Błękitno-purpurowy Matuzalem/Część trzecia/całość

<<< Dane tekstu >>>
Autor Karol May
Tytuł Błękitno-purpurowy Matuzalem
Podtytuł Powieść chińska
Część trzecia
Wydawca Spółka Wydawnicza Orient R. D. Z. East
Data wyd. 1927
Druk Zakł. Druk. „Bristol”
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Der blaurote Methusalem
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron
KAROL MAY


Błękitno-purpurowy
Matuzalem
POWIEŚĆ CHIŃSKA
część trzecia
1927


WARSZAWSKA SPÓŁKA WYDAWNICZA
ORIENT R. D. Z. EAST
w WARSZAWIE
17, Prosta, 17


Składano i tłoczono w Zakł. Druk.
BRISTOL“
Warszawa, Elektoralna 31.
Prawo wydawania i tłumaczenia na język polski wszystkich dzieł Karola Maya jest wyłączną własnością Sp. Wyd. „ORIENT“ R.D.Z. EAST w Warszawie, Prosta 17.
Wszelkie inne wydania i tłumaczenia będą prawnie ścigane.
Copyright 1927
by Warszawska Spółka Wydawnicza
ORIENT R.D.Z. EAST WARSAW
Printed in Poland

W Chinach

Chiny to cudaczna kraina. Kultura jej przybierała zupełnie odrębne formy i rozwijała się zgoła inaczej, niż gdziekolwiek indziej. Zaznaczamy, kultura prastara, sędziwa o żyłach zwapniałych o nerwach stępionych, o ciele wyschniętem i duszy skamieniałej.
Na tysiące lat przed naszą erą kultura chińska osiągnęła już ten poziom, który dopiero niedawno zaczęła przekraczać, i to tylko naskutek zewnętrznego przymusu. Ów misjonarz francuski, który nazwał ten kraj „le pays de l’âge caduc“ — „krajem sędziwej starości“ miał bezwzględnie słuszność. Wszystko tu jest sędziwe — nawet młodość.
Z obserwacji dzieci można wnioskować o rodzicach. To samo da się zastosować do narodów. Nietrudno osądzić naród według zachowywania się i pracy jego najmłodszego pokolenia. Pracą dziecka jest zabawa. Otóż jak się bawią młodzi Chińczycy?
Europejczyk widzi w zabawie środek do rozwoju fizycznego i duchowego. Dąży do wzmocnienia mięśni, do krzepienia kości, rozszerzenia klatki piersiowej, wyćwiczenia wzroku i wzbogacenia umysłu. Zabawa ma z chłopca wykształcić przyszłego mężczyznę, z kobiety przyszłą żonę i kapłankę ogniska domowego.
Inaczej rzecz się ma u Chińczyków. Gdzie się tu zobaczy zarumienione policzki, błyszczące oczy i wesołą twarzyczkę europejskich dzieci? Chiński chłopak przekracza próg swego mieszkania powoli i z namysłem, ogląda się dookoła jak starzec, kroczy bez najmniejszego śladu ożywienia ku miejscu zabawy i zaczyna się zastanawiać, co robić. Znajduje, powiedzmy, świerszcza, Chwyta go, szuka drugiego i siada, aby przyglądać się bacznie walce obu zwierzątek. Z rozkoszą patrzy, jak sobie odgryzają członki i jak walczą jeszcze wówczas nawet, kiedy stanowią jedynie rozerwane szczątki żyjątek. Cóż w tem dziwnego, że okrucieństwo i niewrażliwość stanowi jedną z najwybitniejszych cech Chińczyków?
Oto dwaj chłopcy grają w piłkę. Nie rzucają jej sobie nawzajem; nie chwytają i nie odbijają: nie ciskają w stronę muru, aby odbić i znowu uchwycić. Jeden z nich podrzuca dłonią piłkę do góry tyle razy, ile razy chwyta ją zpowrotem. Skoro piłka spada na ziemię, przechodzi pokolei do drugiego. Stoją oto cisi i oniemiali jeden przy drugim — nie, niezupełnie oniemiali, wszak liczą. Każdy punkt, o który jeden z nich ma więcej od drugiego, musi być okupiony pestką, owocem, czy czemś innem. Przytem starają się wzajemnie ocyganić. Stąd wypływa ta kupiecka cecha nieodrodna — chytrość, właściwa Chinczykom.
Główną zabawę chłopca stanowi puszczanie smoka — latawca. Jest to nawpół sport, któremu oddają się także starsi, bogaci zarówno, jak i biedni. Chińczycy osiągnęli w tem doskonałość, budzącą podziw i godną lepszej sprawy. Niema chyba zwierzęcia, któregoby kształt papierowy nie unosił się po wietrze chińskim. Najwspanialej robią stonoga, nieraz długiego na dwadzieścia metrów i do złudzenia naśladującego ruchy zwierzęcia. Jastrzęby na sznurach krążą w powietrzu zupełnie tak samo, jak żywe w czasie dni wietrznych.
Podczas gdy europejski chłopiec puszcza smoka dla przyjemnej, niewinnej zabawy, tszin-tse-tsi, chłopiec chiński, upatruje w tem inny jeszcze, zdradziecki cel. Smaruje sznur klejem, sypie nań drobne kawałki szkła i stara się nim następnie przekrajać lub przepiłować sznury innych chłopców. Czy nie poznajecie w tem słynnej chytrości i złośliwości Chińczyków?
Gimnastyka jest tu zupełnie nieznana. Stąd ów brak odwagi i zwinności.
Dziewczęta nigdy się nie bawią na powietrzu. Są skazane na to samo zamknięcie, co ich matki. Niełatwo jest podczas wizyty widzieć panią domu. A nie jest to zwyczaj zapożyczony od hoeï-hoeï[1], Których w Chinach jest wiele miljonów.
Tak oto bawi się młodzież chińska, rozwijając i hodując jedynie najgorsze swe cechy. Zagadnięte przez obcego, dziecko chińskie nigdy się nie uśmiechnie, nigdy nie da żywej odpowiedzi. Odpowiada tak, jak dorosły. Wszystko tu jest sędziwe.
I jak starzec, który nie chce się rozstać u schyłku lat ze swemi zapatrywaniami, podobnież Chińczyk niełatwo sobie przyswaja poglądy innych. Zwłaszcza odnosi się to do kwestyj religijnych, i w tem upatrują główną przyczynę niepowodzenia chrześcijańskich misyj w Chinach.
Misjonarz może jak najwymowniej rozwijać przed słuchaczem piękną naukę Chrystusową. Chińczyk przysłuchuje się spokojnie, nie przerywając, gdyż tak nakazuje grzeczność; ale wkońcu odpowie przyjaźnie:
— „Ty masz słuszność i ja także mam słuszność. — Put tun kiao, tun li; ni-men tszu hiung. — Religje są różne, rozum jest tylko jeden; wszyscy jesteśmy braćmi.“ —
Nowatorstwo ostatnich lat dziesiątków albo zostało Chińczykowi narzucone, albo zostało przyjęte jako materjalnie korzystne. Zresztą, można je zaobserwować jedynie wzdłuż wybrzeży; natomiast jądro kraju broni się jak jeż przed wszelkim obcym kontaktem. — — —
Kanton jest owem miastem, gdzie przebywa najwięcej cudzoziemców. Dlatego niema tam tak niechętnego do nich stosunku, jak gdzie indziej. Widzą krajowcy, że stosunki z obcokrajowcami przynoszą wielkie korzyści. Chińczycy tamtejsi pragną je nawiązać, lecz nie pozwala im wysoki mur praw izolacji. Najwyżej można potajemnie wybić w nim lukę.
Przez jedną z takich luk przedostał się Matuzalem, skoro tong-tszi zaprosił jego i towarzyszów do siebie i przyrzekł wręczyć im glejt. Przeszło tydzień musieli bawić w Hong-Kongu, póki sprawa korsarzy nie przybrała takiego obrotu, że obecność świadków stała się zbyteczna. Tong-tszi zaś i ho-po-so pojechali pierwszego zaraz wieczora, naznaczywszy sobie uprzednio ze studentem spotkanie w Kantonie.
Właściwie nie należy tak nazywać owego miasta. Kanton, czyli inaczaj Kuang-tung to nazwa całej prowincji, stolica zaś jej nosi nazwę Kuang-tszéu-fu. Oddalona o 150 km od morza, leży na północnym brzegu Zatoki Perłowej i tworzy nierównomierny czworokąt, otoczony murem, zbudowanym z cegieł, długim na dziesięć kilometrów, na osiem metrów wysokim, na sześć szerokim, a posiadającym piętnaście bram. Mur poprzeczny o czterech bramach dzieli stare, czyli tatarskie miasto, od nowego, czyli chińskiego. Z boków ciągną się gęsto zabudowane i rozległe przedmieścia, które okazują się niedostatecznem pomieszczeniem, skoro przeszło trzysta tysięcy ludzi mieszka na tratwach, łodziach, starych barkach i okrętach, przymocowanych do brzegu, ale tak często zmieniających miejsce, że właściwa komunikacja wodna może się odbywać jedynie na bardzo wąskim kanale.
Ilość tych łodzi, zwanych sam-pan, szacuje się na przeszło osiemdziesiąt tysięcy. Mieszkańcy ich noszą nazwę „tan-kia“. Na owych sam-pan wre takie życie, że cudzoziemiec mógłby się przyglądać mu z zainteresowaniem przez całe tygodnie. Ale nie polecam nikomu wejść na taką łódź, zwłaszcza w nocy, — ludziom tutejszym, tan-kia, nie można ufać. Stanowią najniższą warstwę ludności, walczą z przeraźliwym niedostatkiem i uważają mandarynów, za pijawki, przed któremi muszą ukrywać każdą miskę skąpego ryżu. Głos nędzy zagłusza w nich uczciwość. Większość zatem tan-kia żyje w ustawicznej waśni z prawem.
