Błękitno-purpurowy Matuzalem/Część czwarta/całość

<<< Dane tekstu >>>
Autor Karol May
Tytuł Błękitno-purpurowy Matuzalem
Podtytuł Powieść chińska
Część czwarta
Wydawca Spółka Wydawnicza Orient R. D. Z. East
Data wyd. 1927
Druk Zakł. Druk. „Bristol”
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Der blaurote Methusalem
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron
KAROL MAY


Błękitno-purpurowy
Matuzalem
POWIEŚĆ CHIŃSKA
część czwarta
1927


WARSZAWSKA SPÓŁKA WYDAWNICZA
ORIENT R. D. Z. EAST
w WARSZAWIE
17, Prosta, 17


Składano i tłoczono w Zakł. Druk.
BRISTOL“
Warszawa, Elektoralna 31.
Prawo wydawania i tłumaczenia na język polski wszystkich dzieł Karola Maya jest wyłączną własnością Sp. Wyd. „ORIENT“ R.D.Z. EAST w Warszawie, Prosta 17.
Wszelkie inne wydania i tłumaczenia będą prawnie ścigane.
Copyright 1927
by Warszawska Spółka Wydawnicza
ORIENT R.D.Z. EAST WARSAW
Printed in Poland

Pod kluczem

Tong-tszi postarał się, aby nasi bohaterowie otrzymali przyzwoite cele, przeznaczone dla znakomitych więźniów. Poza tem kazał przyrządzić dobrą strawę i dbać o ich wygodę. Zaznaczył, że nazajutrz wróci tu w towarzystwie wyższych mandarynów, aby ustalić prawdziwą narodowość i stan jeńców. Polecił ich więc starannej opiece linga, który ze swej strony zapewnił go:
— Nie spuszczę ich z oka. Nie powtórzy się to, co się przytrafiło memu zastępcy, który dziś siedzi już pod kluczem, albowiem pozwolił wczoraj umknąć świętokradcom.
— Zasłużył na tę karę — rzekł tong-tszi. — Był nieostrożny.
— Zapewnia mnie, że to nie jego wina. Nie rozumie, jak to mogło się zdarzyć. Przeprowadziłem dziś badania i znam już okoliczności tej ucieczki.
— Mianowicie?
— Wczoraj późną nocą zjawił się w więzieniu jakiś obcy człowiek, którego wartownicy wpuścili, gdyż pokazał im wysoką oznakę...
— Musiał to być znakomity kuan-fu — przerwał tong-tszi.
— Nie, był to szubrawiec, uwolnił bowiem więźniów, a tego nie zrobiłby żaden kuan-fu.
— Czyżby? Nie może to być! Tylko wyżsi mandaryni posiadają te żetony.
— To prawda. Ale nie jest rzeczą wykluczoną, że ten żeton był fałszywy, podrobiony. W nocy trudno rozpoznać. Urzędnik nie śmiał tego człowieka śledzić, sądząc, że ma przed sobą wpływową osobistość. I cóż się okazało? Wrzekomy mandaryn uciekł wraz z więźniami przez boczną furtkę.
— Zawszeć to wina nadzorcy! Skoro nie śmiał zachodzić drogi mandarynowi, to przynajmniej powinien był pilnować więźniów!
— Mnie nic podobnego nie mogłoby się zdarzyć. Sprawuję nadzór nad więzieniem osobiście, więc nie omieszkam, jeśli się powtórzą tajemne odwiedziny, dokładnie obejrzeć żetonu. Trzeba być nader ostrożnym, zwłaszcza gdy się ma do czynienia z takimi więźniami, jak dzisiejsi.
Tong-tszi utwierdził go w tem postanowieniu i wrócił do domu, gdzie już dawno wypatrywał go zniecierpliwiony Matuzalem.
Błękitno-purpurowy, podobnie jak i Godfryd i Ryszard, zjadł smaczny obiad, ale bez apetytu. Trawiła go troska. Tong-tszi starał się ją rozproszyć — napróżno.
— Jutro podda się ich badaniu — rzekł mandaryn. — Mamy sporo czasu do zastanowienia się nad sposobami ratunku.
— Należy myśleć, ale przedewszystkiem trzeba działać. Kto będzie ich badał?
— Ja i fu-yuen.
— Najwyższy urzędnik w mieście, zastępca zarządcy prowincji? O, w takim razie nie mam wielkich nadziei. Czy uwierzy, że ma przed sobą lamów?
— Nie. Bywał w Lhassie, a nawet w Mongolji. Zresztą, zna o tyle cudzoziemców, że nietrudno mu będzie dojść narodowości pańskich przyjaciół.
— A zatem nie możemy dopuścić do przesłuchania. Muszę dziś jeszcze, w nocy bodaj, wyprowadzić ich z więzienia!
Mandaryn spoglądał na ziemię, rozmyślając. Poczem oświadczył:
— Mogę panu tylko radzić, abyś zaniechał zbytniego pośpiechu. Tymczasem nic złego im się nie stanie. Trzeba będzie wydać ich w ręce konsulów.
— Ale jak się ich potraktuje! A poza tem nie unikną przecież kary.
— Nie będzie to kara ciężka; co prawda, będziecie musieli przerwać podróż. Kto wie jeszcze, czy i ja nie wplączę się w tę kabałę!
— Należy się tego lękać. Przyznać muszę, że nasi przyjaciele nie grzeszą zbytkiem przezorności.
— Nietylko nie są ostrożni, ale, nadomiar, mimo grozy sytuacji, są bardzo pewni siebie. Trzeba było widzieć Tu-ru-ne-re-si-ti-ki, kiedy wyłupił sobie oczy.
— No, chyba tylko jedno!
— Tak. Potem zażądał nóg arcykapłana. Któżby się ważył na taką czelność, zwłaszcza w opresji! Pierwszy raz w życiu widziałem człowieka, który wyjmował sobie oczy i wsadzał je zpowrotem, nie tracąc mimo to wzroku.
Student wyjaśnił mu tajemnicę, i dodał:
— Musimy ich uwolnić, chociażby przez wzgląd na pana. Czy mogę liczyć na pańską pomoc?
— Hm! Jestem wszak urzędnikiem.
— Jest pan kuan-fu, a nawet tong-tszi, a jednak uwolnił pan tej nocy trzech więźniów.
— Dlatego właśnie nic dziś nie poradzę. Ten młody pang-tszok-kuan, pomimo wieku młodocianego, jest dzielnym człowiekiem. Nie da się podejść.
— Musimy spróbować!
— Rzecz w najwyższym stopniu niebezpieczna. Nie będę panu przeszkadzał, bo jest pan ostrożny i na pewno mnie nie wydasz. Nie żądaj pan jednak, abym pomagał ci osobiście. Postępuj tak, aby moje nazwisko nie zostało wymienione! Teraz pójdę do swego pokoju, aby się skupić. Niech pan się również zastanowi. W każdym razie przed zapadnięciem nocy nic nie możesz przedsiębrać. Do tego czasu łatwiej będzie powziąć jakieś postanowienie.
Matuzalem wrócił do swego pokoju i chodził z kąta w kąt. Udał się wreszcie do ogrodu, gdzie znalazł pucybuta i Ryszarda, medytujących na ten sam temat. Usiedli wszyscy razem i wykuwali plan działania.
— Chodzi nietylko o Turnersticka i mijnheera — rzekł Degenfeld. — Jednemu i drugiemu przydałaby się mała nauczka. Zasłużyli sobie na nią. Ale Liang-ssi wpadł zupełnie niewinnie!
— Nikt przecież nie wie o łączności ich i Liang-ssi — rzekł Ryszard.
— Teraz jeszcze nikt, ale wnet się dowiedzą. Skoro jutro staną przed fu-yuen, wszystko wyjdzie na jaw. Nie potrafią zwieść tego urzędnika!
— I ja tak sądzę — potwierdził Godfryd. — Bodajby mnie to poruczyli śledztwo! Zaleciłbym każdemu wlepić parę prztyków w nos, a potem przepędziłbym ich na wszystkie cztery strony świata! Tu w Chinach odgrywać bogów! Co im strzeliło do głowy?
— Prawdopodobnie jest to pomysł Turnersticka. Założę się, że obaj nie zdają sobie sprawy z powagi sytuacji. Gdyby nie wstawiennictwo Liang-ssi i mandaryna, kto wie, czy nie zostaliby zlynchowani przez tłum. Jeśli się jutro okaże, że Liang-ssi jest z nimi w komitywie, dzielny nasz żółty przyjaciel będzie zgubiony. Jest Chińczykiem — jego nie ocali żaden konsul. Na nim skupi się awantura. Liang-ssi trzeba bezwarunkowo uwolnić!
— Czyż żadna myśl nie rozświeci mroków naszych mózgownic? Wszak głowy nie noszę od parady!
— Mam coś — ale nie, to nie ujdzie.
— Ma pan coś, co nie ujdzie! No, w takim razie nie ma pan nic, mój stary Matuzalemie. Cóżto takiego?
— Gdyby tong-tszi zechciał, mógłby nam pomóc.
— No, rozumie się. Posiada przecież żetony, które otwierają przed każdym wszystkie wrota i każde drzwi.
— Tak. Nie mogę mu brać za złe, że się osobiście nie chce przyczynić do uwolnienia naszych przyjaciół. On byłby najbardziej narażony. Czy można od niego żądać, aby dla nas narażał wszystko, absolutnie wszystko, tem bardziej, że obowiązek nakazuje mu postępować wręcz przeciwnie.
— Słusznie! Ale my możemy go wyręczyć!
— Co?
— Iść do więzienia i wydostać jeńców.
— Myślałem już o tem. Łatwiej pomyśleć, niż wykonać!
— Wiem o tem. Wogóle wszystko jest łatwiej pomyśleć, niż wykonać. Pojmuję, że nie obejdzie się bez niebezpieczeństwa, nie mogę sobie jednak wyobrazić, że już nigdy w życiu nie ujrzymy „Pocztyljona z Niniwy“. Jeśli pan odważy się pójść do huok-tszu-fang, to i ja z panem.
— Ja też — dodał Ryszard.
— Nie wątpię — odpowiedział Degenfeld. — Ale twoja pomoc jest zbyteczna. Dopiero podczas podróży zacząłeś się uczyć chińskiego. Godfryd natomiast, który jeszcze przed wyjazdem rozmawiał często ze swoim przyjacielem Ye-Kin-Li, poradzi sobie z chińskiemi końcówkami Turnersticka. Zresztą, dzięki korpulencji, łatwiej może uchodzić za Chińczyka. Dodajmy, że jesteś zbyt młody.
— Pięknie! — rzekł Godfryd. — A więc pomysł mój przypada panu do gustu?
— Powiedziałem ci już, że i ja o tem myślałem. Dochodzę do ostatecznej konkluzji, że niema innego wyjścia.
— Dobrze. Idę z panem?
— Tak. Sambym się nie ważył. Cztery pięści to więcej niż dwie.
— Pewnikiem! Pomówimy więc o tem obszerniej. Do naszego przedsięwzięcia przedewszystkiem potrzebny jest żeton.
— Prawdopodobnie tong-tszi nam nie odmówi.
— A następnie potrzebujemy ubiorów chińskich.
— Nawet mandaryńskich!
— Hm. A potem potrzebne są palankiny.
— No tak. Więźniowie nie mogą pokazać się na ulicy. Zdradzi ich ubiór Holendra.
— Będziemy musieli przekupić kulisów. To nas będzie kosztowało sporo pieniędzy.
— Pieniądze — to fraszka. Ale jakże znajdziemy kulisów, godnych zaufania. Musielibyśmy ich wtajemniczyć w nasz plan. Kto zaręczy, że nie doniosą O wszystkiem pang-tszok-kuanowi.
— Ilu ich trzeba?
— Dwunastu.
— Dwunastu? Dlaczego aż tylu?
— Nas jest sześciu. Rozumiesz chyba, że będziemy zmuszeni natychmiast opuścić miasto.
— O, biada nam! Ulice są zamknięte!
— Posiadam paszport, który otworzy bramy ulic.
— Hm! Im dłużej myślę o tem, tem bardziej, jestem pewny powodzenia. Przejdę się trochę po ogrodzie.
Podniósł się i rozpoczął okólną wędrówkę po ogrodzie. Stroił jakieś dziwne miny, chichotał, mruczał coś pod nosem, i wreszcie wrócił do towarzyszów.
— Mam! — zawołał. — Wszystko widzę jasno przed sobą; tylko co do kulisów jestem jeszcze nieoświecony.
— No, gadaj!
— Wiadomo panu, że jestem wyższy od pana?
— Naturalnie. I cóż z tego?
Noli turbare circulos meos! — Nie wtrącaj się do moich cyrklów! Zauważył pan także, że jest pan grubszy ode mnie?
— Przyznaję, nie uszło to mojej spostrzegawczości.
— A co pan powie o postaci naszego dzisiejszego gospodarza?
— Że nie jest tak otyły jak ja, ani tak długi jak ty.
— Słusznie. Stanowi średnią arytmetyczną naszych dwóch postaci. Stąd wnoszę, że jego ubiory ujdą i na nas, w każdym razie po nocy.
— Możliwe, nawet prawdopodobne. Ale czy myślisz, że nam pożyczy?
— Czemu nie? A jeśli nawet odmówi, to i na to mam radę.
— Jaką?
— Poprostu, skradnę.
— Godfrydzie, jak brzmi siódme przykazanie?
— Wiem: Nie kradnij! Ale ja wcale nie chcę ukraść. Poszkodowany odzyska swoje łachy. Myślę też, że w ostatecznym wypadku sami sobie weźmiemy żetony.
— Godfrydzie, Godfrydzie!
— Matuzalemie, Matuzalemie! Jeśli zna pan lepsze sposoby, wyłóż je na stół! Ubrania i żetony mieć musimy.
Degenfeld odpowiedział, że przedewszystkiem trzeba wysłuchać propozycji tong-tszi. Należało się spodziewać, że strapiony mandaryn poszuka jakiegoś skuteczniejszego wybiegu.
Tymczasem upłynęło popołudnie, a mandaryna nie było widać. Zapadł zmierzch. Wezwano gości do wieczerzy. Stół był nakryty tylko dla nich trzech. Degenfeld zapytał służącego o pana domu i dowiedział się, że ten przyjmuje teraz gościa. Tym gościem był ho-po-so.
— Ho-po-so? Kiedy przybył?
— Przed połową czasu.
Połowa czasu — to godzina, a więc jak na chińskie stosunki bardzo dawno! Wieczerzał z tong-tszi, nie racząc pokazać się jego gościom, a swoim zbawcom, — to było dosyć dziwne.
Nieco później rozległy się w korytarzu kroki wielu ludzi. Matuzalem dowiedział się, że to ho-po-so opuścił dom tong-tszi.
— Obraza — rzekł do Godfryda. — Uratowaliśmy mu życie; zapowiedział przez tong-tszi, że jutro, albo nawet dziś jeszcze nas odwiedzi. No, a teraz, będąc w tym samym domu, nie raczył do nas wejść, i odszedł, nie pokazawszy nam swego mongolskiego oblicza. Co o tem sądzić?
— Nic chlubnego.
— Cóż?
— Tong-tszi wtajemniczył go w naszą nieszczęsną przygodę. Dlatego nasz miły mandaryn portowy wypiera się wszelkiej łączności z nami. Kiedy mu śmierć zaglądała w ślepia, nie mógł się nacieszyć naszym widokiem, a teraz, kiedy nam coś grozi, umyka, zadarłszy poły, i umywa żółte ręce. Tak już jest na tym niewdzięcznym świecie.
— Jakiż to tchórz i niewdzięcznik!
— Nie przyjechaliśmy do Chińczyków, aby szukać u nich odwagi i wdzięczności. Dla mnie może ten cały ho-po-so — — —
Urwał, ponieważ wszedł tong-tszi. Mandaryn ukłonił się uprzejmie i zapytał, czy goście są zadowoleni z obsługi. Matuzalem potwierdził. Ku jego zdumieniu, tong-tszi zakomunikował mu o wizycie ho-po-so. Należało się spodziewać, że grzeczny mandaryn utai przed swoimi gośćmi te odwiedziny.
— Czyż nie przyszedł poto, aby się z nami przywitać? — zapytał nasz bohater.
— Tak — odpowiedział tong-tszi z całą swobodą. — Bardzo się ucieszył, że was ujrzy.
— A więc wróci tutaj?
— Nie.
— W takim razie nie pojmuję, dlaczego odszedł, nie pokazawszy się nam!
— Przypomniał sobie nagle, że ma coś ważnego do załatwienia; śpieszył się bardzo i prosił mnie, abym go przed panami wytłumaczył.
— O, to zbyteczne. Nie jesteśmy tak wymagający, aby odrywać go od ważnych spraw.
Tong-tszi uśmiechnął się lekko. Przejrzał myśl Degenfelda, ale nie dał tego poznać po sobie. Przysiadł się do stołu, kazał podać fajki, poczem odesłał służącego, zabraniając mu wchodzić bez wezwania.
Po tym wstępie Matuzalem spodziewał się, że mandaryn przystąpi do sprawy więźniów. Atoli Chińczyk zaczął znowu mówić o ho-po-so.
— Ten mandaryn — rzekł — ma władzę nad portem Kuang-tséu-fu i nad wszystkiemi rzekami kraju. Bez jego pozwolenia żaden okręt nie może przybić, ani odbić. Przypomniał sobie, będąc u mnie, że pewien kapitan ts’ien-kioku prosił go o pozwolenie wyruszenia w drogę. Ho-po-so zupełnie o tem zapomniał. Ponieważ jednak okręt ten musi jutro znaleźć się w odległem miejscu, więc ho-po-so pośpieszył wydać odpowiednie zarządzenia.
Ts’ien-kiok w dosłownem tłumaczeniu oznacza „tysiąconoga“. Taką nazwę noszą lekkie dżonki wojenne, które przeważnie żeglują po rzekach i kanałach. Oprócz żagli, posługują się także mnóstwem długich wioseł. Zarówno w nich, jak i w bystrości tych dżonek należy szukać pochodzenia tej nazwy.
Lecz czemu teraz właśnie mówił o tem tong-tszi?
— Czy widział pan, jak jedzie taka ts’ien-kiok? — zapytał takim tonem, jakby nic ważniejszego nie zaprzątało w tej chwili jego umysłu.
— Nie — odparł lakonicznie Matuzalem.
— Zobaczy pan i będziesz zdumiony szybkością tych dżonek.
— To odkładam na później. Dziś myślę o innych rzeczach!
— O, cóż przeszkadza mówić o ts’ien-kioku? Ten, o którym mowa, odbije od brzegu o drugiej w nocy, co nie znaczy, że nie mógłby tego uczynić wcześniej.
— Tak! — rzucił Degenfeld.
— Musi wyruszyć dziś w nocy, aby zawieźć pewnego yao-tszang-ti[1] do Szü-juan. Czy wie pan, gdzie to miasto leży?
— Nie.
— Otóż znajduje się wysoko nad Pe-kiang, w kierunku Szao-tszéu.
Matuzalem nadstawił ucha. Szao-tszèu znajdowało się w drodze do miasta, do którego dążył. W jakim celu mandaryn upierał się przy tym temacie? Może miał jakiś racjonalny powód?
— Okręt ten — kontynuował tong-tszi, błyskając oczami. — jest najszybszym ze wszystkich, które znam. Jeśli wyjedzie o drugiej w nocy, będzie pojutrze przed południem na Pe-kiang, podczas gdy inne okręty przebywają tę przestrzeń co najmniej w dwa pełne dni.
Nie ulegało teraz wątpliwości, że tong-tszi zmierzał do jakiegoś określonego celu. Czy celem tym miała być oczekiwana zbawienna rada? Czy, będąc urzędnikiem, nie chciał jej może wyrazić bezpośrednio, przypuszczając, że goście domyślą się z półsłówek? Matuzalem myślał o tem i postanowił się upewnić.
— Czy taka dżonka wojenna przyjmuje prywatnych pasażerów?
— O ile są poleceni kapitanowi.
— A więc i cudzoziemców?
— Każdego, kto posiada odpowiednie polecenie. — Czy pisemne?
— Tak. Ale lepiej jest poprzedzić je ustnem. Zresztą, posiadacz takiego paszportu, jaki panu dałem, może się bez polecenia obejść. Paszport zaś wraz z poleceniem ustnem i piśmiennem pozwala rozporządzać się okrętem jak własnym.
— Sądzę, że kapitan nie dałby się tak łatwo sobą rozporządzać.
— O, czem jest kapitan okrętu wojennego! Niczem, absolutnie niczem. Wie pan chyba, że Chiny faktycznie nie posiadają oficerów marynarki. Ci istnieją u nas tylko nominalnie. Każdy żołnierz może być użyty zarówno do lądowej, jak i do wodnej służby. Oficerowie armji lądowej komenderują okrętami a oficerowie marynarki dowodzą wojskiem lądowem. Zresztą, ani jedni, ani drudzy nie znają się na niczem. Sam jestem Chińczykiem, ale znam nasze wady, i wiem, dlaczego zawsze ulegamy wrogowi. Kapitan interesującego nas okrętu jest zwyczajnym szeu-yü-tsiang-tsund, czyli szeu-pi[2], którego nie słuchają się właśni żołnierze. Właściwie dowództwo nad okrętem sprawuje ho-tszang.
— A czy yao-tszang-ti ma jakąś władzę nad dżonką?
— Poborca podatków? Ci ludzie wszędzie odgrywają rozkazodawców i wysokich mandarynów. Mają władzę nad zalegającymi z podatkami płatnikami — i to wszystko. Pomstują na każdego, ale stają się potulni, gdy kto ich zgromi.
— Podróż w takiej kompanji musi być bardzo interesująca?
— Pewnie. Może pan wkrótce będzie miał okazję odbyć ją, skoro, jak mi oznajmiłeś, zamierzasz udać się nad Pe-kiang.
— A czy zna pan kapitana owej dżonki?
— Tak. Ho-po-so wymienił mi jego nazwisko.
— A poborcę podatków?
— Jego również. Znam go nawet osobiście. Jest to mały, szczupły człeczyna; uważa się za olbrzyma rozumem i dostojnością. Wszyscy się z niego natrząsają, to znaczy ci, którzy nie zalegają z podatkiem. Chcę też panom oznajmić, że zamierzam na okręcie umieścić pewien ładunek towarów.
— Kiedy?
— Po północy.
— Dlaczego tak późno, kiedy bramy ulic będą zamknięte?
— Ponieważ — — no, mogę panom zaufać, ponieważ nikt nie powinien wiedzieć o tych towarach.
— Czy tragarze nie będą musieli dojść do portu? Jakżeto zrobią, gdy bramy będą zamknięte?
— Sądzę, że będzie z nimi ktoś, kto posiada odpowiedni paszport.
— — I ten ktoś musi z nimi pójść?
— Pójść? O, nie! Ktoś, kto posiada taki paszport, jest zbyt dostojny, aby chodzić. Zresztą, towar musi być przeniesiony w palankinach, żeby go nie obejrzeli wartownicy.
Matuzalemowi zaczęło świtać w głowie. Chcąc się dokładnie przekonać, zapytał:
— Ile będzie tych palankinów?
— Właściwie tylko sześć. Ale dochodzi jeszcze podwójny palankin na odzież i broń.
— Jaką broń? Tę, którą przesyłam na okręt, A następnie z okrętu przyślą mi trochę odzieży. Jest to mały interesik; chciałbym, aby się udał.
Degenfeld już nie wątpił o właściwym sensie zagadkowych powiedzeń mandaryna. Wdzięczny gospodarz chciał im pożyczyć potrzebnego stroju. A potem po uwolnieniu więźniów, mieli uciec na okręt i odesłać zpowrotem mandarynowi jego odzież.
— Czy nikt nie pozna palankinów i kulisów? — zapytał student.
— Nie. Będą ubrani jak zwyczajni najemni kulisowie. Wystarałem się też o zwyczajne palankiny.
— Wyśmienicie. Czy kulisowie nie zatrzymają się, czy potrafią biec bez wytchnienia aż do okrętu?
— Wystarczy im jeden krótki postój. Gdzie o tem rozstrzygnie posiadacz cennego paszportu. Wydałem im już odpowiednie rozkazy. Odległość nie jest tak wielka.
— Czy dużo będzie odzieży?
— Dwa komplety mandaryńskie. Chce pan je obejrzeć?
— Proszę.
— A więc chodź pan!
— Tong-tszi zaprowadził gościa do przyległego pokoju. Wisiały tu dwa pełne komplety mandaryńskie, wraz z czapkami z guzikami i pawiemi piórami stanowiącemi dowód cesarskiego uznania. Niczego nie brakło. Mandaryn sięgnął do rękawów, służących jednocześnie za kieszenie, wyciągnął dwa żetony, pokazał je Matuzalemowi i schował zpowrotem. Dodał przytem z uśmiechem.
— Ta odzież i te żetony są przeznaczone dla dwóch dobrych przyjaciół, którzy chcą się poczuć mandarynami. Czynią to tylko dla żartu. Odeślą mi wszystko w porządku, gdyż w swoim czasie będę musiał zdać rachunek z ilości posiadanych żetonów.
— Kiedy ci przyjaciele zaczną się przebierać?
— Niedługo przed odejściem. Własne ubiory złożą w podwójnym palankinie, aby je wdziać, zanim wsiądą na okręt.
Wszystko więc było dokładnie przygotowane. Pozostawało tylko wydobyć przyjaciół z więzienia i doprowadzić ich do palankinów. Była to rzecz najważniejsza, tong-tszi niemało przyczynił się do jej powodzenia.
Czynił wszystko, co leżało w jego mocy. Wróciwszy wraz z Matuzalemem do jadalni, zaczął mu opowiadać o więzieniu. Opisał je z taką dokładnością, że Matuzalem widział je w duchu.
Koło godziny jedenastej mandaryn podniósł się. Wymówił się nawałem pracy. Serdecznie pożegnał swoich gości, nie dając znać po sobie, że się już nigdy nie zobaczą. Ale już przy drzwiach odwrócił się i rzekł ze wzruszeniem:
I lu fu sing! — Niech wam szczęście towarzyszy w drodze!
Po jego odejściu Godfryd długo potrząsał głową.
— Teraz nie wiem już, — rzekł — czy go dobrze zrozumiałem. Wydaje mi się, że podsłuchał naszą rozmowę w ogrodzie.
— Tak, masz rację.
— Więc zmykamy na okręt?
— Nieinaczej.
— A jak tam odzież?
— Chodźcie, pokażę wam.
Zaprowadził ich do wspomnianego pokoju.
— Spełniły się wszystkie nasze życzenia — odezwał się pucybut. — Nasz tong-tszi jest wszechwiedzący. Chętnie bym go wycałował — Brak tylko warkoczy.
— Nie są nam potrzebne. Mamy tu bowiem nie czapki zwykłe, lecz deszczowe kapelusze z kapturem. Widzisz, że pomyślał o wszystkiem.
— No, a co dalej?
— Zobaczysz. Teraz przekonam się, co słychać w domu, kto jeszcze czuwa i gdzie stoją palankiny.
Na piętrze paliła się tylko jedna lampka. Na dole wisiał również lampjon między przedniemi a tylnemi drzwiami wejściowemi. Pierwsze były zamknięte, drugie — otwarte. Na dziedzińcu Degenfeld zobaczył palankiny. Jakiś mężczyzna, w ubiorze najemnych kulisów podniósł się, podszedł bliżej, ukłonił się i zagadnął:
— Kiedy wasza dostojnoość rozkaże wyruszyć?
— Czy wiesz kogo będziesz nosić? — zapytał Matuzalem.
— Tak.
— I dokąd?
— Wiem.
— No więc, dokąd?
— Do okrętu.
— Wprost?
— Nie. Zatrzymamy się w drodze. Dwaj dostojni panowie wysiądą, młodszy zaś rozkazodawca zostanie w palankinie. A potem obaj prawdopodobnie wrócą z trzema innymi czcigodnymi panami; wsiądą wszyscy do palankinów, a my pomkniemy kłusem do okrętu.
— Dobrze. Ale gdzie macie się zatrzymać?
— Wpobliżu więzienia. Brama pewnego domu będzie otwarta. Będziemy czekać w podwórzu.
— Do kogo należy ten dom?
— Do pewnego nader oddanego sługi naszego potężnego tong-tszi.
— Dobrze! Wkrótce wyruszamy. Bądźcie gotowi!
Degenfeld wrócił do swego pokoju i udzielił Godfrydowi potrzebnych wskazówek. Pucybut podrapał się za uchem i zauważył:
— Wszystko to dobre, ale czy się uda, to jeszcze wielkie pytanie. Ale niema co, trzeba zaryzykować! Przebierzemy się więc i w drogę!
Przebrali się przy pomocy Ryszarda, który musiał także znieść ich wspólne bagaże ze wszystkich pokojów. Newfundlandczykowi zawieszono na szyi tornister, poczem wszyscy zeszli do palankinów.
Stało już tu czternastu kulisów. Psa umieszczono razem z rzeczami w podwójnym palankinie. Wreszcie trzej pasażerowie wsiedli do powozów.
Dom był pogrążony we śnie. Zalegała głęboka cisza. Gromada kulisów ruszyła w drogę. Bez szmeru otworzono drzwi wejściowe i zamknięto je zpowrotem. Kulisowie puścili się galopem.
Na ulicy panowały ciemności egipskie. Tylko wdali, przy bramie łukowej, płonęła papierowa lampa. Chwiejne blaski padały chwilami na samotnego wartownika.
Szui-ni-men? — Kto tam? — zapytał, skoro palankin Degenfelda, pierwszy z szeregu, zatrzymał się u furtki.
Student trzymał już w ręku paszport. Pokazał go wartownikowi, który skierował nań światło lampki. Rzuciwszy okiem na pieczęcie, otworzył szeroko bramę, a sam bez słowa runął plackiem na ziemię. Orszak wkroczył w następną ulicę.
Tak minęli następne cztery ulice. Wszędzie zatrzymywało ich, „Szui-ni-men“ strażników, którzy na widok paszportu rzucali się na ziemię, uprzednio otworzywszy furtkę.
Wreszcie tragarze wkroczyli do domu, którego drzwi stały otworem. Opuszczono palankiny na ziemię. Pasażerowie wysiedli. Dookoła była ciemna noc i głucha cisza.
— Muszę iść z wami — błagał Ryszard, — Lękam się o ciebie, wujku Matuzalemie!
— Ba, co znowu! — odpowiedział student. — Nie wstydzisz się.
— Ach, to tak niebezpieczne. Co ja zrobię, jeśli was zatrzymają?
