Błękitno-purpurowy Matuzalem/Część czwarta/5
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Błękitno-purpurowy Matuzalem |
Podtytuł | Powieść chińska |
Część | czwarta |
Rozdział | Ojczysta piosenka |
Wydawca | Spółka Wydawnicza Orient R. D. Z. East |
Data wyd. | 1927 |
Druk | Zakł. Druk. „Bristol” |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Der blaurote Methusalem |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cała część czwarta Cały tekst |
Indeks stron |
Oddział posuwał się po równinie bardzo rozległej. Gdzie niegdzie widniały dachy licznych osad. Widać było sporo drzew owocowych. Pola były przedzielone bambusowemi płotkami. Dobrze utrzymany trakt prowadził wzdłuż rzeczki, aż wreszcie rozstał się z nią, aby skierować się ku obszarowi rzeki Dszang, nad której dopływem znajdował się Ho-tsing-ting.
Tuż przed południem zatrzymano się, aby napoić konie. Droga coraz wyraźniej świadczyła o obecności źródeł nafty. Pełno było nasypów węglowych i beczek naftowych. Spotykano robotników o poczerniałych twarzach, a powietrze było przesycone niezbyt przyjemnym zapachem oleju skalnego.
— Dat riekt goed. — To świetnie pachnie — rzekł mijnheer. — Bardzo lubię ten zapach. Służy płucom.
— Tak, — potwierdził Godfryd — nafta jest pierwszorzędnym środkiem przeciw schudnięciu.
— To też osiedlę się tutaj.
— Dobre powietrze zastąpi zarówno wszystkie pańskie ziółka, jak i leksykony. Bardzo prędko odzyska pan zdrowie.
Przejeżdżano koło wioski ostatniej przed Ho-tsing-ting. Przed gospodą dosiadał właśnie konia mężczyzna może trzydziestoletni, ubrany po chińsku, lecz pozbawiony warkocza.
— Hola! Panie van Berken! Jedzie pan do domu? — zapytał Liang-ssi po niemiecku.
Wezwany obejrzał się. Spostrzegłszy Liang-ssi oraz króla żebraków, skierował ku nim rumaka, ukłonił się, poczem rzekł po chińsku.
— Co za niespodzianka! Nareszcie pan wraca, drogi Liang-ssi! Sądziliśmy, że pana spotkało nieszczęście.
— Niebardzo myliliście się. Byłem w niewoli u korsarzy.
— Do pioruna! Jakże się pan uwolnił?
— Zawdzięczam swoją wolność tym oto panom, którzy chcieliby poznać pana Steina. Jeden jest Holendrem, a czterej Anglikami. Mijnheer van Aardappelenborsch był bardzo zachwycony, kiedy się dowiedział, że spotka Belgijczyka.
— Jakto? Jest pan Holendrem, mijnheer? — zapytał inżynier.
— Tak, — odpowiedział grubas — a pan skąd pochodzi?
— Z Belgji, z Mecheln. Jestem kierownikiem przedsiębiorstwa pana Steina.
— Dat is goed! — Doskonale! Czy włada pan holenderskim?
— Tak.
— Więc rozmawiamy w moim języku ojczystym.
— Bardzo chętnie.
— Powiedz mi pan, jak się jada w Ho-tsing-ting?
— Wyśmienicie! Po chińsku, ale również i po niemiecku.
— Bardzo to się chwali stryjowi Danielowi.
— Nazywa go pan stryjem? I zna pan jego imię?
— Ponieważ... ze względu... gdyż... bo... widzi pan... — plątał się mijnheer, nie wiedząc, jak naprawić swój błąd.
— Objaśnię pana — odezwał się Matuzalem. — Nie chcieliśmy się z tem właściwie zdradzić; ale pan nas nie wyda, a zresztą może będziemy potrzebowali pańskiej pomocy. Nie jesteśmy Anglikami, lecz Niemcami.
— Niemcami! Aha! Ale chyba nie — —?
— Owszem. Ten oto młodzieniec jest bratankiem pańskiego patrona.
— Co za niespodzianka! Witam was, panowie, jak najserdeczniej! Ale jak wam się udało w takiej odzieży dotrzeć aż do nas?
— Czemu nie?
— Musieliście chyba wywołać wściekłą sensację.
— To prawda, ale nie narażało nas to na żadne większe nieprzyjemności.
— I skąd by się wzięły? — wtrącił Godfryd. — Grunt, że mamy pieniądze, grube pieniądze, my, to znaczy nie ja, ale nasz Matuzalem.
— Matuzalem? — zapytał zdziwiony inżynier.