Pod rozmaitemi pozorami starają się przyciągnąć cudzoziemca na barkę, Szczęśliwy ten, którego tylko docna ograbią! Tysiące osób szczezło, być może w żołądkach ryb — nie pozostawiając po sobie śladu.
Wzdłuż brzegów stoją cudzoziemskie faktorje z okazałemi ogrodami i olbrzymiemi hong — składami towarów. Sza-mien, malowniczy półwysep dzielnicy europejskiej, oddzielony od lądu kanałem stustopowej szerokości, obecnie stanowi niejako autonomiczne państewko. Trzy mosty, ufortyfikowane warownemi wrotami, prowadzą do Kantonu. Wytworne kamienice wznoszą się pośród zielonych trawników, pachnących ogrodów i cienistych alej. — —
Tu zatrzymał się parowiec „China-Navigation-Company“, który przewiózł szóstkę naszych bohaterów.
Aczkolwiek parowiec żeglował w zatoce z dwakroć mniejszą niż na morzu szybkością, trudno było pojąć, w jaki sposób wymijał bez szkody dziesiątki mknących wokoło łodzi.
A cóż dopiero przy lądowaniu! Setki ludzi rzuciło się na podróżnych, byleby zarobić parę sapeków. Kulisowie, praczki, golarze, wioślarze, przewodnicy, handlarze, tłumacze, — wszyscy napraszali się z usługami, natrętnie pchając się i odpychając brutalnie konkurentów. Matuzalem czekał na okręcie, póki ta hołota, nie spodziewając się już więcej pasażerów, nie poszukała sobie innych ofiar w innem miejscu.
W Sza-mien istnieje tylko jedna gospoda, należąca do pewnego Portugalczyka. Tam właśnie udała się nasza szóstka — w przepisanym porządku i ordynku. Rozumie się, że odrazu zebrała się dookoła nich gromada zaciekawionych gapiów. — „Fan-kwei!“ — „Obcy djabli“ — rozlegało się gęsto, wszakże nikt nie ośmielił się zaczepić ich czynnie, może ze względu na ich dostojną, pełną godności postawę, a może dlatego, że istotnie widzieli w Turnersticku mandaryna.
Gospody nie można było nazwać hotelem. Europejczycy tutejsi cały dzień pracują, a wieczorami zbierają się w swych rozmaitych klubach, więc gospodarz musi się liczyć ze słabą frekwencją.
Zaproponowano podróżnym wolne pokoje. Degenfeld jednakże odmówił i poprosił o piwo. Trunku tego w gospodzie nie było, jednakże gospodarz wkrótce sprowadził go z sąsiedniego klubu.
— Zdawało mi się, że pan nie chce już pić piwa, — odezwał się Godfryd do Degenfelda. — Przynajmniej tak pan oświadczył w Hong-Kongu, niby z powodu drożyzny.
Ja, dat beeft bij gezegd. — Tak, tak mówił, — potwierdził grubas.
— O, Matuzalem miałby nie pić piwa! Niewiarygodne.
— A jednak! — odparł Degenfeld. — Dziś piję tytułem wyjątku. Przez cały ten tydzień nic nas, jako świadków, hotel nie kosztował. Płaciła za nas Old England. Możemy więc postawić sobie kilka szklanic. Atoli nasz przyjaciel Liang-ssi nie będzie mógł w tem uczestniczyć.
— Dlaczego? — zapytał wymieniony.
— Ponieważ musi pan iść z początku do ajenta, który wysłał list do Niemiec, a następnie do tong-tszi, aby mu zameldować o naszem przybyciu. Poczekamy tutaj na pierwszego i dowiemy się również, czy ten drugi dotrzyma słowa.
Chińczyk oddalił się bez słowa sprzeciwu.
Matuzalema znudziło zainteresowanie gości, nie spuszczających z nich oka. Spostrzegłszy za domem ogródek, wyszedł, aby go obejrzeć.
Jeśli sądził, że zobaczy tutaj chińskie rośliny, mylił się bardzo. Ogródek był mały. Z trzech stron okrążony murami, czwartą stroną przylegał do budynku. Był to właściwie ogródek warzywny. Tylko przy murze nawprost domu wznosił się pięknie kwitnący krzew. Matuzalem zbliżył się, aby dokładnie go obejrzeć. Naraz usłyszał gwizdnięcie akurat po drugiej stronie muru. Mimowoli pochylił głowę, gdyż mur sięgał mu zaledwie do ramion.
Z zewnątrz stał Chińczyk bardzo starannie ubrany, należący zatem do klasy wyższej. Drugi Chińczyk, ten który gwizdnął, zaliczał się zapewne do najniższych warstw ludności. Był bosy; spodnie sięgały mu ledwie do kolan; jako ubiór wierzchni nosił coś w rodzaju peleryny splecionej z długiej słomki. Głowę, odkrytą, ozdabiał cienki warkoczyk, przypominający ogon szczurzy.
Wąska, prosta ścieżka wiodła wzdłuż muru. Uboższy Chińczyk przybiegł właśnie tą dróżką, wołając zdaleka:
Tszing, tszing, ta bang!
Ta-bang oznacza wielkiego kupca.
— Nie krzycz! — ostrzegł go witany, oczywiście po chińsku. — Nikt nie powinien usłyszeć, że się tutaj ktoś znajduje. Dlaczego pozwoliłeś mi tak długo czekać?
— Stałem na górze i czekałem na bardzo sędziwego pana.
Uprzejmość chińska wymaga, aby siebie nazywać młodym, a swego rozmówcę jak najstarszym. Miano „sędziwego pana“ odnosiło się do kupca, aczkolwiek ten był co najmniej dwukrotnie młodszy od swego pochlebcy.
— No, czyś się zastanowił? — zapytał „sędziwy pan“.
— Tak. Nie mogę.
— Dlaczego?
— Jest to zbyt ryzykowne i niebardzo się opłaca.
— Czyś oszalał, czy też może zapomniałeś, ile ci ofiaruję?
— Nie zapomniałem. Tysiąc li.
— No, czy to niedosyć?
— Nie, to za mało.
— Aby ukraść bożka? Wszak nic łatwiejszego!
— Owszem, ale mam go nietylko ukraść, ale także unieść do środka miasta, a nawet zakopać w ogrodzie lina[2]. To potrójny trud.
— Nie, to tylko jeden czyn.
— Bożka ukraść, zanieść bożka i zakopać bożka — to trzy różne czyny. Musiałbym więc mieć trzy tysiące li.
— Hultaju! Daję tysiąc, nie więcej!
— Sędziwy pan niech sobie uprzytomni, jaka to trudna robota. Bożek jest metalowy, może tylko dwakroć mniejszy ode mnie, i bardzo ciężki. Potrzebuję do pomocy drugiego człowieka.
— Jesteś dosyć silny; znam cię i wiem, co potrafisz.
— Nosić mógłbym go nawet sam, ale, aby wejść z nim do miasta, muszę go umieścić w palankinie.
— To prawda.
— A więc powinienem dostać co najmniej dwa tysiące; tysiąc dla mnie i tysiąc dla pomocnika.
— Ale w dzień nie możesz go ukraść, a w nocy ulice są zamknięte. Jakże go przeniesiesz?
— Ukradnę go o zmierzchu. Obecnie zamykają bramy w godzinę po zapadnięciu zmroku. Dosyć czasu, aby nietylko bożka przenieść, ale także zakopać.
Godzina chińska stanowi dwie nasze. Chińska doba liczy dwanaście podwójnych naszych godzin t. zw. szi. Pierwsza szi trwa od 11 do 1 w nocy.
— Nie bądź zbyt dufny w siebie! — ostrzegł kupiec. — Lepiej będzie, jeśli go dzisiaj ściągniesz, a jutro rano przewieziesz do mego sąsiada.
— Nie mam kryjówki. Mój pan Wing-kan niech weźmie pod uwagę, że powstanie ogromna wrzawa, skoro dowiedzą się w mieście o świętokradztwie. Całe miasto będzie się burzyło, może nawet dziś jeszcze. Muszę zakopać bożka natychmiast po kradzieży. Zawiozę go o siüt-szi i będę gotów jeszcze przed hái-szi.
Jak już wspomnieliśmy, godzina po chińsku nazywa się „szi“. Poszczególne nazwy brzmią, jak następuje:

tsi-szi — 11 do 1-ej
tsz’eu-szi — 1 do 3-ej
yin-szi — 3 do 5-ej
maó-szi — 5 do 7-ej
szin-szi — 7 do 9-ej
ssi-szi — 9 do 11-ej
ngu-szi — 11 do 1-ej
wei-szi — 1 do 3-ej
szìn-szi — 3 do 5-ej
yeù-szi — 5 do 7-ej
siüt-szi — 7 do 9-ej
bái-szi — 9 do 11-ej

Złodziej twierdził zatem, że przyjdzie po 7-ej i że będzie gotów przed jedenastą. Dodał jeszcze:
— Mój sędziwy dobroczyńca zrozumie, że nie mogę tego zrobić za tysiąc li. Jeśli mnie schwytają, to bezwarunkowo powieszą, może nawet wsadzą na pal, ponieważ świętokradztwo jest jednym z najcięższych przestępstw.
— Wiem o tem. Dlatego gotów jestem dać ci nawet dwa tysiące, pod warunkiem, że się dobrze spiszesz i że nie padnie na mnie żadne podejrzenie.
— Sprawię się tak gładko, że kara dosięgnie sąsiada. Ale kiedy dostanę pieniądze?
— Skoro tylko zakopiesz bożka. Musi to się stać dziś wieczorem!
— Dziś? Doskonale. Im prędzej, tem lepiej. W ten sposób Hu-tsin będzie ukarany za obelgę, o której zresztą nic nie wiem.