— Każesz się zawieźć zpowrotem do tong-tszi. Ale to wykluczone. Mamy prawo zwiedzić więzienie o każdej porze dnia i nocy; nikt nie może nam tego zabronić. A skoro znajdziemy się w gmachu, zobaczymy, co czynić. Jeśli uwolnienie więźniów okaże się niemożliwe, odejdziemy w spokoju. Głowa do góry, chłopcze! Za kwadrans będziemy zpowrotem.
Ryszard uścisnął go serdecznie i cofnął się w mrok. Degenfeld i Godfryd wyszli na ulicę. Było ciemno, choć oko wykol. Ale nawprost nich padały nędzne światełka z kilku okien z naoliwionego papieru.
— Oto więzienie — odezwał się półgłosem Degenfeld.
— Tak, o ile tong-tszi dobrze nas poinformował. Niech mi pan powie, co czujesz koło żołądka?
— Mam uczucie, jakbym wypił skwaśniałe piwo.
— O, to właśnie! I w przełyku jest mi cosik niewyraźnie. Czy to sumienie stanęło mi w gardle? Mam na myśli złe sumienie, czyli trwogę.
— I ja nie potrafię z zimną krwią puszczać się na taką awanturę. A więc chodź-że, stary Godfrydzie!
— Godfryd? Wypraszam sobie teraz podobną poufałość! Jestem dla wszystkich kuan-fu Ba-ra-ni-łeb. Postaram się zaimponować panu okruchami swej chińszczyzny.
— O nie! Mów jak najmniej. A najlepiej będzie, jeśli wcale pary z ust nie puścisz.
— W takim razie będę milczał po chińsku. Nauczyłem się tego dobrze.
Przeszli na drugą stronę ulicy i stanęli we wnęce bramy. Nad nią wisiał gong. Matuzalem uderzył.
Szui-tsi? — Kto tam? — rozległ się wewnątrz głos.
Ri kuan-fu. — Dwóch mandarynów — odpowiedział student.
Odsunięto zasuwy i uchylono bramę. W szparze ukazała się z początku dzida, a potem postać żołnierza, trzymającego małą lampkę.
Lao-ye put tek lai. — Starzy panowie nie mogą wejść — rzekł.
Fałszywi mandaryni pokazali mu żetony. Natychmiast przepuścił ich, złożywszy ukłon do samej ziemi.
Dzięki wskazówkom tong-tszi, Degenfeld znał już rozkład więzienia. Przeszli przez wąskie podwórze i zatrzymali się przed drzwiami właściwego budynku. Długi a jednopiętrowy, ledwo zarysowywał się w mroku.
Tu również uderzono w gong, poczem znów rozległo się „Szui-tsi“. Powtórzyła się ta sama scena, co poprzednio, zanim wartownik wpuścił intruzów. Znaleźli się w wąskim korytarzu, oświetlonym dwiema latarniami.
— Do djaska! — mruknął Godfryd.
— Co takiego? Strach?
— Nie, ten strój. Nogi plączą się w długiej spódnicy. Ledwo potrafię człapać.
Pośrodku korytarza, z prawej i lewej strony, widniały drzwi. Degenfeld wiedział, gdzie zamknięto więźniów. Zastukał na lewo. Znowu zawołano: — Seui-tsi? — i znów powtórzyła się wyżej opisana scena.
Teraz wkroczyli do szerszego korytarza o licznych, bardzo niskich drzwiach. Tu znajdowały się lepsze cele.
Na końcu korytarza naraz otworzyły się drzwi. Jaskrawe światło oświetliło wchodzącego. Był to znany nam młody mandaryn. Poczucie ciążącej na nim odpowiedzialności spędziło mu sen z powiek. Zmierzył przybyszów nieufnem spojrzeniem, ukłonił się lekko i zapytał:
— Szui-tsün? — Kto jesteście?
Nie mówiąc ani słowa, obaj pokazali swoje żetony.
— Idźcie za mną, panowie!
Zaprowadził ich do małego pokoju, gdzie znajdowały się stół, krzesło i niskie posłanie. Na stole paliły się dwie świeczki i leżała otwarta książka. Mandaryn bacznie obejrzał żetony; ukłonił się głębiej i zapytał:
— Czemu zawdzięczam zaszczyt tak wysokich odwiedzin?
Nie była to jeszcze uprzejmość, jakiej mógł się spodziewać Matuzalem. Odpowiedział dosyć ostro:
— Pan jest pang-tszok-kuan tego domu?
— Tak.
— Czy obecni są tu także inni wyżsi urzędnicy?
— Nie.
— Umieszczono tu dzisiaj dwóch lamów wraz z tłumaczem?
— Nie. Ludzie, o których pan mówi, nie są lamami. Jeden jest Holendrem, drugi Niemcem, a trzeci Chińczykiem.
— Skąd pan wie?
— Przekonałem się. Sprowadziłem z Sza-mien tłumacza, który dokładnie to wybadał.
— Czy rozmawiał z nimi?
— Nie. Nie zdradziliby się tak łatwo. Podsłuchiwał za drzwiami.
— Tu oni siedzą? — wskazał na najbliższe drzwi boczne.
— Tak — potwierdził mandaryn.
— Otwórz pan! Chcę z nimi pomówić.
Lecz pang-tszok-kuan obejrzał go badawczo i rzekł:
— Temu życzeniu nie mogę być powolny.
— Życzeniu? O życzeniu niema tu mowy. Rozkazuję.
— Nie mogę panu zadośćuczynić. Nie mogę woli panów uznać za rozkaz, gdyż nie znam was.
— Poznaje pan z naszego ubioru, że jesteśmy pańskimi przełożonymi. Pański złoty guzik od czapki, a nasze błękitne kulki mówią wyraźnie, że my jesteśmy urzędnikami trzeciej, pan zaś — siódmej kategorji. Żądamy od pana posłuszeństwa, które jesteś nam winien!
Młody mandaryn, niezbity z tropu, zajrzał Matuzalemowi w oczy i odpowiedział stanowczym tonem:
— Nie odmówię posłuszeństwa, skoro będę miał dowód, że panowie jesteście uprawnieni do noszenia tych błękitnych guzików.
— Co? Wątpi pan?
— Ani wątpię, ani wierzę. Wymagam poprostu dowodu. Wczoraj o tej samej porze przyszedł do więzienia jakiś wrzekomy mandaryn również trzeciej klasy, no i ulotnił się razem z więźniami. Będę czuwał, aby się taki podstęp nie powtórzył.
Matuzalem z głębi duszy chciał uścisnąć dłoń temu mężnemu I nieustraszonemu urzędnikowi. Wyciągnął paszport i pokazał go mandarynowi, ale tak, aby ten nie mógł przeczytać w całości.
— Zna pan tę pieczęć? — zapytał.
— Tak, jest to pieczątka Syna Niebios, — odrzekł młodzieniec. — A więc jest pan szün-tszi-szu-tse, zaufanym najwyższego majestatu; chylę się przed panem w ukłonie.
— Podnieś się i otwórz celę!
Mandaryn usłuchał rozkazu. Cela w rzeczy samej różniła się wielce od zwykłych cel chińskich więzień. Było tu dosyć miejsca dla trzech osób. Umeblowanie składało się ze stołu, trzech krzeseł i trzech posłań. Latarnia oświetlała resztki sutej kolacji.
Więźniowie skupili się pośrodku celi. Słyszeli i głosy rozmawiających i poznali Matuzalema, chociaż zaskoczyło ich przebranie. Dziwacznie wyglądał w stroju chińskiego mandaryna. Jego broda ciemna i gęsta i nos niezwykły nie licowały z powierzchownością ludzi żółtej rasy.
Inaczej znowu, komicznie niemal, wyglądał Godfryd. Szeroki ubiór wisiał na jego długiej chudej figurze jak na tyczce, bezbroda zaś, pomarszczona twarz dziwnie kontrastowała z czapeczką mandaryńską.
Więźniowie postanowili nie zdradzać się, że znają przybyszów. Jednakże mijnheer zaczynał się już uśmiechać, a po twarzy kapitana przebiegały drgawki podejrzane.
— Cicho! — zgromił ich błękitno-purpurowy. — Zdaje się, że zamierza pan się śmiać! Ten młody urzędnik nie powinien się domyślić, że my się znamy. Chodźcie za mną do jego gabinetu! Jeśli was nie wypuści, trzeba będzie go unieszkodliwić.
Mówiąc to, wyszedł odrazu na korytarz, aby odciąć mandarynowi drogę. Więźniowie wkroczyli do pokoju mandaryna tak raptownie, że pang-tszok-kuan nie miał czasu temu zapobiec. Stał przy Godfrydzie. Za sobą miał trzech więźniów, a przed sobą Matuzalema. Obejrzawszy się wokoło, zapytał:
— Cóżto znaczy? Poco tu weszli?
— Ponieważ wyprowadzę ich stąd — odpowiedział Degenfeld. — W tym celu tu przybyłem.
— Ja nie pozwolę.
— Chce pan być nieposłuszny względem mnie, szün-tszi-szu-tse?
— Względem pana i każdego innego, bez względu na rangę! Powierzył mi ich tong-tszi, i tylko on ma prawo ich stąd wyprowadzić. Uprzedzam, że zwołam straż!
Podszedł do gongu, ale Matuzalem odepchnął go brutalnie. Mandaryn wyprostował się dumnie i zawołał:
— Teraz wiem, co się święci. Nie jest pan mandarynem. Rozmawia pan językiem tych ludzi. Jest pan Ich znajomym i chcesz ich zwolnić. Przyznaje się pan?
Matuzalem nie mógł odpowiedzieć kłamstwem na tak godne szacunku wystąpienie młodego człowieka.
— Odgadł pan — rzekł. — Ale nie potrafisz mi przeszkodzić. Jeden przeciwko pięciu.
— Myli się pan. Wystarczy mi podnieść głos, a natychmiast straż przybiegnie.
— Tak, ten jeden wartownik, który stoi w korytarzu. Inni pana nie usłyszą. A że nie lękamy się zardzewiałej piłki tego żołnierza, niech pan sam stwierdzi.
Wyciągnął z kieszeni dwa rewolwery i spuścił kurki. Godfryd uczynił to samo. Mandaryn zbladł. Nietylko jeden, ale wszyscy jego podkomendni nie daliby rady dwom parom rewolwerów. Sama groźna i męska postawa Matuzalema rozproszyłaby ich momentalnie. Najważniejszą jednak rzeczą był fakt posiadania przez tego cudzoziemca paszportu, przed którym musiał się ugiąć każdy żołnierz, a nawet jenerał. Z chwilą, gdy tylko pokazałby ten dokument, wartownicy musieliby się słuchać jego, a nie naczelnika więzienia. Nie było wątpliwości, że więźniowie zdołają się wydostać.
Mimo to młody mandaryn nie uległ. Z akcentem nienaruszonej decyzji odpierał słowa studenta.
— Panie, dobrześ to uplanował — rzekł wreszcie. — Widzę, żem zbyt słaby, aby się przeciwstawić skutecznie twoim zamiarom. Ale czy pomyślał pan, jaki los mnie czeka, jeśli więźniowie uciekną?
Poważny i smutny ton urzędnika wzruszył błękitno-purpurowego. Odezwał się:
— Wiem, że spotka pana kara, ale nie sądzę, aby była zbyt surowa. Dostanie się panu tylko nagana.
— Myli się pan. Wczoraj zbiegli dwaj przestępcy; ich miejsce zajął dziś urzędnik, który ich nie dopilnował. To samo mnie czeka, ale, mogę pana zapewnić, mój zmysł honoru nie pozwoli mi tego przeżyć. Skoro tylko pan się oddali, popełnię samobójstwo. Nie uważam pana za tak wyzutego ze skrupułów, abyś chciał zostać zabójcą urzędnika, sumiennie spełniającego swe obowiązki.
Widać było, że mówi poważnie. Degenfeld usiłował go odwieść od zamiaru najrozmaitszemi argumentami, ale napróżno. Mandaryn wysłuchał go, poczem rzekł, potrząsając głową:
— Pański wysiłek jest daremny. Urząd, który piastuję, tak bardzo prześciga mój wiek, że tysiące mandarynów patrzy na mnie zawistnem okiem. Osiągnąłem go ciężką pracą i sumiennem spełnianiem obowiązków. Wiem, że najwyższe urzędy stoją przede mną otworem. Atoli żadna z mych nadziei nie spełni się, jeśli jutro będę musiał zameldować o ucieczce więźniów. Osadzą mnie samego w więzieniu. Za jednym zamachem zepchnięty do najniższych warstw obywateli, do klasy występnych, nigdy już nie będę mógł objąć żadnego urzędu. Wolę raczej umrzeć. Posiada pan paszport, który najwyżsi mandaryni muszą szanować! Ale nikt nie powinien działać wbrew obowiązkom. Przynieś mi pan rozkaz, który będę zobowiązany wykonać, a chętnie wypuszczę tych ludzi, i ze spokojem będę oczekiwał następstw.
— Nie rozporządzam takim rozkazem na piśmie.
— A więc czyń pan, co ci dyktuje sumienie. Ustępuję przed przemocą, powtarzam jednak, że brama, przez którą dziś wyprowadzi pan swoich przyjaciół, jutro zamknie się za moim pogrzebem.
— Porzuć pan tę myśl i wspomnij o swoich krewnych, którym sprawisz ogromne zmartwienie.
— Plama na honorze jest gorsza od śmierci. Zresztą, nie mam krewnych. Nie wiem, gdzie moi rodzice i rodzeństwo przebywają, i czy wogóle żyją jeszcze. Żadne oko nie uroni łzy, kiedy moje zamknie się na wieki.
Chińczycy niezmiernie szanują wszelkie węzły rodzinne. Przodkowie są przedmiotem gorącego kultu. Chińczyk, który nic nie wie o swoich przodkach, uważa się za nieszczęśliwego. Wyznanie mandaryna świadczyło o jego niezwykłej szczerości, to też spotęgowało współczucie Matuzalema.
Godfryd de Bouillon rozumiał dosyć po chińsku, aby odgadnąć to, czego nie pojmował dosłownie. Odezwał się do studenta:.
— Żal mi tego zacnego człowieka. Na pewno poważnie myśli o samobójstwie. Nie mając rozkazu na piśmie, spróbujmy przecież wylegitymować się paszportem króla żebraków, otrzymanym od Hu-tsina. Jak pan mniema?
— Gdzie tam, t’eu-kuan nie jest urzędowym dokumentem.
— Jubiler zapewniał, że każdy musi się go słuchać.
— Tak, ale nie uwalnia to nikogo od odpowiedzialności.
— A jednak radzę spróbować!
— Jeśli koniecznie sobie życzysz... Nie pomoże, ale i nie zaszkodzi.
Wyjął paszport z kieszeni, podał go mandarynowi i rzekł:
— Przypatrz się pan temu dokumentowi! Może on potrafi odwieść pana od okrutnego zamiaru.
Urzędnik uchwycił kuan. Powoli twarz jego zaczęła się rozpromieniać.
— T’eu-kuan! — zawołał. — I to rodzaju najwyższego! Panie, jesteś wybitnym zaufanym króla żebraków. Nie będę się dłużej wahał; muszę uczynić zadość pańskim życzeniom.
— Nie odkrywa pan nic nowego, gdyż i poprzednio mogliśmy pana zmusić do posłuchu. Chodzi o to, czy pan jest zdecydowany popełnić samobójstwo?
— Teraz już nie, gdyż nie mam się czego obawiać. Co za szczęście, że posiada pan taki kuan! Zwalnia mnie od wszelkiej odpowiedzialności.
— Istotnie?
— Tak, panie. Biada przełożonemu, który zechce mnie ukarać za to, że uszanowałem paszport króla żebraków!
— Ale musi pan dowieść swoim przełożonym, że działał pan pod przymusem t’eu-kuanu.
— Bezwzględnie. Czyż nie zostawi mi pan tego dokumentu?
— Nie. Rozumie pan, że nie mogę się pozbyć tak ważnej legitymacji.
— Przynajmniej wie pan, gdzie t’eu przebywa obecnie?
— Nie. T’eu nie ma stałego miejsca pobytu.
— To prawda. Trzeba się dowiedzieć, gdzie go można zastać. Posiadaczowi takiego kuanu każdy poddany t’eua winien podać ścisłe informacje. Dokąd zamierza pan odwieźć więźniów?
— Przecież rozumie pan sam, że panu nie mogę tego powiedzieć.
— O nie. Może mi pan śmiało zaufać, ponieważ pójdę z wami. Ja sam wyprowadzę tych panów z więzienia.
— Czy mogę panu dowierzać?
— Pewnie! Muszę się słuchać t’eua. Jeśli chcę ocalić swój honor, powinienem dowieść, że uległem woli t’eua. Wobec tego muszę bezwarunkowo odwiedzić jego, albo jednego z oficerów, aby uzyskać potrzebne świadectwo.
— A czy wolno panu zostawiać więzienie bez nadzoru?
— Nie mam tego zamiaru. Zanim pójdę, powierzę komendę jednemu z podwładnych. Powiem mu także, że na wyższy rozkaz muszę wypuścić więźniów i osobiście im towarzyszyć.
Tyle było szczerości w tonie i twarzy młodego urzędnika, że Matuzalem nie wątpił o prawdzie jego słów. Aliści należało być przezornym. Przeto zapytał:
— Jeśli pan zamierza się z nami udać w drogę, to musisz się przygotować do podróży?
— Tak.
— A zatem mamy panu pozwolić na opuszczenie tego pokoju?
— Muszę panów o to prosić.
— Wówczas będzie pan mógł zgromadzić wszystkich żołnierzy przeciwko nam! Nie, do tego nie mogę dopuścić.
Mandaryn odpowiedział skromnym tonem:
— Nie mogę panu uczynić zarzutu z tego, że mi nie ufasz. Poproszę zatem pana, abyś mi dotrzymał towarzystwa. Moje mieszkanie znajduje się w tym korytarzu. Będę szedł pomiędzy panami. Będziecie mnie mogli zakatrupić przy pierwszem wykroczeniu.
— Przystaję na to pod warunkiem, że pozwoli mi pan przedtem wyprowadzić więźniów.
— Dokąd?
— Blisko stąd, do naszych palankinów.
— Chce mnie pan opuścić?
— Nie. Nie chcę panu szkodzić. Mój towarzysz zostanie przy panu, aby pana doglądać i aby dać rękojmię, że wrócę.
— Dobrze, zaufam panu więcej, niż pan mnie. Zostanę w tym pokoju, póki pan nie wróci.
Godfryd był wyznaczony do pilnowania mandaryna. Usiadł w ten sposób, że zagrodził mu drogę do drzwi. Pozostali opuścili pokój. Matuzalem wyprowadził ich tą samą drogą, którą był przyszedł. Znalazłszy się na wolności, udali się do domu, gdzie oczekiwali ich kulisowie. Matuzalem niezwłocznie wrócił do mandaryna.
Przez cały ten czas mandaryn nie poruszył się z miejsca, a Godfryd siedział z miną istnego cerbera.
— Nie było mi tu samemu zbyt przyjemnie na duszy — rzekł. — Ale z chwilą, gdy pan wrócił, odzyskałem swoją zwykłą pogardę śmierci.
Mandaryn zaprowadził ich do swego mieszkania, znajdującego się po drugiej stronie korytarza, a składającego się z trzech małych pokoi.
Wziął ubiory, pieniądze i inne rzeczy, potrzebne do podróży, i zostawił na stole kartkę dla swego zastępcy. Teraz był gotów do drogi.
— Mamy podwójny palankin, — rzekł Matuzalem — leży tam nasza broń. Znajdzie się miejsce dla pana. Ale skąd mam pewność, że w mieście nie podniesie pan alarmu?
— Panie, nie jestem kłamcą. Przyrzekłem iść z panem i dotrzymam słowa. Zresztą, mam tu trociczki i mogę dać kong-kheou, jeśli panu nie wystarczy poręka mego nazwiska.
— Jak się pan nazywa?
— Moje nazwisko cenzualne brzmi Jin-tsian.
— A pańskie nazwisko rodowe?
— Pang.
— Pang? — zapytał zdumiony Matuzalem. — Czy być może!
— A czemu nie?
— Ponieważ znam kogoś o tem samem nazwisku.
— Panie, to nic dziwnego. Mamy wszystkiego czterysta trzydzieści osiem rodowych nazwisk. Tysiące ludzi posługuje się jednem i tam samem nazwiskiem.
— Ale jest pan bardzo podobny do tego człowieka. Czy mogę zapytać o pana ród?
— Nazywa się Seng-ho.
— Istotnie? Seng-ho? Powiedział pan, że nie wiesz, gdzie są twoi rodzice. Może panu potrafię to powiedzieć. Czy pochodzi pan z prowincji Kwèitszou?
— Tak, to moja ojczyzna, — odpowiedział szybko Chińczyk. — Panie, czemu pan pyta? Czemu pan mówi tak zagadkowo? Czy zna pan mój ród, moją rodzinę, moich rodziców?
— Powiedz mi pan przedewszystkiem, czy pański ojciec nazywał się Ye-Kin-Li?
— Tak panie! Ye-Kin-Li, tak się nazywał. Zna go pan! O niebiosa, o duchu światowi Przyszedł pa do mnie jako wróg; zmusił mnie pan, abym postępował wbrew obowiązkom, a teraz opowiadasz mi o moim ojcu. Może to moje szczęście prowadziło pana do mnie; może to była wola wszechmądrości, abym porzucił swój urząd i poszedł za panem?
Uchwycił ręce Matuzalema i wypowiedział te pytania jednym tchem. Degenfeld odpowiedział — w głosie jego brzmiała nutka szczerego wzruszenia:
— Pański ojciec żyje jeszcze, zdala od ojczyzny, do której nie może powrócić, gdyż uchodzi za buntownika. Wysłał mnie, abym odszukał jego żonę i dzieci.
— Gdzie, gdzie mieszka? O, powiedz pan!
— W Niemczech, w mojej ojczyźnie.
— Panie, wiadomość ta jak gwiazdy rozświetliła mroki mego serca. Zwraca mi pan moją Cześć. Mogę twierdzić, że posiadam ojca. Nie będę się wstydził, kiedy mnie zapytają o przodków. Mój ojciec żyje. Nie może tu przybyć; więc pojadę do niego. Opuszczę Chiny i zrezygnuję ze wszystkich zaszczytów, które mnie tu oczekują, aby być przy tym, któremu zawdzięczam swoje życie, swoje istnienie.
Wypuścił ręce Matuzalema i padł na kolana. Złożył twarz w ręce i z radości i szczęścia głośno łkał.
Student miał łzy w oczach. Godfryd stroił rozmaite miny, aby się opanować, wreszcie wybuchnął gniewnie:
— I w tę poczciwą duszę omal kuli nie wpakowałem! O Godfrydzie, Godfrydzie, co za głupie gały wyłupiłeś! Jak mogłeś się nie poznać na synu swego Ye-Kin-Li!
Degenfeld położył Chińczykowi ręce na plecach i rzekł:
— Trzymaj się pan, mój drogi! Poczekaj pan jeszcze godzinkę, a dowiesz się o wszystkiem. Teraz czas nagli.
— Słusznie — odpowiedział mandaryn, podnosząc się. — Musimy się śpieszyć. Zamierzałem pójść z panem, ulegając przymusowi; teraz proszę pana, abyś mnie zaprowadził, dokąd zechcesz. Ale, powiedz mi przedtem, czy wiadomo coś panu o mojem rodzeństwie?
— Znam ich imiona — odparł Degenfeld. — Brat pana nazywa się Liang-ssi; matka — Hao-keu, a obie siostry Méi-pao i Sim-ming. Czy się zgadza?
— Tak, tak, to prawda! Tak się nazywają, A nie wie pan, czy żyją i gdzie przebywają?
— O bracie pana mam informacje, ale tylko o nim.
— A więc powiedz szybko, gdzie jest mój brat?
— Jeszcze dziś będzie pan mógł go przywitać. Powiedziano mi, że po ucieczce ojca dostał się pan do więzienia. Czy mogę dowiedzieć się, jak pan odzyskał wolność?
— Dzięki pewnemu wysokiemu urzędnikowi, przyjacielowi mego ojca. Niestety, byliśmy wszyscy rozmaicie rozmieszczeni, więc nie mógł nas jednocześnie uwolnić. Wyzwoliwszy mnie, przyrzekł, że wnet przyprowadzi matkę i siostry. Brata mego uratował już poprzednio; wskazał mi, gdzie go znajdę. Kiedy jednak przybyłem na oznaczone miejsce, brata już nie odnalazłem. Daremnie czekałem na jego powrót i na przybycie matki i sióstr. Ponieważ dalszy pobyt w Kwéi-tszou był niebezpieczny, przeto wybrałem się do prowincji Kuang-tung. Liczyłem wówczas lat czternaście; na szczęście spotykałem się zawsze z litością bliźnich. A wkońcu znalazłem dobroczyńcę, który mnie polubił i, nie mając własnych dzieci, usynowił. Jemu zawdzięczam wszystko. Gdyby żył, nie mógłbym się zdecydować z lekkiem sercem na opuszczenie ojczyzny. A teraz, śpieszmy się. Nie mogę się doczekać spotkania z bratem!
Jego dobytek nie był znaczny. Mógł ze sobą zabrać tylko rzeczy najważniejsze. Złożyły się na niewielki pakiet. Trzej mężczyźni wyszli z więzienia; bez dalszych przygód.
Przyłączywszy się do oczekujących towarzyszów, bezzwłocznie udali się w dalszą drogę. Mandaryn znalazł miejsce w podwójnym palankinie. Pies musiał biegać o własnych nogach.
Wiele bram zatrzymało ich po drodze. Paszport Matuzalema otwierał je wszystkie. Orszak szczęśliwie dotarł do dzielnicy portowej.
Wpobliżu rzeki kulisowie zatrzymali się. Tu miano wysiąść z palankinów. Matuzalem i Godfryd szybko przebrali się we własne odzienie. Przewodnik wyprawy wskazał na pogrążone w ciemności wybrzeża i rzekł:
— Dostojni panowie mają jeszcze przejść dwieście kroków przed siebie. Dojdą do ts’ien-kiok. Poznają go po trzech niebieskich lampjonach, wiszących na środku pokładu. Ho-tszang jest uprzedzony o przybyciu panów i czeka już na nich.
Degenfeld dał mu sute wynagrodzenie i odszedł z towarzyszami w oznaczonym kierunku. Przybywszy nad brzeg, zobaczyli mnóstwo dżonek. Na każdej paliła się latarnia. Zobaczyli też dżonkę z trzema niebieskiemi lampjonami na środku pokładu.
W świetle latarni siedzieli dwaj mężczyźni. Trzeci stał wpobliżu. Ujrzawszy przybyszów, zawołał:
Ho-ja, bo-ja! Hing ni-men lai?
„Ho-ja“ odpowiada okrzykowi; „ahoj“ europejskich marynarzy. Następne zdanie znaczy: „czy chcecie do nas?“
Tsze — Tak — odpowiedział Matuzalem.
Lai szang! — Wejdźcie!
Spuścił drabinę bambusową. Pasażerowie weszli na pokład. Degenfeld grzecznie przywitał się z hotszangiem i zapytał:
— Widzę, że nas pan oczekiwał. Przysłał nas oświecony ho-po-so. Przypuszczam, że trafiliśmy dobrze?
— Najwyżsi dobrodzieje są od tej chwili władcami i rozkazodawcami mojej dżonki oraz wszystkiego, co się na niej znajduje, — odpowiedział zapytany. — Polecono mi donieść, że okręt jest do rozporządzenia panów na całej długości rzeki. Wasze życzenia będą dla mnie rozkazami.
Usług tej miary nie spodziewał się Matuzalem. Jeden z siedzących na dywanie podniósł się i podszedł do gości.
— Jestem — przemówił, głęboko się kłaniając, — szeu-pi tego okrętu, i proszę mi podać swoje nazwiska, abym mógł panów przedstawić wszechpotężnemu yao-tszang-ti!
Był to więc kapitan, a towarzysz jego, który siedział jeszcze wciąż na pokładzie, był owym poborcą podatków, o którym mówił tong-tszi.
Matuzalem uważał za właściwe odpalić:
— Jak pan powiada? Mamy być jemu przedstawieni? Kto jest wyższy, on, czy ja?
— Ja, oczywiście, że ja! — zawołał poborca, zrywając się z miejsca. — Jestem wielce szanownym yao-tszang-ti Światła Wszystkich Królów. Kto śmie uważać się za wyższego?
Podszedł, brzęcząc szablą, i wyprostował się dumnie. Nosił strój chińskiego urzędnika. Na czapce miał zwyczajny pozłacany guzik — odznakę najniższej klasy mandarynów. Aby jednak wzbudzić szacunek, paradował z dwiema długiemi szablami po bokach. Twarz była bez zarostu, Ale warkocz zato sięgał niemal do stóp. Przemawiając, pobrzękiwał szablami.
Lecz oto Jin-tsian zbliżył się do niego i huknął:
— Milcz! Czem jesteś wobec nas? Nędznym owadem! Czy nie widzisz, że noszę na głowie niebieską kulę? A ten wysokourodzony dostojnik, do którego skierowałeś swoje głupawe słowa, tylko wskutek wspaniałomyślności nie pokazuje drogocennej czerwonej kuli, którą ma prawo nosić. Stwierdź, że on posiada kuan Syna Niebios, i padnij przed nim na kolana, błaźnie!
Poborca podatków, wielce zmieszany, zapomniał o swoich szablach i o dumnej postawie. Ukląkł przed Degenfeldem, schylił twarz do samej niemal ziemi i skomlał:
— Wybacz, dostojny władco, że nie wiedziałem, Jakiego urzędu najwyższego odznakę stanowi pańska nieznana szanowna odzież. Jestem najmarniejszym niewolnikiem twoim i gotów jestem uczynić zadość każdemu życzeniu waszej czcigodnej dostojności!
Degenfeld zlekceważył go zupełnie, zwracając się do ho-tszanga z zaleceniem natychmiastowego wyruszenia w drogę. Wszystko zresztą było gotowe; kotwica była wciągnięta na pokład i tylko liny trzymały dżonkę. Usunięto i tę zaporę, i okręt wypłynął wśród głośnego plusku wioseł na środek rzeki. Rozwinięto żagle. Sprzyjający wiatr obrócił dziób dżonki przeciw prądowi. Ho-tszang wydawał rozkazy. Szeu-pi znikł wraz z wszechpotężnym poborcą podatków.
Niebawem ho-tszang odprowadził pasażerów do ich świetnie urządzonego pomieszczenia, przeznaczonego dla wybitnych mandarynów, odbywających podróż służbową na „Tysiąconogu“. — — —