— Tak. Nie przedstawiliśmy się jeszcze. Ja jestem Godfryd de Bouillon, ten sam, który swego czasu bił niewiernych. A ten pan jest owym Matuzalemem, o którym pisano w Starym Testamencie. Wprawdzie od tego czasu postarzał się jeszcze bardziej, ale jego zdolności na tem nie ucierpiały. Jest dobrym, miłym...
— Milcz! — przerwał mu Matuzalem. — Ja sam się przedstawię, gdyż z twego gadania nic zrozumieć nie można. Zresztą, Chińczycy ubiegli nas o szmat drogi. Zamierzał pan się udać do Ho-tsing-ting? Jedźmy więc. W drodze wszystko panu wytłumaczę.
Ruszono więc dalej drogę. Inżynier, słuchając wyjaśnień Matuzalema, nie mógł wyjść z podziwu. Uważał swoich nowych znajomych za istnych bohaterów z powieści awanturniczej. Matuzalem poprosił go o dochowanie tajemnicy.
— Rozumie się, — rzekł inżynier — ale miejcie się na baczności. Pan Stein jest przemyślny i może was doskonale przejrzeć.
— Będziemy ostrożni. Ale, powiedz mi pan, czy w obcowaniu z Chińczykami nie spotykacie żadnych trudności?
— Dawniej były znaczne; przezwyciężyliśmy je dzięki pomocy króla żebraków, posiadającego wpływy wprost niezwykłe. Pan Stein jest obecnie jednym z najbardziej poważanych obywateli prowincji i cieszy się przyjaźnią największych mandarynów. Jego zakłady tak się rozszerzyły, że ja już nie wydołam pracy. Wkrótce przybędzie mój brat, również inżynier. Węgiel i nafta stały się błogosławieństwem dla całej okolicy. Zatrudniamy biednych ludzi, których nam poleca t’eu. Zbudowaliśmy im świetne mieszkania i staramy się zaspakajać wszystkie ich potrzeby. Dawniej może było trochę niebezpiecznie mieszkać wśród nich, ale pan Stein zadomowił się tutaj i przyswoił sobie ich tryb życia. Pozyskał sobie nietylko urzędników i t’eua, ale również powstańczych muzułmanów. Jest naprawdę zręcznym dyplomatą.
— Podobno niedomaga?
— Raczej duchowo niż cieleśnie. Sądzę, że powodem jego niedomagań jest tęsknota do ojczyzny. Wróciłby do Niemiec, gdyby nie krępowało go przedsiębiorstwo. Poczytuje sobie za obowiązek zostać nadal dla swych robotników tem, czem jest obecnie. Gdyby chciał nawet sprzedać przedsiębiorstwo, nie znalazłby odpowiedniego nabywcy. Chińczyk nie rozporządza ani takim kapitałem, ani doświadczeniem.
— O, ik heh geld! — O, ja mam pieniądze! Dużo, bardzo wiele pieniędzy! — odezwał się mijnheer.
— Brzmi to tak, jakby pan zamierzał nabyć interes pana Steina.
— Tak jest! Posiadam sporo pieniędzy. Odebrałem staranna wychowanie. Mam ogromne doświadczenie. Nie jestem głupi. Jestem mądrym człowiekiem, bardzo mądrym!
— Wierzę, ale to jeszcze nie powód do kupni Ho-tsing-ting.
— Kupuję, ponieważ powietrze tu jest dobre i zdrowe. Jestem słaby i wątły. Chcę wyzdrowieć i utyć. Utyć przedewszystkiem.
Van Berken zmierzył grubasa od stóp do głów, poczem rzekł z uśmiechem:
— No, sądzę, że tu będzie mógł się pan dobrze tuczyć.
— O to mi właśnie chodzi. Chcę jeść i pić, abym był tak gruby jak hipopotam!
Inżynier zrozumiał, jakiego ma przed sobą oryginała. Ponieważ zbliżył się do niego t‘eu, więc musiał przerwać zabawną rozmowę.
Od Ho-tsing-ting dzielił ich kwadrans drogi. Wznosiły się tu wysokie wzgórza i przeróżne budowle fabryczne. Dalej, na którejś wyżynie, stał dom zbudowany w stylu chińskim, lecz przypominający Europejczykom coś bliskiego.
— To dom mego patrona, — objaśnił inżynier — a tam dalej rozciągają się osady robotnicze. Widzi pan, jak czysto i estetycznie wyglądają.
— A co to za tłum przed domem? — zapytał Godfryd.
— To robotnicy przychodzą po zapłatę. Dzisiaj wcześnie skończono pracę, bo jutro jest święto.
— Jakieś pogańskie?
— Nie, urodziny pana Steina.
— Urodziny! Słyszysz, Ryszardzie, jak to się świetnie składa!