— Podwójna obelga. Wyłapuje mi kupców do tego stopnia, że przez cały dzień nie widzę klienta na lekarstwo. Rozwścieczony, powiedziałem mu, że żona jego jest córką t’eu[3]. Wzamian oświadczył publicznie, że kilku moich przodków padło pod ręką kata i że poza tem potrafi dowieść, iż nie jestem uczciwym złotnikiem, iż nie daję prawdziwego złota. To już do reszty odstręczyło ode mnie kupujących.
— Pierwsza obraza bezwzględnie zasługuje na śmierć. Nikt przecież nie przepuści jej płazem. Któż to pozwala psy wieszać na swoich przodkach?
— Żaden prawdziwy syn swoich rodziców! Ten pies utrzymuie, że moi przodkowie byli tsien[4].
— Powinien pan był zaskarżyć go do sądu.
— Ani mi się śni! Ukaranoby go, to prawda, ale i ja musiałbym zapłacić tyle, co on. Ci nienasyceni mandaryni są podobni do głębokiego piasku, w który deszcze odrazu wsiąkają.
— Ale jeśli go pan nie zaskarży, ludzie dadzą wiarę jego słowom!
— Skoro go przydybią na kradzieży bożka, postrada i życie i honor. Wystarczy mi wówczas powiedzieć, że kłamał, a wszyscy uwierzą. Ty właśnie dopomożesz mi do tej zemsty. Dziś wieczorem będę cię oczekiwał koło muru mego ogrodu — ledwo zapadnie siüt-szi. Teraz rozstaniemy się. Wybrałem to miejsce dlatego właśnie, że ty mieszkasz tu w sam-pan i że nikt mnie tutaj nie zna. Pusto tutaj, lecz lada chwila może ktoś nadejść. Idę więc! Tszing, tszing!
Tszing leao!
Matuzalem usłyszał oddalające się kroki. Odchodził kupiec; głośne kroki świadczyły o obuciu, złodziej zaś był, jak już rzekliśmy, bosy.
Po paru chwilach rozległ się drugi szmer. Zdawało się, że ktoś włazi na mur. „Błękitno-purpurowy“ schronił się pod krzewem. Nad murem ukazała się właśnie głowa przyszłego świętokradcy. Ulica leżała głębiej, niż ogród. Musiał się wspiąć, aby zajrzeć, czy w ogrodzie nie było przypadkowego świadka zmowy. Nie ujrzawszy nikogo, zeskoczył i szybko odszedł.
Matuzalem przykładał nie było jaką uwagę do podsłuchanej rozmowy. Miano wykraść ze świątyni bożka. Było to przestępstwo najsurowiej, najokrutniej karane. Za jakąż to cenę złodziej narażał życie? Za tysiąc li, czyli za trzynaście złotych!
Degenfeld nie dbałby o to, czy jakiś bożek chiński zostanie wykradziony ze świątyni, czy nie. Ale tu w grę wchodziło życie niewinnego kupca. Było to obowiązkiem każdego człowieka zapobiec nieszczęściu. Ale jak? Rozumie się, że nasz student natychmiast pomyślał o tong-tszi, uratowanym przez się mandarynie. Najlepiej było opowiedzieć mu wszystko i zdać się na jego zarządzenia.
Wrócił do gospody i szeptem opowiedział zdarzenie przyjaciołom. Skoro skończył. Godfryd, strojąc miny i potrząsając głową, odezwał się:
— Piękny kraj, gdzie nawet bogowie nie są pewni spokoju! Co pan o tem myśli, mijnheer?
Wat ik zeg? Mają skraść bożka? To bezprzykładne. Nigdy się jeszcze nie zdarzyło!
— Potężni to muszą być bogowie, skoro pozwalają się wykraść. Ledwośmy zdążyli przyjechać, a jużeśmy wplątani w przestępstwo kryminalne. Co pan zamierza czynić, stary Matuzalemie?
— Jak myślisz?
— No, właściwie nie wtrącałbym się wcale do tej boskiej komedji — pozostawiłbym bożka jego losowi. Ponieważ jednak niewinny może ucierpieć, więc radziłbym donieść o tej całej sprawie tutejszemu i wielkongrządcyng. jakby się wyraził nasz Turnerstick.
— No, — wtrącił szybko kapitan — czy to złe słowo? Czyż nie posiada końcowych ong i yng? Słyszę ku mej radości największej, że pan sobie przyswaja moje nauki. Jeśli pan wytrwa w tem dążeniu, wkrótce będziesz władał chińskim z równą swobodą, co i ja. Wracając do rzeczy, podzielam pańskie zdanie: trzeba donieść o całej sprawie. Ów Hu-tsin wydaje się uczciwym człowiekiem, podczas gdy Wing-kan jest na pewno łotrem. Ale co się tyczy przodków, czy istotnie jest to aż tak ciężka obraza?
— Tu w Chinach, owszem. Nawet u nas człowiek honoru nie pozwoli lżyć swych przodków; tu zaś pamięć przodków jest otoczona gorącym kultem. To bodaj jedna z najlepszych cech Chińczyka, że czci głęboko swych rodziców i nie zapomina o zmarłych. „Ts’in ts’in“ — „traktować rodziców jako rodziców“, lub „lao ngu lao“ — traktuj starców jako starców“ jest niewzruszonem przykazaniem. Duchom przodków oddaje się do rozporządzenia odpowiednie miejsce w domu, i tam składa się w określonych terminach ofiary. Każdy honor lub dyshonor, który Chińczykowi przypada w udziale, odnosi się także do jego przodków. Miejsce, gdzie spoczywają, jest dlań miejscem świętem i pielęgnowane bywa starannie, póki istnieje jeszcze jakiś potomek rodu.
— A kiedy go nie stanie?
— No, w tym wypadku groby zaniedbane wkrótce ulegają zagładzie. Każdy myśli tylko o własnych przodkach. Nic go nie obchodzą praojcowie jego bliźnich. Mnóstwo tu przepięknie położonych cmentarzy, chociaż religia ich nie wymaga. Każdy Chińczyk pragnie spocząć we własnej ziemi, albo przynajmniej w ziemi swej prowincji, swego dystryktu. Czy będzie to na cmentarzu, czy w zwykłej ziemi, to już go nie obchodzi, jeśli Się przekonał, że dusza zadowolona jest z wybranego miejsca.
— Zadowolona? Hm! Cóż ona może mieć przeciwko temu? Jak ona wyraża swoje zadowolenie, lub niezadowolenie?
— Nasyła szczęście, lub nieszczęście na potomstwo, zmuszając je w ostatnim wypadku do umieszczenia szczątków w innem miejscu. Tak przynajmniej mniemają Chińczycy. Każdy z nich obiera sobie grób za życia. Jeśli nie zdąży, synowie zwracają się do odpowiednich kapłanów, doświadczonych w tego rodzaju sprawach. Ci podróżują po całym kraju, oczywiście na koszt krewnych nieboszczyka, oglądają miejsca, które się wydają odpowiedniemi, i toczą rozmowy ze zmarłym. Skoro dochodzą z nim do porozumienia, wracają do osieroconych i zawiadamiają ich o rezultacie. Rozumie się, że duch okazuje Się tem bardziej wybredny, im bogatsze jest jego potomstwo, im więcej może zapłacić kapłanowi.
— A więc maleńki interesik na nieboszczykach?
— Tak. Jeśli krewni nieboszczyka są bardzo bogaci, to okazuje się niebawem, że duch zaczyna się nudzić w swojej mogile, lub znajduje w niej pewne krępujące braki. Albo widok jest nieszczególny, albo ziemia jest zbyt wilgotna, tak, że biedny nieboszczyk po nocach marznie z chłodu. Nie znosi również ostrych przeciągów. Czasem młyn wpobliżu wiecznym hukiem zakłóca jego spokój. W takich razach ukazuje się kapłanowi i posyła go do swoich krewnych, aby wyszukali suchsze, cieplejsze, spokojniejsze, pozbawione przeciągów miejsce, i aby przenieśli tam jego szczątki. Nieboszczyk, szczególnie wybredny, każe się przenosić wielokrotnie, póki wreszcie potomkowie nie tracą cierpliwości i nie każą mu powiedzieć, że aczkolwiek czczą go i szanują ponad wszelką miarę, wszakże proszą go, aby dał im wreszcie spokój, i że zdecydowali nie wydawać już więcej ani jednego li, ponieważ dosyć wiele ich kosztował.
— To dziwne! — roześmiał się Godfryd de Bouillon. — I te praktyki odbywają się z powagą?
— Pewnie!
— Powiedz mi pan, co to za obelga to słowo „tsien“?
— Bardzo wielka. W Chinach istnieją trzy zasadnicze kasty ludności. Pierwsza nosi nazwę liang — godni szacunku; druga tsien — niegodni; trzecia man — bezdomni. Odrębność ich jest surowo przestrzegana. Do pierwszej „godnej szacunku“ kasty zaliczają się tsu — szlachta, nung — włościanie, tsang — kupcy i kung — rzemieślnicy. Do „niegodnej“ klasy należą: służący, aktorzy, śpiewacy, tancerze, muzycy, przestępcy, ci którzy zmywają trupy, i kaci. Do klasy „bezdomnych“ zaliczają się wszyscy, Którzy nie mają określonego miejsca zamieszkania, którzy włóczą się po prowincjach i żyją z rozboju. Wing-kan, jako jubiler, należy do pierwszej klasy. Sąsiad utrzymywał, że przodkowie Wing-kana należeli do „niegodnych“ i że niektórzy nawet zginęli na szubienicy. Jest to znieważenie pamięci zmarłych. A jednak według wszelkiego prawdopodobieństwa nie mijał się z prawdą.
