarza, aby mu wydać odpowiednie zlecenia. Tymczasem rozległy się przed gospodą głośne okrzyki i słychać było, jak pierzcha gromada gapiów.
— Cóżto znaczy? — zapytał Degenfeld gospodarza.
— Nie rozumiem dokładnie okrzyków. Zaraz zobaczę, co się stało.
Wyszedł. Po chwili wrócił i zawołał radośnie:
— Wie pan, kto przybywa, dostojny władco?
— Kto?
— T’eu, sam t’eu!
— Aha! Król żebraków?
— Tak! Król żebraków. Już jest późno, więc zatrzyma się tutaj. Muszę wyjść, aby go powitać.
Rzekłszy to, wyszedł.
Wszyscy podeszli do okien, ciekawi widoku tak znakomitego gościa.
Głosy stawały się coraz donośniejsze. Słychać było tętent koni. Istotnie, wkrótce ukazało się dziesięciu dobrze uzbrojonych jeźdźców, bynajmniej nie wyglądających na żebraków. Dosiadali rączych rumaków, odzież zaś ich świadczyła o dostatkach.
Jeden z nich ubrany był wyłącznie w jedwabie. U pasa wisiała szabla bardzo kosztowna, uprząż zaś konia była obita srebrem. Mógł liczyć sobie sześćdziesiąt lat. Powierzchowność jego była pełna godności, do czego przyczyniała się długa broda, sięgająca aż piersi. Chociaż na czapce nie świecił guzik mandaryna, postać przybysza nakazywała posłuch.
Zeskoczył z konia i podszedł do drzwi gospody, gdzie gospodarz przywitał go głębokim ukłonem. T’eu pozdrowił go, jak równy równego, podał mu rękę, poczem ukłonił się i położył ręce na jego ramionach.
Student odszedł od okna i wraz z towarzyszami usiadł na ławce, przeznaczonej dla gości. Wkrótce potem wszedł król żebraków ze swoimi towarzyszami. Zdumiał się na widok cudzoziemców. Ukłonił się nisko. Odpowiedzieli mu równie niskim ukłonem.
— Zamierzam u was przenocować — rzekł t’eu do gospodarza. — Czy macie wolne pomieszczenia?
— Niestety, nie. Wszystkie zajęli ci oto panowie, najwyższy obrońco.
— W takim razie przenocujemy w izbie gościnnej.
Aliści wtrącił się Matuzalem:
— Potężny władca ubogich nie powinien z naszego powodu być narażony na niewygody. Odstąpimy mu chętnie pokoju.
— Wiecież, kim jestem? — zapytał król.
— Wiemy. Wiemy również, jaki szacunek należy panu okazywać.
— W takim razie słyszeliście chyba, że t’eu nigdy nie uchybia nakazom grzeczności. Dlatego nie mogę skorzystać z waszej wspaniałomyślnej propozycji.
— A czyż grzeczność nie nakazuje młodszym ustępować starszemu?
— Tak, ale także niższym ustępować wyższemu. A wyższym jest chyba pan, niezawodnie.
— O nie, pan jest królem.
— Królem, ale tylko ubogich i nieszczęsnych. Czy mogę wiedzieć, jak brzmią wasze wspaniałe nazwiska?
— Oto one, spisane na kuanie cesarskim.
To mówiąc, podał mu kuan. T‘eu, ujrzawszy podpis i pieczęć, ukłonił się trzykrotnie aż do samej ziemi. Następnie przeczytał nazwiska, ukłonił się ponownie, zwrócił paszport i rzekł:
— Jest to najwyższy u nas dokument. Pozwolę sobie zaproponować panom swoje niegodne usługi.
— Bardzo jestem z tego rad, gdyż wiem, iż przyjaźń potężnego t’eua więcej potrafi zdziałać, niż kuan cesarza.
— To prawda, że czasem się mogę komuś przysłużyć. Wasze nazwiska mają obce brzmienia, ale jedno jest mi znajome. Który z was nazywa się Sei-tei-nei?
— Ten oto młody człowiek. Jest bratankiem pana Sei-tei-nei z Ho-tsing-ting, którego pan zapewne zna.
— Znam go i szanuję. Chcecie go chyba odwiedzić?
— Tak. Jutro rano pojedziemy do niego.
T’eu zaofiarował powtórnie podróżnym swoją opiekę.