Ryszard nie odpowiedział, ale znać było po nim głębokie wzruszenie. Tymczasem zauważono ich z domu. Robotnicy głośnemi okrzykami witali przybycie t‘eua. Wielu rzuciło się naprzeciw, inni utworzyli szpaler. Niebawem ujrzano przy stole, na którym leżały pieniądze, starszego już pana, chudego i długiego, wyglądającego na lat sześćdziesiąt. Był siwy Jak gołąb. Liczne zmarszczki świadczyły o burzliwem życiu. Ostre rysy mówiły o stanowczym, samodzielnym charakterze, niepozbawionym zresztą łagodnej dobroci.
Przywitał się z t‘euem po chińsku. Był zdumiony widokiem pozostałych przybyszów:
— Nguot? Y-jin! — Co widzę? Cudzoziemcy!
— Tak, Europejczycy! — potwierdził inżynier.
— Pozwolę ich sobie panu przedstawić, ponieważ ja ich najpierw poznałem i zawdzięczam im życie, — odezwał się Liang-ssi. — Ale o tem później. Przedewszystkiem wymienię nazwiska tych panów. Ten oto w stroju chińskiego mandaryna jest to kapitan Frick Turnerstick z Londynu, na którego okręcie pozostali panowie odbywają podróż dookoła świata. Są to studenci uniwersytetu w... w... w...
Tu geograficzne wiadomości nie dopisały Chińczykowi.
— W Oxfordzie — uzupełnił Matuzalem.
— Tak, w Oxfordzie, są to panowie...
Teraz wymienił nazwiska pierwsze lepsze, jakie mu przyszły na myśl, o brzmieniu angielskiem.
Ceremonjał przedstawienia odbył się w chińskim języku. T‘eu nadmienił, że przybysze wyświadczyli mu znaczne przysługi, wskutek czego darzy ich szczególną przyjaźnią: że przybyli pono w tym celu, aby zwiedzić znakomite zakłady.
Stein podziękował za zaszczyt i zaprosił ich do siebie.
Tymczasem robotnicy odprowadzili do stajni wierzchowce przybyszów. Goście weszli do salonu przyjęć.
Był urządzony po chińsku. Mnóstwo stołów i krzeseł świadczyło o tem, że stryj Daniel często przyjmował licznych gości.
Oddalił się na chwilę, aby wydać odpowiednie zlecenia. T‘eu i Liang-ssi poszli za nim.
— A więc to jest ten stryj Daniel — rzekł Godfryd. — Jakże ci się podoba?
Ryszard, do którego pytanie było zwrócone, nie odpowiedział. Był tak wzruszony, że nie mógł dobyć głosu.
— Głupie pytanie! — ofuknął Godfryda Matuzalem.
— Tak. Teraz jestem Mr. Jones z Oxfordu.
Lepszego nazwiska Liang-ssi nie mógł dla mnie znaleźć. Wydaje mi się, że pan Stein jest bardzo nieostrożny. Zostawił na stole pieniądze, a tu dookoła tylu Chińczyków!
— To nie szkodzi, — odpowiedział inżynier — nikt z nich nie weźmie ani jednego li. Uwielbiają swego patrona.
Tymczasem wrócił gospodarz wraz z t’euem i Liang-ssi. Podziękował przybyszom za uratowanie Liang-ssi, o którem się przed chwilą dowiedział, i prosił ich, aby zostali u niego jak najdłużej. Zaprowadził ich na piętro do gościnnych pokojów. Z początku pokazał im własne mieszkanie, urządzone po europejsku. Składało się z jadalni, sypialni, i gabinetu.
— Mam jeszcze jeden pokój, przeznaczony dla Europejczyków, — rzekł Stein. — Czasem przyjeżdża do mnie jakiś biały z Kantonu, lub Hong-Kongu, czasem nawet mandaryn jakiś, goszcząc u mnie, pragnie mieszkać po europejsku. Pokój ten przeznaczam dla pana, panie Williams.
Tak bowiem Liang-ssi nazwał Matuzalema.
Pokój był naprawdę rozkoszny. W sąsiednim został ulokowany Godfryd i Ryszard, a w następnym — Turnerstick i mijnheer. Matuzalem i Ryszard, władali dobrze angielskim i mogli uchodzić za Anglo-Sasów. Podobnie Turnerstick. Natomiast Godfryd musiał trzymać język za zębami.
Tymczasem obowiązek wypłaty wezwał gospodarza do robotników. Z gośćmi został van Berken. Zaproponował im zwiedzenie zakładów.
Propozycję przyjęto. Wszyscy z grubasem na czele byli ciekawi produkcji nafty. Inżynier okazał się świetnym przewodnikiem.