Tymczasem wrócił Liang-ssi i oznajmił, że nie zastał ajenta, ponieważ ów udał się w podróż i wraca dopiero nazajutrz. Nie zastał też w domu mandaryna, lecz ten miał wkrótce wrócić. Zarządca domu zakomunikował, że pokoje dla gości są już gotowe. Niebawem powinien się był ukazać z palankinami.
Istotnie, zjawił się przyzwoicie wyglądający i dobrze ubrany Chińczyk. Ukłonił się nisko i zaprosił naszych bohaterów w imieniu swego pana w najbardziej wyszukanych wyrażeniach. Degenfeld zapłacił za piwo, które tu było nawet droższe, niż w Hong-Kongu, i wraz z towarzyszami udał się za Chińczykiem.
Przed hotelem stało siedem wspaniałych palankinów. Poza kulisami uwijało się czterech forysiów, zaopatrzonych w grube pałki, mające torować drogę.
Chińczyk pomógł gościom wsiąść do powozów i zaciągnął zasłony, aby cudacznie ubranych cudzoziemców uchronić przed natarczywą ciekawością tłumu miejskiego. Za ostatnim palankinem szło, a raczej biegło dwóch służących, noszących strzelby białych, gdyż długie lufy nie mieściły się wewnątrz palankinów.
Frick Turnerstick przed wsiadaniem nachylił się, aby zbadać, czy dno palankinu nie jest ruchome. Przygoda w Hong-Kongu usposobiła go nieufnie do tego rodzaju lokomocji.
Skoro i Chińczyk usiadł, tragarze puścili się biegiem, Matuzalem odchylił rąbek zasłony o tyle, aby widzieć wszystko, pozostając jednak w ukryciu.
Takiego tłumu nigdy jeszcze nie widział. Ulice były tak wąskie, że palankiny zajmowały połowę szerokości; przypominały wąskie zaułki i uliczki starych średniowiecznych miast niemieckich. Domy były przeważnie parterowe, w każdym razie najwyżej jednopiętrowe, z otwartemi naoścież sklepami. Dachy miały najdziwaczniejsze kształty i były upiększone różnemi floresami. Nad każdym domem wisiały długie wąskie szyldy, z obu stron zapisane prospektem towarów, leżących na składzie, oraz nazwę firmy. Jeśli się chce mieć pojęcie o ruchu, panującym na tych uliczkach, to trzeba wyobrazić sobie zapełniony teatr w chwili wyjścia publiczności. Jest to jednak analogja nieścisła, albowiem tu tłum poruszał się w dwóch przeciwnych kierunkach.
Kręcili się poważni mandaryni z orszakiem służących, kulisowie z ciężkiemi pakami, które ledwoby uniósł turecki wielbłąd, objuczone osły i muły, rzemieślnicy, handlarze, domokrążcy, interesanci rozmaitego rodzaju, żebracy, żołnierze i chłopcy, których twarze, poważne nad wiek, i warkoczyki, pląsające na ogolonych czaszkach, sprawiały dosyć dziwne wrażenie.
Pchane się, włażono siebie na odciski, deptano po nogach, przebijano się łokciami. Krzyczano, ryczano, śmiano się; dodajmy do tego huki kowadeł, wrzask kramarzy, dzwonki garkuchni i sto innych rodzajów dźwięków. Wszystkie stany były reprezentowane; przewijały się także kobiety, aczkolwiek dosyć rzadko. Jeśli się spotykało jakąś istotę kobiecą, kroczącą na zniekształconych stopach o lasce, z trudnością torującą sobie drogę, była to jakaś zubożała, a więc podwójnie nieszczęśliwi osoba, nędzą zmuszona do chodzenia.
Z obu stron skupiały się sklepy i kramy sprzedawców jedwabiu, szewców, czapników i kapeluszników, lakierników, kupców porcelany, golarzy, owocarnie, sklepy z żywnością, jatki, piekarnie, kuźnie, domy wekslarzy i wiele innych. Po większej części każdy artykuł miał swoją uliczkę, podobnie jak w tureckich bazarach. Ulice kończyły się łukowo sklepionemi bramami, które zamykano wieczorem, aby mieć baczenie nad ludnością. Ponadto wszędzie panował półmrok, ponieważ ulice były nader wąskie i często przykryte słomianemi matami dla ochrony przed deszczem i słońcem.
Szło się więc przez ulice smoków, złota, klejnotów, jedwabiu, aptek, wekslarzy, tygrysów, srebra i kwiatów, a następnie wymijało się pagodę pięciuset duchów. W Europie niktby nie potrafił przedostać się przez taki tłum, ale Chińczycy są do tego przyzwyczajeni.
Wstrętem przejmował widok licznych żebraków. Stali, siedzieli przykucnięci, lub uwijali się pośród najgorętszego tłumu. Wygląd ich był godny litości. Napiętnowani wszelkiego rodzaju kalectwami i ułomnościami, smarowali twarze krwią lub cuchnącym kałem, na wszelki sposób starając się prześcignąć naturę pod względem szpetności. Policja tolerowała te praktyki. Żebracy stanowią w Chinach potęgę społeczną, z której wpływów i znaczenia Europejczyk nie może zdać sobie sprawy nawet ogólnikowo.
Wreszcie tragarze zatrzymali się na nieco szerszej ulicy przed wielkim pałacem. Brak szyldów na froncie świadczył, że dom albo jest rządowy, albo należy do jakiegoś bogacza.
Sąsiednie budowle były niższe i węższe. Wiszące na nich jaskrawo malowane i opatrzone złotemi i srebrnemi literami tablice wskazywały, że są to sklepy.
Kiedy przy wysiadaniu Matuzalem mimowoli rzucił okiem na prawo, ujrzał na szerokiej tablicy dwa znaki, które odrazu go mocno zajęły. Brzmiały one: Hu-tsin. Jak sobie czytelnicy przypominają, jest to nazwisko kupca, który miał paść ofiarą niegodziwej zemsty. Nazwisko to atoli mogło być wspólną własnością wielu mieszkańców miasta. Dlatego student zwrócił się do swego przewodnika:
— Kto tu mieszka obok?
— Hu-tsin, jubiler, — brzmiała odpowiedź.
— A kto jest jego sąsiadem?
— Wing-kan, też jubiler. Jest to ulica klejnotów.
Nie mogło zatem być wątpliwości. Obaj jubilerzy byli sąsiadami tong-tszi; zbieg okoliczności nader szczęśliwy.
Z szerokiej bramy wyszło mnóstwo służących. Zaprowadzono gości do wielkiej komnaty; nad drzwiami napis głosił, że jest to „sala zebrań“. Umeblowana po chińsku, miała ogromny żyrandol i nawet wysokie tremo, sięgające od podłogi do Sufitu.
Chińczyk ukłonił się powtórnie, aby przywitać gości w zastępstwie pana domu; przeprosił za jego nieobecność, poczem kazał przynieść herbaty. Przyniesiono drobniusieńkie filiżanki na złotych talerzykach. Herbatę przyrządzano tu tak, jak na wschodzie przyrządza się kawę. Sypano listki do filiżanki, poczem dopiero oblewano wrzątkiem. Po naciągnięciu, trunek nabierał smaku i zapachu nieznanego Europejczykowi.
Następnie Chińczyk zaprowadził gości przet liczne komnaty do wielkiego pokoju kąpielowego, gdzie stało osiem wanien rozmaitego gatunku. Dwie tyły marmurowe, oddzielone parawanem od innych. Majordomo oznajmił, że te dwie, przeznaczone wyłącznie do użytku pana i pani domu, teraz oddaje do rozporządzenia dwóch najprzedniejszych z pośród gości.
— Najprzedniejsi? — zdziwił się Godfryd, skoro mu przetłumaczono słowa majordoma. — To przedewszystkiem Matuzalem, a następnie ja.
— Pan? — zapytał Turnerstick. — Pucybut ma być przedniejszy od nas wszystkich?
— Tak, gdyż pucybut użycza swego własnego blasku obuwiu pana. Nieprawdaż, mijnheer?
Neen. Pucybut jest pucybutem!
— Tak pan sądzi! Nie spodziewałem się tego po panu! Zawsze byłem pana przyjacielem. Pozostaję nim nadal, mimo wszystko, i zapytuję kto jest owym drugim najprzedniejszym?
— Niema co do tego najmniejszej wątpliwości — oświadczył Matuzalem. — Turnerstick jest jenerał-majorem; rangą więc przewyższa nas wszystkich i powinien dostać najlepszą wannę.
— Słusznie! Zapomniałem o tem w kamień. Gdybym się przebrał w strój marszałka, kąpałbym się w marmurze! A zatem doszliśmy do porozumienia — zacznijmy się chlapać!
Chińczycy nie odznaczają się, jak wiadomo, zbytnią czystością. Wyższe warstwy stanowią wprawdzie pod tym względem wyjątek, wszelako taki pokój kąpielowy świadczył o wybredności właściciela domu, o której przecież nie świadczył jego wygląd w skrzyni korsarskiej dżonki.
Po kąpieli zaprowadzono gości do jadalni, gdzie czekał na nich obiad, składający się z ryb, drobiu, mięsa, jarzyny, ryżu i miski pachnących migdałami powideł. Okazało się, że to konfitury z ziaren brzoskwiniowych. Była to nader smaczna potrawa.
Następnie wskazano gościom ich pokoje. Każdy dostał osobny. Zdawało się jednak, że tong-tszi zwrócił szczególną uwagę swemu majordomowi na Matuzalema, ten bowiem dostał najlepiej urządzone mieszkanie.
Teraz mogli odpocząć, lub czynić, co tylko im się chciało. Majordomo nie omieszkał jednak powiedzieć, że, jeśli zechcą wyjść na miasto, powinni się posługiwać palankinami, gdyż inaczej ściągną na siebie ciekawość motłochu i mogą doznać nieprzyjemnych przygód.
— Aby się udać tuż obok, nie muszę chyba posługiwać się palankinem? — zapytał Matuzalem.