Wodą i lądem ku Hu-nan

Pod pokładom robiło wiosłami osiemdziesięciu I majtków po dwóch przy każdym, wiośle. Okręt mknął szybko, korzystając z pomyślnych wiatrów.
Zapytano Matuzalema, czy woli jeść na pokładzie, czy w kajucie. Noc była pogodna i ciepła; Matuzalem polecił nakryć na pokładzie. Grubas, dowiedziawszy się o rychłej wieczerzy, nie mógł powstrzymać się od okrzyku:
— Świetnie! Bosko! Odczuwam piekielny głód! Muszę coś przekąsić. A pan, panie Turnerstick?
— Oczywiście — odpowiedział zapytany. — Trzeba zawsze pamiętać o posiłku, zwłaszcza po a ich przejściach, jakich niedawnośmy doznali.
— Jeśli pan nazywa poważnem przejściem krótki odpoczynek w więzieniu, to wyrażam panu współczucie, aczkolwiek nie zasłużył pan na nie — odezwał się Godfryd.
— Co, nie zasłużyłem? — zawołał kapitan.
— Kto zawinił w tej głupiej maskaradzie? Pan sam, i nikt inny! Gdzie pana zaswędziło, żeś musiał się wypiąć, jak bałwan w świątyni?
— Nie swędziło mnie nigdzie, zrozumiano! huknął kapitan. — Zapamiętać to sobie, że mnie wogóle nigdy i nigdzie nie swędzi. Proszę sobie zmiarkować! Frick Turnerstick i swędzenie! To istna obraza majestatu!
— Taaak? Wyglądałeś pan bardzo majestatycznie, kiedy się mocowałeś z Chińczykami. Gdyby znowu miały panu strzelić do głowy takie pomysły, to lepiej będzie dla nas wszystkich, jeśli natychmiast wrócimy do domu.
Turnerstick zamierzał osadzić pucybuta, lecz właśnie Matuzalem wdał się w ich kłótnię.
— Nasz Godfryd ma świętą słuszność. Wystawił nas pan i siebie na wielkie niebezpieczeństwo. Bogu należy dziękować, żeśmy wyszli cało. Muszę pana prosić, abyś na przyszłość nie wpadał na podobne koncepty. Zamierzałem palnąć przyzwoite kazanie. Ale co się stało, już się nie odstanie, a poza tem pańskiej przygodzie zawdzięczamy nader szczęśliwe zdarzenie, wobec tego puszczę panu przewinę płazem.
— Szczęśliwe zdarzenie? Jakie? — zapytał kapitan, poczuwszy wiatr przyjazny.
— Poznaliśmy pewnego pana, spokrewnionego z naszym poczciwym Liang-ssi.
— Ze mną? Któż to taki? — odezwał się szybko Chińczyk.
— Ten oto mandaryn, który nietylko pozwolił was uwolnić, ale i osobiście zamierza towarzyszyć nam do Niemiec.
— Do Niemiec? — zapytał zdziwiony Liang-ssi. A to poco?
— Zapytaj go pan sam — odpowiedział student. Zapytaj go przedewszystkiem o nazwisko!
Mandaryn nie rozumiał po niemiecku. Ale z utkwionych w siebie spojrzeń domyślił się, że to mowa o nim. Na zapytanie Liang-ssi, odparł:
— Jin-tsian.
Liang-ssi cofnął się o parę kroków i zawołał:
— Jin-tsian! Ja nazywam się Liang-ssi.
— Liang-ssi! — krzyknął mandaryn. — Tak się nazywał mój brat, który zaginął.
Przez kilka chwil oglądali się badawczemi spojrzeniami. Ale zaraz potem zwarli się w gorącym uścisku.
— Co to znaczy? — zdziwił się kapitan.
— To bracia. Okazuje się, że nasz mandaryn jest drugim synem Ye-Kin-Li, — odparł Matuzalem.
Okrzykom zdumienia i radości nie było końca. Otoczono szczęśliwych braci i wyrażano im gorące powinszowania po niemiecku, holendersku i chińsku. Godfryd objął ich obu długiemi rękami i przycisnął z całej mocy do siebie.
— Niech was uścisnę, — krzyczał — synowie mego ulubionego kitajca! Mijnheer, uściśnij ich pan z drugiej strony!
— Owszem, — odpowiedział grubas, starając się z drugiej strony objąć Chińczyków, — ook ik ben gelukkig. Ja również chcę ich objąć z całej siły i przycisnąć do piersi! Poprostu płakałbym ze wzruszenia!
Istotnie, łzy toczyły się po tłustych policzkach. Nosek na swój sposób wyrażał wzruszenie. Po chwili mijnheer siedział na krześle i ronił łzy w swoją olbrzymią zakdoek — chustkę.
Matuzalem zaś i Ryszard zdaleka przyglądali się wzruszającej scenie. Obaj bracia podeszli wkrótce do swego dobroczyńcy, aby wyrazić mu wdzięczność. Tymczasem poproszono wszystkich do stołu.
Pokład był uroczyście oświetlony mnóstwem lampjonów. Ho-tszang za pozwoleniem Matuzalema przysiadł się do stołu, aby uważać na służbę. Nie widać było komendanta okrętu, ani poborcy podatków.
Na niebie jasno płonęły gwiazdy. Księżyc przed chwilą ukazał się nad widnokręgiem. Noc była cicha i pachnąca. Jednostajnie rozlegały się uderzenia wioseł i pluskanie wody. Do stołu podawano wyłącznie płody morza, jakby się wyraził Włoch, przyrządzone po chińsku. Była to istna uczta, godna podniebienia mandarynów. Najbardziej przypadła do smaku grubasowi. Zapomniał o wzruszeniu, stłumił łzy, i tylko od czasu do czasu z ust wyrywało mu się westchnienie błogości, lub krótki okrzyk radosnego zdumienia. Kiedy już nic nie pozostało na talerzu, mlasnął językiem i orzekł:
Dat was goed, więcej niż dobre, wyśmienite! Czy zawsze będą nas tak żywić? Czy jutro rano również?
Tymczasem „tysiąconóg“ przebył już długą przestrzeń. Mijał właśnie wyspę, zwaną przez Chińczyków Lu-tsin, a przez Europejczyków z Kantonu — „rajem“, odgrywającą dużą rolę w podaniach i baśniach tego kraju.
Wkrótce po kolacji pasażerowie rozeszli się do kajut. Niebawem rozległy się poświsty i chrapanie mijnheera, niczem przedśmiertne jęki całej gromady konających.
Długo w noc czuwali obaj bracia, opowiadając sobie w małej kajucie smutne dzieje swego życia.
Najwcześniej obudzili się Matuzalem i Ryszard. Na pokładzie przywitał ich z najgłębszą czcią ho-tszang. Zaprowadził cudzoziemców do stołu, gdzie podano im wnet gorącej herbaty.
W nocy jeszcze dżonka wpłynęła na Pe-kiang, czyli „Rzekę Północy“, zwaną tak ze względu na swój prostolinijny niemal kierunek północno-południowy.
Podczas śniadania ukazał się wreszcie poborca i podatków. Zamierzał poprzednio jechać do Ing-te, ale teraz oświadczył, że musi wysiąść już tutaj, aby stąd udać się do Se-hoei. Nietrudno było się domyślić, że ambitny urzędnik nie czuje się w swej skórze na „tysiąconogu“ i że woli czekać na inną sposobność. Dobito zatem do lądu i wysadzono na brzeg kłaniającego się gorliwie urzędniczynę.
Co się tyczy Szeu-pi, właściwego komendanta okrętu, to nie ukazał się na pokładzie niemal przez cały czas podróży. Matuzalem dowiedział się, że kapitan jest namiętnym palaczem opjum.
Pasażerowie w dzień nie opuszczali pokładu, przyglądając się pejzażom nadrzecznym, z początku zresztą bardzo jednostajnym. Ciągnęła się dookoła gładka równina. Rzeka toczyła fale między polami ryżowemi, nawodnionemi przez liczne kanały. Tu i owdzie widać było strzechy wiosek. Gdzie niegdzie strzelała ku niebu wysoka pagoda.
Później miejscowość stała się górzysta. Pejzaże były żywsze i ładniejsze, przypominające widoki z nad Renu. Brakowało tylko ruin zamkowych i winorośli.
Pasażerowie podziwiali ciężki trud wioślarzy. Mimo skąpego posiłku pracowali bez przerwy w dzień i w nocy. Dopiero w Ing-te zarządzono kilkogodzinny postój, aby umożliwić pasażerom obejrzenie miasta. Napróżno! W tem mieście bowiem nigdy jeszcze nie widziano cudzoziemców. Ledwo pasażerowie wylądowali, otoczył ich tłum Chińczyków, tłum coraz bardziej wzrastający. Nie zachowywano się wrogo, wręcz przeciwnie, z najgłębszym szacunkiem przyglądano się dziwnie ubranym przybyszom. Wszystkie głowy schylały się kornie. Przecież było tych głów i tułowi tyle, że ani myśleć o przebrnięciu naprzód. Trzeba więc było wracać na okręt, co zresztą okazało się niemniej utrudnione.
Piątego dnia wieczorem podróżni ujrzeli Szao-tszeu, miasto położone u stóp wzgórza Nanling. Tu musieli rozstać się z dżonką, ponieważ dalsza żegluga na rzece była niemożliwa.
Przed wylądowaniem Matuzalem wręczył ho-tszangowi przyzwoitą sumkę, ale marynarz nie przyjął jej, powołując się na surowy zakaz swego zwierzchnika ho-po-so. Zapewniał zresztą, że dostojny mandaryn wynagrodził go już zgóry. Matuzalem rozdał więc sumę pomiędzy marynarzy i żołnierzy. Nie spodziewali się datku. Natrętnie otoczyli pasażerów, całując skraj surduta Matuzalema.
Dowiedział się nasz student, że najwyższy urząd w tem mieście sprawował mandaryn piątej klasy, do której zaliczają się burmistrze miast drugiego rzędu, cesarscy medycy przyboczni i cesarscy astronomowie. Odznakę tej rangi stanowi kryształowa kulka na czapce. Degenfeld zamierzał udać się wprost do tego dostojnika. Zamówił więc odpowiednią ilość palankinów.
Miasto było minjaturową podobizną Kantonu, tylko wybrzeże wąskiej rzeki — bardziej górzyste. Ulice niczem się nie różniły od kantońskich, podobnie jak 1 sklepy, domy i ludność.
Tragarze zatrzymali się pod pałacem, ale pasażerowie nie wysiedli odrazu. Matuzalem, zaopatrzony w paszport cesarski, nie mógł pierwszy składać wizyty mandarynowi piątej klasy. Tylko Liang-ssi udał się do burmistrza, aby mu zameldować o przybycia tak dostojnych gości. Na dowód wziął ze sobą kuan.
Burmistrz nie omieszkał zjawić się po chwili; przywitał gości z należnym szacunkiem i zaprosił ich do swego mieszkania.
Jakże się zdumiał, skoro goście wysiedli z palankinów. Nigdy jeszcze nie widział tak ubranego człowieka, jak Matuzalem. Twarz jego wyrażała najwyższe zdziwienie, powieki schowały się niemal pod czapką, a usta rozwarły się do krzyku. Podobnem oszołomieniem tchnęły oblicza licznie zebranej służby.
— No, — szepnął po niemiecku Godfryd — czego tak gały wyłupili. Czy mam zapalić fajkę, czcigodny Matuzalemie?
— Tak, zapal ją, — odpowiedział student. — Kłóci się to ze zwyczajem kraju, ale spotęguje szacunek dla nas.
Godfryd spełnił polecenie. Matuzalem ujął ustnik i pociągnął z całej mocy. Dopiero po wypuszczeniu dymu odpowiedział z godnością na powitanie mandaryna.
Ten zaś ukłonił się jeszcze niżej i zaprosił dostojnych gości do mieszkania. Newfundlandczyk zrozumiał gest gospodarza. Powolnemi krokami skierował się ku drzwiom, za nim szedł Matuzalem, za którym znowu kroczył Godfryd, trzymając fajkę i obój. Żaden z nich nie raczył nawet spojrzeć na świtę burmistrza, śród której znajdowali się mandaryni niższych rang. Turnerstick szedł z rozwiniętym wachlarzem, prowadząc pod rękę mijnheera, który trzymał otwarty parasol. Potem szli obaj bracia i wreszcie pochód zamykał Ryszard Stein.
Mandaryn nie wiedział, jak się zachować. Godność zabroniła mu iść za gośćmi, Poprzedzać ich, a więc kroczyć przed psem, — to również nie licowało z jego wysokim urzędem. Usiłował więc znaleźć się między zwierzęciem a Matuzalemem. Atoli Newfundlandczyk zatrzymał się i wyszczerzył kły. Mandaryn przeraził się i cofnął, zdecydowany iść wtyle. Potrząsał głową i starał sobie przypomnieć, czy w literaturze zwyczajów i ceremonij przepisany jest sposób zachowywania się w stosunku do dszi-ngan, t. zn, ekscelencji-psa.
Przeszli przez obszerny podwórzec i następnie po szerokich schodach weszli na górę. Pies, nie wiedząc, czy ma skręcić na prawo, czy na lewo, zatrzymał się. Z tych samych względów zatrzymali się przybysze, dzięki czemu mandaryn mógł wystąpić naprzód i wskazać na lewo, gdzie w tej samej chwili służący rozwarł szeroko drzwi i runął plackiem na ziemię.
Newfundlandczyk zrozumiał mandaryna. Stąpając we wskazanym kierunku, wszedł do dużego pokoju przyjęć, rozejrzał się uważnie, następnie rozciągnął się na kanapie, pokrytej żółtym jedwabiem. W domu na pewno otrzymałby cięgi, ale tutaj, w Chinach, Degenfeld patrzał na samowolę psa przez palce. Sam podszedł do innej kanapy, — wiele ich było dookoła — siadł z powagą, podczas gdy Godfryd stanął za nim jako wierny giermek. Pozostali rozmieścili się równie wygodnie. Zabrakło miejsca dla mandaryna. Stał pośrodku pokoju tak zaskoczony, że goście ledwo się powstrzymali od śmiechu. Szybko jednak opanował się i zapytał, czy goście czegoś sobie nie życzą.
Degenfeld pociągnął mocno z fajki, poczem rzekł:
— Jedziemy do prowincji Hu-nan. Dopóki nie przygotujemy się do drogi, będziemy zmuszeni zabawić u pana. Mam nadzieję, że będziemy mogli zameldować, iż byliśmy u pana mile widziani!
Prawdopodobnie rzecz miała się wręcz przeciwnie, lecz urzędnik odpowiedział pokornym tonem, głęboko się kłaniając:
— Niegodny sługa oświadczył już, że pozostawia do rozporządzenia wysokich rozkazodawców cały swój dom. Każdy z pańskich rozkazów będzie równie szybko wykonany, jakgdyby pochodził z moich ust.
— Tego spodziewam się bezwzględnie. Z mego kuanu może się pan przekonać, że jestem tu obcy i że powinien mi pan udzielić najlepszych informacyj. W jaki sposób ludzie naszej rangi mogą podróżować do Hu-nan?
— Tak dostojni panowie mają do wyboru konie, albo palankiny. Wszystko, czego trzeba, dam panom, więc dobrych przewodników, a także każę któremuś z najdzielniejszych poruczników eskortować czcigodnych moich opiekunów aż do samej prowincji, gdzie dostaną inną eskortę.
— Wojskowa eskorta całkowicie odpowiada naszej randze, ale chciałbym wiedzieć, czy jest konieczna.
— Wczoraj otrzymałem meldunek, że kuei-tse[3] wtargnęli z Kwéi-tszou do Hu-nan. Aczkolwiek nie wierzę, aby się zapuszczali aż do granicy naszej prowincji, to przecież uważam, że lepiej będzie zabrać ze sobą straż.
— Nie lękam się tych kuei-tse, lecz przystaję na pańską propozycję. Jak długo potrwają przygotowania do drogi?
— Wielce dostojni panowie będą mogli dziś jeszcze wyruszyć w drogę. Natychmiast postaram się o odpowiednie zapasy żywności.
Gorliwość jego dowodziła, jak bardzo chce się pozbyć gości. Atoli Degenfeld odezwał się:
— Pośpiech jest zbyteczny. Dzisiaj zostaniemy tutaj; wyruszymy jutro, jeśli wszystko będzie przygotowane.
— Będzie, wysoki łaskawco. Z samego rana dostaną znakomici goście wierzchowce i konie pociągowe. Czy posiadacze długich rodowodów będą jeść razem, czy też każdy zosobna?
— Nie rozstaniemy się, póki nie pójdziemy spać.
— W takim razie wskażę już teraz czcigodnym starcom ich pokoje. Następnie zbiorą się wszyscy panowie w jadalni. Chciałbym tylko wiedzieć, jakich potraw życzą sobie łaskawi panowie?
— Zostawiam to do pańskiego uznania. Ale proszę przygotować wykaz potraw, abyśmy moglije załączyć, gdzie należy, na dowód, ze tu w Szao-tszeu szanuje się kuan Syna Niebios.
Czytelnik zapewne docenia dyplomatyczny wykręt studenta. Dzięki niemu mógł być pewny doskonałej wieczerzy. Mandaryn skłonił się nisko, skierował ku kanapie, na której spoczywał pies, schylił się głęboko I zapytał:
— Czy mam wskazać osobny pokój czworonożnej ekscelencji?
— Nie — odpowiedział z całą powagą, wstrzymując wybuch śmiechu, Matuzalem. — Ta ekscelencja jest moim przyjacielem i będzie mieszkać i spać u mnie.
— Jakie potrawy zechce jeść?
— Będzie jeść razem z nami i to samo, co my.
— Jeśli sądzić z jej niezwykłych rozmiarów, posiada ekscelencja duszę jakiegoś znakomitego praprzodka. Prawdopodobnie należy tej ekscelencji okazywać głęboki szacunek?
— Tak, przywykła do poważnego i pełnego szacunku traktowania. Jest bardzo niezadowolona, kiedy nie spotyka się z odpowiednim szacunkiem.
— Będzie ze mnie zadowolona, gdyż będę dbał o to, aby życzeniom tej ekscelencji zadość się działo.
Wycofał się, twarzą zwrócony w stronę gości. Zanim znikł, złożył przed każdym z obecnych, nie wyłączając psa, głęboki ukłon. Po kilku chwilach do pokoju weszła służba. Było jej tyle, ilu gości. Każdy sługa otrzymał polecenie wskazania przybyszom wyznaczonych im pokojów.
Matuzalema zaprowadzono do bardzo wystawnie urządzonego pokoju. Stało tu już jedno łóżko. Drugie wnieśli dwaj służący. Na zapytanie Matuzalema odpowiedzieli:
— Łóżko to jest przeznaczone dla praprzodka, machającego frendzlami, aby nie mógł się użalać na pana domu.
Poczciwi ludzie starali się uniknąć obraźliwych słów „dżi“ i „kiuen“, oznaczających poprostu psa; pragnęli też okazać swój szacunek czworonożnemu wcieleniu jakiegoś potężnego praprzodka. Degenfeld uznał to za rzecz zupełnie naturalną. Nie miał nic przeciwko temu, aby jego ulubieniec przespał się raz w przyzwoitem chińskiem łóżku.
Wskazano gościom szereg przyległych pokojów. Niebawem wszyscy zebrali się w pokoju kapitana.
Każdy trzymał w ustach fajkę.
— Myśli pan może, że tylko pan jeden ma prawo kurzyć fajkę? — rzekł Turnerstick do Matuzalema. — Wie pan, służący mnie nie zrozumiał, kiedy kazałem mu przynieść tytoniu. Zdaje się, że mieszkańcy tej prowincji posługują się jakąś skażoną chińszczyzną. Dopiero Liang-ssi musiał temu hultajowi wytłumaczyć, czego żądam. Jak się panu tutaj podoba?
— Bardzo, chociaż nie są nam szczególnie radzi. Ale nie można mieć o to pretensji do mandairyna.
— Ba, jesteśmy tu na cesarskiem utrzymaniu. Czy uwierzy mi pan, że zdarza mi się to po raz pierwszy w życiu? Cieszę się jednak najbardziej z wierzchowców, które mamy jutro otrzymać. Muszę panu wyjaśnić, że jestem namiętnym amatorem konnej jazdy. Zdaje się, że wszyscy jeżdżą konno. Tylko mijnheer robi nieszczęśliwą minę...
— Czemu to, mijnheer van Aardappelenborsch? — zapytał Godfryd.
Grubas złożył ręce na brzuchu, spojrzał wgórę, w kierunku niebios, i odpowiedział:
— Jeśli będę zmuszony jeździć konno, to... umrę.
— A to, co znowu?
Omdat ik niet ruiten kann. — Nie umiem jeździć.
— Ba, nauczymy pana.
— Mnie? Mijn Good en Heer! Jestem nieszczęsnym hipopotamem!
— Banialuki! — Siedzi się w siodle, nogi wkłada się w strzemiona i pozwala się koniowi mknąć naprzód.
O wee! — O biada! Jeśli pozwolę koniowi pomknąć, to ja sam znajdę się na matce ziemi, i to odrazu.
— Musi pan w każdym razie spróbować.
— Nie! Dziękuję bardzo! Nie chcę spaść!
Nic nie pomogły namowy Matuzalema i innych.
— Zamknijcie usta! — krzyknął z wściekłością. — Nikt mnie nie zmusi do konnej jazdy! Nie chcę łamać sobie karku, rąk i nóg. Jestem mijnheer Willem van Aardappelenborsch, i nie mam zamiaru dosiadać ani konia, ani małpy, ani słonia, ani żadnego innego bociana. Nie zamierzam jechać na żadnem zwierzęciu, wyjąwszy moich własnych pantofli i butów!
Gestykulował tak żywo i energicznie, że wszyscy zrezygnowali z perswazyj. Grube krople potu na czole świadczyły o strachu.
— No cóż, trzeba będzie pana nieść, — rzekł Degenfeld!
— Tak, — skinął grubas — weźmiemy ze sobą dwóch kulisów, którzy mnie będą nosić.
— O tem pan niech nie marzy. Kulisowie nie dotrzymają kroku koniom. Będziemy musieli zawiesić pana między parą koni.
— Jakżeto będzie?
— Palankin będzie przytroczony z obu stron do siodeł.
— A więc mam wisieć między dwoma końmi?
— Tak.
Ik dank zeer. Przedni będzie mnie bił kopytami, tylny — kąsał. Nie pozwalam się ani kopać, ani kąsać!
— Przecież będzie pan siedział w palankinie!
— Coo? Będę siedział w palankinie? To co innego; owszem, na to się godzę!
Naraz wszedł służący i podał każdemu z obecnych kartkę na dwa łokcie długą i pół łokcia szeroką. Byto to zaproszenie na obiad, którego przy stole używało się jako serwetki.
W jadalni przywitał ich mandaryn w gali. Porozsadzał wszystkich przy stole. Osiem krzeseł oczekiwało siedmiu gości. Ósme wolne krzesło przeznaczone było dla gospodarza, który stanął pod ścianą, aby doglądać służby.
Kiedy wszyscy już siedzieli, mandaryn wskazał na psa i rzekł:
— Czy praprzodek nie usiądzie na krześle, które jest dla niego przeznaczone?
Degenfeld starał się zachować powagę. Na jego skinienie Newfundlandczyk wskoczył na puste krzesło i obejrzał zaproszenie, które położył przed nim służący. Wyglądało to tak komicznie, że Turnerstickowi już się policzki wydęły do śmiechu. Wporę powstrzymał go zakaz Matuzalema.
Przyniesiono pierwsze danie — doskonałą zupę rybią. Pies obwąchał talerz. Jarzyny nie smakowały mu, ale na rozkaz swego pana musiał wszystko zjeść.
To samo powtórzyło się przy następnych daniach. Pies był dobrze wychowany i już oddawna musiał się przyzwyczaić do wiktu, nie odpowiadającego smakowi psów. Skoro wzdragał się skosztować jakiejś potrawy, znacząco spoglądał na swego pana, ale, gdy ten podnosił palec, pałaszował wszystko.
A więc Newfundlandczyk nie przepuścił ani jednego dania. Obsługiwano go, jakgdyby był mandarynem najwyższej rangi. Czy było to szyderstwo ze strony gospodarza? Nie obchodziło to Matuzalema. Nic nie zakłócało powagi i godności tej wieczerzy, powagi i godności, do której pies dostroił się znakomicie.
Po wieczerzy mandaryn wręczył Matuzalemowi menu i zapytał, czy goście są zadowoleni. Otrzymał odpowiedź potwierdzającą, zresztą zupełnie szczerą. Następnie poprosił o pozwolenie odejścia, ponieważ uważał się za niegodnego towarzystwa tak oświeconych ludzi.
Po oddaleniu się mandaryna przyniesiono grzane wino, przyrządzone z ryżu. Niebyło smaczne. Niebawem goście opuścili jadalnię i udali się na spoczynek.
Newfundlandczyk nigdy jeszcze nie miał takiego posłania. Na skinienie swego pana skoczył posłusznie na łóżko z wyrazem zdziwienia w mądrych ślepiach.
— Tak, — rzekł Godfryd, który krzątał się jeszcze w pokoju Matuzalema, — dzisiaj dobrze ci się powodzi, bo jesteś czworonożnym przodkiem. Ale w domu wszystko się odmieni. Będziesz nadal spał na słomie, a jeśli ci się przyśnią Chiny, to oberwiesz cięgi. Śpij więc w spokoju i obudź się wcześnie, bo wczesnym rankiem wyruszamy z tego gniazdka! Dobranoc panu, stary Matuzalemie! Muszę dziś jeszcze oczyścić fajkę, abyśmy jutro mogli wywrzeć dobre wrażenie w Szao-tszeu.
Zgasił lampę i wyszedł. Było jeszcze bardzo wcześnie, gdy zbudził nazajutrz swego pana. Zameldował mu, że na dole stoi już przeszło tuzin koni, — mandaryn pragnął się pozbyć nieproszonych gości jak najwcześniej.
W jadalni podano gorącą herbatę. Zjawił się sam mandaryn, aby sprowadzić nadół panów „posiadaczy długich rodowodów“. Degenfeld przeliczył na dworze piętnaście koni: sześć wierzchowców, dwa silne rumaki, przeznaczone do palankinu mijnheera, a reszta — ciężarowe konie.
Degenfeld obejrzał wierzchowce. Były to drobne brzydkie zwierzęta, które jednak później okazały się bardzo wytrzymałe i podatne. Uprząż była znośna, lecz siodła miały niewygodny kształt, a strzemiona były ciężkie i niezgrabne.
Matuzalem dosiadł kuca, aby go wypróbować. Zwierzę, chociaż nie zapoznało się z tresurą, szło posłusznie.
— Czy nie zechciałby pan jednak spróbować? — zapytał Turnerstick grubasa.
Ik? — odpowiedział zagadnięty z gestem przerażenia. — Ja? Nigdy, przenigdy!
Sprzęt podróżny był już zapakowany, a więc żywność, kilka flaszek raki i znaczna ilość kołder z najrozmaitszych materjałów.
Mandaryn wyprowadził gości na ulicę, gdzie już oczekiwał porucznik z dwudziestoma kawalerzystami. Oficer nosił na piersiach łatę w kształcie wojennego tygrysa, lecz wygląd jego bynajmniej nie miał w sobie nic tygrysiego. Drobny, wątły, siedział na kucyku o kędzierzawej grzywie, która go upodobniała do pudla. Zato „sarras“, wiszący u boku, był imponująco wielki. Z prawej i lewej strony sterczały z kieszeni olbrzymie pistolety; mimo rozmiarów znać było po nich. że pudłują, ilekroć zależy na celnym strzale.
Podobne wrażenie robił cały oddział. Umundurowanie i uzbrojenie było różnorodne. Ten trzymał długą pikę, ów — strzelbę o lufie kręconej jak korkociąg. Trzeci trzymał dziwaczną broń, przypominającą z wyglądu łapkę na myszy; czwarty — maczugę z zardzewiałemi igłami; piąty miał łuk bez kołczanu, a szósty — kołczan bez łuku. Pozostali mieli podobne uzbrojenie. Najbardziej wojownicze były ich miny, oraz napis na plecach. Wyraźnemi literami każdy miał napisane: „ping“, t. zn. żołnierz.
— Na wszystkich bogów! Co to za wywłoki? — zawołał Godfryd.
— Żołnierze — wyjaśnił Matuzalem.
— I ci mają nam towarzyszyć?
— Tak.
— W jakim celu?
— Aby nas bronić.
— No, chyba nie?
— Ależ dlaczego?
— Wygląda mi raczej na to, że oni szukają naszej opieki. Co tam mają napisane na grzbietach?
— Słowo „żołnierz“.
— Aha, to takie buty! Co to za dowcipnisie!
— W jakim sensie?
— Nie rozumie pan? Otóż zamiast walczyć, zamiast bronić się, wystarczy im rejterować, pokazując wrogom tył. Odczytają wrogowie siejące lęk słowo „żołnierz“ i z przestrachu czem prędzej zaczną wyrywać. W ten sposób odniesie się wspaniałe zwycięstwo zapomocą obopólnej ucieczki. Trzeba sobie zapamiętać ten doskonały pomysł i wykorzystać go w ojczyźnie. Prawdopodobniej dostanę za to największy order z najprawdziwszemi brylantami.
— Tak, ludzie ci więcej nam zaszkodzą, niż się przysłużą. Ale trudno, trzeba ich zabrać, jak wymaga nasza ranga.
— Ale, cóżby to pomyśleli o naszej randze u nas w kraju, gdybyśmy wrócili w tak godnej kompanji! O Chiny, jakże się na was zawiodłem! Twoi kucharze spisują się nieźle, ale twoi żołnierze, — pożal się panie Boże!
Wbrew tyradzie pucybuta, mandaryn pewnym siebie tonem zagadnął Degenfelda:
— Czy w kraju oświeconego rozkazodawcy znajdą się tak dziarscy żołnierze?
— A czy oni są dziarscy? — zapytał student.
— Ponad wszelką miarę! Nie lękają się nawet tygrysa, ani nosorożca, ani dzikiego słonia.
— Mam nadzieję, że w drodze przekonam się naocznie o ich męstwie?
— Taki dowód męstwa składa się kosztem krwi wielu nieprzyjaciół. — Kiedy wielmożni panowie życzą sobie wyjechać z naszego niegodnego miasta?
— Kiedy wszystko będzie przygotowane do drogi.
— Wszystko już gotowe. Zechcą jednak czcigodni opiekunowie spożyć u mnie poranny ryż.
„Poranny ryż“ oznacza śniadanie. Składało się z mniejszej ilości dań, niż wczorajsza wieczerza. Mandaryn nie chciał zatrzymać długo gości. Był bardzo zadowolony, że jedzą niewiele; lecz spojrzawszy na mijnheera, sposępniał. Ten rozsiadł się na dobre i pałaszował z taką gorliwością, jakgdyby oczekiwał go tygodniowy post.
Wreszcie zamknął nóż, schował go do kieszeni i rzekł:
Zoo! Dziś rano jem po raz ostatni, ale zastrzegam sobie spożycie przyzwoitego obiadu.
Nie trzeba było płacić za gościnę. Co więcej, obeszło się bez napiwków, gdyż wyższy chiński urzędnik nie powinien wynagradzać za usługi, które mu się z rangi należą. Kuan zwalniał także od zapłaty za eskortę, za konie i zapas żywności.
Matuzalem starał się skrócić czas pożegnania, co zresztą było na rękę mandarynowi. Student podziękował za gościnę i przyrzekł wspomnieć o niej, gdzie należy. Mandaryn wyraził ubolewanie z powodu zbyt krótkiego pobytu znakomitych protektorów. Wreszcie podróżni dosiedli koni.
Prócz grubasa wszyscy byli obeznani z konną jazdą. Ryszard nauczył się jej pod kierunkiem wuja Matuzalema. Można było spokojnie wyruszyć, bez obawy blamażu wobec mieszkańców Szao-tszeu.
Palankin zawieszono między dwoma rumakami według wskazówek błękitno-purpurowego. Holender wsiadł. Godfryd zapalił fajkę, poczem oddział ruszył, odprowadzony aż do bramy przez kłaniającego się nisko mandaryna i jego podwładnych.
Na ulicy zgromadził się gęsty tłum. Przybycie cudzoziemców nie było wielką sensacją z tej racji, że mało kto o niem wiedział. Lecz wkrótce rozeszła się fama o znakomitych mandarynach z odległych krain, którzy zawitali do burmistrza. Na wieść o wyjeździe mandarynów mieszkańcy miasta zbiegli się zewsząd, aby zaspokoić swoją ciekawość.
Mandaryn przewidział manifestację i przedsięwziął odpowiednie środki. Policjanci torowali drogę, wprawiając w żywy ruch laski i nie szczędząc uderzeń. Utworzyli z obu stron kordony, otaczające cudzoziemców.
Powoli przebyli podróżni ulice i uliczki miasta, i wreszcie po godzinie dojechali do wschodniej bramy. Stąd prowadziła wzdłuż rzeki droga do Szin-hoa, celu dzisiejszej jazdy.