Szczególnie był zachwycony mijnheer. Oglądał wszystko, niemal dotykał, kalkulował, wkońcu zapytał zdecydowanym tonem:
— Powiedz mi pan, czy brat pański rozmawia również po holendersku, i czy istotnie wkrótce przybędzie?
— Owszem, rozmawia, a będzie tu w przyszłym tygodniu.
— W takim razie zostaję tu i kupuję wszystko. Będę miał przy sobie dwóch ludzi, z którymi będę mógł rozmawiać po holendersku.
Inżynier pokazał im także swoje własne mieszkanko, zajmujące parter bardzo miłego domku. Mieszkanie na piętrze było przeznaczone dla jego brata.
Upłynęło kilka godzin, zanim wrócili do domu fabrykanta. Zapadł zmierzch. W oknach świeciły lampy naftowe. Przed domem było cicho i spokojnie, ale w domach robotników panował gwar i ruch.
Liang-ssi, bardzo lubiany w osadzie, opowiedział kilku majstrom, co zawdzięcza obcym mandarynom. Wieść ta obiegła wlot osadę. Robotnicy zakrzątnęli się koło przygotowań do dziękczynnej manifestacji.
W Chinach tego rodzaju przygotowania przedewszystkiem dotyczą rakiet. Każdy chińczyk jest urodzonym pirotechnikiem. Przy każdej okazji puszcza się wspaniałe race i sztuczne ognie w kształcie węży, księżyców, płonących żab, smoków i gwiazd. Otóż robotnicy z Ho-tsing-ting postanowili uczcić przybycie gości podobną iluminacją.
Tymczasem goście zasiedli do stołu. Stoły, nakryte po europejsku, były dwakroć wyższe od chińskich, a zamiast pałeczek podano noże, widelce i łyżki. Między wspaniałą chińską porcelaną stały flaszki wina, które wprawiły w szczególny zachwyt mijnheera. W głębi stało pianino. Było własnością łan Berkena, który otrzymał je w podarunku na Boże Narodzenie od stryja Daniela, pod warunkiem, że będzie stało w jadalni fabrykanta. Stryj Daniel, był miłośnikiem muzyki, chociaż sam nie umiał grać.
Przy stole Matuzalem zajmował honorowe miejsce. Potrawy przyrządzono po europejsku, kucharz bowiem był Francuzem z Hong-Kongu. Jego arcydzieła trafiły mijnheerowi do smaku. Czerwona twarz Holendra rozpromieniała się z każdem nowem daniem. Nie mógł znaleźć dość słów pochwały. Kiedy zaś zaperlił się szampan, osiągnął najwyższy szczyt błogostanu.
Po uczcie fabrykant podniósł się, podszedł do pianina i poprosił inżyniera, aby coś zagrał. Rozległy się wnet tony tanecznej piosenki, wprawiając obecnych Chińczyków w nieopisane zdumienie.
Przed otwartemi oknami zgromadził się tłum robotników. Ledwo śmieli oddychać. Skoro Matuzalem zasiadł do pianina, podziw ich wzmógł się znacznie. Matuzalem bowiem był wcale niezłym pianistą i grał bez porównania lepiej od inżyniera. Kiedy przebrzmiały ostatnie tony, rozległy się okrzyki pochwalne słuchaczy, a zaraz potem głośne syczenie, trzaskanie, zgrzyty i świsty. Rozpoczęła się świetlna iluminacja.
Wszyscy wylegli na ulicę. Nie mogli wyjść z podziwu. Zaczęło się od zwykłych rac, od żab, kół i kul ognistych — od pocisków. Następnie kule układały się w słowa i obrazy, wiły się długie ogniste węże, a jednocześnie płonące smoki krążyły dookoła siebie; wreszcie wybuchły i rozsypały się na setki drobnych węży i smoków. Powoli wzniósł się na niebo kulisty papierowy lampjon; pośrodku zdawała się płonąć mała świeczka. Na znacznej wysokości zatrzymał się i wypuścił z siebie księżyc, który zaczął powoli krążyć dookoła, a następnie gwiazdy, które zakreślały szersze koła. Wreszcie lampjon przeobraził się w jasne słońce, przy którego świetle można było doskonale przeczytać najdrobniejsze pismo.
Goście byli zdumieni wspaniałym widokiem. Skończyło się po godzinie. Wrócili zatem do pokoju, gdzie znów zaczął się lać szampan. Ryszard, na skinienie Matuzalema, zagrał na pianinie. Godfryd, zwracając się do kapitana, szepnął:
— Skoro wszyscy się popisują, to dlaczego i ja nie miałbym się popisywać?