Czy najniższy może wiedzieć, dokąd pan się chce udać? — „Najniższy“ jest słowem, które Chińczyk stosuje do samego siebie w rozmowie z osoba wyżej stojącą.
— Do sąsiada, którego klejnoty chciałbym obejrzeć.
— Do Hu-tsina?
— Tak.
— Ten mieszka tak blisko, że może się pan obejść bez palankinu. Jest znakomitym jubilerem i bardzo uczciwym człowiekiem. Niech pan tylko nie zajdzie do jego sąsiada — Wing-kana!
— Dlaczego?
— Gdyż jest to oszust, aczkolwiek jego szyld twierdzi coś wręcz przeciwnego. Ci dwaj jubilerzy ustawicznie drą ze sobą koty.
— A więc u tamtego nic nie kupię. Godfrydzie zapal fajkę!
— Natychmiast! — odparł wymieniony, który się znajdował w pokoju Matuzalema. Musimy ukazać się w odpowiednim ordynku, do czego jest niezbędna pana fajka i mój obój.
Gościnny gospodarz nie zapomniał także o tytoniu, którego pełna waza stała na stole. Nabito fajkę, zapalono, poczem obaj wyszli, odprowadzeni przez majordoma do samej bramy.
Z właściwą sobie paradą przebyli krótką drogę, która ich dzieliła od jubilera. Nawet na tak krótkim dystansie mogli się przekonać o celowości zaleceń majordoma. Ledwo wyszli z domu, skupili dookoła siebie przechodniów.
Matuzalem kroczył pośrodku ulicy, aby móc rzucić okiem na sąsiedni sklep. Udało mu się to najzupełniej.
Na domach obu jubilerów wisiały długie szyldy firmowe. Na jednych były nazwiska właścicieli, na drugich spisy towarów. Wing-kan ponadto wywiesił napis: „Tu sprzedaje się rzetelnie“ — napis, który mógł tylko budzić nieufność.
Siedział właśnie przed otwartemi drzwiami; Matuzalem poznał go odrazu. Po chwili Degenfeld wszedł do sklepu Hu-tsina. Prócz samego właściciela, nikogo tu więcej nie było. Właściciel, mężczyzna w średnim wieku, był dobrze zbudowany i starannie ubrany. Nosił długą cienką brodę, której końce spadały z obu stron na pierś. Ujrzawszy przybyszów, zerwał się z miejsca. Spojrzenie jego wyrażało najwyższe zdumienie. Nigdy jeszcze nie nawiedziły jego sklepu tak cudaczne postacie.
Tszing! — rzekł Matuzalem, pykając z fajki obłoki dymu.
Tszing! — dodał Godfryd takim tonem, jakgdyby był cesarzem chińskim.
Szim Hu-tsin? — Nazywa się pan Hu-tsin? — zapytał student.
Pi-tseu. — Tak się nazywam — rzekł jubiler. Ochłonąwszy ze zdumienia, niskiemi ukłonami i zachęcającemi gestami zapraszał gości do wnętrza.
— Nie przychodzę nic kupić — ciągnął dalej półgłosem Matuzalem. — Muszę z panem pomówić.
— Pan — — ze mną? — odpowiedział Chińczyk, nie pojmując, co może go łączyć z cudzoziemcem. — Czy coś ważnego?
— Bardzo. Nie dla mnie, ale dla pana. Chodzi o życie pańskie.
— O — moje — życie? Tien-na! — O moje niebiosa! Czy to możliwe?
— Tak. Pragnę pana uchronić przed straceniem.
— Panie, nie jestem przestępcą!
— Wiem o tem; ale zdarza się, że tutaj skazują ludzi niewinnych.
— Skazują? Za co mnie mają skazać?
— Za kradzież bożka.
Chińczyk zbladł i zaczął się trząść ze strachu.
— Bożka! — zawołał. — To przestępstwo karane najstraszliwszą śmiercią!
— Stanowczo. Chcę właśnie uratować pana od tej śmierci.
— Panie, nie mogą mnie skazać, ponieważ ja tego nie zrobiłem. Szanuję prawo i nigdy nie wykroczyłem przeciwko niemu.
— Ale znajdą posążek u pana.
— U — — mnie? Gdzie?
— W ogrodzie.
— Owszem, niech szukają! Wiem na pewno, że nic nie znajdą.
— A ja wiem na pewno, że można go będzie wykopać w pańskim ogrodzie.
— W takim razie ktoś inny musiałby uprzednio zakopać!
— Naturalnie. Wróg pański zamierza wykraść bożka i ukryć go w pańskim ogrodzie. Skoro następnie doniesie władzom, znajdą posążek i skażą pana na śmierć za świętokradztwo.
Jubiler złożył ręce i zawołał tonem przerażenia:
— Co za nieszczęście! Jestem zgubiony! Jestem zgubiony!
— Niech pan nie krzyczy! Widzi pan, ilu ludzi stoi przed pańską wystawą, gapiąc się na nas. Nie jesteś pan zgubiony, ponieważ przyszedłem pana uratować. Musimy całą sprawę omówić z rozwagą.
— Tak, — omówić — z rozwagą! — — Zawołam kogoś do sklepu. Panowie zaś raczycie wejść na górę do mego pokoju.
Zawołał półgłosem; zjawił się młody mężczyzna. Jubiler wraz z gośćmi wyszedł do przedsionka, a stamtąd po schodach zaprowadził ich do pokoju, przypominającego gabinet. W kącie, na półce, spoczywała mała, pękata figura Buddy; pod nią paliła się świeca.
Jubiler wysunął dwa krzesła. Sam nie mógłby usiedzieć, tak go trawił niepokój. Godfryd umieścił swoje krzesło za krzesłem studenta.
— Szkoda, że niebardzo rozumiem po chińsku, rzekł pucybut. — Chciałbym wiedzieć, co on takiego powiada.
— Dowiesz się, naturalnie.
— A więc chce mnie zgubić jakiś mój wróg? — zapytał jubiler. — Ale kto?
— Czy nie zna pan człowieka, który pana tak nienawidzi, że gotów jest na wszystko, byle ciebie zgubić?
— Tylko jednego takiego znam — Wing-kana, mego sąsiada.
— To on. Podsłuchałem przypadkowo rozmowę jego z człowiekiem, który dopuści się owej kradzieży.
— Kto jest tym człowiekiem?
— Nie wiem. Nie znam go. Jestem tu obcy, tao-tse-kue, i dziś dopiero przybyłem. Wing-kan chce pomścić obrazę.
— To on uprzednio mnie obraził!
— Tak. Powiedział, że żona pana jest córką króla żebraków.
— Wie pan o tem?
— Słyszałem to z jego ust.
— Jest pan cudzoziemcem, a zatem nie wiesz chyba, że to wielka obraza. Żaden człowiek przyzwoity nie mówi nic o żonie swego bliźniego. Ujrzałem to dziewczę i polubiłem, nie wiedząc, czyją jest córką. Później dopiero dowiedziałem się, że ojcem jej jest t’eu. Mimo to, poślubiłem ją, ponieważ była dobra i piękna. Czy trzeba mi to wypominać? Byłem ubogi. Zostałem zamożnym człowiekiem dzięki t’euowi, ponieważ sam jest nader, nader bogaty. Czy nie powinienem być wdzięczny jemu i swojej żonie? Czy powinienem milczeć, kiedy ich lżą złe języki?
— Nie. W mojej ojczyźnie poślubienia córki żebraka nie poczytuje się za hańbę.
— Tam bardziej, że jestem zięciem t’eua!
— U nas niema królów żebraków.
— Nie? W takim razie Europa jest nieszczęsną krainą!
— Co znowu?
— Ponieważ niema u was sposobu pozbycia się natarczywości żebraków.
— O, mamy dobry sposób, bardziej skuteczny, niż wasz; mianowicie policję.
— Co potrafi policja? Nic, absolutnie nic! Jeśli odmówię prośbie żebraka, zmusi mnie poprostu. Wysmaruje sobie twarz kałem. Wysmaruje sobie odzież i usiądzie przed mojemi drzwiami — uduszę się w fetorze i stracę klientów. Albo też gongiem sprawi tak przeraźliwy hałas, że wreszcie będę musiał ustąpić. Albo sprowadzi całą armję innych żebraków, którzy będą tak długo jęczeć i lamentować, kłuć się nożami, że przechodnie zaczną mi wyrzucać okrucieństwo i grozić bojkotem. Żebrak może zrujnować najbardziej kwitnący interes.
— Czy policja się nie wtrąca?
— Nie. Żaden człowiek, a tem bardziej policjant, nie może się wtrącać do żebraków. Trzeba się zwrócić do króla żebraków, do t’eua. Kto da odpowiedni okup, ten dostaje kwit, który przykleja do drzwi. Wówczas żebracy omijają je starannie. T’eu ma nad nimi ogromną władzę. Dzieli pomiędzy nich pieniądze, które dostaje za owe kwity. Skoro załatwią się już w jednym dystrykcie, ciągną całą armją do drugiego, aby tam powtórzyć ten sam proceder.
Opowieść Chińczyka była zgodna z prawdą. Zdarza się, że nawet władze państwowe zmuszone są wchodzić w układy z królem żebraków. Ileż to bowiem razy rzeki chińskie występują z brzegów i zalewają ogromne przestrzenie, pozbawiając setki tysięcy ludzi chleba i dachu nad głową? Cóż im innego pozostaje, jak wywędrować o kiju żebraczym.Wybierają króla i ciągną przez bogate prowincje. Król panuje nad nimi; ma władzę nad życiem. Muszą go słuchać bez szemrania. Gdyby nie on, zaleliby cały kraj dzikiemi nieokiełznanemi bandami i splondrowaliby go doszczętnie. Mordowaliby, podpalali i rabowali. Chiny stałyby się krajem nieustannej walki wewnętrznej; nikt nie byłby pewny dnia ani godziny. Dlatego właśnie władze tolerują i nawet popierają królów żebraczych.