Przed bramą policjanci rozstali się z oddziałem; natomiast obywatele miasta w znacznej liczbie długo jeszcze nie rozstawali się z dziwnymi gośćmi z zagranicy.
Porucznik przybrał minę i gesty przewodnika i obrońcy powierzonych jego opiece dostojników. Wydał szereg zupełnie zbytecznych rozkazów, nieraz wręcz sprzecznych, ubiegł oddział o kilkaset kroków, aby upewnić się, czy droga jest bezpieczna, i pozostał wtyle, aby zbadać, czy niema jakiejś zasadzki. Stale alarmował swoich ludzi, chcąc dać dowód jaśnie oświeconym gościom, że całkowicie odpowiada trudnej i odpowiedzialnej misji, jaką go obarczono.
Droga to biegła pod górę, to spadała ku rzece. Była znośnie utrzymana. Chińskie władze bardziej się zajmują systemem kanałów, niż drogami lądowemi, jednakże naogół jest wiele dobrych traktów. Czasem nawet cudzoziemiec, uprzedzony do chińskich urzędników, musi szczerze podziwiać doskonałość szlaków i mostów, które przetrwały wieki, tem bardziej godnych podziwu, że wykonanych w odległych czasach, gdy u nas drogi były jeszcze bardzo prymitywne.
Co dziesięć li, t. zn. co pięć kilometrów, napotykano strażnice wojskowe o wysokich wieżach. Z każdej wieży można było się porozumieć z dwiema sąsiedniemi zapomocą flag na wysokich masztach. Celem ich jest przedewszystkiem szybkie przesyłanie wiadomości o buntach, tak często wybuchających w ogromnym kraju Niebios.
W równie prawidłowych odległościach rozstawione są domy odpoczynku, gdzie podróżni, zwłaszcza urzędnicy, znajdują gościnę na koszt państwa.
Wpobliżu każdego z tych budynków stoją trzy słupy, odpowiadające naszym drogowskazom.
Porucznik minął pierwszy dom odpoczynku, nie zwracając nań żadnej uwagi; ale przed drugim osadził konia i rzekł:
— Tu jest bardzo ładne sië-kia; polecam łaskawym opiekunom zatrzymać się tutaj.
Mówiąc to, zsiadł z konia, a wślad za nim żołnierze.
— Kto powiedział, że tu mamy odpoczywać? — zapytał student.
— Ja — odparł oficer, strojąc głupią minę.
— Czy pan jest zmęczony?
— Tak.
— W takim razie niech pan rozsądniej jedzie, niech pan oszczędza siły żołnierzy i koni! Nie mam zamiaru zsiadać tutaj.
— Ale, łaskawi dobroczyńcy, zwyczajem tutejszym jedzie się dwadzieścia li, a później się odpoczywał
— Nie podoba mi się ten zwyczaj.
— Mamy żywność ze sobą — możemy tu jeść i pić. Mamy także maty, na których można wygodnie spocząć!
— Jeśli zgodzę się z panem, nie dotrzemy do celu nawet za dziesięć dni.
— Czy musimy się śpieszyć? Przecież mamy wiele czasu!
— Wy, owszem, ale my — nie. Jak daleka z Szao-tszeu do Szin-hoa?
— Sto li.
— Musielibyśmy więc zgodnie ze zwyczajem tutejszym cztery razy odpoczywać. Dotarlibyśmy da Szin-hoa dopiero pojutrze. Ja zaś chcę tam być jaszcze dzisiaj.
— Nie może to być, wysoki praprzodku!
— Dowiodę panu. Odpoczniemy tylko raz jeden, mianowicie w połowie drogi, po przebyciu pięćdziesięciu li.
— Zmęczymy się bardzo. Konie padną z wyczerpania. Już się chwieją na nogach.
— Tak się panu tylko wydaje. Jeśli pan chce tu zostać, niech pan zostanie. Ale my jedziemy dalej!
Puścił konia galopem; za nim wszyscy jego towarzysze, a także konie ciężarowe, mimo że nie miały przewodników.
Porucznik stracił głowę. Nic podobnego w życiu nu się nie zdarzyło. Wskoczył na konia i wraz z całym oddziałem żołnierzy ruszył za dostojnikami. Odtąd zaniechał wszelkiej brawury i spokojnie jechał ztyłu.
Koło południa oddział dotarł do miejsca, gdzie się rzeka rozdwaja: jedna odnoga płynie ku Szi-hing, druga — w kierunku Szin-hoa. Podróżni pomknęli w tym kierunku. Okolica stawała się coraz bardziej górzysta. Dotychczas wyżyny były pokryte łąkami; stąd zaczynały się lasy. Zbliżono się więc do właściwych gór Nanling.
W połowie drogi zatrzymano się w gospodzie. Gospodarz, niechlujny tłuścioch, wyszedł powitać przybyszów z niezbyt przyjazną miną. Prawdopodobnie z doświadczenia własnego przekonał się, że na żołnierzach chińskich nie można wiele zarobić. Ujrzawszy przecież cudzoziemców, zmienił wyraz twarzy. Szeroko otworzył usta i wraził zdumione spojrzenie w przybyszów.
Godfryd zeskoczył z konia, zbliżył obój do ucha gospodarza i wydał tak przerażające tony, że Chińczyk, głośno krzycząc, umknął co tchu.
— Załatwione! — roześmiał się pucybut. — Wejdźmy do przybytku gościnności!
Dom był przegrodzony na dwie nierówne części. Mniejsza stanowiła mieszkanie gospodarza, większa była przeznaczona dla gości. Zajrzawszy do mniejszej, Godfryd cofnął się czem prędzej.
— Tfu! — zawołał. — Co za pajęczyna! Z rąk tej madonny nicbym nie jadł!
— Jakto? — zapytał Turnerstick.
— Matka siedzi przy garnku, trzyma na kolanach młodą lady i grzebie w jej głowie, jak to zwykły wzajemnie czynić sobie małpy. Zajrzyjmy więc do drugiej połowy!
Była to pusta izba. Stół i dwie ławki stanowiły całkowite umeblowanie. Żołnierze przynieśli maty i chusty. Okryli niemi meble. Kilka mat rozłożono na podłodze, poczem przyniesiono żywność, którą Matuzalem podzielił na porcje.
Dostojnicy jedli przy stole, a żołnierze na ziemi, na rozesłanych matach. Ponieważ Chińczyk niższego stanowiska nie powinien oglądać swego zwierzchnika podczas jedzenia, więc żołnierze usiedli tyłem do cudzoziemców, na znak szacunku, a nie lekceważenia, jakby się Europejczykom mogło wydawać.
Posiłek trwał pół godziny. Mimo, że Matuzalem nakazał wymarsz, żołnierze się ociągali. Matuzalem chciał wynagrodzić gospodarza; Liang-ssi poszedł go odszukać, ale wrócił z niczem. Lęk przed obojem wygnał z domu Chińczyka, to też napiwek wręczono jego żonie.
Jechano przez długie i wąskie przesmyki, przez zbocza gór i doliny. Napędzano konie, aby przed zmierzchem dotrzeć do celu. Żołnierze byli zmuszeni dotrzymywać kroku cudzoziemcom. Droga była pusta; nigdzie oddział nie spotkał wędrowca. Od czasu do czasu mijał jakąś drobną osadę, lub dom na ustroniu. Mieszkańcy zaciekawionem spojrzeniem oprowadzali dziwacznych podróżników.
Matuzalem jechał na przodzie; przez cały dzień był dziwnie milczący. Natomiast jego towarzysze rozmową skracali sobie czas podróży. Spostrzegli, że student bacznie przypatruje się miejscowości i rozgląda się, jakgdyby czegoś szukając.
Minęło popołudnie, zapadał wieczór, gdy wjechali na ostatnie wzgórze. Stąd widać było miasto Szin-hoa nad brzegiem wąskiej rzeki. Degenfeld kazał oficerowi pomknąć przodem, aby oznajmić przybycie okaziciela cesarskiego kuanu.
Teraz powoli zjeżdżali z góry. Słońce ukryło się za wzgórzami, które rzucały coraz to gęstsze i dłuższe cienie. U stóp góry podróżników oczekiwały skutki poselstwa porucznika. Zapewne rozgłosił wiadomość o przybyciu gości wszem wobec na ulicach. Wskutek tego ogromny tłum wyległ na szosę. Galopem dojechano do wrót miejskich, gdzie czekał oficer, aby zaprowadzić przybyszów do domu mandaryna. Wzdłuż drogi stali gęstym szpalerem obywatele miasta. Mrok już tak zgęstniał, że nie widać było nic z odległości paru kroków. Nie płonęły latarnie, gdyż nie było jeszcze odnośnego polecenia.
Mandaryn przyjął gości przed drzwiami, przywitał ich z szacunkiem i zaprowadził do wnętrza. Całodzienna jazda zmęczyła podróżnych, nieprzywykłych do długiego przebywania w siodle. Ryszard ledwo mógł wyprostować nogi. Starał się jednak zamaskować swój aż nazbyt sztywny krok.
Gorzej było z mijnheerem. Jęczał był przez cały czas jazdy, atoli nikt nie zwracał nań uwagi. Teraz jęki były głośniejsze. Twierdził, że nie czuje własnego ciała. Nie mógł wysiąść z palankinu o własnych siłach. Musiało mu pomóc trzech służących mandaryna. Stanąwszy na nogach, zachwiał się, i runąłby, gdyby go wporę nie podtrzymano. Na szczęście, pokój przyjęć znajdował się na parterze — nietrudno go tam było zaprowadzić. Posadzono go w fotelu. Westchnąwszy głęboko, wymamrotał powoli:
Ik ben dood; nie żyję. Moja dusza jest po tamtej stronie, zostało tu tylko ciało. Dobranoc, o zły świecie!
Rozmieszczono gości po pokojach. Grubasa zaniesiono do jego izby i położono na łóżku. Przez cały czas miał zamknięte oczy.
Ze względu na powszechne zmęczenie, Matuzalem zamówił kolację na późniejszą godzinę. Każdy szukał spoczynku; nikt nie troszczył się o mijnheera. Kiedy wreszcie zebrano się w jadalni, zabrakło grubasa. Godfryd poszedł do niego i zastał go w łóżku.
— Mijnheer, śpi pan? — zapytał pucybut.
Nie było odpowiedzi.
— Mijnheer, podnieś się pan! — wołał Godfryd, potrząsając śpiącego.
Ik ben gestorven — Umarłem — odpowiedział Holender.
— Czy naprawdę pan umarł?
— Tak, słowo honoru!
— A więc musimy pana pochować.
— Tak, trzeba mnie pochować.
— Szkoda, wielka szkoda! Umrzeć, gdy właśnie na stole pachnie pasztet z wątrobą i pudding z ryżu.
— Pasztet z wątrobą i pudding z ryżu! — krzyknął grubas, zrywając się na równe nogi z łóżka. — Ik ga met, idę szybko!
Uchwycił Godfryda za ramię i wyciągnął go za drzwi. W ten oto sposób dusza grubasa wróciła do swej cielesnej powłoki. Cudu dokazały dwa zwykłe słowa: pasztet i pudding.
Miasto Szin-hoa nietylko terenem ustępowało miastu Szao-tszeu; wszystko było tu skromniejsze. Pałac burmistrza był mniej okazały; sam burmistrz nosił zwykłą złotą kulę na czapce i nie posługiwał się wykwintnemi zwrotami. Wieczerza składała się z mniejszej ilości — i skromniejszych — dań a tylko dwaj Chińczycy usługiwali gościom. Burmistrz nie śmiał nawet asystować przy wieczerzy.
Gościom było to na rękę. Czuli się swobodniej, aczkolwiek musieli przez wzgląd na obecność służących pamiętać o powadze. Skoro tylko obaj Chińczycy, przyniósłszy raki, opuścili jadalnię, Godfryd raczył swoich towarzyszów opowieścią o wskrzeszeniu mijnheera. Wszyscy śmieli się do rozpuku. Sam Holender najżywiej podzielał wesołość towarzyszów.
— Jesteś pan nieśmiertelny, mijnheer! — podziwiał go pucybut.
Ik? istotnie?
— Tak. Skoro pana śmierć łapie za czub, wystarczy przynieść pieczyste, albo serdelki, aby cię wyrwać z ramion Kostusi. Stanie się pan drugim Żydem Wiecznym Tułaczem. Z całym spokojem, nie lękając się śmierci, będzie pan mógł jutro wsiąść do palankinu.
— O, dziękuję bardzo! Nie chcę palankinu. Chcę jechać na koniu.
— Pan? Jechać na koniu? A wczoraj jeszcze zapewniał pan, że umrzesz, skoro dosiądziesz konia.
Dat is ook zoo. Na koniu umrę, ale w palankinie też umrę; wolę zatem śmierć na koniu.
— Ma pan słuszność, — wtrącił Matuzalem — przynajmniej umrze pan na świeżem powietrzu. Dostaniemy tutaj świeże wierzchowce. Wybiorę dla pana dobrego bieguna.
— Zwalę się na ziemię, ledwo ruszę z miejsca!
— Wybiorę cierpliwą szkapę.
Ik gelou an geen paard! — Nie ufam żadnemu koniowi!
— No, to przywiążemy pana do siodła. Nic panu złego nie może się stać.
Dat is goed! — To mi się podoba! Przywiążecie mnie mocno? W takim razie chętnie pojadę.
Incydent z grubasem rozweselił kompanję. Wcześnie postanowiono udać się na spoczynek, ponieważ nazajutrz wypadło spory szmat drogi ujechać. Matuzalem polecił służącemu życzyć dobrej nocy mandarynowi, który się gościom nie pokazywał.
Nazajutrz Godfryd obudził studenta. Porucznik postarał się już o zamianę zmęczonych koni na wypoczęte. Degenfeld wybrał dla Holendra silnego ogiera, którego wiek dawał rękojmię bezpiecznej i spokojnej jazdy. Osadzono początkującego jeźdźca na siodle i kilkakrotnie poprowadzono dookoła podwórza. Jeździec jednak wyglądał tak nieszczęśliwie, że nie można go było pokazać obcym ludziom. Postanowiono więc wieźć go w palankinie aż za miasto.
Żegnana przez zadowolonego burmistrza, kompanja ruszyła w drogę. Podobnie jak wczoraj, tłumy gapiów odprowadziły ją aż do wrót. Droga biegła stromo pod górę. O kilkaset kroków od wrót miejskich spotkano kulisów, którzy, ubiegłszy wraz z mijnheerem oddział, zatrzymali się pośrodku drogi. Holender stał z otwartym parasolem, ze strzelbami, skrzyżowanemi na grzbiecie, i z torbą pełną rozmaitych ziół leczniczych.
— Już dawno gwiżdżę i wołami — krzyknął, ujrzawszy jeźdźców. — Maakt snelst! — Prędzej! Chcę dosiąść konia.
— Trochę cierpliwości! — odparł Godfryd. — Będzie dosyć czasu, aby siedzieć w siodle i być z niego wysadzonym.
Zatrzymano się przy grubasie. Niełatwo było umieścić go na koniu, zważywszy jego wagę i niezaradność.
Wreszcie siedział na koniu, ale w jaki sposób! Matuzalem poradził mu zamknąć parasol — bez skutku. Holender twierdził, że nikt nie pozna jego rangi, jeśli parasol będzie zamknięty. A zatem z deszczochronem w lewej, a cuglami w prawej ręce rozpoczął niefortunną jazdę, z początku nader powoli. Poradził sobie w ten sposób, że przywiązał cugle do guzika na siodle i trzymał się napiętego rzemienia prawą ręką. Pawjan na koniu nie wyglądałby komiczniej od mijnheera.
— Tak jest dobrze — rzekł zadowolony. — Jestem urodzonym jeźdźcem.
Rozradowany, że odkrył w sobie zdolności hipiczne, odważył się na żywszy ruch i... odrazu zgubił strzemiona. Koń zaś, snać zadowolony z tych manewrów, wspiął się, zwalając jeźdźca na ziemię. Na szczęście, ogier nie miał ognistego temperamentu. Odwrócił się, aby obejrzeć swego „kierowcę“, i nie ruszał z miejsca.
— Na miłość Boską, mijnheer, — odezwał się Degenfeld zaniepokojony — czy nic złego pan sobie nie wyrządził?
— Ja? A jakże! — odpowiedział z jękiem mijnheer, trzymając wciąż kończyny w powietrzu. — Ten głupi hipopotam zgubił mnie ztyłu. Ik ben dood. Bezwarunkowo nie żyję!
— Niech pan więc przynajmniej złoży ręce i nogi na ziemi!
Dat kann ik niet. — Nie mogę. Umarłem!
— Spróbujemy wrócić panu siły. Znajdzie się między zapasami butelczyna raki. Natrzemy pana tym trunkiem.
Ale grubas stał już na nogach i wołał:
— Raki? Gorzałka? Nie, nie pozwolę się gorzałką nacierać! Gorzałkę chcę wypić. Wypita lepiej działa, niż wtarta. Gdzież jest ta flaszka?
Dostał ją i pociągnął takiego hausta, że zaniepokoił widzów. Matuzalem wyrwał mu butelkę z ręki i rzekł:
— Chwilowo wystarczy. Widzę, że zmartwychwstał pan jako tako. Ale jak tam będzie z dalszą jazdą?
— Jeśli mi dacie do ręki flaszkę, będę lepszym jeźdźcem od najlepszego kawalerzysty.
— Dobrze, zobaczymy! Ale pod warunkiem, że butlę będzie pan trzymał nie w ręce, lecz w kieszeni. Nadto, jakeśmy poprzednio postanowili, przytroczymy pana do siodła.
Dostał flaszkę i schował ją do kieszeni. Wsadzono go na koń. Pod brzuchem konia przeciągnięto powróz i owiązano nim nogi jeźdźca. Czuł się pewniej i stwierdził to z miną zadowoloną:
Noo, nu is het goed. — No, teraz już dobrze. Będziemy mknąć niczem wiatr.
Aczkolwiek nie było tak dobrze, jak sądził mijnheer, zawszeć poszło lepiej, niż poprzednio. Tem bardziej, że zrezygnował z parasola. Humor jego poprawiał się z każdą chwilą, nawet podczas galopu. Śmiał się na całe gardło i uważał się za najlepszego jeźdźca, niezrażony bynajmniej częstą pomocą Godfryda i Turnersticka, kłusujących u jego boków.
Słońce nie piekło mocno. Było tu nawet na wzgórzach dosyć chłodno, a jednak pot skroplił czoło mijnheera. Sapał jak astmatyk, ale nie tracił humoru.
— Ta jazda świetnie wpłynie na pana zdrowie. Łącznie z potem wydzieli się niezdrowa, zła krew.
Het bloed? — Krew? Czy to mnie nie osłabi? Czy nie dostanę żółtaczki, albo apopleksji?
— Wręcz przeciwnie. W żyłach pana będzie krążyła zdrowa i jasna krew, i będzie się pan czuł o wiele lepiej.
— Czy utyję?
— Mam nadzieję.
— Tak? A więc naprzód! Choćby na skraj świata!
Pod wpływem radości uderzył parasolem wierzchowca, który natychmiast puścił się w galop. Mijnheer nie to miał na myśli. Wydając przeraźliwe okrzyki, uchwycił się grzywy konia, gubiąc w drodze czapkę, parasol i torbę z ziołami.
Help, help! — Na pomoc, na pomoc! Przewidziałem, przewidziałem! Bądź zdrowa, moja Holandjo! O biada mi, wylatuję w powietrze!
Pozbierano zgubione rzeczy i osadzono wreszcie ogiera. Mijnheer oprzytomniał ze strachu, wytarł pot chustką, włożył czapkę, wziął do ręki parasol, polecił przywiązać torbę do strzelb, poczem zapytał:
— Hola, moi panowie, czyż nie była to próbka holenderskiej odwagi i dziarskości? Czyż nie jestem niezwykłym jeźdźcem?
— Tak, — odpowiedział przez śmiech Godfryd — szczęście dla pana, żeś był przywiązany i że trzymałeś się mocno grzywy, inaczej byłbyś na pewno runął. Nie radzę panu nadal dawać próbki holenderskiej odwagi i dziarskości. Nie potrafi pan jeszcze galopować.
— O, ja muszę tak jeździć, ja muszę utyć!
— Otóż to, jest pan na całkiem fałszywej drodze. Naskutek szybkiej jazdy tylko się chudnie. Natomiast powolna jazda dodaje wagi ciału.
Zoo? Werkelijk? — Tak? Istotnie? W takim razie będę jeździł powoli.
Po tej przygodzie był ostrożniejszy; starał się dotrzymać kroku towarzyszom, a nie wyprzedzać ich. Okazało się, że lepiej znosi konną jazdę, niż siedzenie w palankinie. Po godzinie trzymał się już dosyć znośnie, co w znacznej mierze było zasługą cierpliwego i spokojnego wierzchowca.
Matuzalem nie zalecał takiego pośpiechu, jak dnia poprzedniego. Natomiast przyglądał się uważniej okolicy.
Krajobraz stawał się coraz bardziej górzysty. Przebywano wąskie doliny, zalesione chojarami, stepy, na których wznosiły się wysokie skały. Jechano pod górę, aby, po osiągnięciu znacznej wysokości, zjeżdżać wdół nieraz bardzo stromą ścieżką.
Mijano gospody, ustawione w określonych odległościach. Oficer eskortujący nie śmiał ponawiać wczorajszej propozycji. Lecz w południe sam Matuzalem zatrzymał się przed sië-kia, aby dać ludziom i koniom godzinny odpoczynek. Z posiadanych zapasów przyrządzono obiad.
Gospodarz nie był tchórzliwy jak jego wczorajszy kolega. Usługiwał gościom. Degenfeld rozpytał szczegółowo o drogę. Dowiedział się, że za cztery godziny dotrą do granicy prowincji. Gospodarz wspomniał także o prastarym słynnym moście łańcuchów, po którym będą musieli przejechać.
Żywności zabrano ze sobą tyle, te została jeszcze połowa. Niewiadomo było, poco się Matuzalem obarczał. Wogóle obejście jego wydawało się Godfrydowi zagadkowe. Skoro wyruszono w drogę, zapytał:
— Słuchaj pan, stary Matuzalemie, wygląda mi pan na meksykańskiego poszukiwacza złota. Od wczoraj przygląda mi się pan zbyt uważnie chińskiej przyrodzie. Czy mogę panu służyć obojem dla większej parady?
— Kpisz sobie, a jednak niebardzo mijasz się z prawdą. Na górze leży zakopany majątek naszego Ye-Kin-Li.
— Jezus Marja! I dopiero teraz opowiada pan?
— W jakim celu miałem rozgłaszać tę wiadomość? Trzeba zachować środki ostrożności. Ryszarda wtajemniczyłem jeszcze wczoraj, ale nie życzę sobie, aby chwilowo kto inny o tem wiedział, słyszysz? Nawet synowie Ye-Kin-Li! Staniemy u celu dziś jeszcze przed wieczorem. Noc spędzimy w najbliższej gospodzie.
— Aha, dlatego zabrał pan tyle żywności!
— Tak, dlatego. Ye-Kin-Li dał mi dokładny plan. Sądzę więc, że znajdziemy łatwo kryjówkę, a w niej — mam nadzieję — złoto.
— Czy naprawdę złoto?
— Sztaby złota i srebra, jakie dotychczas kursują w Chinach.
— Ile tego jest? — Bardzo wiele. Na europejskie pieniądze, około pół miljona franków.
— Na wszystkie dobra duchy! Ye-Kin-Li był tak bogaty?
— Tak. Ukrywał to bogactwo, gdyż mandaryni zdzierają z bogaczy, ile się tylko da. Starczy na porządny ładunek dla jednego konia jucznego. — —
Droga wypadała teraz przez skalisty wąwóz, długi na godzinę jazdy. Stąd wjechano na płaskowzgórze pozbawione roślinności. Wreszcie zatrzymano się nad głęboką bezdenną przepaścią, ściany skalne spadały zupełnie prostopadle. Nie było drogi objazdowej, ani z prawej, ani z lewej strony. Droga wiodła prosto przez most, przerzucony nad przepaścią, ten, o którym opowiadał gospodarz sië-kia.
Był to most łańcuchowy we właściwem znaczeniu tego słowa. Sześć mocnych równoległych łańcuchów żelaznych było przytwierdzonych do skał z jednej i z drugiej strony. Leżały na nich poprzecznie drewniane belki, stanowiące niebezpieczne przejście. Łańcuchy, z powodu ciężaru, nie mogły być naciągnięte dobrze. Zwisały pośrodku przepaści dosyć znacznie. Belki były wytarte i stare. Utworzyły się w nich przegniłe otwory, przez które nierozważny podróżnik mógł oglądać przyprawiającą o zawrót głowy głęboką przepaść.
Matuzalem zatroskanem spojrzeniem oglądał niebezpieczny most. Godfryd zaś, przesuwając czapkę po głowie, rzekł:
— Mamy tędy przejechać? Chciałbym zobaczyć budowniczego tego świetnego mostu!
— Poco? — zapytał Ryszard.
— Kazałbym go zakwasić i wyterpentynować. A ponieważ nie ujrzę go nigdy, więc na wszelki wypadek życzę mu, aby jego duch przebiegał po tym moście tam i zpowrotem każdej nocy między godziną dwunastą a pierwszą. Cóż on sobie myślał, że jesteśmy akrobatami, czy linoskoczkami!
Tusnerstick przesuwał okulary po nosie i mruczał:
— Łaziłem po niejednym maszcie, ale po takim moście jeszcze nigdy. Za lada wietrzykiem zwalimy się w przepaść. Co pan powie o tem, mijnheer?
Ik bid, mij aftebinden. — Proszę, abyście mnie odwiązali.
— W jakim celu? — zapytał kapitan, spełniając jego prośbę.
— Jestem mijnheer van Aardappelenborsch, mężny Holender. Nie umiem jeździć konno, ale zato umiem przyzwoicie biegać. Pójdę pierwszy.
Ujął konia za cugle i wprowadził na most. Towarzysze chcieli pójść za nim, ale Matuzalem powstrzymał ich:
— Stój, nie za wielu naraz! Przypuszczam, że most kołysze się. Ja pójdę z dzielnym mijnheerem. Skoro znajdziemy się po drugiej stronie, przejdą dwaj następni.
Ujął za uzdę własnego konia oraz wierzchowca Ryszarda, aby ułatwić mu przeprawę. Most miał prawie cztery metry szerokości. Była to jednak szerokość niedostateczna, zważywszy głębię otchłani, wynoszącą niespełna dwadzieścia pięć metrów, zły stan belek i brak poręczy.
Mijnheer szedł mężnie na przodzie. Koń jego stąpał powoli i z namysłem; był zapewne obeznany z takim terenem; przed każdem stąpnięciem Próbował ostrożnie kopytem drewnianej drogi. Degenfeld szedł tuż za Holendrem.
Aczkolwiek posuwali się bardzo ostrożnie, most rozkołysał się w obie strony.
— Czy nie odczuwa pan zawrotu głowy, mijnheer? — zapytał student.
— Nie — odpowiedział Aardappelenborsch — wiem przecież, jak się należy zachować.
— Mianowicie?
— Zamykam jedno oko, a drugiem patrzę wprost przed siebie. Niech pan to samo robi!
W ten sposób unikał widoku przepaści. Matuzalem poszedł za jego przykładem. Wreszcie szczęśliwie wydostali się na trwały ląd.
Następnie przeszli Godfryd i Ryszard, a za nimi Turnerstick i Jin-tsian, Liang-ssi kłócił się z oficerem. Okazało się, że żołnierze żądali zapłaty za przejście na drugi brzeg. Kiedy Liang-ssi odmówił kategorycznie, naradzali się dosyć długo. Wkońcu pomknęli ostrym kłusem przez most, który chwiał się i kołysał na wszystkie strony. Prawdopodobnie nieraz już przebyli tę drogę, jak zresztą przypuszczał Liang-ssi. Na drugim brzegu oficer ponowił prośbę wynagrodzenia, ale Matuzalem ofuknął go.
— Dostanie pan kom-tsza nieprędzej, aż staniemy u celu. I to tylko w tym wypadku, jeśli będziemy z panów zadowoleni. Nie zapominaj o posłuszeństwie, któreś nam winien.
Droga teraz biegła ku lasowi. U skraju wznosił się budynek gospody. Degenfeld kazał się tam zatrzymać.
— Na dzisiaj dosyć już jazdy. Przenocujemy W tej gospodzie.
Chińczycy zeskoczyli na ziemię, wypędzili konie łąkę i weszli do budynku.
Nieco dalej droga prowadziła przez krótki most kamienny, przerzucony nad wąską, ale głęboką donną. Wskazując w tym kierunku, Matuzalem szepnął Godfrydowi:
— Wpobliżu mostu ukrył swoje skarby Ye-Kin-Li. Teraz jest godzina czwarta, a dopiero o ósmej się ściemnia. Mamy więc sporo czasu na poszukiwania. Skoro się oddalę, ty i Ryszard pójdziecie za mną. Spotkamy się pod wielką choinką, której wierzchołek wznosi się tam ponad inne drzewa. Powiem naszym przyjaciołom, że idę zbierać miejscowe rośliny.
Głośne gniewne okrzyki dobiegały z budynku. Matuzalem wszedł do izby i ujrzał niewesołą scen?: trzej żołnierze przyciskali do ziemi jakiegoś człowieka. Pozostali żołnierze otoczyli ich kołem, a oficer wyciągnął swój sarras i uderzał płaską klingą błagającego o litość nieznajomego.
— Cózto się dzieje? — zapytał Degenfeld. — Co wam zawinił ten człowiek?
— Czy nie widzi dostojny rozkazodawca, co to za człowiek? Czyż nie nosi na ubraniu półksiężyca?
Ów powalony na ziemię był to mężczyzna leciwy o typowych chińskich rysach twarzy. Na ubraniu miał naszywkę w kształcie półksiężyca. Broni nie posiadał. Dwaj żołnierze przytrzymywali go za ręce i nogi, a trzeci ciągnął za warkocz.
— Widzę ten znak — odpowiedział Matuzatem. — Cóż oznacza?
— Że jest to kuei-tse[4], którego musimy zakatrupić.
— Cóż wam złego uczynił?
— Nam? Nic. Ale należy wytępić wszystkich kuei-tse.
— Kto tak rozkazał?
— Cesarz, który jest Synem Niebios i Światłem Rozumu.
— No dobrze! Czy Syn Niebios ma prawo cofnąć rozkaz?
— Tak. Kto mógłby mu zabronić? Syn Niebios jest wszechwładny.
— A gdzie nie może osobiście rozkazywać, tam udziela prawa swemu pełnomocnikowi. Mój kuan stanowi tego rodzaju cesarskie pełnomocnictwo. Rozkazuję wam puścić tego człowieka!
Trzeba wiedzieć, hoei-hoei[5] prowincji Yun-naa przy okazji powstania Thai-ping usiłowali wywalczyć dla siebie wolność kultu. Ale rozgromiono ich i tysiąc dusz wytępiono. Wówczas, zorganizowawszy się dla wspólnej obrony, zdobyli główne miasto Yun-nan-fu i utworzyli własne państwo. Nazywają siebie pan-tse, przeciwnicy zaś zowią ich kuei-tse, synami djabła.
Uciskani przez wszystkich, pod wodzą dzielnych przywódców napadali na sąsiednie prowincje, aby odbić sobie straty. W owym czasie widziano ich gdzie niegdzie w sąsiedniej prowincji. Studenta ten konflikt miejscowy nie obchodził. Poprostu chciał ocalić napadniętego.
Oficerowi nie poszło to w smak. Potrząsał głową i rzekł:
— Jesteś pan wysokim urzędnikiem, ale obcym. Skoro chodzi o kuei-tse, nie jesteśmy zobowiązani do posłuchu.
— Tak? Istotnie? — zapytał groźnie błękitno-purpurowy.
Ten syn djabła wpadł w nasze rece i — — —
Umilkł, spojrzawszy na Matuzalema, który przysunął się doń groźnie. Ustąpił wraz z żołnierzami. Muzułmanin podniósł się tymczasem. Zbliżył się do Matuzalema, schylił głowę i rzekł:
— Allah niech błogosławi czyny twoich rąk i kroki twoich nóg, wielki rozkazodawco. Uratowałeś mnie. Nie odmawiaj mi nadal swej łaski — pozwól mi się oddalić!
— Czy jesteś pewny, że po drodze nie wpadniesz w podobną opresję?
— Przyszedłem tutaj, aby wypocząć. Ale zamiast wypoczynku znalazłem groźbę śmierci. Lecz dalej nic mi już nie grozi.
— A więc idź sobie z Bogiem i unikaj podobnych spotkań!
Kłaniając się do ziemi, muzułmanin wymknął się z gospody. Nie widzieli żołnierze, jak wychodził, gdyż ukryli się za węgłem domu. Nie ośmielili się pokazać przed oczy dostojnikom, póki ich Liang-ssi nie zapewnił, że nie narażą się na gniew. Oficer uświadomił sobie, jak wielką popełnił przewinę wobec cesarskiego kuanu. Prosił o wybaczenie, które też otrzymał po odpowiedniej reprymendzie.
Kompanja zajęła się przyrządzeniem wieczerzy, tymczasem zaś Matuzalem oddalił się, aby wrzekomo zbadać florę kraju. Wnet potem ulotnił się Godfryd, a za nim Ryszard. Spotkali się ze studentem pod umówionem drzewem. Trzymał w ręku papier-plan kupca Ye-Kin-Li i porównywał go z miejscowością. — — —