— Pan? Może na oboju?
— A co pan myśli? Nie wierzy pan? Uważaj więc!
Wyszedł na chwilę, poczem wrócił z fagotem w ręku.
Zbliżył się do Ryszarda, który w tej chwili przesłał grać i szepnął:
— Spróbujemy razem, chłopcze?
— Spróbujemy, ale coś poważnego.
Godfryd rzadko grał na oboju coś poważnego, ale kiedy to czynił, zasługiwał na prawdziwy podziw. Był mistrzem w swoim rodzaju. Wystudjował wszystkie zalety i wady swego instrumentu, i umiał wykorzystać je doskonale. Z Ryszardem grał niejednokrotnie. Teraz Ryszard rozpoczął. Następnie Godfryd zaakompanjował. Rozległy się czyste, przepiękne tony, jakich trudno było się spodziewać po starym oboju. Była to produkcja tem bardziej zadziwiająca, że instrument ten nie nadaje się do solowych popisów.
Słuchacze byli zdumieni. Melodja ojczystej pieśni ogromnie wzruszyła stryja Daniela. Ledwo powstrzymał łzy, cisnące się do oczu. Skoro przebrzmiał finał, serdecznie wyraził swoją wdzięczność i swój zachwyt.
— A więc gra pan również niemieckie pieśni? — zapytał Godfryda.
— Yes — odparł pucybut.
— Czy nauczył się pan tego w Anglji?
— Yes.
— Czy śpiewa się i gra w Anglji niemieckie pieśni?
— Yes.
— Nie zechciałby pan zagrać jeszcze czegoś?
— Yes.
Było to jedyne słowo angielskie, które wymawiał prawidłowo. Zaczął więc znowu grać. Melodje rzewne i tęskne usposobiły Steina melancholijnie. Wiedząc jednak, że wpłynie to ujemnie na nastrój gości, prosił o zagranie czegoś wesołego.
To też na zlecenie Matuzalema Godfryd zaintonował wesołą pieśń w sposób tak komiczny, że całe towarzystwo wybuchnęło śmiechem. Naśladował gdakanie kur, pianie kogutów, gęganie gęsi, gruchania gołębi, parskanie koni, miauczenie kotów, szczekania psów, beczenie kóz — straszny wrzask zwierzęcy, który wdzierał się i zagłuszał poważną melodję, graną przez Ryszarda.
Humory znacznie się poprawiły. Przytem nie lano za kołnierz. Wreszcie, kiedy t’eu uznał godzinę za stosowną do spoczynku, podniesiono się z za stołu.
— Jeść i pić już nie potrafię więcej, niestety, — rzekł mijnheer — ale spać też nie mogę. Chciałbym z panem pomówić, panie Stein. Pójdźmy do pańskiego pokoju.
— Z miłą chęcią. Niech pan poczeka na mnie, dopóki nie odprowadzę gości do ich pokojów.
Naraz grubas przypomniał sobie, że umówiono się śpiewać pod oknami Steina. Poprawił się więc:
— Zresztą, jestem senny. Odłóżmy rozmowę do jutra.
Wprowadzając Matuzalema do jego pokoju, gospodarz wyraził się:
— Długo będę pamiętał o tym wieczorze. Dziękuję panu. Takich godzin niewiele przeżyłem w życiu.
— Czy zrezygnował pan z powrotu do ojczyzny?
— Niestety. Nie znajdę odpowiedniego nabywcy na swój majątek.
— Powinien pan przynajmniej sprowadzić jakiegoś krewnego z kraju.
— Właśnie niedawno pisałem w tej sprawie, ale nie otrzymałem odpowiedzi. Miałem brata, który był nauczycielem. Umarł już. Wdowa po nim z dziećmi nie mogła pewnie wyżyć ze skąpej emerytury, wskutek czego prawdopodobnie rozproszyli się po świecie. Zostałem ukarany za to, że tak długo nie dawałem o sobie wieści. Oto jutro, a raczej dziś, już zaczynam rok sześćdziesiąty szósty. Niewiele lat mi pozostało do życia i nadziei. Wasza obecność była niespodziewanym, a świetnym darem urodzinowym. Jutro będziemy świętować. Jutro jest dzień bez pracy. Teraz ułóżcie się do snu. Do wesołego zobaczenia po przebudzeniu!
Odszedł.
— Jeszcze przed przebudzeniem, a nawet przed zaśnięciem, — szepnął Matuzalem.
Po kwadransie, kiedy cisza zaległa dom i kiedy zamierzał pójść do Ryszarda, uchyliły się drzwi jego pokoju i wszedł Godfryd. Za nim wsunął się Ryszard, Turnerstick i grubas. Na korytarzu stali jeszcze Liang-ssi, jego brat, inżynier i król żebraków.