— Przekonaliśmy się już o jej skuteczności — oświadczył Degenfeld. — Groziło nam niebezpieczeństwo, ale nasi wrogowie pojednali się z nami i zawarli przyjaźń, skoro tylko dowiedliśmy, że pan udzielił nam swej opieki.
T’eu zapytał ze zdziwieniem:
— O kim to mowa?
— O kuei-tse. Spotkaliśmy ich w drodze.
— Tak, jestem z nimi zaprzyjaźniony. Ale jak pan mógł się na mnie powołać? Jak mogłeś dowieść, że jestem waszym obrońcą?
— Pokazałem im oto ten drugi kuan.
Trudno opisać wyraz twarzy t’eua na widok swego własnego kuanu.
— Jakto? Mój własny kuan! — zawołał. — I to kuan pierwszej klasy! Poznaję, że to paszport mego zięcia.
— Tak, Hu-tsina, jubilera. Wyświadczyłem mu drobną usługę. Wywdzięczył się, dając nam swój kuan.
— Wyświadczyliście Hu-tsinowi jakąś usługę? Nie mogła być drobna, skoro rozstał się z tym dokumentem. Czy mogę wiedzieć, jak to się stało? Oto gospodarz przynosi herbatę. Zapraszam panów. Pomówimy o moim zięciu.
— Chętnie panu opowiem, ale zdarzenie to wymaga dyskrecji.
— Ci panowie są moimi oficerami i przyjaciółmi. Nie mam przed nimi tajemnic.
Oprócz herbaty, gospodarz przyniósł także fajki. Skoro zapalono je po wypiciu pachnącego trunku, zaczął Matuzalem opowiadać.
Zaczął od zlecenia Ye-Kin-Li, w krótkich słowach zdał sprawę ze wszystkich przygód podróży. Po skończeniu podniósł się t’eu, ukłonił się głęboko i rzekł:
— To, cośmy teraz słyszeli, dowodzi, że w ojczyźnie panów mieszkają podziwu godni ludzie, odważni, rozumni i prawi. Usługa, wyświadczona memu zięciowi, zobowiązuje nas do najwyższej wdzięczności. Prosimy, abyście pozwolili nam jutro towarzyszyć sobie do Ho-tsing-ting. Poza tem, zapraszamy was dzisiaj na kolację. Śpieszę wydać konieczne zlecenia.
Mimo sprzeciwu Matuzalema, król żebraków postąpił zgodnie ze swą zapowiedzią.
Podczas pauzy Degenfeld porozumiał się ze swymi towarzyszami. Oczywiście, byli ucieszeni życzliwością t’eua. Grubas zapytał nawet:
— Mijnheer Matuzalemie, czy ten dobry król zechce mnie uścisnąć?
— To znaczy, czy zechce się panem opiekować? Oczywiście!
— Doskonale. Przyda mi się jego opieka, gdy odkupię źródła naftowe.
— Postanowił pan odkupić? — zapytał student, zdziwiony.
— Odkupię cały Ho-tsing-ting. Powietrze jest tu niezwykle dobre. Tyje się z tutejszego powietrza.
— Ale będzie pan musiał słono zapłacić, o ile zresztą Daniel Stein zechce wogóle sprzedać.
— Nie brak mi gotówki!
Matuzalem wysłał posłańca po obu braci chińskich i po hoei-hoei, zapraszając ich w imieniu króla żebraków. Wkrótce też przybyli radośni i pełni wdzięczności dla Matuzalema.
Wieczerza wymagała długiego przyrządzenia. Zabijano ten czas rozmową.
Grubas stał przy oknie I przyglądał się rybakom. Nie używali ani sieci, ani wędki, lecz wysługiwali się ptakami szczególnego gatunku, które zręcznie łowiły ryby I znosiły je do łodzi. Mijnheer był zachwycony.
Heiza! — Hej tam! — zawołał. — Znowu ta gęś złapała śledzia!
— Śledzia? — roześmiał się Godfryd. — Skąd pan wie, że to śledź?
De haring is doch een visch! — Śledź przecież jest też rybą!
— Tak, każdy śledź jest rybą, ale nie wszystkie ryby są śledziami. Sądziłem dotychczas, że śledzia można znaleźć jedynie w morzu. Tutaj są inne ryby: karpie i forele.
— Co? Karpie i forele? O, muszę je zjeść. Zaraz kupię trochę tych ryb.
— Ja wolałbym sam je złowić.
Vangen? Ik mij zelf? Kan ik dat? — Złowić? Sam? Czy potrafię?