Poszukiwanie skarbów oraz Hoei-hoei

Dobrze, że przybywacie. Nie będziemy tracić czasu — rzekł Matuzalem. — Oto jest plan naszego chińskiego przyjaciela, jak widzę, bardzo dokładnie wyrysowany. Znakiem zasadniczym jest wielkie przeszło tysiąc-letnia drzewo salisburya andiantifolia, którego konar składa się właściwie z pięciu zrośniętych drzew. Oto widzicie je przed sobą — to potężne drzewo o obwodzie dziesięciometrowym. Oznaczone są także dwa inne drzewa, mianowicie timu, dokoła którego owija się roślina lo, oraz dziki sang. W kierunku tych drzew, a więc w zachodnim, trzeba przejść czterdzieści kroków, aby znaleźć się w hoei-hoei-keu, gdzie ma stać poszukiwana przez nas ruina. Od niej zaś powinniśmy iść po prostej linji ku dolinie, aby znaleźć lao-hoei-hoei-miao, meczet mahometański, który stanowi cel naszej wycieczki.
Kierując się według tego planu, dotarli do starego dziwacznego muru, zasłoniętego gęstym żywopłotem krzewów i wysokich traw. Zakreślał okrąg o średnicy niespełna dwumetrowej. Dach, którego można było dosięgnąć ręką, był sklepiony okrągło, wbrew zaleceniom chińskiego stylu, a wejście było tak niskie, że trzeba było się schylać przy wchodzeniu. Cały budynek miał półkulistą formę na podobieństwo chat Kafrów i Hotentotów. Nie mógł to być w żadnym razie meczet, czyli, jak Chińczycy go zowią, li-pai-sse.
— Jesteśmy na miejscu — orzekł Matuzalem. — Przedewszystkiem poszukamy tsza-dse, zakopanego przez Ye-Kin-Li.
Tsza-dse to ostry długi nóż. Ye-Kin-Li wydrążył był nim kryjówkę, w której ukrył swoje skarby. Potem zakopał narzędzia w odległości dziesięciu kroków, nawprost drzewa, pod korzeniami rośliny leu.
Po chwili Degenfeld znalazł się w posiadaniu zakopanego noża. Był jeszcze bardzo ostry, aczkolwiek zardzewiały.
Obaj jego przyjaciele przyglądali się w skupianiu. Ryszard zapytał:
— A gdzie leży skarb?
— Tam w budynku. Przypuszczam, że był to grobowiec jakiegoś pobożnego muzułmanina, czyli t. zw. marabu, gdyż Ye-Kin-Li, szukając miejsca dla skarbów, wykopał jakieś kości i wrzucił je do wody. W tej miejscowości wielu jest wyznawców Islamu, a było ich dawniej jeszcze więcej. Chodźcie za mną do mauzoleum.
Weszli. Głową omal nie sięgali sufitu. Podłoga była wyłożona szlifowanemi kamieniami. Matuzalem spojrzał na swój plan, poczem rzekł:
— Trzeba usunąć sześć kamieni, tworzących prostokąt. Zobaczymy, czy skarb jest jeszcze na miejscu, o czem zresztą nie wątpię.
Dosyć trudno było usunąć spojone kamienie. Poradziwszy sobie z niemi, Matuzalem wziął się do rozkopania ziemi.
Wszyscy trzej czuli się jak istni poszukiwacze zakopanych skarbów. Byli bardzo podnieceni. Oczekiwanie gorączkowe wzmagało się z każdą chwilą. Wreszcie, wreszcie ujrzano dwa worki skórzane, z wierzchu polakierowane. Lak zachował je w dobrym stanie.
Matuzalem nie bez wysiłku wyciągnął jeden z tych worków i otworzył go. Olśnił go blask złotych baryłek i sztab. Wszystkie były zaopatrzone w rządowe pieczęcie na świadectwo szczerości złota.
— Bogu niech będą dzięki! — rzekł Degenfeld, odetchnąwszy głęboko. Szczęśliwie wykonaliśmy tę część naszego zadania.
— To mnie niezmiernie cieszy! — dodał Ryszard. — Ye-Kin-Li operuje niedostatecznym kapitałem. Złoto bardzo mu się przyda.
— Przypuszczam — odezwał się Godfryd. — Mnieby się też przydało. Kazałbym pozłocić obój, a nawet siebie samego. Cóż! Przejdę przez życie bez pozłoty. Bywają większe nieszczęścia. Czy zabierzemy ze sobą te worki do gospody?
— Nie — odrzekł Matuzalem. — Zostawimy je tutaj.
— Zostawimy tutaj? Jak pan to rozumie?
— Nie możemy inaczej postąpić. Przekonaliśmy się, że sztaby są na miejscu. Chwilowo to wystarczy. Nie możemy przecież wlec ich ze sobą, nie wiemy bowiem, jakie przeciwności losu jeszcze nas oczekują. Zakopiemy je znowu i postaramy się w drodze powrotnej przejechać tędy.
Nie można mu było odmówić słuszności. Przywrócono wszystko do poprzedniego wyglądu, nie zostawiając śladu swej tajemnej działalności.
Zakopano także nóż Ye-Kin-Li w miejscu, w którem poprzednio był leżał. Matuzalem nie ukończył jeszcze tej roboty, gdy w zagajniku rozległ się rozkazujący głos:
Ta kik hia! — Powalcie ich!
W tej samej chwili napadło na nich dziesięciu ludzi. Uzbrojenie ich nie było zbyt groźne: stare szable, jeszcze starsze flinty, piki i jedna maczuga.
Matuzalem zerwał się z błyskawiczną szybkością. Uchwycił za ręce swych towarzyszy i pociągnął ich, aby zyskać dystans i znaleźć się za drzewem. Wyciągnął wlot dwa rewolwery i skierował na napastników. To samo Ryszard i Godfryd. Chińczycy byli oszołomieni i zatrzymali się na miejscu. Jeden z nich przyłożył karabin, wszakże Matuzalem ostrzegł go:
— Precz z flintą, bo kula moja trafi cię prędzej, niż twoja zdąży opuścić lufę! Cośmy wam złego wyrządzili, że na nas dybiecie?
Napastnik, który wydawał się przywódcą bandy, nie ufał swej broni; opuścił lufę i odparł posępnie:
— Zbezcześciliście nasze ma-la-bu! Czegoście tu szukali? Miał więc słuszność Matuzalem: budynek był istotnie marabu, grobowcem pobożnego muzułmanina.
— Czy jesteście hoei-hoei? — zapytał student.
— Tak.
— Nie powinniście nas zatem traktować wrogo. Szanujemy waszą wiarę i nie chcemy jej obrażać.
— A jednak kopaliście w świętej zlemi!
— Nie poto, aby was obrażać. Udaliśmy się do lasu szukać roślin zgodnie z przepisami yithung[6]. Zobaczyliśmy w tem miejscu rękojeść tego oto noża, sterczącego w ziemi. Obejrzeliśmy go i zamierzaliśmy napowrót wetknąć w tem samem miejscu, gdyście się zjawili. Powiedz, czyśmy zgrzeszyli?
— Pokaż nóż!
Obejrzał go dokładnie, zbadał miejsce rozkopane, poczem rzekł:
— To jest tsza-dse, zapewne schowane tu przez jakiegoś robotnika. Sądziłem, że szukacie pao-ngan, skarbu zakopanego. Budda-min są głupimi ludźmi i nie szanują naszych wierzeń i świętych miejsc.
— Nie jesteśmy buddystami.
— Nie? Kimże jesteście?
— Jesteśmy tien-szu-kiao-min, zwolennikami religji Pana Niebios.
— Jeśli to prawda, tośmy przyjaciele. Zarówno my jak i Chrześcijanie czcimy prawdziwego Boga, którego prorokami są Mahomet i I-sus. Sądząc z waszej religji i z waszych odzieży, przybywacie z dalekiego kraju. Czy macie przy sobie paszport?
— Tak. Posiadam wielki, szczególny kuan wielkiego władcy.
Było to wynurzenie wysoce nierozsądne.
— Oszukałeś mnie, — rzekł zmienionym tonem muzułmanin — tego rodzaju kuan może posiadać jedynie Chińczyk. Zbadam to dokładnie, a teraz musicie iść za mną.
— Jako więźniowie?
— Tak. Opór wyjdzie wam tylko na złe. Spójrzcie wgórę, na most!
Dopiero teraz spostrzegli na górze pięćdziesięciu jeźdźców, którzy trzymali za cugle rumaki swych towarzyszów. Mimo to Degenfeld odparł:
— Wcale się was nie lękamy. W tym drobnym orężu mamy tyle kul, że będziemy mogli was wszystkich zakatrupić. Ale ponieważ mówiliśmy prawdę, więc nie boimy się was bynajmniej. Pójdziemy z wami.
— Chodźcie z nami. A nie próbujcie umknąć!
Skierował się ku mostowi i podniesioną ręką dał znak, poczem jego jeźdźcy puścili się w drogę. Jeńców umieszczono pośrodku. Wkrótce wjechano na górę; skroś drzew można było dojrzeć gospodę przy drodze. Kilku żołnierzy stało przed domem. Zobaczywszy oddział, zaczęli uciekać, krzycząc:
Kuei-tse lai! Kuei-tse lai! Suk tsz-kiü nimen! — Kuei-tse przybywają! Kuei-tse przybywają! Uciekajmy czem prędzej!
Wkrótce ukazało się więcej ludzi Pobiegli ku koniom. W następnej chwili umknęli w galopie i to w kierunku, skąd przybyli.
— Nasi obrońcy drapnęli — skonstatował Godfryd. — Kto wie, czy ich jeszcze w tem życiu zobaczymy!
— Wątpię — rzekł Degenfeld. — Szczęście, że nie zabrali ze sobą naszych zwierząt!
— Nie starczyło im czasu. Życzę im zdrowia i długiego żywota!
Większość mahometańskich jeźdźców rzuciła się za żołnierzami. Reszta zatrzymała się na drodze w oczekiwaniu wodza. Między nimi znajdował się starszy mężczyzna, którego ocalił Degenfeld. Poznawszy swego wybawcę, puścił konia naprzód i rzekł:
— Czy ci trzej panowie są w niewoli? To moi dobroczyńcy! Ocalili mi życie.
— To ci właśnie? Allah z nimi! Należy tylko zbadać, czy istotnie są chrześcijanami, w co zresztą nie wierzę, albowiem posiadają kuan cesarski.
Tymczasem Turnerstick, mijnheer i obaj bracia wyszli z domu.
— Co to znaczy? — zawołał przerażony kapitan, ujrzawszy studenta.
— Wzięto nas w niewolę — brzmiała odpowiedź.
— Uwolnimy was!
— O nie. Wnet się nieporozumienie wyjaśni. Chodźże pan z nami!
Udano się do izby. Nie widać było nigdzie gospodarza. Ulotnił się w obawie przed „synami diabła“. Uratowany przez Matuzalema muzułmanin zdał relację ze swej przygody. Wódz słuchał go z uwagą. Zmierzył jeńców od stóp do głów, poczem rzekł:
— Z jakiego kraju przybyliście?
— Z kraju Tao-tse-kue — odparł Degenfeld.
— Czy to prawda? Znam pewnego Tao-tse-kue, bardzo bogatego i życzliwie dla nas usposobionego. Nieraz ratował naszych prześladowanych braci od nędzy i śmierci.
— Jak się nazywa?
— Tu nazywają go Szi[7], w ojczyźnie swej nazywał się Sei-tei-nei.
— Posiadacz ho-tsingu[8]?
— Niejednego. Czy znasz?
— Tak. Ten oto mój towarzysz jest jego pracownikiem, a ten drugi jest bratankiem Sei-tei-nei.
— To się zgadza. Wiem, że Sei-tei-nei nie ma syna i że chciał sprowadzić do siebie swego bratanka. Jedziecie zatem do Ho-tsing-ting?
— Tak.
— Uwierzylibyśmy wszystkiemu, gdyby nie kuan. Cesarz jest naszym gnębicielem, i każdy kogo on miłuje, jest naszym wrogiem.
— Być może, nie wyraziłem się dosyć dokładnie, ponieważ słabo władam chińskim językiem. Chciałem powiedzieć, że mam kuan króla, a nie cesarza. Otóż i on.
Zamiast cesarskiego, podał kuan króla żebraków. Muzułmanin zawołał z najwyższem zdumieniem:
— T’eu-kuan! T’eu jest naszym najlepszym przyjacielem i obrońcą. Paszport jego znajduje śród nas największe poszanowanie. Lecz — — — skłonił się głęboko — skoro stary pan posiada kuan t’eua, musisz być nader znakomitym człowiekiem Uważaj nas za swoich niewolników i rozkazuj nam, co mamy czynić. Czy mamy panu wskazać drogę stąd do Ho-tsing-ting?
— Dziękuję bardzo. Mój towarzysz Liang-ssi zna dobrze tę okolicę
— A więc pozwól nam jechać swoją drogą!
— Jedźcie z Bogiem!
— Wyruszymy za parę chwil. Wybaczcie mi, że mimowoli naraziłem was na przykrość. Ponieważ eskortujący was żołnierze zbiegli, więc pojedzie z wami nasz brat, któremu uratowaliście życie. Jego obecność może się wam bardziej przydać, niż cały oddział cesarskich żołnierzy, o ile natkniecie się na naszych braci.
Niebawem muzułmanie odjechali. To też zjawił się gospodarz, któremu polecono przynieść wrzątek; poczem podróżni zasiedli do wieczerzy.
Student wypytywał muzułmanina o stosunki miejscowe i jego osobiste. Człowiek ten był wyznawcą Konfucjusza i dopiero niedawno, z zemsty za gnębienie jego krewnych, przystał do hoei-hoei. Pochodził z prowincji Kwéi-tszou; zmuszony był wywędrować do Hu-nan. Niedawno znów wrócił do swego kraju. Mieszkał w wiosce między Kun-jang a Kue-tong.
— Wpobiiżu naszej podróży — rzekł Liang-ssi.
— O tak. Będziemy musieli przejechać przez naszą wioskę. Niedawno byłem u Sei-tei-nei. Czy nie pracuje u niego pewien Tao-tse-kue?
— Nie. Ten, którego ma pan na myśli, pochodzi z kraju, zwanego Belgją.
Mijnheer nie rozumiał po chińsku. Słowo „Belgja” jednak zainteresowało go wielce. Okazało się, że u stryja Daniela pracuje pewien inżynier, rodem z Belgji, który przybył na wezwanie Steina ze Stanów Zjednoczonych i objął kierownictwo techniczne nad zakładami naftowemi!
Dat is goed! — Świetnie! — zawołał zachwycony Holender. — To bardzo mnie cieszy! Proszę was, czy włada holenderskim?
— Tak, włada angielskim, francuskim, niemieckim, a także holenderskim.
— O więc śpieszmy się, chciałbym z nim pogwarzyć sobie!
Po wieczerzy rozmawiano jeszcze przez kwadrans, poczem z różnych mat i kołder przyrządzono posłania. Niebawem ułożono się do snu. Liang-ssi lękał się dzikich psów, które grasowały w tych stronach i mogły napaść na konie. Matuzalem uspokoił go:
— Nie troszcz się pan! Słyszysz, jak hałasuje nasz mijnheer? O, na pewno żaden zwierz nie odważy się zbliżyć na odległość tysiąca kroków.
Miał słuszność. Grubas tak chrapał, że miało się wrażenie, iż dom się chwieje. Cokolwiek robił, robił rzetelnie.
Nazajutrz wyruszono bardzo wcześnie. Mijnheera znów przywiązano do siodła. Zjeżdżano wdół ku dolinie.
Matuzalem jechał obok muzułmanina. Rozmawiali ze sobą o rozmaitych sprawach. Na pytanie Matuzalema, czy ma dzieci, hoei-hoei odpowiedział:
— Nie, nie jestem nawet żonaty. Mimo to mieszkam z rodziną, z daleką krewną i jej córkami, które pozwalają mi zapomnieć o braku własnych dzieci. Mąż tej kobiety musiał uciekać, ponieważ oskarżono go niewinnie o udział w rokoszu.
— Takie wypadki zdarzają się tu dosyć często.
— Niestety, tak, panie. Kogo się schwyta podczas rozruchów na ulicy, tego bez ceremonji skazuje się na śmierć. Nietylko jego, ale także jego najbliższych krewnych.
— Jakie to okrutne i niesprawiedliwe.
— Tak. Ten mój krewny był z pewnością niewinny. Uwięziono jego, i żonę, i córki, i synów.
— Czy kto z nich został zgładzony?
— Na szczęście, nikt. Skazaniec miał przyjaciela mandaryna, który wspomógł bliźnich w nieszczęściu. Ten to mandaryn wyzwolił najpierw ojca, a po kilku dniach także obu synów. Zalecił im czekać w pewnem umówionem miejscu na matkę i siostry.
— No i co, spotkali się?
— Niestety, nie. Mandaryn natknął się na różne przeszkody, chłopcy zaś nie mogli długo czekać. Ulotnili się gdzieś i przepadli bez śladu. Matka i córki, po oswobodzeniu, przyszły na umówione miejsce za późno. Odtąd nic już o obu chłopcach nie słyszeliśmy.
— A cóż matka?
— Musiała, oczywiście, uciec do innej prowincji. Tułając się po świecie o kiju żebraczym, przybyła któregoś dnia do mnie. Zapytałem ją o nazwisko i pochodzenie. Okazało się, że to moja krewna. Jej ojciec był kuzynem mego ojca. Uprzykrzyła mi się samotność, przygarnąłem więc ich do siebie. Wkrótce potem zmuszony byłem opuścić Hu-nan. Wyruszyłem do Yu-nan, skąd niedawno znów wróciłem.
— I te trzy kobiety mieszkają u pana?
— Tak.
— Nazwisko ich rodowe brzmi Seng-ho?
— Tak.
— A familijne Pang?
— Tak, panie, — potwierdził Chińczyk zdumiony. — Skąd pan wie?
— Mam wrażenie, że słyszałem coś o tym wypadku. Czy uciekinier nie był kupcem, imieniem YeKin-Li?
— Tak.
— Jego żona nazywa się Hao-keu, synowie Liang-ssi i Jin-tsian, a córki Mei-pao i Sim-ming?
— Wielki władco, nie umiem sobie wytłumaczyć, skąd pan, cudzoziemiec, zna tak dokładnie wszystkie imiona!
— Później panu opowiem. Proszę pana, abyś chwilowo zachował naszą rozmowę w dyskrecji przed moimi przyjaciółmi.
Trudno sobie wyobrazić radość Matuzalema. Nareszcie odnalazł całą rodzinę swego chińskiego przyjaciela! Wyobrażał sobie z jaką radością uściska się rodzeństwo po tak długiej rozłące. — —
Koło południa dojechano do miasta Kue-jang. Nie zatrzymano się. W dwie godziny później jeźdźcy dotarli do rzeki Lai-kiang, która wykreślała kierunek ich marszruty. Noc spędzono w gospodzie nad rzeką. Nazajutrz, skoro świt, znów wyruszono w drogę.
Rzeka wypływała z gór Nan-ling. Po prawej jej tronie rozciąga się płaskowyż, a po lewej łańcuch górski odcina ją od rozległej kotliny, w której europejscy znawcy na pewnoby odrazu szukali pokładów węgla. Z rzeki prowadzą do tej kotliny wąwozy, biegnące między ogniwami łańcucha górskiego. Płynie tam rzeczka Dszang, nad którą leżało osiedle stryja Daniela.
W tej to kotlinie Stein odkrył był bogate źródła nafty. Trzeba też sprostować mylny pogląd, jakoby Chińczycy nie znali nafty. W dawnym, z przed stu laty, chińskim podręczniku geografji, zwanym Szen-si-king, czytamy: „W owej prowincji znajdują się miasto Yen-gan-fu, gdzie z ziemi wypływa ciemna, źle pachnąca oliwa, która płonie w lampach i latarniach, dając światło lepsze i tańsze, niż zwykłe świece i lampy oliwne“. — —
Wkrótce po południu dojechano do małego sioła. Hoei-hoei oświadczył, że mieszka tu właśnie wraz z wielu innymi muzułmaninami.
Można to było poznać po smukłej, przewyższającej wierzchołki drzew, drewnianej wieży minaretu muzułmańskiego.
Matuzalem starał się tego dnia nie dopuścić do rozmowy między obu braćmi a hoei-hoei. Chciał im sprawić miłą niespodziankę.
Na lewo rzeka toczyła fale. W tem miejscu była szeroka i miała kształt jeziora. Na wodzie płynęły łodzie rybaków.
Na prawo ciągnęły się chaty i ogrody. Wioska sprawiała wrażenie bardzo czystej i zamożnej.
Tylko zapach unosił się niemiły. Pochodził z licznych ciemnych oleistych łodzi, obładowanych ciemnemi beczkami. Zawierały naftę, która stąd szła ku Kin-gan, lub Tszang-sza, aby stamtąd znów na wielkich dżonkach spławić się do Jang-tse-kiang.
Ów zapach nafty był pierwszą jaskółką osiedla stryja Daniela.
Hoei-hoei przeprosił kompanję, że nie może jej przyjąć na noc. Jego domostwo nie pomieściłoby tylu gości. Zapewnił ich, że w gospodzie znajdą dosyć miejsca, i że spędzą tam noc niezgorzej. Natomiast zaprosił do siebie na wieczerzę, którą można było przygotować przez godzinę. Zaprowadził ich tedy z początku do gospody, poczem pomknął do siebie.
Chyba nie trzeba nadmieniać, że mieszkańcy wioski zbiegli się na widok cudzoziemców. Nawet rybacy przybili do brzegu, aby się dokładnie im przyjrzeć.
Gospoda była utrzymana wcale czysto. Gospodarz zakrzątał się, umieścił konie i postarał się o herbatę.
Mijnheer chodził z kąta w kąt. Był lekko podniecony.
— No jakże tam, panie Matuzalemie? — zapytał. — Czy nie jestem dobrym jeźdźcem?
— Zupełnie dobrym — brzmiała odpowiedź.
— Jazda konna wpływa dobroczynnie na zdrowie. Czy utyłem?
— Zdaje się, że tak.
Zeer? — Bardzo?
— Dosyć znacznie.
— Czy urosłem również?
— O parę centymetrów.
— Powietrze tutaj jest bardzo, bardzo dobre. Ik ben oneindig gezond. — Jestem nieskończenie zdrów. Chętniebym tutaj został.
— Może pan to uczynić. Chce pan nabyć coś w Chinach?
Aanhijen? — Nabyć? Ale co i gdzie?
— Niech pan odkupi przedsiębiorstwo Steina! Będzie pan mógł zostać królem nafty, miljonerem!
Grubas szeroko rozwalił usta i dopiero po chwili odparł:
Een olieprins? — Król nafty? Do licha! To świetne! To nadzwyczajne!
Był bardzo wzruszony i, chodząc po pokoju mruczał wciąż słowa „król nafty“ i „bardzo dobrze“. Pomysł Matuzalema, aczkolwiek był wypowiedziany w formie dowcipu, padł na grunt aż nazbyt podatny.
Gospodarz przyniósł pachnącą herbatę w drobnych i ozdobionych filiżankach. Można było wypić tylko po jednej filiżance, gdyż był to haust powitalny. Wnet ukazał się hoei-hoei. Godfryd zapalił fajkę, i mały oddział ruszył w wielokrotnie opisywanym porządku ku domowi muzułmanina, budząc po drodze podziw licznie zgromadzonych gapiów, którzy w milczeniu, pełnem szacunku, szli za cudzoziemcami i, mimo że tamci znikli w domostwie swego przewodnika, długo jeszcze stali na dworze.
Wnętrze budynku składało się z jednej, bardzo czysto utrzymanej izby i mniejszej komórki, która była pokojem dla kobiet i zarazem kuchnią. Żadna z kobiet nie ukazywała się, a to zgodnie z chińskim zwyczajem, tem bardziej tutaj przestrzeganym, że właściciel domu był wyznawcą islamu, co bynajmniej nie znaczy, aby trzymał się innych zwyczajów przepisanych przez koran; przeciwnie, wszystko tu się odbywało po chińsku. Sam hoei-hoei nie przysiadł się do stołu, zajęty obsługiwaniem gości.
Była to istna uczta biedaka, który, podejmując bogatego gościa, gotów się zastawić, — jak brzmi przysłowie. O rozmaitości menu w tak małej wiosce nie można było zresztą marzyć.
Biesiadnicy prowadzili ożywioną rozmowę. Gospodarz był zadowolony z zadowolenia gości. W pewnej chwili Matuzalem zwrócił się do niego:
— Nie uszła naszej uwagi pana niezwykła gościnność i jesteśmy panu bardzo wdzięczni. Zwyczaj, naszego kraju w takich okolicznościach wymaga od nas pewnej grzeczności, którą chcielibyśmy spełnić, o ile pan nam pozwoli.
— Pozwolić? O panie, pana rzecz rozkazywać, moja słuchać.
— Istotnie? Bardzo nas to cieszy. Przepisy naszego kraju każą po uczcie podziękować osobiście pani domu i jej córkom. Zechce pan zatem poprosić owe trzy kwiaty pańskiej rodziny, aby nie odmówiły nam swego widoku, dając nam możność wyrażenia Im wdzięczności i szczerego naszego szacunku.
— Panie, tylko nie to! — błagał gospodarz z przestraszoną miną. — Nie jest to zgodne z tutejszemi zwyczajami.
— Nie sądzę, skoro potężny tong-tszi z Kuang-tszéu-fu przedstawił nas swojej małżonce.
— Ale to przeczy przykazaniom mojej religji.
— A czy pańskie krewne również wyznają Islam?
— Nie.
— No, to w takim razie pańskie zastrzeżenia są nieistotne. Dotychczas można było o panu myśleć, że jest pan bardzo gościnny. Czy chce pan sam zniweczyć tę opinję, a poza tem obrazić nas, odmawiając naszej prośbie?
Muzułmanin nie odrazu odpowiedział. Walczył widocznie ze sobą. Wreszcie odezwał się:
— Nie, mój władco, nie chcę was obrazić. Wolę raczej złamać tutejsze zwyczaje. Zaraz wrócę z paniami.
Udał się do drugiego pokoju.
— Nie powinien pan był tego żądać — rzekł Liang-ssi. — Narusza pan, istotnie, tutejsze zwyczaje.
— Wiem o tem — uśmiechnął się Matuzalem. — Mam jednak pewne powody do takiego, a nie innego działania, powody, które pan sam na pewno zaaprobuje.
Zamienili te zdania po niemiecku, a więc rozumieli je wszyscy.
— Cóżto znaczy? — zapytał Turnerstick. — Czego pan nie powinien był zrobić?
— Żądałem, aby ukazały się kobiety tego domu, gdyż chcę im podziękować.
— I to ma być jakimś grzechem? A czy przyjdą?
— Tak.
— To pięknie — wtrącił Godfryd. — Nie wątpię, że okażemy się dżentelmanami. Prawda, mijnheer?
— Tak. Z przyjemnością powiem damom parę komplementów. A znam bardzo piękne i wyszukane.
Dopiero po dłuższej chwili wrócił Chińczyk, gdyż kobiety Musiały się przebrać. Miały twarze typowo chińskie, szminkowane zgodnie z obyczajem wyższych klas na biało i czerwono. Rzęsy wydawały się wydłużone, dzięki kunsztownemu malowaniu. Włosy, w kształcie motyla, przytrzymywały liczne grzebienie i igły. Wierzchnia szata szła pod samą szyję i szerokiemi fałdami spadała aż na ziemię. Ręce były głęboko schowane w rękawach. Nóg nie widać było, ale chód świadczył, że nie były zdeformowane.
Ukłoniły się głęboko, w milczeniu. Nawet pod szminką rysy córek odznaczały się młodzieńczą świeżością. Natomiast twarz matki nosiła liczne ślady zmartwień i trosk.
Oczywiście, wszyscy goście powstali z miejsc. Zanim Degenfeld zdążył otworzyć usta, wysunął się kapitan, ukłonił się z godnością i rzekł:
— Myladies ing mademoiselles, czujemyng sięg bardzong szczęśliwing, żeścieng sięg raczyłyng ukazacing. Jedliśmyng ing pillśmyng, za cong chcemyng — — —
Ik ook, ik ook, — Ja też, ja też — przerwał mu mijnheer, kłaniając się głęboko, — ja też jadłem i piłem.
— Milcz pan, nie przerywaj mojej oracji chińskiej! — ofuknął go kapitan.
Chciał coś dodać, ale Matuzalem uprzedził go i rzekł, naprawdę po chińsku:
— Wiem, iż działałem przeciw zwyczajom waszego kraju, pragnąc panie ujrzeć. Ale chciałem wyrazić wam naszą wdzięczność i przeprosić za fatygi. Poza tem inna jeszcze przyczyna skłoniła mnie do takiego postępowania. Chodzi o to, że mam dla pani list.
Matka, do niej to były skierowane słowa Matuzalema, obejrzała go ze zdumieniem.
— List? Od kogo?
— Od tego, którego już dawno uważałyście za straconego.
— Od mego... od mego małżonka i pana? — rzekła ledwo dosłyszalnym szeptem, opierając się na ramieniu córki.
— Tak — rzekł Matuzalem. Czy czuje pani się na siłach wysłuchać treść listu? Proszę, niech pani siada.
Podsunął jej krzesło. Uprzejmość Matuzalema znalazła dwóch naśladowców. Turnerstick podsunął swoje krzesło jednej z córek, mówiąc:
— Proszęg panienkęg, niechang paning siadang! Zechceng paning zającing miejsceng!
Również mijnheer ustąpił swego krzesła drugiej córce, prosząc z najsłodszym uśmiechem na ustach:
— Proszę bardzo, aby zechciała pani usiąść na krześle, na mojem krześle. Chętnie ustąpię go pani.
Dziewczyny, oczywiście, nie zrozumiały ani słowa, chociaż domyśliły się, o co chodzi. Usiadły z obu stron matki, obaj zaś salonowcy cofnęli się no krok, przyczem Turnerstick szepnął grubasowi na ucho:
— Wspaniała dziewczyna, jak Boga kocham! Zrozumiała mnie najzupełniej. Widocznie w tym domu rozmawia się najlepszą chińszczyzną.
Degenfeld wyciągnął pugilares i wyjął list swego chińskiego przyjaciela. Ponieważ jednak w Chinach nawet kobiety najwyższych klas są analfabetkami, więc podał list gospodarzowi z prośba o przeczytanie.
Muzułmanin, ledwo rzucił okiem na list, zawołał zdumiony:
— O wszechmocy Opatrzności! O dobroci Niebios! Czcigodny pan powiedział prawdę. Czy mam czytać?
Z tem zapytaniem zwrócił się do wzruszonej kobiety. Drżała — nie mogła dobyć głosu, skinęła tylko głową. Gospodarz zaczął czytać:

Do Hoa-keu z rodu Pang, z pokolenia Seng-ho, do utraconej pani mojej duszy i matki moich zaginionych synów i córek — — — od Ye-Kin-Li, zbiegłego z Tszin.

To był dopiero adres. Gospodarz nie mógł dalej czytać: rozległy się cztery okrzyki — obu synów i obu córek. Matka z radości zamdlała. Córki objęły ją i zaczęły płakać.
— To była za nagła wiadomość. Tyle szczęścia! Zaniesiemy ją do jej pokoju — rzekł hoei-hoei.
Podniósł na rękach nieprzytomną i wyniósł do drugiego pokoju. Dziewczęta poszły na nim. Synowie otoczyli Matuzalema. Jin-tsian odezwał się:
— Panie, to list naszego ojca?
— Tak.
— A ta niewiasta jest naszą matką?
— Tak. Dziewczęta zaś są waszemi siostrami.
— O Niebiosa! O cudzie! Bracie, chodźmy do nich.
Wyszli czem prędzej z pokoju, Degenfeld wyjaśnił całe to zdarzenie swoim przyjacielom, którzy nic poprzednio nie rozumieli. Radosne wzruszenia ogarnęło tych poczciwych ludzi.
— Co za zdarzenie! — krzyknął Turnerstick. — Ale pan, Matuzalemie, niesłusznie postąpiłeś, ukrywając to przed nami. Tak nas oszołomiłeś, że mogliśmy łatwo wpaść w omdlenie!
— Co to, to nie, — rzekł Godfryd. — Nie jestem zwolennikiem omdlewania. Ale ja również jestem niezadowolony z pana, stary Matuzalemie. Skoro wtajemniczyłeś mnie w historję złota, powinieneś był i w tę sprawę wtajemniczyć. Nie można tak dorosłego człowieka ciskać od jednego wzruszenia do drugiego! Serce to nie piłka, nieprawdaż, mijnheer?
— Tak — odparł grubas, który swoją czapeczką bezustannie tarł swoje drobne oczęta. — Posiadam serce, i to serce nie byle jakie, dobre, bardzo dobre. Radość mnie tak osłabiła, że muszę usiąść.
Zamierzał wykonać tę zapowiedź, atoli Matuzalem uprzedził go:
— Nie siadać, mijnheer! Nasza obecność będzie dla nich tylko przeszkodą. Pozostawmy ich samych i wysuńmy się pocichu.
Tak też uczynili. Przed domem stało jeszcze sporo ludzi. Usunęli się przed cudzoziemcami i odprowadzili ich aż do samej gospody. — — —