— A więc taki t’eu ma większą władzę, niż wang, wicekról i regent całej wielkiej prowincji! — odezwał się Matuzalem.
— Stanowczo. Żaden urzędnik, nawet najwyższy, nie odważy się obrazić króla żebraków. Albowiem t’eu może zwołać olbrzymie hordy swoich poddanych i zagarnąć formalnie całą prowincję. Skoro następnie dojdzie wieść do Pekinu, wicekról zostanie zmiejsca odwołany, ponieważ ściągnął na swoją prowincję nieszczęście, a zatem okazał się niezdolnym do rządzenia. Tak, król żebraków jest nader potężną osobistością. Czyż więc jest w tem jakiś rozum, wyrzucać mi powinowactwo z takim człowiekiem?
— To bardzo nieroztropne.
— Tak, mógłbym się zemścić. Wing-kan wie o tem dobrze i dlatego pragnie uprzedzić i zgładzić mnie oraz moją rodzinę. Wie pan, że u nas skazuje się również żony i dzieci przestępcy.
— Wiem już o tem. Nie pojmowałem tylko, jak może ktoś z powodu błahej obrazy mścić się tak okrutnie. Teraz zdaję sobie sprawę z istotnych pobudek. Wing-kan lęka się pańskiej zemsty, a zwłaszcza zemsty pańskiego teścia. Dlatego pragnie pana zawczasu unieszkodliwić.
— A także teścia mego, którego dosięgnie kara za mój postępek, jako ojca mojej żony. Nawet król żebraków, jakkolwiek wielka jest jego władza, nie Powinien być zamieszany w przestępstwa. Wówczas bowiem odpowiada przed prawem, jak zwykły śmiertelnik, i podlega takiej samej karze, poddani opuszczają go. Na to właśnie liczy mój sąsiad, jeśli rzecz się ma tak, jak pan powiada.
— Jest tak, jak mówię. Aby dowieść panu, opowiem, jak się o tem dowiedziałem.
Zdał dokładnie sprawę z przebiegu przygody. Jubiler zrozumiał zgrozę swej sytuacji. Biegał nieustannie z kąta w kąt, gestykulował namiętnie, chwytał się za głowę.
— Co mam czynić, co mam czynić? — pytał.
— Musi pan sam o tem najlepiej wiedzieć!
— Czy mam natychmiast udać się do sing-kuana[5] i donieść o planowanem przestępstwie?
— Nie. Przestępstwo jeszcze się nie zdarzyło; nie może pan go dowieść.
— A więc mniema pan, że powinienem czekać z założonemi rękoma, póki on nie zechce zakopać bożka w moim ogrodzie?
— Tak.
— To niebezpieczne, bardzo niebezpieczne! Nie zna pan praw naszego kraju. Biada każdemu, na czyim gruncie zdarza się zbrodnia. Niewinny ulega równej karze, co winny. Jeśli, naprzykład, ktoś się zabije pod mojemi drzwiami, to ja jestem winny temu i zostaję surowo ukarany. Jeśli mój sąsiad zakopie bożka w moim ogrodzie, aczkolwiek potrafię dowieść, że to on uczynił, nanic to się zda. Znaleziono bożka u mnie i basta.
— A więc sprawa się tak przedstawia: jeśli pan uprzedzi władze o zbrodni, to niczego nie potrafisz dowieść na niekorzyść swego sąsiada, a wówczas wymyśli on inny rodzaj zemsty, o którym już nic nie będziesz wiedział; jeśli zaś pan pozwoli dokonać występku, narażasz się na śmierć.
— Tak, tak jest. Nie widzę żadnego ratunku. Czy nie może pan bliżej opisać zbira, którego wynajął mój sąsiad?
— Nie.
— Jeśli teraz o tem doniosę, to władze zaczną go szukać, ale nie znajdą. Świętokradzwo i tak zostanie popełnione.
— Tak, ale można schować policjantów w pańskim ogrodzie; przydybią złodzieja; skoro się tylko zjawi.
— Nie, nie! Powie, że działał i mego rozkazu.
— A więc trzeba jak najśpieszniej zawiadomić kapłanów, aby mieli dziś pod pieczą swych bożków. Wiemy przecież, o której ma się zdarzyć świętokradztwo.
— A czy wie pan, z jakiej świątyni mają bożka Wykraść?
— Nie.
— O biada! A czy wie pan, ile świątyń jest w Kuang-tszeu-fu?
— Tak. Sto dwadzieścia.
— To są tylko największe, znane. Jest ich o wiele, wiele więcej. Zanim zdążymy zawiadomić wszystkie, będzie już po kradzieży. To też nie jest wyjście.
Latał z kąta w kąt i rwał się za warkocz. Matuzalem pocierał sobie czoło, pociągnął kilkakrotnie z fajki, poczem rzekł:
— Nie wyobrażałem sobie, aby sprawa była aż tak zaplątana i trudna. Nie wiedziałem, że każdy, w czyim pobliżu zdarza się przestępstwo, aż w takich rozmiarach uchodzi za współwinnego. Nie powinniśmy bądź co bądź dopuścić do tego czynu, gdyż w każdym razie pociągnie to dla pana niemiłe konsekwencje. Ale nie możemy także świętokradztwu zapobiec.
— To prawda, prawda! Poradź mi pan, poradź, proszę! Będę panu nader, nader wdzięczny!
— Hm! Skąd wziąć radę? Sam wpadnę w kabałę, jeśli będzie wiadomo, że podsłuchiwałem tych łotrów. Przepraszam pana na chwilę. Zapytam o zdanie towarzysza.
— Czyż nie jest pańskim służącym?
— Służącym i przyjacielem.
— Wszak wszystko słyszał. Dlaczego się nie odezwał?
— Kiepsko rozumie po chińsku. Jest to mądra głowa, kuta bestja. Prawo i sprawiedliwość nie mogą nam pomóc. Tylko spryt potrafi pana wywieść z opałów.
— A więc zapytaj pan, szybko, szybko!
Matuzalem wyłożył przed Godfrydem łamigłówkę sytuacji.
— Tak — odpowiedział pucybut. — Kiedy tak zwani mądrzy nic już nie wiedzą, zwracają się do domniemanych głuptasów. Sęk tkwi głęboko w korze. Żaden człowiek, żaden Matuzalem nie potrafi go wyciągnąć z pnia. I właśnie dlatego powinien spróbować stary Godfryd de Bouillon! Proszę, niech mi-no pan da ustnik fajki!
Mówiąc to, sięgnął po rurkę.
— Poco?
— Aby natchnąć moją wyobraźnię. Dobre pociągnięcie z fajki krzepi rozum i ostrzy dowcip. Jest to wprawdzie naruszenie subordynacji, ale tym razem chyba pozwoli pan.
— No, więc pociągnij!
Godfryd kilka razy zaciągnął się głęboko, zamruczał coś pod nosem, zmarszczył czoło, znowu zaczął kurzyć z fajki, chrząknął, pociągnął jeszcze raz potężnie, wydmuchał dym, zwrócił ustnik Matuzalemowi i rzekł:
— Dobrze mi smakowało!
— No, dalej!
— I pomogło również!
— Czy masz jakąś myśl?
— Najprostszą w świecie.
— Dawaj ją!
— No, trochę cierpliwości! Wyobrażam sobie rzecz w ten sposób: jak ty mnie, tak ja tobie!
— Jakto?
— Chcesz nas uraczyć, otóż my ciebie uraczymy.
— Głupstwa pleciesz! Kto potrafiłby cię zrozumieć! Gadajże po ludzku, przyzwoicie, gramatycznie.
— Jeśli ja mam wyciągać kasztany z ognia, to gramatyka powinna się do mnie stosować, a nie ja do niej. Chodzi mi o to: sąsiad chce bożka zakopać w naszym ogrodzie; otóż my przeniesiemy go do jego własnego ogrodu, to znaczy do ogrodu sąsiada, a nie do ogrodu bożka.
— Do kaduka! Godfrydzie, to dobry, naprawdę dobry pomysł!
— Nieprawdaż? Godfryd na wszystko potrafi znaleźć sposób! Nasz przyjaciel nie będzie narażony na żadne niebezpieczeństwo. Wierny sąsiad doniesie policji, która tu przyjdzie i nic nie znajdzie. Wówczas my jej zakomunikujemy cośniecoś.
— Świetnie! Jest to jedyne możliwe wyjście!
Przetłumaczył plan Godfryda Chińczykowi.
— To niebezpieczne wyjście! — odparł Jubiler.
— Ale jedynie możliwe. Wing-kan posiada chyba ogród?
— Tak, wielkości mego własnego, oddzielony od niego murem.
— A więc wszystko w porządku. Poczeka pan, aż zakopią figurę w ogrodzie, poczem zmiejsca wykopie ją pan i przeniesie do ogrodu swego sąsiada.
— Ale jeśli mnie na tem pochwycą!
— To rzecz pańska, nie dać się przychwycić. Musisz bardzo ostrożnie działać. Wing-kan nie ma o tem pojęcia, że pan zna jego zamiary; nie będzie się zatem niczego spodziewał.
— Ale ja sam jestem za słaby.
— Oczywiście, pomożemy panu.
— Jakże będę wam wdzięczny! Ale musicie w takim razie u mnie zostać. Później nie będziecie mogli wyjść.
— A jednak. Mogą sobie zamknąć bramę. Mieszkamy tu w pobliżu u tong-tszi.
Jubiler zmienił wyraz twarzy. Ze strachu i oszołomienia zapomniał o zaleceniach grzeczności.
— U tong-tszi? — zapytał. — Czyż nie jesteście owymi cudzoziemcami, którzy go uratowali?
— Hm! Co panu o tem wiadomo?