— Czemu nie? Nigdy pan jeszcze ryb nie łowił?
Neen. — Nie.
— No, to chodź pan ze mną! Wynajmiemy łódkę i ptaka na godzinę.
— Owszem. Chętnie.
Sięgnął po parasol, strzelby i plecak, i mimo opozycji Godfryda zabrał je ze sobą. Poszedł z nimi także Turnerstick i Ryszard. Tłum się znacznie przerzedził, dzięki czemu dostęp do rzeki był wolny. Nie bez trudności, bo dopiero po wyczerpaniu swego całego zasobu chińszczyzny, wynajęli łódź, mogącą pomieścić osiem osób.
Chińczyk skierował ją na środek rzeki. Na dnie łodzi stała beczka na ryby. Na okrzyk wioślarza ptaki frunęły wgórę i po chwili zanurzyły się w wodzie.
Owe ptaki „tazu-tsze“ w nauce są znane pod nazwą Phalacrocorax sinensis. Doskonale nurkują i nieraz długo uganiają się pod wodą za zdobyczą.
Chińczycy tresują je do masowego łowienia ryb. W takich wypadkach wzbijają się najpierw wgórę, tworząc koła, a następnie każdy ptak opuszcza się prostopadle pod powierzchnię wody i goni rybę ku środkowi koła, gdzie chwyta ją dziobem, poczem zanosi na łódź.
Tszu-tsze chwyta dosyć dużą rybę. Jeśli jednak zdobycz jest zbyt ciężka na siły jednego ptaka, to odpowiednie krakanie zwołuje na pomoc drugiego i trzeciego towarzysza.
Aby nie pożerały złowionych ryb, nakłada im się na szyję żelazną obręcz lub ciasny kołnierz skórzany.
Nie upłynął kwadrans, a już beczka była tak pełna, że nie mogła zmieścić ani jednej ryby więcej. Przeważnie złapano karpie dosyć znacznych rozmiarów.
— Śliczny połów — orzekł Godfryd. — Gospodarz odpowiednio te ryby przyrządzi.
— Tak, dobrze nam poszło. Wrócimy na ląd. Ja sam zajmę się rybami. Nikt inny nie potrafi.
Kapitan podniósł się, nim jeszcze łódź dobiła do brzegu. Jako wilk morski, był do tego przyzwyczajony. Ale, na nieszczęście, naśladował go mijnheer. Wpatrzony w beczkę, zapomniał, że niebawem musiało nastąpić zderzenie z brzegiem. Stojąc w najwęższem miejscu łódki, po chwili już stracił równowagę i... zniknął w wodzie.
Wioślarz rzucił Godfrydowi linę, sam zaś skoczył za mijnheerem. Po paru minutach wyłonił się z wody, trzymając mocno tonącego. Wydobyto go na brzeg i ułożono na trawie. Turnerstick wyłowił pływającą na powierzchni czapkę mijnheera.
Mimo że nie stracił przytomności, mieszkańcy wioski zanieśli go na rękach do gospody. Matuzalem w pierwszej chwili zląkł się niezmiernie. Położono Holendra na ławce, i Turnerstick opowiedział o wypadku.
Nieustanne kichanie Holendra świadczyło wymownie, że całe nieszczęście polegało wyłącznie na zimnej kąpieli. To uspokoiło Matuzalema.
— Podnieś się pan! — rzekł.
Ik kan niet; ik ben erdronken! — Nie mogę; utonąłem! — odpowiedział mijnheer.
Tymczasem nadszedł wioślarz z rybami.
— Oto i ryby! — rzekł Godfryd. Nie możemy przecież ucztować, skoro nasz przyjaciel utonął. A więc ryby są nam niepotrzebne. Niechaj ten Chińczyk wrzuci je zpowrotem do rzeki!
Grubas zerwał się na równe nogi i zawołał:
— Wrzucić ryby do wody? Nigdy w życiu, nieszczęsny hipopotamie!
— Sądziłem, że pan nie żyje!
Dood? — Nie żyję? Bal Ja sam będę smażył te karpie!
— Niech się pan wraz z rybami na ogniu usmaży, abyś nieco wysechł. Wyglądasz, mijnheer, jak rynna deszczowa.
Teraz dopiero żarłoczny nieboszczyk obejrzał się dokładnie. Zauważył kałużę, która się utworzyła pod jego nogami.