Pod opieką króla żebraków

Mijnheer był tak wzruszony, że wymagał szczególnie obfitej wieczerzy. Błękitno-purpurowy przywołał zatem gospodarza, aby mu wydać odpowiednie zlecenia. Tymczasem rozległy się przed gospodą głośne okrzyki i słychać było, jak pierzcha gromada gapiów.
— Cóżto znaczy? — zapytał Degenfeld gospodarza.
— Nie rozumiem dokładnie okrzyków. Zaraz zobaczę, co się stało.
Wyszedł. Po chwili wrócił i zawołał radośnie:
— Wie pan, kto przybywa, dostojny władco?
— Kto?
— T’eu, sam t’eu!
— Aha! Król żebraków?
— Tak! Król żebraków. Już jest późno, więc zatrzyma się tutaj. Muszę wyjść, aby go powitać.
Rzekłszy to, wyszedł.
Wszyscy podeszli do okien, ciekawi widoku tak znakomitego gościa.
Głosy stawały się coraz donośniejsze. Słychać było tętent koni. Istotnie, wkrótce ukazało się dziesięciu dobrze uzbrojonych jeźdźców, bynajmniej nie wyglądających na żebraków. Dosiadali rączych rumaków, odzież zaś ich świadczyła o dostatkach.
Jeden z nich ubrany był wyłącznie w jedwabie. U pasa wisiała szabla bardzo kosztowna, uprząż zaś konia była obita srebrem. Mógł liczyć sobie sześćdziesiąt lat. Powierzchowność jego była pełna godności, do czego przyczyniała się długa broda, sięgająca aż piersi. Chociaż na czapce nie świecił guzik mandaryna, postać przybysza nakazywała posłuch.
Zeskoczył z konia i podszedł do drzwi gospody, gdzie gospodarz przywitał go głębokim ukłonem. T’eu pozdrowił go, jak równy równego, podał mu rękę, poczem ukłonił się i położył ręce na jego ramionach.
Student odszedł od okna i wraz z towarzyszami usiadł na ławce, przeznaczonej dla gości. Wkrótce potem wszedł król żebraków ze swoimi towarzyszami. Zdumiał się na widok cudzoziemców. Ukłonił się nisko. Odpowiedzieli mu równie niskim ukłonem.
— Zamierzam u was przenocować — rzekł t’eu do gospodarza. — Czy macie wolne pomieszczenia?
— Niestety, nie. Wszystkie zajęli ci oto panowie, najwyższy obrońco.
— W takim razie przenocujemy w izbie gościnnej.
Aliści wtrącił się Matuzalem:
— Potężny władca ubogich nie powinien z naszego powodu być narażony na niewygody. Odstąpimy mu chętnie pokoju.
— Wiecież, kim jestem? — zapytał król.
— Wiemy. Wiemy również, jaki szacunek należy panu okazywać.
— W takim razie słyszeliście chyba, że t’eu nigdy nie uchybia nakazom grzeczności. Dlatego nie mogę skorzystać z waszej wspaniałomyślnej propozycji.
— A czyż grzeczność nie nakazuje młodszym ustępować starszemu?
— Tak, ale także niższym ustępować wyższemu. A wyższym jest chyba pan, niezawodnie.
— O nie, pan jest królem.
— Królem, ale tylko ubogich i nieszczęsnych. Czy mogę wiedzieć, jak brzmią wasze wspaniałe nazwiska?
— Oto one, spisane na kuanie cesarskim.
To mówiąc, podał mu kuan. T‘eu, ujrzawszy podpis i pieczęć, ukłonił się trzykrotnie aż do samej ziemi. Następnie przeczytał nazwiska, ukłonił się ponownie, zwrócił paszport i rzekł:
— Jest to najwyższy u nas dokument. Pozwolę sobie zaproponować panom swoje niegodne usługi.
— Bardzo jestem z tego rad, gdyż wiem, iż przyjaźń potężnego t’eua więcej potrafi zdziałać, niż kuan cesarza.
— To prawda, że czasem się mogę komuś przysłużyć. Wasze nazwiska mają obce brzmienia, ale jedno jest mi znajome. Który z was nazywa się Sei-tei-nei?
— Ten oto młody człowiek. Jest bratankiem pana Sei-tei-nei z Ho-tsing-ting, którego pan zapewne zna.
— Znam go i szanuję. Chcecie go chyba odwiedzić?
— Tak. Jutro rano pojedziemy do niego.
T’eu zaofiarował powtórnie podróżnym swoją opiekę.
— Przekonaliśmy się już o jej skuteczności — oświadczył Degenfeld. — Groziło nam niebezpieczeństwo, ale nasi wrogowie pojednali się z nami i zawarli przyjaźń, skoro tylko dowiedliśmy, że pan udzielił nam swej opieki.
T’eu zapytał ze zdziwieniem:
— O kim to mowa?
— O kuei-tse. Spotkaliśmy ich w drodze.
— Tak, jestem z nimi zaprzyjaźniony. Ale jak pan mógł się na mnie powołać? Jak mogłeś dowieść, że jestem waszym obrońcą?
— Pokazałem im oto ten drugi kuan.
Trudno opisać wyraz twarzy t’eua na widok swego własnego kuanu.
— Jakto? Mój własny kuan! — zawołał. — I to kuan pierwszej klasy! Poznaję, że to paszport mego zięcia.
— Tak, Hu-tsina, jubilera. Wyświadczyłem mu drobną usługę. Wywdzięczył się, dając nam swój kuan.
— Wyświadczyliście Hu-tsinowi jakąś usługę? Nie mogła być drobna, skoro rozstał się z tym dokumentem. Czy mogę wiedzieć, jak to się stało? Oto gospodarz przynosi herbatę. Zapraszam panów. Pomówimy o moim zięciu.
— Chętnie panu opowiem, ale zdarzenie to wymaga dyskrecji.
— Ci panowie są moimi oficerami i przyjaciółmi. Nie mam przed nimi tajemnic.
Oprócz herbaty, gospodarz przyniósł także fajki. Skoro zapalono je po wypiciu pachnącego trunku, zaczął Matuzalem opowiadać.
Zaczął od zlecenia Ye-Kin-Li, w krótkich słowach zdał sprawę ze wszystkich przygód podróży. Po skończeniu podniósł się t’eu, ukłonił się głęboko i rzekł:
— To, cośmy teraz słyszeli, dowodzi, że w ojczyźnie panów mieszkają podziwu godni ludzie, odważni, rozumni i prawi. Usługa, wyświadczona memu zięciowi, zobowiązuje nas do najwyższej wdzięczności. Prosimy, abyście pozwolili nam jutro towarzyszyć sobie do Ho-tsing-ting. Poza tem, zapraszamy was dzisiaj na kolację. Śpieszę wydać konieczne zlecenia.
Mimo sprzeciwu Matuzalema, król żebraków postąpił zgodnie ze swą zapowiedzią.
Podczas pauzy Degenfeld porozumiał się ze swymi towarzyszami. Oczywiście, byli ucieszeni życzliwością t’eua. Grubas zapytał nawet:
— Mijnheer Matuzalemie, czy ten dobry król zechce mnie uścisnąć?
— To znaczy, czy zechce się panem opiekować? Oczywiście!
— Doskonale. Przyda mi się jego opieka, gdy odkupię źródła naftowe.
— Postanowił pan odkupić? — zapytał student, zdziwiony.
— Odkupię cały Ho-tsing-ting. Powietrze jest tu niezwykle dobre. Tyje się z tutejszego powietrza.
— Ale będzie pan musiał słono zapłacić, o ile zresztą Daniel Stein zechce wogóle sprzedać.
— Nie brak mi gotówki!
Matuzalem wysłał posłańca po obu braci chińskich i po hoei-hoei, zapraszając ich w imieniu króla żebraków. Wkrótce też przybyli radośni i pełni wdzięczności dla Matuzalema.
Wieczerza wymagała długiego przyrządzenia. Zabijano ten czas rozmową.
Grubas stał przy oknie I przyglądał się rybakom. Nie używali ani sieci, ani wędki, lecz wysługiwali się ptakami szczególnego gatunku, które zręcznie łowiły ryby I znosiły je do łodzi. Mijnheer był zachwycony.
Heiza! — Hej tam! — zawołał. — Znowu ta gęś złapała śledzia!
— Śledzia? — roześmiał się Godfryd. — Skąd pan wie, że to śledź?
De haring is doch een visch! — Śledź przecież jest też rybą!
— Tak, każdy śledź jest rybą, ale nie wszystkie ryby są śledziami. Sądziłem dotychczas, że śledzia można znaleźć jedynie w morzu. Tutaj są inne ryby: karpie i forele.
— Co? Karpie i forele? O, muszę je zjeść. Zaraz kupię trochę tych ryb.
— Ja wolałbym sam je złowić.
Vangen? Ik mij zelf? Kan ik dat? — Złowić? Sam? Czy potrafię?
— Czemu nie? Nigdy pan jeszcze ryb nie łowił?
Neen. — Nie.
— No, to chodź pan ze mną! Wynajmiemy łódkę i ptaka na godzinę.
— Owszem. Chętnie.
Sięgnął po parasol, strzelby i plecak, i mimo opozycji Godfryda zabrał je ze sobą. Poszedł z nimi także Turnerstick i Ryszard. Tłum się znacznie przerzedził, dzięki czemu dostęp do rzeki był wolny. Nie bez trudności, bo dopiero po wyczerpaniu swego całego zasobu chińszczyzny, wynajęli łódź, mogącą pomieścić osiem osób.
Chińczyk skierował ją na środek rzeki. Na dnie łodzi stała beczka na ryby. Na okrzyk wioślarza ptaki frunęły wgórę i po chwili zanurzyły się w wodzie.
Owe ptaki „tazu-tsze“ w nauce są znane pod nazwą Phalacrocorax sinensis. Doskonale nurkują i nieraz długo uganiają się pod wodą za zdobyczą.
Chińczycy tresują je do masowego łowienia ryb. W takich wypadkach wzbijają się najpierw wgórę, tworząc koła, a następnie każdy ptak opuszcza się prostopadle pod powierzchnię wody i goni rybę ku środkowi koła, gdzie chwyta ją dziobem, poczem zanosi na łódź.
Tszu-tsze chwyta dosyć dużą rybę. Jeśli jednak zdobycz jest zbyt ciężka na siły jednego ptaka, to odpowiednie krakanie zwołuje na pomoc drugiego i trzeciego towarzysza.
Aby nie pożerały złowionych ryb, nakłada im się na szyję żelazną obręcz lub ciasny kołnierz skórzany.
Nie upłynął kwadrans, a już beczka była tak pełna, że nie mogła zmieścić ani jednej ryby więcej. Przeważnie złapano karpie dosyć znacznych rozmiarów.
— Śliczny połów — orzekł Godfryd. — Gospodarz odpowiednio te ryby przyrządzi.
— Tak, dobrze nam poszło. Wrócimy na ląd. Ja sam zajmę się rybami. Nikt inny nie potrafi.
Kapitan podniósł się, nim jeszcze łódź dobiła do brzegu. Jako wilk morski, był do tego przyzwyczajony. Ale, na nieszczęście, naśladował go mijnheer. Wpatrzony w beczkę, zapomniał, że niebawem musiało nastąpić zderzenie z brzegiem. Stojąc w najwęższem miejscu łódki, po chwili już stracił równowagę i... zniknął w wodzie.
Wioślarz rzucił Godfrydowi linę, sam zaś skoczył za mijnheerem. Po paru minutach wyłonił się z wody, trzymając mocno tonącego. Wydobyto go na brzeg i ułożono na trawie. Turnerstick wyłowił pływającą na powierzchni czapkę mijnheera.
Mimo że nie stracił przytomności, mieszkańcy wioski zanieśli go na rękach do gospody. Matuzalem w pierwszej chwili zląkł się niezmiernie. Położono Holendra na ławce, i Turnerstick opowiedział o wypadku.
Nieustanne kichanie Holendra świadczyło wymownie, że całe nieszczęście polegało wyłącznie na zimnej kąpieli. To uspokoiło Matuzalema.
— Podnieś się pan! — rzekł.
Ik kan niet; ik ben erdronken! — Nie mogę; utonąłem! — odpowiedział mijnheer.
Tymczasem nadszedł wioślarz z rybami.
— Oto i ryby! — rzekł Godfryd. Nie możemy przecież ucztować, skoro nasz przyjaciel utonął. A więc ryby są nam niepotrzebne. Niechaj ten Chińczyk wrzuci je zpowrotem do rzeki!
Grubas zerwał się na równe nogi i zawołał:
— Wrzucić ryby do wody? Nigdy w życiu, nieszczęsny hipopotamie!
— Sądziłem, że pan nie żyje!
Dood? — Nie żyję? Bal Ja sam będę smażył te karpie!
— Niech się pan wraz z rybami na ogniu usmaży, abyś nieco wysechł. Wyglądasz, mijnheer, jak rynna deszczowa.
Teraz dopiero żarłoczny nieboszczyk obejrzał się dokładnie. Zauważył kałużę, która się utworzyła pod jego nogami.
— Sprawiedliwe niebiosa, cóżto znaczył Jestem nieszczęsnym hipopotamem. O, moja odzież, moja bielizna! Mój surdut, moje spodnie, i moja kamizelka, i mój piękny krawat.
— Tak, pięknie nam pan wyglądasz. Wszystko z pana zwisa!
— Tak zeszczuplałem! — zawołał przestraszonym głosem Holender. — O, moje kości i ciało! Panie Matuzalemie, co powiada leksykon o utonięciu?
— Że trzeba natychmiast zmienić odzież i wypić kilka filiżanek gorącej herbaty — odrzekł zagadnięty.
— Dajcie mi więc herbaty i odzież suchą! Mam nadzieję, że nie umrę, bo powietrze tu jest dobre i zdrowe!
Spełniono jego życzenie. Wynagrodzono wioślarza za uratowanie mijnheera. Drobny datek, który otrzymał, był dlań niepospolitym skarbem, więc dziękował aż do naprzykrzenia.
Kiedy wkrótce potem wrócił mijnheer, nie można się było na jego widok powstrzymać od śmiechu. Niepodobna było znaleźć dlań dość szerokich spodni. W Chinach otyłość jest synonimem urody, lecz w całej wiosce nie było tak urodziwego człowieka, żeby mógł konkurować pięknością z mijnheerem. A jednak ubranie było konieczne, i to takie, któreby odpowiadało godności „obcego praprzodka“. Gospodarz poradził sobie w ten sposób, że posłał do bonzy po zasłonę świątyni. Na szczęście, kapłan nie był zbyt gorliwy i wnet już świątobliwa zasłona znalazła się na plecach Holendra.
Zasłona ta była wymalowana w fantastyczne zwierzęta, kadłuby potworów i najrozmaitsze wyobrażenia, przyczem warstwa farby była tak gruba, że materjał z trudem układał się w fałdy. Wyglądało to tak, jakgdyby grubas był otoczony nieprawidłowo załamanym murem chińskim, z za którego wydobywały się jedynie głowa i ręce.
A na tej głowie siedziała wysoka stożkowata czapka żołnierska z metalowym znakiem, wyobrażającym smoka. Z obu stron spadały nauszniki, które mijnheer związał pod brodą.
Kiedy, tak przyodziany, ukazał się oczom swoich przyjaciół, z wielkim trudem powstrzymali się od śmiechu.
— Oto jestem — rzekł. — Wykąpałem się, więc się czuję zdrów jak ryba, a głód odczuwam tak wielki, że żołądek mój wydłużył się aż do samych nóg. Kiedy zasiądziemy do kolacji?
— Zaraz, mój czcigodny, — odparł z szelmowską miną Godfryd. — To też zechciej pan spocząć.
— Nie mogę, bo mój płaszcz cesarski się złamie.
— Więc musi pan stać, dopóki pańska odzież nie wyschnie. Pańską broń już oczyściliśmy. Zawartość plecaka musieliśmy poprostu wylać.
Wat? Was zoo vel water daarin? — Co? Tyle było wody?
— Tak.
— O, nieszczęście!
— Co się stało? — zapytał Matuzalem. — Czemu pan tak biada?
— Co? Ja tam przechowywałem banknoty.
— Banknoty? Chyba zaszyte?
— Tak, niestety. O, biada!
— A więc czem prędzej należy je wydobyć z plecaka!
Teraz wyjaśniło się, czemu grubas nie chciał się nigdy rozstać ze swoją torbą. Degenfeld rozpruł szwy i wyjął pieniądze, które nie ucierpiały dzięki temu, że płótno było woskowane.
— Schowaj je pan tymczasem. W moim płaszczu niema kieszeni — rzekł mijnheer.
A więc mijnheer wyszedł zupełnie cało z tej nieprzyjemnej przeprawy. Nawet czapka odnalazła się; Turnerstick wsadził ją na głowę grubemu bożkowi domowemu, który królował w kącie pokoju.
Tymczasem zmierzchło się i gospodarz przyniósł lampy naftowe. Przygotowano stoły, poczem przyniesiono pierwszą potrawę, mianowicie rzadką zupę rybią.
Następne dania składały się z ryb i mięsa, owego zwierzęcia wzgardzonego przez muzułmanów i Żydów, a bardzo poszukiwanego przez Chińczyków. Domyślacie się, że mowa tu o prosięciu. Mijnheer podzielał gust Chińczyków. Jadł jeszcze wówczas, kiedy wszyscy odstawili talerze. Na deser podano raki i wina ryżowego. Towarzystwo przez chwilę jeszcze siedziało przy stole, paląc fajki. Liang-ssi i Jin-tsian poszli odwiedzić matkę i siostry.
Czas było udać się na spoczynek. T’eu nie przyjął ostatecznie propozycji Matuzalema i wraz z towarzyszami nocował w izbie gościnnej.
Sypialnie składały się z czterech pustych ścian i kilku pryczy, które zapomocą koców przemieniono w łóżka. Matuzalem znalazł się obok Godfryda i mijnheera. Ten zaś, skoro odzież wyschła, czem prędzej pozbył się chińskiej zasłony.
— Nigdy już nie wpadnę do wody. Gdyby powietrze nie było tu tak dobre, umarłbym na zapalenie płuc i wątroby!
— To prawda, — potwierdził Godfryd, śmiejąc się, — powietrze tu jest wyśmienite.
— Dlatego właśnie mam zamiar tu zostać.
— Czy istotnie chce pan odkupić przedsiębiorstwo stryja Daniela?
— Tak. Ale chwilowo chcę spać.
W dziesięć minut później chrapał już tak mocno, że Godfryd przez całą noc śnił o kanonadzie i o trzęsieniu ziemi.
Kiedy nazajutrz podróżni weszli do izby gościnnej, zastali już t‘eua przy pracy, Poprzedniego dnia jeszcze rozesłał był gońców do okolicznych miejscowości, wskutek czego z samego rana przybyli sołtysi z okupem.
Było więc wiele targu, a brali w nim udział również oficerowie króla. T’eu wypowiadał tylko ostateczną decyzję. Matuzalem zaobserwował, że okup był nieznaczny: wynosił niespełna grosz od rodziny. Taki okup uwalniał dane miejsce na przeciąg kwartału od żebraków. Chiński t’eu nie ścierpi żebraka, który zechciałby działać na własną rękę.
Spożyto śniadanie, przyczem mijnheer i tym razem okazał olbrzymi apetyt.
Łatwo się domyślić, że ludność odprowadziła podróżników aż na trakt, do wąskiej doliny. Dolina ta wiodła do wspomnianej już kotliny, zasobnej w węgiel i naftę. T’eu zapewniał, że po południu jeszcze dotrą do ho-tsing-ting.
Matuzalem przez całą drogę rozmawiał z królem żebraków. Dowiedział się od niego wielu ciekawych szczegółów. Chwilami tylko zwracał się do swoich przyjaciół, ilekroć nie mogli się porozumieć z oficerami t’eua.
Tylko Ryszard i Godfryd potrafili zamienić z nimi kilka chińskich słów. Mijnheer porozumiewał się dokonale przyjaznemi uśmiechami, a Turnerstick napróżno tłumaczył im coś w swojej wyśmienitej chińszczyźnie, aż wreszcie, zniechęcony, opuścił ich, pomrukując pod nosem.
Matuzalem przyłączył się do swoich towarzyszów w chwili, gdy Ryszard mówił do Godfryda:
— Jakże się zdziwi mój stryj, kiedy nagle zobaczy Niemców. Pozna nas po ubiorach studenckich.
— Te ubiory są noszone również przez studentów innych narodowości — rzekł Degenfeld. — Zresztą, wogóle nie chciałbym, aby wiedział, kim jesteśmy.
— Dlaczego?
— Aby mu zrobić niespodziankę. Możemy uchodzić za angielskich burszów, którzy wyruszyli w podróż naokoło świata.
En ik? — A ja? Za kogo ja mam uchodzić? — zapytał mijnheer.
— Pan? — odezwał się Godfryd. — Pan jest nikim innym, tylko grubym wodzem kafrów, Zetewayo, którego chcemy zawieźć do Londynu, aby nauczyć przyrządzania puddingu.
Zoo? — Tak? A pan, mój panie? Jesteś nieszczęsnym hipopotamem, i będę pana pokazywał w Londynie za pieniądze. Będę brał po szylingu od przyzwoitych ludzi, a połowę od rozmaitych obijboków i studentów!
— Świetnie! — roześmiał się Godfryd. — To mi pan rogów natarł. I słusznie. Możemy więc wzajemnie się pokazywać i zarabiać na tem grubą gotówkę. Nieprawdaż?
— Dosyć tego. Chcę wiedzieć, czem mam być w Ho-tsing-ting?
— Jaką rolę będzie pan odgrywać? Jeść i pić — tak będzie najlepiej.
— Owszem, owszem, jesteś pan, widzę, moim prawdziwym przyjacielem, i bardzo za to pana lubię.
Rzekłszy to, podał rękę Godfrydowi.
— W to mi graj! — zawołał Matuzalem. — Przyjaciele nie powinni się kłócić. A ty, Godfrydzie, trzymaj język na wodzy. Rozpuściłeś go, niczem bicz dziadowski.
— Wcale mi się tak nie wydaje. To, co powiedziałem mijnheerowi, było tylko drobną zemstą.
— Za co?
— Za jego grzmoty.
— Aha! Chrapał tak bardzo?
— Czy chrapał? Istne trzęsienie ziemi!
Daarvan wet ik niets — Nic o tem nie wiem — zaprotestował grubas.
— Rozumie się, śpi pan jak siedmiu braci śpiących. Próbowałem już trzymać pana za nos, ale i to nie pomaga, gdyż zaczął pan chrapać ustami. Nie dziw więc, że nie byłem dla pana dobrze usposobiony i wskutek tego wyrwał mi się ten gruby wódz kafrów. Przejdźmy nad tem do porządku dziennego. Rozmawialiśmy o stryju Danielu. Chciałbym wiedzieć, w jakich okolicznościach odkryjemy mu nasze tak zwane tożsamości?
— Przy pierwszej okazji. Trudno zgóry przewidzieć — rzekł Degenfeld.
— A jednak! Powiedzmy, że pan Stein położy się spać, nie bacząc na symfoniczny koncert mijnheera. O czemże będzie śnił? Jako dobry Niemiec, oczywiście, o swej ojczyźnie. I podczas gdy duch jego będzie oglądał Prusy, i Saksonję, i Bawarję, i Baden, i miasta hanzeatyckie, my, stojąc pod oknami zaintonujemy jakąś niemiecką piosenkę, jakiś tercet, jaki śpiewaliśmy niejednokrotnie w domu, o ile przypadkiem nie byliśmy wszyscy trzej zachrypnięci. Co pan sądzi o tym pomyśle?
— Wcale niezły.
— Doskonały — wtrącił Ryszard — Wybierzemy jakąś melodyjną, rzewną piosenkę.
— A ja myślę, rzekł Matuzalem — że trzeba wybrać coś, co chwyta za serce. Naprzykład „Lorelei“ Heinego.
— Świetnie. Akurat na mój bas! — stwierdził Godfryd.
Zaintonował pierwszą zwrotkę tak głośno, że jeźdźcy odwrócili się zaniepokojeni. Zadowolony z wrażenia, dodał:
— Znamy doskonale wszystkie zwrotki. Ileżto razy śpiewaliśmy tę pieśń razem?
— A ja? — zapytał mijnheer. — Ja też chcę śpiewać.
— A czy pan potrafi? — wątpił Godfryd.
— Jeszcze jak! Śpiewam i gwiżdżę jak słowik.
— Ale nie po niemiecku!
Ok duitsch — Po niemiecku również.
— Gdzie się pan nauczył?
— W Kolonji. Byłem członkiem „Lutni“.
— Taak! Ale tej pieśni pan nie zna?
— Tę znam najlepiej.
— I co za głos pan posiada?
— Pierwszorzędny i niezwykły.
— Ale bas, czy tenor, czy baryton?
— Posiadam co najmniej sopran, albo nawet i wyżej.
— W takim razie chciałbym pana usłyszeć.
— Czy mam teraz zaśpiewać?
— Prosimy, ale coś ładnego.
— Zaśpiewam niemiecką pieśń o jutrzence.
Kilka razy chrząknął, dotknął palcami gardła, zamknął oczy i krzyknął: — Vorgezien! — Uwaga! — jakgdyby groziło komuś okrutne niebezpieczeństwo. Następnie otworzył usta, ale w tej samej chwili Matuzalem zawołał:
— Jeszcze nie, mijnheer! Poczekamy do wieczora.
Lękał się bowiem kompromitacji poczciwego Holendra. Ten zamknął usta, otworzył oczy i rzekł:
— Nic nie mam przeciwko temu. Mogę śpiewać wieczorem. Nie wpłynie to na tembr głosu.
Zadowolony z tego zakończenia, Matuzalem wrócił do króla żebraków, przy którym mniej mógł się uśmiać, ale więcej nauczyć. — — —