— Tong-tszi jest nader bogatym i wpływowym mandarynem, a ja tylko kupcem. Moja żona jest ponadto córką króla żebraków. Mimo to żona tong-tszi nieraz wchodzi na stopnie swego ogrodu, aby porozumiewać się z moją żoną. Wiemy więc, że niedawno tong-tszi był nieobecny dłużej, niż się spodziewał. Jego żona była pełna trosk. Lękała się, że go spotkało jakieś nieszczęście. W tych dniach opowiedziała w sekrecie mojej żonie, że jej mąż wrócił i że znajdował się w straszliwem niebezpieczeństwie, z którego uratowało go pięciu czy sześciu cudzoziemców. Dodała, że ci zbawiciele są zaproszeni i że przybędą do nich w gościnę.
— Nic pan nie wie poza tem?
— Nie.
— Nie wie pan także, jakie niebezpieczeństwo groziło mandarynowi?
— Nie.
— Radzę panu nikomu o tem nie mówić, jeśli się nie chcesz narażać tong-tszi.
— Będę milczał. Ale czy mogę wiedzieć, czy wy to jesteście owymi znakomitymi cudzoziemcami?
— Tak, to my.
Chińczyk złożył niski do samej ziemi ukłon i rzekł:
— W takim razie jestem niegodny wielkiego zaszczytu, jaki mi czynicie. Cudzoziemcy, których taki mandaryn zaprasza do siebie, w ojczystym kraju piastują na pewno najwyższe godności. Jestem zbyt nikły, aby móc na was spoglądać. I otóż przybyliście zawiadomić mnie o grożącym mi niebezpieczeństwie! Bierzcie moje pieniądze, moje życie, wszystko, co do mnie należy! To wasza teraz własność!
— Cieszy mnie, że pan posiada wdzięczne serce. Domyśliłem się, że pan jest uczciwym człowiekiem i dlatego przybyłem pana uratować. Pomożemy panu zakopać bożka w ogrodzie Wing-kana. Czy ma pan odpowiednie narzędzia?
— Tak.
— Powiedział pan, że obie kobiety czasem ze tobą rozmawiają. Przypuszczam zatem, że pański ogród sąsiaduje z ogrodem mandaryna?
— Tak, tylko że ogród mandaryna jest o wiele, o wiele większy i wspanialszy.
— To ułatwia zadanie. Czy zechce pan pokazać nam swój ogród, ale tak, aby nikt tego nie widział.
— Pójdziemy tu obok. Wyjrzymy przez okno.
Zaprowadził ich do sąsiedniego pokoju o trzech oknach, zaopatrzonych w gazy, zamiast szyb. Uchylił jednej z tych zasłon i pokazał obu przybyszom ogród.
Był mały i prawdziwie chiński. Karłowate drzewka, kwitnące krzewy, bukszpany. Z prawej strony ciągnął się podobny ogródek sąsiada, oddzielony dosyć niskim murem.
Z lewej strony znajdował się znacznie obszerniejszy ogród mandaryna. Za tym ogrodem widać było wąską ścieżkę. Była to zapewne droga, którą zamierzał przybyć zbir.
— Cudownie! — rzekł Matuzalem. — Położenie ogrodów jest bardzo dogodne dla naszych planów. Przesadzimy mur mandaryna i znajdziemy się na pańskiej glebie. Reszta pójdzie równie gładko.
— A więc mogę stanowczo liczyć na waszą pomoc? Kiedy przybędziecie?
— Z początkiem siüt-szi, skoro tylko się ściemni o tyle, że nikt nie spostrzeże naszych manewrów.
— Czy przyprowadzi pan swoich dostojnych towarzyszów?
— Nie. Im mniej ludzi będzie wiedziało o tem, tem lepiej.
— Ale jeśli będą nam potrzebni? Jeśli sami sobie nie poradzimy? Nie mogę wtajemniczyć żadnego » swoich ludzi.
— W tym wypadku nic łatwiejszego, jak sprowadzić któregoś z moich towarzyszów. Idziemy już.
— Czy tong-tszi jest teraz w domu?
— Nie, wyszedł, ale wróci przed wieczorem, przed zamknięciem bramy.
— O, on może się do tego nie stosować. Może chodzić swobodnie po nocy i wracać kiedy mu się żywnie podoba. Przed nim wszystkie pei-lu stoją otworem.
Pei-lu nazywają się budowle, zamykające ulice i ad hoc zaopatrzone w bramy. Oprócz tego bezpośredniego celu mają jeszcze inny. Stanowią bowiem pomniki zasłużonych ludzi.
Jeśli urzędnik, lub zwykły obywatel przysłużył się państwu, prowincji, czy miastu, wówczas wznosi się mu taki pei-lu, noszący jego imię i wyliczający wszystkie jego zalety i cnoty. Czasem nawet dostaje się taki monument za życia. W takim razie zasłużony człowiek musi sam ponieść koszta budowy, co bynajmniej nie pomniejsza zaszczytu.
Obaj Europejczycy pożegnali Chińczyka, który odprowadził ich aż przed próg, nie przestając nisko się kłaniać. Przybywszy do pałacu mandaryna, udali się do pokoju Matuzalema.
— Czy nie powiadomimy naszych towarzyszów? — zapytał Godfryd.
— Nie. Chwilowo jeszcze nie.
— Ale może zabierzemy ze sobą przynajmniej Ryszarda?
— Wprawdzie mam do niego większe zaufanie niż do innych, gdyż jest rozważny i przezorny ponad swój wiek, ale matka mi go zaufała, nie powinienem więc chłopca niepotrzebnie wystawiać na niebezpieczeństwo.
— Przewiduje pan jakie niebezpieczeństwo?
— Nie, wszelako rzeczy mogą wziąć niespodziany obrót. Idź już i znajdź naszych przyjaciół. Zapytają o mnie. Powiedz, że chcę zostać sam, ponieważ zamierzam spisać notatki. Później wrócisz do mnie. Ściemni się za kwadrans.
Godfryd odszedł. Niebawem zjawił się służący i zapalił latarnię. Zapytał, czy „najdostojniejszy i najbardziej sędziwy pan“ nie życzy sobie niczego.
— Nie, dziękuję. — oświadczył student. — Ale powiedz mi, czy wolno zejść do ogrodu?
— Rano nie, gdyż spaceruje wówczas „kwiat domu“.
— Ale teraz?
— Tak. Czy mój rozkazodawca życzy sobie wyjść?
— Niebawem. Jestem yuet-tse[6] i pragnę w samotności rozmyślać.
— Zaprowadzę „twórcę wierszy“ do furtki i tam będę oczekiwał jego powrotu, gdyż może wasza dostojność zechce coś rozkazać.
— Będzie mi towarzyszył mój własny służący. Narazie nie mam żadnego życzenia. Pragnę być sam.
Służący ukłonił się do ziemi i oddalił, a wnet potem przyszedł Godfryd.
— Gdzie zabawiają się nasi towarzysze? — zapytał Matuzalem.
— W pokoju Turnersticka. Piją herbatę, pykają z fajek i grają w domino. Nie wiedziałem, że Chińczycy znają tę grę.
— Nawet oddają się jej z zapałem, wszakże kamienie i liczby mają inne, niż my. Uważaj!
Z ulicy dobiegło uderzenie gongu, poczem okrzyk: „siüt-szi, siüt-szi!“ Według obliczenia chińskiego była godzina jedenasta, według naszego — siódma wieczór.
— Czas już — rzekł Degenfeld. — Czy masz przy sobie nóż?
— Tak. — Kogo zakłuć?
— Narazie nikogo, może się jednak przydać. Zabieram ze sobą także rewolwery.
— Przystaję i na to. Wogóle czuję się jak raubritter przed wypadem. Jestem ciekaw, jak się ta przygoda skończy.
— Miejmy nadzieję, że pomyślnie. Chodźże!
Przed drzwiami czekał na nich służący. Odprowadził ich aż do furtki ogrodowej, poczem znikł. Ściemniło się szybko. Z ośmiu kroków nie dojrzałbyś człowieka. W ciągu kilku minut powinna była zapaść jeszcze większa ciemność.
— Teraz właśnie wykrada bożka — szepnął Godfryd.
— Spodziewajmy się, że kradzież się uda.
— Piękne życzenie!
— Usprawiedliwione. Jeśli zbirowi dzisiaj się nie powiedzie, będziemy zmuszeni powtórzyć nasz proceder jutro w okolicznościach o wiele trudniejszych, a to ze względu na obecność mandaryna w domu. Podejdźmy do muru!
Bez szmeru zbliżyli się do ogrodzenia i zatrzymali, nadsłuchując w noc. Po drugiej stronie zalegała głucha cisza.
— Przeprawimy się, ale chyłkiem! — szepnął Degenfeld.
Ledwo stanęli na ziemi w sąsiednim ogrodzie, z mroków wyłoniła się jakaś ciemna postać.
— Hu-tsin? — zapytał szeptem student.
— To ja, najnędzniejszy wasz sługa, — odpowiedział zagadnięty.
— Czy długo pan tu czeka?
— Odniedawna.
— Czy obszedł pan swój ogród dookoła?
— Nie. Wing-kan może stać za murem i nadsłuchiwać. Nie powinien wiedzieć, że jest ktoś w ogrodzie.
— Słusznie. A narzędzia?
— Leżą tutaj obok mnie. Co czynić teraz, mój wielmożny rozkazodawco?
— Wy dwaj ukryjcie się za tem drzewem. Być może, Wing-kan przyjdzie tu, aby się przekonać, czy nikogo niema. Jestem nawet tego pewny. Ja zaś pójdę na zwiady, poczem wrócę do was.
Zdjął obuwie i oddalił się cichaczem. Idąc bardzo powoli, starał się wzrokiem przebić ciemności nocy. Obszedł w ten sposób w dwóch kierunkach ogród, nie natknąwszy się na nic podejrzanego. Mur po trzeciej stronie oddzielał ogrody obu wrogów. Ruszył wzdłuż niego i potknął się o jakiś twardy przedmiot. Nachylił się, aby mu się przyjrzeć. Leżały tu obok siebie łopata, motyka i rydel.