— Świetnie! — rzekł Degenfeld. — Czy pan Stein jest już w sypialni?
— Tak. Liang-ssi przystawił drabinę do okna i zajrzał do pokoju. Przed chwilą stryjek położył się do łóżka.
— Chodźmy więc, ale cicho!
— Und ik zal ook met zingen? — A czy ja będę mógł śpiewać? — zapytał grubas.
— Niech pan lepiej milczy.
— Kiedy ja śpiewam, śpiewam cudownie!
— Być może. Ale pan jeszcze nie dał nam się poznać, przeto lepiej będzie, jeśli dziś będziesz tylko słuchał.
Wszyscy razem skradli się pocichu do mieszkania Steina. Na lewo drzwi prowadziły do sypialni. Były uchylone.
— Kto tam? — padło zapytanie po chińsku.
Zamiast odpowiedzi, zabrzmiał bas Matuzalema. Godfryd i Ryszard dopełnili trio. Ale już po dwunastym takcie umilkli zdumieni. Nie śpiewali sami. Do ich trzech głosów dołączył się wspaniały tenor, tak niezwykły, subtelny, a jednocześnie potężny, że wszyscy się odwrócili.
To śpiewał grubas. Istotnie umiał śpiewać mijnheer!
Pieśń umilkła. Stein stał we drzwiach. Jego twarz była istnym znakiem zapytania. Wargi zarumieniły się, oczy błyszczały z podniecenia. Drżącym głosem zawołał:
— Śpiewacie tę wspaniałą pieśń! Śpiewacie po niemiecku! Znacie zatem język niemiecki! Dlaczego nie powiedzieliście mi wcześniej?
— Aby pana oszołomić — odpowiedział Godfryd. — Spójrz pan na tego młodzieńca... Biada! Już go trzymał Nic z mojej pięknej mówki!
To Ryszard nie mógł się dłużej powstrzymać. Z okrzykiem: — „Stryju, drogi stryju, jestem twoim bratankiem“ — rzucił się w objęcia Steina, który znieruchomiał z radości.
— Mój bratanek... Ty... ty... jesteś moim bratankiem?
— Wynośmy się! — szepnął Degenfeld do przyjaciół. — Jesteśmy tu zbyteczni. Idźmy spać.
Wyszli na korytarz. Degenfeld wrócił do swego pokoju. Nie zdążył jeszcze zasnąć, kiedy znowu zapukano do drzwi. Na zapytanie, odezwał się głos Ryszarda:
— Stryju Matuzalemie, chodź ze mną do stryja Daniela. Zejdziemy do jadalni. Opowiesz wszystko.
— Gdzie są nasi przyjaciele?
— Mam ich również sprowadzić.
— Zostaw ich w spokoju i przeproś stryja, że i ja nie przyjdę. Nie powinniśmy wam przeszkadzać. Zresztą, ty sam możesz wszystko opowiedzieć. Dobranoc! — —
Nazajutrz obudziło go stukanie w drzwi. Spojrzał na zegar — była godzina siódma.
— Kto tam? — zapytał niezadowolony.
— Ja — odpowiedział Godfryd. — Chcę zameldować, że gruby mijnheer znikł, jak kamień w wodzie.
— Poczekaj, zaraz wstanę!
Ubrał się szybko i wyszedł na korytarz, gdzie zastał Godfryda, Ryszarda i Turnersticka.
— Przecież nasz grubas spał z kapitanem — rzekł Degenfeld. — Chyba uprzedził pana, że wychodzi?
— Nic podobnego. Kiedy się obudziłem, nie było go już w łóżku. Wraz z nim znikła broń jego, torba, oraz parasol. To mnie zaniepokoiło.
— Ba, mijnheer nigdy się nie rozstaje z temi akcesorjami. Niczego to nie dowodzi. Czy stryj Daniel już wstał?
— Zapewne — rzekł Ryszard. — Siedziałem z nim do rana.
— Zobaczymy.
Służba nic nie wiedziała o zniknięciu grubasa. Wyszli zatem przed dom. W tej samej chwili nadszedł mijnheer, obarczony obiema flintami i tornistrem. Trzymał otwarty parasol. Szedł ze stryjem Danielem i wiódł z nim ożywioną rozmowę. Stryj Daniel zawołał zdaleka:
— Dzieńdobry, moi panowie! Jak się czujecie? Ktoby to myślał! Jestem wam niezmiernie wdzięczny Ktoby — —
— Przepraszam — przerwał Matuzalem. — Niema powodu do szczególnej wdzięczności. Sprowadziliśmy panu bratanka, za co korzystamy z pańskiej gościnności. Jesteśmy skwitowani.