— Sprawiedliwe niebiosa, cóżto znaczył Jestem nieszczęsnym hipopotamem. O, moja odzież, moja bielizna! Mój surdut, moje spodnie, i moja kamizelka, i mój piękny krawat.
— Tak, pięknie nam pan wyglądasz. Wszystko z pana zwisa!
— Tak zeszczuplałem! — zawołał przestraszonym głosem Holender. — O, moje kości i ciało! Panie Matuzalemie, co powiada leksykon o utonięciu?
— Że trzeba natychmiast zmienić odzież i wypić kilka filiżanek gorącej herbaty — odrzekł zagadnięty.
— Dajcie mi więc herbaty i odzież suchą! Mam nadzieję, że nie umrę, bo powietrze tu jest dobre i zdrowe!
Spełniono jego życzenie. Wynagrodzono wioślarza za uratowanie mijnheera. Drobny datek, który otrzymał, był dlań niepospolitym skarbem, więc dziękował aż do naprzykrzenia.
Kiedy wkrótce potem wrócił mijnheer, nie można się było na jego widok powstrzymać od śmiechu. Niepodobna było znaleźć dlań dość szerokich spodni. W Chinach otyłość jest synonimem urody, lecz w całej wiosce nie było tak urodziwego człowieka, żeby mógł konkurować pięknością z mijnheerem. A jednak ubranie było konieczne, i to takie, któreby odpowiadało godności „obcego praprzodka“. Gospodarz poradził sobie w ten sposób, że posłał do bonzy po zasłonę świątyni. Na szczęście, kapłan nie był zbyt gorliwy i wnet już świątobliwa zasłona znalazła się na plecach Holendra.
Zasłona ta była wymalowana w fantastyczne zwierzęta, kadłuby potworów i najrozmaitsze wyobrażenia, przyczem warstwa farby była tak gruba, że materjał z trudem układał się w fałdy. Wyglądało to tak, jakgdyby grubas był otoczony nieprawidłowo załamanym murem chińskim, z za którego wydobywały się jedynie głowa i ręce.
A na tej głowie siedziała wysoka stożkowata czapka żołnierska z metalowym znakiem, wyobrażającym smoka. Z obu stron spadały nauszniki, które mijnheer związał pod brodą.
Kiedy, tak przyodziany, ukazał się oczom swoich przyjaciół, z wielkim trudem powstrzymali się od śmiechu.
— Oto jestem — rzekł. — Wykąpałem się, więc się czuję zdrów jak ryba, a głód odczuwam tak wielki, że żołądek mój wydłużył się aż do samych nóg. Kiedy zasiądziemy do kolacji?
— Zaraz, mój czcigodny, — odparł z szelmowską miną Godfryd. — To też zechciej pan spocząć.
— Nie mogę, bo mój płaszcz cesarski się złamie.
— Więc musi pan stać, dopóki pańska odzież nie wyschnie. Pańską broń już oczyściliśmy. Zawartość plecaka musieliśmy poprostu wylać.
Wat? Was zoo vel water daarin? — Co? Tyle było wody?
— Tak.
— O, nieszczęście!
— Co się stało? — zapytał Matuzalem. — Czemu pan tak biada?
— Co? Ja tam przechowywałem banknoty.
— Banknoty? Chyba zaszyte?
— Tak, niestety. O, biada!
— A więc czem prędzej należy je wydobyć z plecaka!
Teraz wyjaśniło się, czemu grubas nie chciał się nigdy rozstać ze swoją torbą. Degenfeld rozpruł szwy i wyjął pieniądze, które nie ucierpiały dzięki temu, że płótno było woskowane.
— Schowaj je pan tymczasem. W moim płaszczu niema kieszeni — rzekł mijnheer.
A więc mijnheer wyszedł zupełnie cało z tej nieprzyjemnej przeprawy. Nawet czapka odnalazła się; Turnerstick wsadził ją na głowę grubemu bożkowi domowemu, który królował w kącie pokoju.
Tymczasem zmierzchło się i gospodarz przyniósł lampy naftowe. Przygotowano stoły, poczem przyniesiono pierwszą potrawę, mianowicie rzadką zupę rybią.
Następne dania składały się z ryb i mięsa, owego zwierzęcia wzgardzonego przez muzułmanów i Żydów, a bardzo poszukiwanego przez Chińczyków. Domyślacie się, że mowa tu o prosięciu. Mijnheer podzielał gust Chińczyków. Jadł jeszcze wówczas, kiedy wszyscy odstawili talerze. Na deser podano raki i wina ryżowego. Towarzystwo przez chwilę jeszcze siedziało przy stole, paląc fajki. Liang-ssi i Jin-tsian poszli odwiedzić matkę i siostry.