Ojczysta piosenka

Oddział posuwał się po równinie bardzo rozległej. Gdzie niegdzie widniały dachy licznych osad. Widać było sporo drzew owocowych. Pola były przedzielone bambusowemi płotkami. Dobrze utrzymany trakt prowadził wzdłuż rzeczki, aż wreszcie rozstał się z nią, aby skierować się ku obszarowi rzeki Dszang, nad której dopływem znajdował się Ho-tsing-ting.
Tuż przed południem zatrzymano się, aby napoić konie. Droga coraz wyraźniej świadczyła o obecności źródeł nafty. Pełno było nasypów węglowych i beczek naftowych. Spotykano robotników o poczerniałych twarzach, a powietrze było przesycone niezbyt przyjemnym zapachem oleju skalnego.
Dat riekt goed. — To świetnie pachnie — rzekł mijnheer. — Bardzo lubię ten zapach. Służy płucom.
— Tak, — potwierdził Godfryd — nafta jest pierwszorzędnym środkiem przeciw schudnięciu.
— To też osiedlę się tutaj.
— Dobre powietrze zastąpi zarówno wszystkie pańskie ziółka, jak i leksykony. Bardzo prędko odzyska pan zdrowie.
Przejeżdżano koło wioski ostatniej przed Ho-tsing-ting. Przed gospodą dosiadał właśnie konia mężczyzna może trzydziestoletni, ubrany po chińsku, lecz pozbawiony warkocza.
— Hola! Panie van Berken! Jedzie pan do domu? — zapytał Liang-ssi po niemiecku.
Wezwany obejrzał się. Spostrzegłszy Liang-ssi oraz króla żebraków, skierował ku nim rumaka, ukłonił się, poczem rzekł po chińsku.
— Co za niespodzianka! Nareszcie pan wraca, drogi Liang-ssi! Sądziliśmy, że pana spotkało nieszczęście.
— Niebardzo myliliście się. Byłem w niewoli u korsarzy.
— Do pioruna! Jakże się pan uwolnił?
— Zawdzięczam swoją wolność tym oto panom, którzy chcieliby poznać pana Steina. Jeden jest Holendrem, a czterej Anglikami. Mijnheer van Aardappelenborsch był bardzo zachwycony, kiedy się dowiedział, że spotka Belgijczyka.
— Jakto? Jest pan Holendrem, mijnheer? — zapytał inżynier.
— Tak, — odpowiedział grubas — a pan skąd pochodzi?
— Z Belgji, z Mecheln. Jestem kierownikiem przedsiębiorstwa pana Steina.
Dat is goed! — Doskonale! Czy włada pan holenderskim?
— Tak.
— Więc rozmawiamy w moim języku ojczystym.
— Bardzo chętnie.
— Powiedz mi pan, jak się jada w Ho-tsing-ting?
— Wyśmienicie! Po chińsku, ale również i po niemiecku.
— Bardzo to się chwali stryjowi Danielowi.
— Nazywa go pan stryjem? I zna pan jego imię?
— Ponieważ... ze względu... gdyż... bo... widzi pan... — plątał się mijnheer, nie wiedząc, jak naprawić swój błąd.
— Objaśnię pana — odezwał się Matuzalem. — Nie chcieliśmy się z tem właściwie zdradzić; ale pan nas nie wyda, a zresztą może będziemy potrzebowali pańskiej pomocy. Nie jesteśmy Anglikami, lecz Niemcami.
— Niemcami! Aha! Ale chyba nie — —?
— Owszem. Ten oto młodzieniec jest bratankiem pańskiego patrona.
— Co za niespodzianka! Witam was, panowie, jak najserdeczniej! Ale jak wam się udało w takiej odzieży dotrzeć aż do nas?
— Czemu nie?
— Musieliście chyba wywołać wściekłą sensację.
— To prawda, ale nie narażało nas to na żadne większe nieprzyjemności.
— I skąd by się wzięły? — wtrącił Godfryd. — Grunt, że mamy pieniądze, grube pieniądze, my, to znaczy nie ja, ale nasz Matuzalem.
— Matuzalem? — zapytał zdziwiony inżynier.
— Tak. Nie przedstawiliśmy się jeszcze. Ja jestem Godfryd de Bouillon, ten sam, który swego czasu bił niewiernych. A ten pan jest owym Matuzalemem, o którym pisano w Starym Testamencie. Wprawdzie od tego czasu postarzał się jeszcze bardziej, ale jego zdolności na tem nie ucierpiały. Jest dobrym, miłym...
— Milcz! — przerwał mu Matuzalem. — Ja sam się przedstawię, gdyż z twego gadania nic zrozumieć nie można. Zresztą, Chińczycy ubiegli nas o szmat drogi. Zamierzał pan się udać do Ho-tsing-ting? Jedźmy więc. W drodze wszystko panu wytłumaczę.
Ruszono więc dalej drogę. Inżynier, słuchając wyjaśnień Matuzalema, nie mógł wyjść z podziwu. Uważał swoich nowych znajomych za istnych bohaterów z powieści awanturniczej. Matuzalem poprosił go o dochowanie tajemnicy.
— Rozumie się, — rzekł inżynier — ale miejcie się na baczności. Pan Stein jest przemyślny i może was doskonale przejrzeć.
— Będziemy ostrożni. Ale, powiedz mi pan, czy w obcowaniu z Chińczykami nie spotykacie żadnych trudności?
— Dawniej były znaczne; przezwyciężyliśmy je dzięki pomocy króla żebraków, posiadającego wpływy wprost niezwykłe. Pan Stein jest obecnie jednym z najbardziej poważanych obywateli prowincji i cieszy się przyjaźnią największych mandarynów. Jego zakłady tak się rozszerzyły, że ja już nie wydołam pracy. Wkrótce przybędzie mój brat, również inżynier. Węgiel i nafta stały się błogosławieństwem dla całej okolicy. Zatrudniamy biednych ludzi, których nam poleca t’eu. Zbudowaliśmy im świetne mieszkania i staramy się zaspakajać wszystkie ich potrzeby. Dawniej może było trochę niebezpiecznie mieszkać wśród nich, ale pan Stein zadomowił się tutaj i przyswoił sobie ich tryb życia. Pozyskał sobie nietylko urzędników i t’eua, ale również powstańczych muzułmanów. Jest naprawdę zręcznym dyplomatą.
— Podobno niedomaga?
— Raczej duchowo niż cieleśnie. Sądzę, że powodem jego niedomagań jest tęsknota do ojczyzny. Wróciłby do Niemiec, gdyby nie krępowało go przedsiębiorstwo. Poczytuje sobie za obowiązek zostać nadal dla swych robotników tem, czem jest obecnie. Gdyby chciał nawet sprzedać przedsiębiorstwo, nie znalazłby odpowiedniego nabywcy. Chińczyk nie rozporządza ani takim kapitałem, ani doświadczeniem.
O, ik heh geld! — O, ja mam pieniądze! Dużo, bardzo wiele pieniędzy! — odezwał się mijnheer.
— Brzmi to tak, jakby pan zamierzał nabyć interes pana Steina.
— Tak jest! Posiadam sporo pieniędzy. Odebrałem staranna wychowanie. Mam ogromne doświadczenie. Nie jestem głupi. Jestem mądrym człowiekiem, bardzo mądrym!
— Wierzę, ale to jeszcze nie powód do kupni Ho-tsing-ting.
— Kupuję, ponieważ powietrze tu jest dobre i zdrowe. Jestem słaby i wątły. Chcę wyzdrowieć i utyć. Utyć przedewszystkiem.
Van Berken zmierzył grubasa od stóp do głów, poczem rzekł z uśmiechem:
— No, sądzę, że tu będzie mógł się pan dobrze tuczyć.
— O to mi właśnie chodzi. Chcę jeść i pić, abym był tak gruby jak hipopotam!
Inżynier zrozumiał, jakiego ma przed sobą oryginała. Ponieważ zbliżył się do niego t‘eu, więc musiał przerwać zabawną rozmowę.
Od Ho-tsing-ting dzielił ich kwadrans drogi. Wznosiły się tu wysokie wzgórza i przeróżne budowle fabryczne. Dalej, na którejś wyżynie, stał dom zbudowany w stylu chińskim, lecz przypominający Europejczykom coś bliskiego.
— To dom mego patrona, — objaśnił inżynier — a tam dalej rozciągają się osady robotnicze. Widzi pan, jak czysto i estetycznie wyglądają.
— A co to za tłum przed domem? — zapytał Godfryd.
— To robotnicy przychodzą po zapłatę. Dzisiaj wcześnie skończono pracę, bo jutro jest święto.
— Jakieś pogańskie?
— Nie, urodziny pana Steina.
— Urodziny! Słyszysz, Ryszardzie, jak to się świetnie składa!
Ryszard nie odpowiedział, ale znać było po nim głębokie wzruszenie. Tymczasem zauważono ich z domu. Robotnicy głośnemi okrzykami witali przybycie t‘eua. Wielu rzuciło się naprzeciw, inni utworzyli szpaler. Niebawem ujrzano przy stole, na którym leżały pieniądze, starszego już pana, chudego i długiego, wyglądającego na lat sześćdziesiąt. Był siwy Jak gołąb. Liczne zmarszczki świadczyły o burzliwem życiu. Ostre rysy mówiły o stanowczym, samodzielnym charakterze, niepozbawionym zresztą łagodnej dobroci.
Przywitał się z t‘euem po chińsku. Był zdumiony widokiem pozostałych przybyszów:
Nguot? Y-jin! — Co widzę? Cudzoziemcy!
— Tak, Europejczycy! — potwierdził inżynier.
— Pozwolę ich sobie panu przedstawić, ponieważ ja ich najpierw poznałem i zawdzięczam im życie, — odezwał się Liang-ssi. — Ale o tem później. Przedewszystkiem wymienię nazwiska tych panów. Ten oto w stroju chińskiego mandaryna jest to kapitan Frick Turnerstick z Londynu, na którego okręcie pozostali panowie odbywają podróż dookoła świata. Są to studenci uniwersytetu w... w... w...
Tu geograficzne wiadomości nie dopisały Chińczykowi.
— W Oxfordzie — uzupełnił Matuzalem.
— Tak, w Oxfordzie, są to panowie...
Teraz wymienił nazwiska pierwsze lepsze, jakie mu przyszły na myśl, o brzmieniu angielskiem.
Ceremonjał przedstawienia odbył się w chińskim języku. T‘eu nadmienił, że przybysze wyświadczyli mu znaczne przysługi, wskutek czego darzy ich szczególną przyjaźnią: że przybyli pono w tym celu, aby zwiedzić znakomite zakłady.
Stein podziękował za zaszczyt i zaprosił ich do siebie.
Tymczasem robotnicy odprowadzili do stajni wierzchowce przybyszów. Goście weszli do salonu przyjęć.
Był urządzony po chińsku. Mnóstwo stołów i krzeseł świadczyło o tem, że stryj Daniel często przyjmował licznych gości.
Oddalił się na chwilę, aby wydać odpowiednie zlecenia. T‘eu i Liang-ssi poszli za nim.
— A więc to jest ten stryj Daniel — rzekł Godfryd. — Jakże ci się podoba?
Ryszard, do którego pytanie było zwrócone, nie odpowiedział. Był tak wzruszony, że nie mógł dobyć głosu.
— Głupie pytanie! — ofuknął Godfryda Matuzalem.
— Tak. Teraz jestem Mr. Jones z Oxfordu. Lepszego nazwiska Liang-ssi nie mógł dla mnie znaleźć. Wydaje mi się, że pan Stein jest bardzo nieostrożny. Zostawił na stole pieniądze, a tu dookoła tylu Chińczyków!
— To nie szkodzi, — odpowiedział inżynier — nikt z nich nie weźmie ani jednego li. Uwielbiają swego patrona.
Tymczasem wrócił gospodarz wraz z t’euem i Liang-ssi. Podziękował przybyszom za uratowanie Liang-ssi, o którem się przed chwilą dowiedział, i prosił ich, aby zostali u niego jak najdłużej. Zaprowadził ich na piętro do gościnnych pokojów. Z początku pokazał im własne mieszkanie, urządzone po europejsku. Składało się z jadalni, sypialni, i gabinetu.
— Mam jeszcze jeden pokój, przeznaczony dla Europejczyków, — rzekł Stein. — Czasem przyjeżdża do mnie jakiś biały z Kantonu, lub Hong-Kongu, czasem nawet mandaryn jakiś, goszcząc u mnie, pragnie mieszkać po europejsku. Pokój ten przeznaczam dla pana, panie Williams.
Tak bowiem Liang-ssi nazwał Matuzalema.
Pokój był naprawdę rozkoszny. W sąsiednim został ulokowany Godfryd i Ryszard, a w następnym — Turnerstick i mijnheer. Matuzalem i Ryszard, władali dobrze angielskim i mogli uchodzić za Anglo-Sasów. Podobnie Turnerstick. Natomiast Godfryd musiał trzymać język za zębami.
Tymczasem obowiązek wypłaty wezwał gospodarza do robotników. Z gośćmi został van Berken. Zaproponował im zwiedzenie zakładów.
Propozycję przyjęto. Wszyscy z grubasem na czele byli ciekawi produkcji nafty. Inżynier okazał się świetnym przewodnikiem.
Szczególnie był zachwycony mijnheer. Oglądał wszystko, niemal dotykał, kalkulował, wkońcu zapytał zdecydowanym tonem:
— Powiedz mi pan, czy brat pański rozmawia również po holendersku, i czy istotnie wkrótce przybędzie?
— Owszem, rozmawia, a będzie tu w przyszłym tygodniu.
— W takim razie zostaję tu i kupuję wszystko. Będę miał przy sobie dwóch ludzi, z którymi będę mógł rozmawiać po holendersku.
Inżynier pokazał im także swoje własne mieszkanko, zajmujące parter bardzo miłego domku. Mieszkanie na piętrze było przeznaczone dla jego brata.
Upłynęło kilka godzin, zanim wrócili do domu fabrykanta. Zapadł zmierzch. W oknach świeciły lampy naftowe. Przed domem było cicho i spokojnie, ale w domach robotników panował gwar i ruch.
Liang-ssi, bardzo lubiany w osadzie, opowiedział kilku majstrom, co zawdzięcza obcym mandarynom. Wieść ta obiegła wlot osadę. Robotnicy zakrzątnęli się koło przygotowań do dziękczynnej manifestacji.
W Chinach tego rodzaju przygotowania przedewszystkiem dotyczą rakiet. Każdy chińczyk jest urodzonym pirotechnikiem. Przy każdej okazji puszcza się wspaniałe race i sztuczne ognie w kształcie węży, księżyców, płonących żab, smoków i gwiazd. Otóż robotnicy z Ho-tsing-ting postanowili uczcić przybycie gości podobną iluminacją.
Tymczasem goście zasiedli do stołu. Stoły, nakryte po europejsku, były dwakroć wyższe od chińskich, a zamiast pałeczek podano noże, widelce i łyżki. Między wspaniałą chińską porcelaną stały flaszki wina, które wprawiły w szczególny zachwyt mijnheera. W głębi stało pianino. Było własnością łan Berkena, który otrzymał je w podarunku na Boże Narodzenie od stryja Daniela, pod warunkiem, że będzie stało w jadalni fabrykanta. Stryj Daniel, był miłośnikiem muzyki, chociaż sam nie umiał grać.
Przy stole Matuzalem zajmował honorowe miejsce. Potrawy przyrządzono po europejsku, kucharz bowiem był Francuzem z Hong-Kongu. Jego arcydzieła trafiły mijnheerowi do smaku. Czerwona twarz Holendra rozpromieniała się z każdem nowem daniem. Nie mógł znaleźć dość słów pochwały. Kiedy zaś zaperlił się szampan, osiągnął najwyższy szczyt błogostanu.
Po uczcie fabrykant podniósł się, podszedł do pianina i poprosił inżyniera, aby coś zagrał. Rozległy się wnet tony tanecznej piosenki, wprawiając obecnych Chińczyków w nieopisane zdumienie.
Przed otwartemi oknami zgromadził się tłum robotników. Ledwo śmieli oddychać. Skoro Matuzalem zasiadł do pianina, podziw ich wzmógł się znacznie. Matuzalem bowiem był wcale niezłym pianistą i grał bez porównania lepiej od inżyniera. Kiedy przebrzmiały ostatnie tony, rozległy się okrzyki pochwalne słuchaczy, a zaraz potem głośne syczenie, trzaskanie, zgrzyty i świsty. Rozpoczęła się świetlna iluminacja.
Wszyscy wylegli na ulicę. Nie mogli wyjść z podziwu. Zaczęło się od zwykłych rac, od żab, kół i kul ognistych — od pocisków. Następnie kule układały się w słowa i obrazy, wiły się długie ogniste węże, a jednocześnie płonące smoki krążyły dookoła siebie; wreszcie wybuchły i rozsypały się na setki drobnych węży i smoków. Powoli wzniósł się na niebo kulisty papierowy lampjon; pośrodku zdawała się płonąć mała świeczka. Na znacznej wysokości zatrzymał się i wypuścił z siebie księżyc, który zaczął powoli krążyć dookoła, a następnie gwiazdy, które zakreślały szersze koła. Wreszcie lampjon przeobraził się w jasne słońce, przy którego świetle można było doskonale przeczytać najdrobniejsze pismo.
Goście byli zdumieni wspaniałym widokiem. Skończyło się po godzinie. Wrócili zatem do pokoju, gdzie znów zaczął się lać szampan. Ryszard, na skinienie Matuzalema, zagrał na pianinie. Godfryd, zwracając się do kapitana, szepnął:
— Skoro wszyscy się popisują, to dlaczego i ja nie miałbym się popisywać?
— Pan? Może na oboju?
— A co pan myśli? Nie wierzy pan? Uważaj więc!
Wyszedł na chwilę, poczem wrócił z fagotem w ręku.
Zbliżył się do Ryszarda, który w tej chwili przesłał grać i szepnął:
— Spróbujemy razem, chłopcze?
— Spróbujemy, ale coś poważnego.
Godfryd rzadko grał na oboju coś poważnego, ale kiedy to czynił, zasługiwał na prawdziwy podziw. Był mistrzem w swoim rodzaju. Wystudjował wszystkie zalety i wady swego instrumentu, i umiał wykorzystać je doskonale. Z Ryszardem grał niejednokrotnie. Teraz Ryszard rozpoczął. Następnie Godfryd zaakompanjował. Rozległy się czyste, przepiękne tony, jakich trudno było się spodziewać po starym oboju. Była to produkcja tem bardziej zadziwiająca, że instrument ten nie nadaje się do solowych popisów.
Słuchacze byli zdumieni. Melodja ojczystej pieśni ogromnie wzruszyła stryja Daniela. Ledwo powstrzymał łzy, cisnące się do oczu. Skoro przebrzmiał finał, serdecznie wyraził swoją wdzięczność i swój zachwyt.
— A więc gra pan również niemieckie pieśni? — zapytał Godfryda.
Yes — odparł pucybut.
— Czy nauczył się pan tego w Anglji?
Yes.
— Czy śpiewa się i gra w Anglji niemieckie pieśni?
Yes.
— Nie zechciałby pan zagrać jeszcze czegoś?
Yes.
Było to jedyne słowo angielskie, które wymawiał prawidłowo. Zaczął więc znowu grać. Melodje rzewne i tęskne usposobiły Steina melancholijnie. Wiedząc jednak, że wpłynie to ujemnie na nastrój gości, prosił o zagranie czegoś wesołego.
To też na zlecenie Matuzalema Godfryd zaintonował wesołą pieśń w sposób tak komiczny, że całe towarzystwo wybuchnęło śmiechem. Naśladował gdakanie kur, pianie kogutów, gęganie gęsi, gruchania gołębi, parskanie koni, miauczenie kotów, szczekania psów, beczenie kóz — straszny wrzask zwierzęcy, który wdzierał się i zagłuszał poważną melodję, graną przez Ryszarda.
Humory znacznie się poprawiły. Przytem nie lano za kołnierz. Wreszcie, kiedy t’eu uznał godzinę za stosowną do spoczynku, podniesiono się z za stołu.
— Jeść i pić już nie potrafię więcej, niestety, — rzekł mijnheer — ale spać też nie mogę. Chciałbym z panem pomówić, panie Stein. Pójdźmy do pańskiego pokoju.
— Z miłą chęcią. Niech pan poczeka na mnie, dopóki nie odprowadzę gości do ich pokojów.
Naraz grubas przypomniał sobie, że umówiono się śpiewać pod oknami Steina. Poprawił się więc:
— Zresztą, jestem senny. Odłóżmy rozmowę do jutra.
Wprowadzając Matuzalema do jego pokoju, gospodarz wyraził się:
— Długo będę pamiętał o tym wieczorze. Dziękuję panu. Takich godzin niewiele przeżyłem w życiu.
— Czy zrezygnował pan z powrotu do ojczyzny?
— Niestety. Nie znajdę odpowiedniego nabywcy na swój majątek.
— Powinien pan przynajmniej sprowadzić jakiegoś krewnego z kraju.