— Ale skądże znowu! Wasze przybycie wywołało przełom w mojem życiu, zwłaszcza w związku z rozmową z tym panem.
— Z mijnheerem? Szukaliśmy go właśnie. Powiedz pan, gdzie pan dzisiaj zniknął, mijnheer!
— Chciałem kupić naftę.
— Tak — potwierdził stryj Daniel. — Mijnheer dziś bardzo wcześnie wstał; ja zaś wcale nie spałem tej nocy. Skoro świt, spotkaliśmy się na schodach i pomówiliśmy o interesie. Wyznaczyłem cenę. Mijnheer chce jeszcze się porozumieć z inżynierem i zajrzeć do książek.
— Tak. Jestem bardzo słaby i wątły, a pragnę być zdrowy i gruby. Powietrze tutaj jest dobre.
— Bardzo mi to na rękę — rzekł znowu Stein. — Myślałem, że nie znajdę już odpowiedniego reflektanta. Ciężar spadł mi z serca. Moi robotnicy dostaną dobrego patrona, mogę więc spokojnie wrócić do ojczyzny. Polecę mijnheera opiece t’eua, a także hoei-hoei nie odmówią mu poparcia. Co do języka, to ma tłumacza w osobie naszego inżyniera. Tymczasem idźmy na śniadanie, a potem wysłucham waszych opowieści.
Grubas solennie postanowił sobie nabyć majątek Steina. Krzątał się, wszystko badał i zyskał nawet wkrótce sympatje robotników, Po trzech tygodniach odbył się akt kupna. Oczywiście, nie obeszło się bez całodziennego świętowania i uczt dla gości, mandarynów i robotników.
Tymczasem Ryszard napisał do swojej matki list, Matuzalem zaś napisał do Ye-Kin-Li. Oczywiście, także Liang-ssi i jego brat nie omieszkali nawiązać korespondencji z ojcem. Stryj Daniel wysłał te listy przez gońca do Kantonu, skąd miały odejść pierwszym okrętem.
Rozumie się, że taki człowiek, jak Stein, niełatwo rozstawał się ze swoim tworem. Podobnie goście ciężko rozstawali się z Ho-tsing-ting. Polubili bardzo Holendra. Żegnając się z nim, byli pewni, że się już nigdy w życiu nie zobaczą. Przekonali się, że wbrew pozorom jest mijnheer bardzo dzielnym i zdolnym kupcem. To uspokoiło ich i rozproszyło niepokój o przyszłość przedsiębiorstwa i jego nabywcy.
Płakał gorzko, gdy się z nimi żegnał.
— Nie mogę z wami jechać, muszę tu zostać. Nie mogę siebie przemóc, muszę łkać i zawodzić. Jedźcie z Bogiem, moi drodzy i mili przyjaciele, i przypomnijcie sobie czasem waszego słabego i wątłego Aardappelenborscha! — — —
W wiosce, gdzie mieszkała żona i córki Ye-Kin-Li, znów powtórzyła się scena pożegnania. To hoei-hoei z trudem rozstawał się ze swemi krewnemi. Proponowano mu udać się do Niemiec, ale odmówił. Matuzalem obdarował go przed odjazdem. Wręczył mu sto tysięcy li, co zresztą stanowi nie więcej, niż cztery tysiące franków. Wyłożył je w zastępstwie Liang-ssi, który nie miał pieniędzy, a chciał się wywdzięczyć za opiekę nad matką i siostrami.
— Ależ, panie, — krzyknął Liang-ssi — to ogromna suma! Skąd pan wie, czy będę mógł kiedyś zwrócić?
— U nas, w Europie, sto tysięcy li to niewiele. Zwrócenie tej sumy będzie dla pańskiego ojca drobnostką. Zresztą, to w Chinach macie własne pieniądze.
— Jakto? Tu?
— Pański ojciec był dawniej bardzo zamożny. Uciekając, zakopał swój majątek.
Obaj bracia zarumienili się gęsto.
— Ktoś już pewnie wykopał! — zawołał Liang-ssi.
— Wiem na pewno, że nikt. Byłem na tem miejscu i przekonałem się, że pieniądze są nietknięte. Schowek znajduje się w górach, niedaleko miejsca, gdzie napadli nas hoei-hoei.
— I nic pan nam nie powiedział o tem?
— Nie chciałem wam powiedzieć, bobyście nie zaznali pokoju.
Radość zaś hoei-hoei nie da się opisać. Skakał po pokoju, całował wszystkich po rękach. Był odtąd, według pojęć chińskich, zamożnym człowiekiem.