Czas było udać się na spoczynek. T’eu nie przyjął ostatecznie propozycji Matuzalema i wraz z towarzyszami nocował w izbie gościnnej.
Sypialnie składały się z czterech pustych ścian i kilku pryczy, które zapomocą koców przemieniono w łóżka. Matuzalem znalazł się obok Godfryda i mijnheera. Ten zaś, skoro odzież wyschła, czem prędzej pozbył się chińskiej zasłony.
— Nigdy już nie wpadnę do wody. Gdyby powietrze nie było tu tak dobre, umarłbym na zapalenie płuc i wątroby!
— To prawda, — potwierdził Godfryd, śmiejąc się, — powietrze tu jest wyśmienite.
— Dlatego właśnie mam zamiar tu zostać.
— Czy istotnie chce pan odkupić przedsiębiorstwo stryja Daniela?
— Tak. Ale chwilowo chcę spać.
W dziesięć minut później chrapał już tak mocno, że Godfryd przez całą noc śnił o kanonadzie i o trzęsieniu ziemi.
Kiedy nazajutrz podróżni weszli do izby gościnnej, zastali już t‘eua przy pracy, Poprzedniego dnia jeszcze rozesłał był gońców do okolicznych miejscowości, wskutek czego z samego rana przybyli sołtysi z okupem.
Było więc wiele targu, a brali w nim udział również oficerowie króla. T’eu wypowiadał tylko ostateczną decyzję. Matuzalem zaobserwował, że okup był nieznaczny: wynosił niespełna grosz od rodziny. Taki okup uwalniał dane miejsce na przeciąg kwartału od żebraków. Chiński t’eu nie ścierpi żebraka, który zechciałby działać na własną rękę.
Spożyto śniadanie, przyczem mijnheer i tym razem okazał olbrzymi apetyt.
Łatwo się domyślić, że ludność odprowadziła podróżników aż na trakt, do wąskiej doliny. Dolina ta wiodła do wspomnianej już kotliny, zasobnej w węgiel i naftę. T’eu zapewniał, że po południu jeszcze dotrą do ho-tsing-ting.
Matuzalem przez całą drogę rozmawiał z królem żebraków. Dowiedział się od niego wielu ciekawych szczegółów. Chwilami tylko zwracał się do swoich przyjaciół, ilekroć nie mogli się porozumieć z oficerami t’eua.
Tylko Ryszard i Godfryd potrafili zamienić z nimi kilka chińskich słów. Mijnheer porozumiewał się dokonale przyjaznemi uśmiechami, a Turnerstick napróżno tłumaczył im coś w swojej wyśmienitej chińszczyźnie, aż wreszcie, zniechęcony, opuścił ich, pomrukując pod nosem.
Matuzalem przyłączył się do swoich towarzyszów w chwili, gdy Ryszard mówił do Godfryda:
— Jakże się zdziwi mój stryj, kiedy nagle zobaczy Niemców. Pozna nas po ubiorach studenckich.
— Te ubiory są noszone również przez studentów innych narodowości — rzekł Degenfeld. — Zresztą, wogóle nie chciałbym, aby wiedział, kim jesteśmy.
— Dlaczego?
— Aby mu zrobić niespodziankę. Możemy uchodzić za angielskich burszów, którzy wyruszyli w podróż naokoło świata.
En ik? — A ja? Za kogo ja mam uchodzić? — zapytał mijnheer.
— Pan? — odezwał się Godfryd. — Pan jest nikim innym, tylko grubym wodzem kafrów, Zetewayo, którego chcemy zawieźć do Londynu, aby nauczyć przyrządzania puddingu.
Zoo? — Tak? A pan, mój panie? Jesteś nieszczęsnym hipopotamem, i będę pana pokazywał w Londynie za pieniądze. Będę brał po szylingu od przyzwoitych ludzi, a połowę od rozmaitych obijboków i studentów!
— Świetnie! — roześmiał się Godfryd. — To mi pan rogów natarł. I słusznie. Możemy więc wzajemnie się pokazywać i zarabiać na tem grubą gotówkę. Nieprawdaż?
— Dosyć tego. Chcę wiedzieć, czem mam być w Ho-tsing-ting?
— Jaką rolę będzie pan odgrywać? Jeść i pić — tak będzie najlepiej.