— Właśnie niedawno pisałem w tej sprawie, ale nie otrzymałem odpowiedzi. Miałem brata, który był nauczycielem. Umarł już. Wdowa po nim z dziećmi nie mogła pewnie wyżyć ze skąpej emerytury, wskutek czego prawdopodobnie rozproszyli się po świecie. Zostałem ukarany za to, że tak długo nie dawałem o sobie wieści. Oto jutro, a raczej dziś, już zaczynam rok sześćdziesiąty szósty. Niewiele lat mi pozostało do życia i nadziei. Wasza obecność była niespodziewanym, a świetnym darem urodzinowym. Jutro będziemy świętować. Jutro jest dzień bez pracy. Teraz ułóżcie się do snu. Do wesołego zobaczenia po przebudzeniu!
Odszedł.
— Jeszcze przed przebudzeniem, a nawet przed zaśnięciem, — szepnął Matuzalem.
Po kwadransie, kiedy cisza zaległa dom i kiedy zamierzał pójść do Ryszarda, uchyliły się drzwi jego pokoju i wszedł Godfryd. Za nim wsunął się Ryszard, Turnerstick i grubas. Na korytarzu stali jeszcze Liang-ssi, jego brat, inżynier i król żebraków.
— Świetnie! — rzekł Degenfeld. — Czy pan Stein jest już w sypialni?
— Tak. Liang-ssi przystawił drabinę do okna i zajrzał do pokoju. Przed chwilą stryjek położył się do łóżka.
— Chodźmy więc, ale cicho!
Und ik zal ook met zingen? — A czy ja będę mógł śpiewać? — zapytał grubas.
— Niech pan lepiej milczy.
— Kiedy ja śpiewam, śpiewam cudownie!
— Być może. Ale pan jeszcze nie dał nam się poznać, przeto lepiej będzie, jeśli dziś będziesz tylko słuchał.
Wszyscy razem skradli się pocichu do mieszkania Steina. Na lewo drzwi prowadziły do sypialni. Były uchylone.
— Kto tam? — padło zapytanie po chińsku.
Zamiast odpowiedzi, zabrzmiał bas Matuzalema. Godfryd i Ryszard dopełnili trio. Ale już po dwunastym takcie umilkli zdumieni. Nie śpiewali sami. Do ich trzech głosów dołączył się wspaniały tenor, tak niezwykły, subtelny, a jednocześnie potężny, że wszyscy się odwrócili.
To śpiewał grubas. Istotnie umiał śpiewać mijnheer!
Pieśń umilkła. Stein stał we drzwiach. Jego twarz była istnym znakiem zapytania. Wargi zarumieniły się, oczy błyszczały z podniecenia. Drżącym głosem zawołał:
— Śpiewacie tę wspaniałą pieśń! Śpiewacie po niemiecku! Znacie zatem język niemiecki! Dlaczego nie powiedzieliście mi wcześniej?
— Aby pana oszołomić — odpowiedział Godfryd. — Spójrz pan na tego młodzieńca... Biada! Już go trzymał Nic z mojej pięknej mówki!
To Ryszard nie mógł się dłużej powstrzymać. Z okrzykiem: — „Stryju, drogi stryju, jestem twoim bratankiem“ — rzucił się w objęcia Steina, który znieruchomiał z radości.
— Mój bratanek... Ty... ty... jesteś moim bratankiem?
— Wynośmy się! — szepnął Degenfeld do przyjaciół. — Jesteśmy tu zbyteczni. Idźmy spać.
Wyszli na korytarz. Degenfeld wrócił do swego pokoju. Nie zdążył jeszcze zasnąć, kiedy znowu zapukano do drzwi. Na zapytanie, odezwał się głos Ryszarda:
— Stryju Matuzalemie, chodź ze mną do stryja Daniela. Zejdziemy do jadalni. Opowiesz wszystko.
— Gdzie są nasi przyjaciele?
— Mam ich również sprowadzić.
— Zostaw ich w spokoju i przeproś stryja, że i ja nie przyjdę. Nie powinniśmy wam przeszkadzać. Zresztą, ty sam możesz wszystko opowiedzieć. Dobranoc! — —
Nazajutrz obudziło go stukanie w drzwi. Spojrzał na zegar — była godzina siódma.
— Kto tam? — zapytał niezadowolony.
— Ja — odpowiedział Godfryd. — Chcę zameldować, że gruby mijnheer znikł, jak kamień w wodzie.
— Poczekaj, zaraz wstanę!
Ubrał się szybko i wyszedł na korytarz, gdzie zastał Godfryda, Ryszarda i Turnersticka.
— Przecież nasz grubas spał z kapitanem — rzekł Degenfeld. — Chyba uprzedził pana, że wychodzi?
— Nic podobnego. Kiedy się obudziłem, nie było go już w łóżku. Wraz z nim znikła broń jego, torba, oraz parasol. To mnie zaniepokoiło.
— Ba, mijnheer nigdy się nie rozstaje z temi akcesorjami. Niczego to nie dowodzi. Czy stryj Daniel już wstał?
— Zapewne — rzekł Ryszard. — Siedziałem z nim do rana.
— Zobaczymy.
Służba nic nie wiedziała o zniknięciu grubasa. Wyszli zatem przed dom. W tej samej chwili nadszedł mijnheer, obarczony obiema flintami i tornistrem. Trzymał otwarty parasol. Szedł ze stryjem Danielem i wiódł z nim ożywioną rozmowę. Stryj Daniel zawołał zdaleka:
— Dzieńdobry, moi panowie! Jak się czujecie? Ktoby to myślał! Jestem wam niezmiernie wdzięczny Ktoby — —
— Przepraszam — przerwał Matuzalem. — Niema powodu do szczególnej wdzięczności. Sprowadziliśmy panu bratanka, za co korzystamy z pańskiej gościnności. Jesteśmy skwitowani.
— Ale skądże znowu! Wasze przybycie wywołało przełom w mojem życiu, zwłaszcza w związku z rozmową z tym panem.
— Z mijnheerem? Szukaliśmy go właśnie. Powiedz pan, gdzie pan dzisiaj zniknął, mijnheer!
— Chciałem kupić naftę.
— Tak — potwierdził stryj Daniel. — Mijnheer dziś bardzo wcześnie wstał; ja zaś wcale nie spałem tej nocy. Skoro świt, spotkaliśmy się na schodach i pomówiliśmy o interesie. Wyznaczyłem cenę. Mijnheer chce jeszcze się porozumieć z inżynierem i zajrzeć do książek.
— Tak. Jestem bardzo słaby i wątły, a pragnę być zdrowy i gruby. Powietrze tutaj jest dobre.
— Bardzo mi to na rękę — rzekł znowu Stein. — Myślałem, że nie znajdę już odpowiedniego reflektanta. Ciężar spadł mi z serca. Moi robotnicy dostaną dobrego patrona, mogę więc spokojnie wrócić do ojczyzny. Polecę mijnheera opiece t’eua, a także hoei-hoei nie odmówią mu poparcia. Co do języka, to ma tłumacza w osobie naszego inżyniera. Tymczasem idźmy na śniadanie, a potem wysłucham waszych opowieści.
Grubas solennie postanowił sobie nabyć majątek Steina. Krzątał się, wszystko badał i zyskał nawet wkrótce sympatje robotników, Po trzech tygodniach odbył się akt kupna. Oczywiście, nie obeszło się bez całodziennego świętowania i uczt dla gości, mandarynów i robotników.
Tymczasem Ryszard napisał do swojej matki list, Matuzalem zaś napisał do Ye-Kin-Li. Oczywiście, także Liang-ssi i jego brat nie omieszkali nawiązać korespondencji z ojcem. Stryj Daniel wysłał te listy przez gońca do Kantonu, skąd miały odejść pierwszym okrętem.
Rozumie się, że taki człowiek, jak Stein, niełatwo rozstawał się ze swoim tworem. Podobnie goście ciężko rozstawali się z Ho-tsing-ting. Polubili bardzo Holendra. Żegnając się z nim, byli pewni, że się już nigdy w życiu nie zobaczą. Przekonali się, że wbrew pozorom jest mijnheer bardzo dzielnym i zdolnym kupcem. To uspokoiło ich i rozproszyło niepokój o przyszłość przedsiębiorstwa i jego nabywcy.
Płakał gorzko, gdy się z nimi żegnał.
— Nie mogę z wami jechać, muszę tu zostać. Nie mogę siebie przemóc, muszę łkać i zawodzić. Jedźcie z Bogiem, moi drodzy i mili przyjaciele, i przypomnijcie sobie czasem waszego słabego i wątłego Aardappelenborscha! — — —
W wiosce, gdzie mieszkała żona i córki Ye-Kin-Li, znów powtórzyła się scena pożegnania. To hoei-hoei z trudem rozstawał się ze swemi krewnemi. Proponowano mu udać się do Niemiec, ale odmówił. Matuzalem obdarował go przed odjazdem. Wręczył mu sto tysięcy li, co zresztą stanowi nie więcej, niż cztery tysiące franków. Wyłożył je w zastępstwie Liang-ssi, który nie miał pieniędzy, a chciał się wywdzięczyć za opiekę nad matką i siostrami.
— Ależ, panie, — krzyknął Liang-ssi — to ogromna suma! Skąd pan wie, czy będę mógł kiedyś zwrócić?
— U nas, w Europie, sto tysięcy li to niewiele. Zwrócenie tej sumy będzie dla pańskiego ojca drobnostką. Zresztą, to w Chinach macie własne pieniądze.
— Jakto? Tu?
— Pański ojciec był dawniej bardzo zamożny. Uciekając, zakopał swój majątek.
Obaj bracia zarumienili się gęsto.
— Ktoś już pewnie wykopał! — zawołał Liang-ssi.
— Wiem na pewno, że nikt. Byłem na tem miejscu i przekonałem się, że pieniądze są nietknięte. Schowek znajduje się w górach, niedaleko miejsca, gdzie napadli nas hoei-hoei.
— I nic pan nam nie powiedział o tem?
— Nie chciałem wam powiedzieć, bobyście nie zaznali pokoju.
Radość zaś hoei-hoei nie da się opisać. Skakał po pokoju, całował wszystkich po rękach. Był odtąd, według pojęć chińskich, zamożnym człowiekiem.
Noc spędzono w znanej już nam gospodzie, gdzie się miano spotkać z t’euem, który podjął się odprowadzić podróżnych aż do samego Kantonu. Przyjechał też w nocy z większym oddziałem jeźdźców. Rano wyruszono w dalszą drogę. Bagaż pań oraz rzeczy stryja Daniela wysłano już naprzód.
Skoro dotarli do gospody, znajdującej się wpobliżu zakopanego skarbu, Degenfeld kazał się zatrzymać. Wyruszono do wąwozu, gdzie znajdowało się marabu. Matuzalem wydobył oba worki z pieniędzmi. Bracia rzucili się na nie, aby je otworzyć. Matuzalem zauważył:
— To złoto należy do waszego ojca. Przeliczycie mi pieniądze w dowód, że nic następnie nie będzie brakowało. Potem zaś biorę je pod swój nadzór. W tym celu zabrałem ze sobą konia ładownego wraz z siodłem i matami.
Przeliczono monety, poczem Matuzalem związał worki i kazał je zanieść do gospody. Nazajutrz wyruszono w dalszą podróż. Wieczorem przejechano przez Szin-hoa, a noc spędzono w następnej gospodzie.
Pod wieczór podróżni dotarli do Szao-tszeu, gdzie, za poprzednim pobytem, otrzymali wojskową eskortę. Przyjęto ich z jeszcze większemi niż swego czasu honorami, a to naskutek obecności t’eua. Musieli tu spędzić noc, ponieważ dopiero nazajutrz odpływała dżonka.
Wczesnym rankiem statek odbił od brzegu. Żeglował także podczas nocy, wskutek czego podróż tym razem była znacznie skrócona.
Wreszcie pewnego pogodnego dnia przybyli do Kantonu.
Matuzalem, jego towarzysze oraz Jin-tsian nie mogli się ukazać w mieście. T’eu tedy podjął się zawiadomić o ich przybyciu tong-tszi oraz ho-po-so. W dwie godziny później wrócił z tym ostatnim.
Ho-po-so radził im jak najprędzej opuścić Kanton. Wystarał się też dla nich o miejsca na okręcie, który zbliżył się do dżonki, aby niedostrzeżenie przyjąć pasażerów i bagaż.
Pożegnano się serdecznie z królem żebraków i z ho-po-so. Degenfeld chciał zwrócić t’euowi kuan, ale t’eu zostawił mu go na pamiątkę. Przed rozstaniem t’eu przyrzekł opiekować się mijnheerem.
Wkrótce potem okręt rozwinął żagle i odbił od brzegu. Nazajutrz, skoro świt, dojechali do Hong-Kongu.
Podróżni udali się do gospody, w której spotkali się byli z mijnheerem. Hotelarz poznał ich i przywitał serdecznie, rozpływając się w uśmiechu.
Na propozycję Godfryda uraczyli się piwem.
Ulegając namowom Turnersticka, odjechali następnego dnia na jego okręcie, aczkolwiek na parowcu podróż odbyłaby się znacznie szybciej. Dzielny kapitan chciał swoich przyjaciół odprowadzić do samego domu. Zanim wyruszyli w dalszą drogę, sporządzono obszerne sprawozdanie z przebiegu podróży i wysłano je do Niemiec pośpiesznym parowcem.
Następnego dnia okręt wypłynął na pełne morze. Kapitan nie nosił już chińskiej odzieży: był ubrany w swój zwykły frak i w kołnierzyk z muszką. Odstąpił był swej własnej kabiny damom i wystarał się o dobre pomieszczenia dla reszty pasażerów. Kiedy okręt odbijał od brzegu, wszyscy pasażerowie znajdowali się na pokładzie i wpatrywali w oddalający się ląd, którego chyba już nigdy nie mieli ujrzeć. Turnerstick zdjął okulary i rzekł, przecierając oczy ręką:
— Dziwny kraj i dziwni ludzie! Nie znają nawet ojczystej mowy; nie mają pojęcia o prawdziwych chińskich końcówkach! A jednak odjeżdżam z ciężkiem sercem. Być może dlatego, że został tam mijnheer...
— Słusznie, — odrzekł Godfryd — gdybym nie był tak bardzo przywiązany do swego oboju, zostawiłbym go mijnheerowi na pamiątkę. Ja również odczuwam żal. Ale cieszy mnie, że spełniliśmy nasze kong-kheou. Witałem Chiny okrzykiem: tszing-tszing, a żegnam: tszing-leao, co znaczy: niech cię Bóg ma w swej opiece, kraino skośnych oczu. Żal mi ciebie, albowiem tracisz swego najpiękniejszego Godfrydzie! — — —




Kong-kheou — Słowo honoru

Rzecz niepojęta, zdumiewająca! Panowie profesorowie i docenci kiwali głowami i nie mogli zrozumieć: ani jednego studenta w całym uniwersytecie! Fakt, który zdarzył się po raz pierwszy, a więc zadawał kłam nieomylnej mądrości starego Ben Akiby.
Gdyby jednak poszli do „Pocztyljona z Niniwy“, nie dziwiliby się zgoła. Rzecz miała się tak. Kiedy Matuzalem i jego przyjaciele zniknęli z miasta, rozmawiano o tem długo, snuto domysły, ale wkońcu przestano się tem interesować. Naraz przyszły z Chin pomyślne listy. Wieść o nich powędrowała po mieście, budząc na nowo sensację i stając się tematem rozmów młodzieży. Oczywiście, postanowiono przywitać godnie powracających bohaterów.
Domyślając się tego, Matuzalem chciał przyjechać niespodzianie. Atoli Godfryd, w tajemnicy przed nim, nadał na adres „Pocztyljona z Niniwy“ depeszę następującej treści:

Dziś wieczornym pociągiem wracamy: Matuzalem, czterech panów, trzy Chinki, dwóch Chińczyków, jeden pół-Chińczyk, i jeden pies.

Godfryd de Bouillon

Gospodarz karczmy studenckiej był tak uradowany, że natychmiast puścił depeszę w obieg pomiędzy studenterję. Oczywiście, tego dnia nikt nie poszedł na wykłady. Zebrano się w gospodzie, aby uradzić ceremonjał powitania.
Tymczasem Matuzalem, nieświadomy tego stanu rzeczy, wsiadł w Hamburgu do pociągu, zajmując wraz z towarzyszami osobny przedział drugiej klasy. Wpobliżu celu podróży Godfryd przygotował fajkę, włożył plecak na psa i dał mu kufel do mordy. Wreszcie ukazał się dworzec. Pociąg stanął.
— Do licha! — krzyknął błękitno-purpurowy. — Co tam się dzieje! Roi się od kolorowych czapeczek!
A tu już spostrzeżono jego charakterystyczną głowę. Rozwalono drzwi przedziału i rozległo się potężne: — Salve Methusala! — Mimo sprzeciwu, wyciągnięto go z pociągu. Zapłonęły pochodnie. Zakołysała się fala ludzka.
Wnet utworzył się pochód. Na przodzie orkiestra, następnie dwunastu studentów z pałaszami w ręku; za nimi pies, a dalej Matuzalem, Godfryd de Bouillon, Ryszard ze stryjem Danielem, Turnerstick i obaj Chińczycy, wszyscy trzej ubrani po chińsku, trzy powozy z Chinkami, tragarze z bagażem i wreszcie ogromny tłum studentów.
Orszak stanął przed domkiem Steinowej. Nastąpiły niezwykle czułe powitania. Ryszard rzucił się w objęcia matki. Chińczycy dyskretnie znikli w sklepie Ye-Kin-Li, gdzie również wniesiono worki ze złotem. Przed domem został tłum studentów. Zachowywali się cicho, pojmując ogrom radości, której wnętrze tego domu było widownią. Ale wnet rozległy się donośne okrzyki: — Matuzalem do okna! — Powtarzano je wielokrotnie, dopóki w oknie nie ukazała się twarz bohatera dnia. Zażądano od niego, aby natychmiast wraz z Godfrydem poszedł do „Pocztyljona z Niniwy“. Musieli iść pod groźbą kociej muzyki. Poszedł z nimi także kapitan Turnerstick.
Ile tam pito, śpiewano, opowiadano i śmiano się! Nie spisze się tego na wołowej skórze! Dopiero nad ranem Matuzalem, Godfryd, kapitan i pies wrócili do domu, mocno chwiejąc się na nogach. Kapitan jeszcze przez sen od czasu do czasu wołał:
— Nieng chrapang grubasieng! Fiduzit, Matuzalong!
Kilka tygodni spędził u swoich przyjaciół, ale wkońcu musiał wrócić do Hamburga, do swego okrętu. — — —
Ktoby myślał, że Matuzalem odnowa podjął swoje codzienne marsze do „Pocztyljona“, myliłby się bardzo. Owszem, wychodził codziennie z Godfrydem i psem w przepisanym ordynku, ale nie do karczmy, lecz na spacer. Zapytywany o powód, odpowiadał:
Ik wil niet drinken. De lucht is hier zeer goed. — Nie chcę pić. Powietrze jest tu dobre.
Istotnie, powietrze musiało mu bardzo służyć, gdyż wkrótce twarz przybrała zdrowszy kolor, a nos wrócił do normalnego kształtu.
Jednemu zaś z bliższych kolegów zwierzył się:
— Zmarnowałem życie w knajpie. Odtąd chcę żyć dla Ryszarda i świecić mu przykładem. Pragnę odwieść go od bezdroży, na których ja sam się zmarnowałem. Ryszard musi się uczyć za dwóch: za siebie i za mnie! — —
Stryj Daniel mieszka ze swoją szwagierką i jej dziećmi; wszyscy żyją z jego ogromnej renty. Matuzalem mieszka u nich nadal. Turnerstick odwiedza ich rok rocznie. Od mijnheera zaś przychodzą co miesiąc listy.
Na głównej ulicy przechodzień zauważy pięknie urządzony sklep z następującym szyldem: „Liang-ssi. Skład apteczny“. Sklep ten ma ogromne powodzenie.
Mei-pao i Sim-ming, córki Ye-Kin-Li, kształcą się na pensji. — —
W parę lat po opisywanych zdarzeniach mieszkańcy Placu Uniwersyteckiego codziennie oglądali trzech niezwykle pilnych nierozdzielnych studentów. Ten który kroczy pośrodku, jest wysoki i tęgi, wygląda na lat przeszło czterdzieści; drugi jest młodzieńcem o bardzo sympatycznej i szczerej twarzy, trzeci zaś ma rysy mongolskie. To Matuzalem, Ryszard Stein i Jin-tsian. Uczą się wszyscy trzej bardzo gorliwie. Matuzalem nie ustępuje im w pilności, nie zważając na kpiny kolegów. Albowiem przyrzekł był sobie, że będzie świecił przykładem Ryszardowi i, jak spełnił był słowo honoru w Chinach, podobnie spełnia swoje przyrzeczenie, swoje milczące

„kong-kheou“.
KONIEC





  1. Poborca podatków.
  2. Kapitan.
  3. „Synowie djabła“ — tak zwano w Chinach muzułmanów.
  4. Syn djabła.
  5. Mahometanie.
  6. Medycyna.
  7. Kamień.
  8. Źródło nafty.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Karol May i tłumacza: anonimowy.