Noc spędzono w znanej już nam gospodzie, gdzie się miano spotkać z t’euem, który podjął się odprowadzić podróżnych aż do samego Kantonu. Przyjechał też w nocy z większym oddziałem jeźdźców. Rano wyruszono w dalszą drogę. Bagaż pań oraz rzeczy stryja Daniela wysłano już naprzód.
Skoro dotarli do gospody, znajdującej się wpobliżu zakopanego skarbu, Degenfeld kazał się zatrzymać. Wyruszono do wąwozu, gdzie znajdowało się marabu. Matuzalem wydobył oba worki z pieniędzmi. Bracia rzucili się na nie, aby je otworzyć. Matuzalem zauważył:
— To złoto należy do waszego ojca. Przeliczycie mi pieniądze w dowód, że nic następnie nie będzie brakowało. Potem zaś biorę je pod swój nadzór. W tym celu zabrałem ze sobą konia ładownego wraz z siodłem i matami.
Przeliczono monety, poczem Matuzalem związał worki i kazał je zanieść do gospody. Nazajutrz wyruszono w dalszą podróż. Wieczorem przejechano przez Szin-hoa, a noc spędzono w następnej gospodzie.
Pod wieczór podróżni dotarli do Szao-tszeu, gdzie, za poprzednim pobytem, otrzymali wojskową eskortę. Przyjęto ich z jeszcze większemi niż swego czasu honorami, a to naskutek obecności t’eua. Musieli tu spędzić noc, ponieważ dopiero nazajutrz odpływała dżonka.
Wczesnym rankiem statek odbił od brzegu. Żeglował także podczas nocy, wskutek czego podróż tym razem była znacznie skrócona.
Wreszcie pewnego pogodnego dnia przybyli do Kantonu.
Matuzalem, jego towarzysze oraz Jin-tsian nie mogli się ukazać w mieście. T’eu tedy podjął się zawiadomić o ich przybyciu tong-tszi oraz ho-po-so. W dwie godziny później wrócił z tym ostatnim.
Ho-po-so radził im jak najprędzej opuścić Kanton. Wystarał się też dla nich o miejsca na okręcie, który zbliżył się do dżonki, aby niedostrzeżenie przyjąć pasażerów i bagaż.
Pożegnano się serdecznie z królem żebraków i z ho-po-so. Degenfeld chciał zwrócić t’euowi kuan, ale t’eu zostawił mu go na pamiątkę. Przed rozstaniem t’eu przyrzekł opiekować się mijnheerem.
Wkrótce potem okręt rozwinął żagle i odbił od brzegu. Nazajutrz, skoro świt, dojechali do Hong-Kongu.
Podróżni udali się do gospody, w której spotkali się byli z mijnheerem. Hotelarz poznał ich i przywitał serdecznie, rozpływając się w uśmiechu.
Na propozycję Godfryda uraczyli się piwem.
Ulegając namowom Turnersticka, odjechali następnego dnia na jego okręcie, aczkolwiek na parowcu podróż odbyłaby się znacznie szybciej. Dzielny kapitan chciał swoich przyjaciół odprowadzić do samego domu. Zanim wyruszyli w dalszą drogę, sporządzono obszerne sprawozdanie z przebiegu podróży i wysłano je do Niemiec pośpiesznym parowcem.
Następnego dnia okręt wypłynął na pełne morze. Kapitan nie nosił już chińskiej odzieży: był ubrany w swój zwykły frak i w kołnierzyk z muszką. Odstąpił był swej własnej kabiny damom i wystarał się o dobre pomieszczenia dla reszty pasażerów. Kiedy okręt odbijał od brzegu, wszyscy pasażerowie znajdowali się na pokładzie i wpatrywali w oddalający się ląd, którego chyba już nigdy nie mieli ujrzeć. Turnerstick zdjął okulary i rzekł, przecierając oczy ręką:
— Dziwny kraj i dziwni ludzie! Nie znają nawet ojczystej mowy; nie mają pojęcia o prawdziwych chińskich końcówkach! A jednak odjeżdżam z ciężkiem sercem. Być może dlatego, że został tam mijnheer...
— Słusznie, — odrzekł Godfryd — gdybym nie był tak bardzo przywiązany do swego oboju, zostawiłbym go mijnheerowi na pamiątkę. Ja również odczuwam żal. Ale cieszy mnie, że spełniliśmy nasze kong-kheou. Witałem Chiny okrzykiem: tszing-tszing, a żegnam: tszing-leao, co znaczy: niech cię Bóg ma w swej opiece, kraino skośnych oczu. Żal mi ciebie, albowiem tracisz swego najpiękniejszego Godfrydzie! — — —