— Owszem, owszem, jesteś pan, widzę, moim prawdziwym przyjacielem, i bardzo za to pana lubię.
Rzekłszy to, podał rękę Godfrydowi.
— W to mi graj! — zawołał Matuzalem. — Przyjaciele nie powinni się kłócić. A ty, Godfrydzie, trzymaj język na wodzy. Rozpuściłeś go, niczem bicz dziadowski.
— Wcale mi się tak nie wydaje. To, co powiedziałem mijnheerowi, było tylko drobną zemstą.
— Za co?
— Za jego grzmoty.
— Aha! Chrapał tak bardzo?
— Czy chrapał? Istne trzęsienie ziemi!
Daarvan wet ik niets — Nic o tem nie wiem — zaprotestował grubas.
— Rozumie się, śpi pan jak siedmiu braci śpiących. Próbowałem już trzymać pana za nos, ale i to nie pomaga, gdyż zaczął pan chrapać ustami. Nie dziw więc, że nie byłem dla pana dobrze usposobiony i wskutek tego wyrwał mi się ten gruby wódz kafrów. Przejdźmy nad tem do porządku dziennego. Rozmawialiśmy o stryju Danielu. Chciałbym wiedzieć, w jakich okolicznościach odkryjemy mu nasze tak zwane tożsamości?
— Przy pierwszej okazji. Trudno zgóry przewidzieć — rzekł Degenfeld.
— A jednak! Powiedzmy, że pan Stein położy się spać, nie bacząc na symfoniczny koncert mijnheera. O czemże będzie śnił? Jako dobry Niemiec, oczywiście, o swej ojczyźnie. I podczas gdy duch jego będzie oglądał Prusy, i Saksonję, i Bawarję, i Baden, i miasta hanzeatyckie, my, stojąc pod oknami zaintonujemy jakąś niemiecką piosenkę, jakiś tercet, jaki śpiewaliśmy niejednokrotnie w domu, o ile przypadkiem nie byliśmy wszyscy trzej zachrypnięci. Co pan sądzi o tym pomyśle?
— Wcale niezły.
— Doskonały — wtrącił Ryszard — Wybierzemy jakąś melodyjną, rzewną piosenkę.
— A ja myślę, rzekł Matuzalem — że trzeba wybrać coś, co chwyta za serce. Naprzykład „Lorelei“ Heinego.
— Świetnie. Akurat na mój bas! — stwierdził Godfryd.
Zaintonował pierwszą zwrotkę tak głośno, że jeźdźcy odwrócili się zaniepokojeni. Zadowolony z wrażenia, dodał:
— Znamy doskonale wszystkie zwrotki. Ileżto razy śpiewaliśmy tę pieśń razem?
— A ja? — zapytał mijnheer. — Ja też chcę śpiewać.
— A czy pan potrafi? — wątpił Godfryd.
— Jeszcze jak! Śpiewam i gwiżdżę jak słowik.
— Ale nie po niemiecku!
Ok duitsch — Po niemiecku również.
— Gdzie się pan nauczył?
— W Kolonji. Byłem członkiem „Lutni“.
— Taak! Ale tej pieśni pan nie zna?
— Tę znam najlepiej.
— I co za głos pan posiada?
— Pierwszorzędny i niezwykły.
— Ale bas, czy tenor, czy baryton?
— Posiadam co najmniej sopran, albo nawet i wyżej.
— W takim razie chciałbym pana usłyszeć.
— Czy mam teraz zaśpiewać?
— Prosimy, ale coś ładnego.
— Zaśpiewam niemiecką pieśń o jutrzence.
Kilka razy chrząknął, dotknął palcami gardła, zamknął oczy i krzyknął: — Vorgezien! — Uwaga! — jakgdyby groziło komuś okrutne niebezpieczeństwo. Następnie otworzył usta, ale w tej samej chwili Matuzalem zawołał:
— Jeszcze nie, mijnheer! Poczekamy do wieczora.
Lękał się bowiem kompromitacji poczciwego Holendra. Ten zamknął usta, otworzył oczy i rzekł:
— Nic nie mam przeciwko temu. Mogę śpiewać wieczorem. Nie wpłynie to na tembr głosu.
Zadowolony z tego zakończenia, Matuzalem wrócił do króla żebraków, przy którym mniej mógł się uśmiać, ale więcej nauczyć. — — —




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Karol May i tłumacza: anonimowy.