Złożył je nie kto inny, tylko Wing-kan. Należało liczyć się z tem, że mógł się jeszcze nawinąć gdzieś wpoliżu.
Degenfeld nachylił się i nadstawił uszu. Wytężył wzrok jak najbardziej, ale nic nie usłyszał, nic nie dojrzał.
Posunął się, stale nachylony, o kilka kroków naprzód i dopiero wówczas odkrył w ciemności jakąś postać, opartą o drzewo, oddaloną o cztery kroki. On sam, na szczęście, nie został spostrzeżony przez nieznajomego.
Szybko skręcił wbok i przykucnął za drzewem. Wyczekiwał rozwoju wypadków z obawą, aby tymczasem Godfryd i Hu-tsin nie nadeszli.
Na szczęście, niewiele czasu upłynęło, gdy usłyszał kroki z zewnątrz. Szybko nadbiegło kilku ludzi. Zatrzymali się za bramą. Z głośnych oddechów można było wnosić o ich wytężonym biegu.
Ciemna postać wyszła z poza drzewa i bezszelestnie podkradła się do muru. Degenfeld stąpał za nią, oczywiście, zachowując wszelkie środki ostrożności.
Szt! — rozległo się z poza muru.
Szt! — odpowiedziano pod murem.
— Czy dostojny pan jest na posterunku?
— Tak. Czy masz go?
— Nawet dwa!
— Dwa? Jedenby wystarczył.
— Poszło nam tak łatwo, że wzięliśmy dwa.
— Czy nie były za ciężkie?
— Nie. Z drzewa ciosane.
— Z jakiej świątyni?
— Z Pek-thian-tszu-fan, ta jest bowiem najbliższa i najmniej strzeżona.
— A więc udało się. Nikt was nie zauważył?
— Nikt. Lecz podczas ostatniej rundy o hai-szi niezawodnie wyjdzie najaw kradzież obu bożków. Trzeba się ich pozbyć przed tą godziną.
— Jakże przeniesiemy tu posążki?
— Podniesiemy je, a pan je przyjmie od nas.
— Dobrze, byle szybko.
Matuzalem wszystko słyszał dokładnie. Nad murem ukazały się dwa większe przedmioty. Jubiler opuścił je na ziemię, poczem rzekł:
— Teraz przełaźcie szybko!
— Jeszcze nie. Musimy uprzednio ukryć palankin.
Słychać było ich oddalające się kroki. Wkrótce wrócili i przeskoczyli przez mur. Było ich dwóch.
— Czy tu wszystko w porządku? — zapytał jeden.
— Tak.
— Nikogo niema w ogrodzie?
— Nie.
— Czy nie należałoby sprawdzić?
— Uczyniłem to już. Obszedłem dwukrotnie cały ogród.
— Więc możemy zacząć. Ale gdzie?
— Niedaleko stąd. Narzędzia już tam leżą. Dziś rano jeszcze upatrzyłem sobie miejsce odpowiednie. Tam ziemia jest najbardziej podatna. Chodźcie, i bierzcie ze sobą posążki!
Poszedł naprzód, a oni za nim, niosąc bożków, wysokich na dwa łokcie, a zatem dosyć ciężkich. Zatrzymali się na miejscu, gdzie leżały narzędzia.
— Tu więc — rzekł jubiler. — Ale cicho, aby nikt nie usłyszał. Rydel sprawia mniej hałasu.
Obaj złodzieje wzięli się do roboty tak ochoczo, że nawet Wing-kan zauważył:
— Kopiecie za prędko. Usłyszą w mieszkaniu.
— Gdzie tam! — brzmiała odpowiedź. — Musimy się bardzo śpieszyć; gotowi zamknąć nam przed nosem bramę. Wówczas zostaniemy w potrzasku.
Nie szczędzili trudu, byle szybko się uporać ze swą łotrowską pracą. Zresztą, nie wymagała staranności. Wiedzieli wszak, że poto zakopują posążki, aby je niebawem wykopano.
Nie upłynęło pół godziny, a rydel już zamilkł.
— Tak! — rzekł Wing-kan. — To była rzecz najważniejsza. Reszta pójdzie łatwo.
— Co teraz pocznie nasz władca? — zapytał jeden z najmitów, ten, który umówił się z jubilerem.
— Poczekam, aż rozgłoszą kradzież.
— To się wnet stanie.
— Wówczas pójdę do tong-tszi.
— Nie jest to mandaryn sprawiedliwości.
— Nie, ale zawszeć mandaryn. Ulica jest zamknięta, a nie mieszka tu żaden sing-kuan[7]. A zatem muszę się zwrócić do tong-tszi. Powiem, że słyszałem, iż skradziono dwóch bożków, i że mam w podejrzeniu swego sąsiada Hu-tsina.
— Mandaryn zapyta, skąd mój czcigodny starzec powziął takie podejrzenie?
— Przechadzałem się w ogrodzie i zobaczyłem przypadkowo, jak mój sąsiad zakopywał dwa posążki.
— Dobrze! A więc rzecz załatwiona. Prosimy o zapłatę.
— Przygotowałem już dla was sakiewki. W każdej jest po tysiąc li.
— Czy dobrze liczone?
— Dobrze.
— Miejmy nadzieję. Kiedy wyświadczyłem memu prastaremu panu ostatnią przysługę, omylił się o pięćdziesiąt li.
— Nigdy się nie mylę. Źle rachowałeś.
— Czy bardzo sędziwy dobroczyńca nie chciałby czekać, aż przeliczymy?
— Gdzie chcecie liczyć?
— Tu.
— W ciemnościach?
— Tak. Wystarczy namacać.
— Liczcie więc, jeśli macie ochotę. Ale ja nie mogę czekać. Odwiedzę tymczasem mego drugiego sąsiada, aby mu opowiedzieć, co tutaj widziałem. Skoro następnie kradzież wyjdzie najaw, zażąda ode mnie sąsiad, abym doniósł o swoich obserwacjach władzom. Będzie poza tem doskonałym świadkiem. Muszę jeszcze zabrać i schować narzędzia.
Przerzucił je przez mur, poczem przeprawił się do swego ogrodu. Po chwili umilkły jego kroki.
Obaj świętokradcy stali w milczeniu i nadsłuchiwali. Wreszcie jeden z nich rzekł:
— Znów nas oszukał!
— Tak, nie sądzę, aby każda sakiewka zawierała po tysiąc li. Ale to bądź co bądź sporo gotówki. Musimy się śpieszyć. Chodź!
Chcieli się oddalić. Musieliby przejść koło Degenfelda, który tymczasem powziął zamiar zatrzymania ich. Ale czy to się uda? Ba! Był silnym mężczyzną, a nadomiar mógł liczyć i na to, że przestrach ogarnie rzezimieszków. Przepuścił ich, rzucił się za nimi, a w następnej sekundzie trzymał ich za szyje, w które wpił kurczowo palce obu rąk.
Zagłuszony krzyk, daremne szamotanie się — i obaj osunęli się na ziemię. Nie zwalniał jednak ucisku. Milczeli. Parę konwulsyjnych ruchów, poczem wyciągnęli się, straciwszy przytomność.
Degenfeld nożem pokrajał na pasma i tak niezbyt całą odzież zbirów. Związał ich plecami do siebie starannie i pewnie, i bezwładnych odciągnął na bok.
Teraz mógł wrócić do obu towarzyszów. Słyszeli szmery przesypywanej ziemi i byli zaniepokojeni długą nieobecnością studenta. Opowiedział, czego zdążył dokonać. Hu-tsin pośpieszył do mieszkania, aby przynieść powrozy. Przewiązali zbirów i przesadzili ich przez mur do ogrodu Wing-kana. Teraz, w trójkę, wzięli się do wykopywania bożków. Poczem przysypali i wyrównali teren. Degenfeld, przelazłszy do grodu Wing-kana, wziął od swych towarzyszów bożków i narzędzie. Po chwili obaj poszli za jego przykładem. Po kwadransie potajemnej pracy wrócili wreszcie do ogrodu.
— Świetnie się powiodło — orzekł Matuzalem. — Teraz niech ten Wing-kan doniesie o świętokradztwie. Wpadnie we własne sidła.
— W których ja miałem zginąć — dodał Chińczyk. — Panie, jesteś mym zbawcą! Jakże się wywdzięczę?
— Jak? Zachowując się dokładnie tak, jak panu poprzednio mówiłem. Teraz musimy się rozstać. Mandaryn nie powinien wiedzieć, żeśmy tutaj byli.
— Okaż pan swemu niewolnikowi łaskę i przyjdź jutro!
— Chętnie. Jutro możemy do pana przyjść. Teraz musimy się oczyścić. Czy nie znajdziemy u pana jakiegoś ustronia, gdziebyśmy mogli przywrócić do ładu naszą odzież?
— Chodźcie panowie za mną.
— Niech pan nie zostawia narzędzi!
Hu-tsin zaprowadził ich za przepierzenie i przyniósł szczotkę i latarnię. Oczyścili ubrania z piasku, który ich mógł łatwo zdradzić. Poczem pożegnali się i wrócili do ogrodu mandaryna.
Godfryd, jako służący, stanął u furtki, a Degenfeld zaczął spacerować po alejach. Niebawem jednak przyszedł po niego sam tong-tszi, który zaraz po powrocie pośpieszył przywitać się z Degenfeldem.
— A teraz — rzekł po wymianie pierwszych grzeczności — muszę pana prosić, abyś spełnił jedno moje życzenie.
— Jakie?
— Nikt nie powinien wiedzieć, w jakich okolicznościach znalazł mnie pan, i że byłeś moim zbawcą. Opowiedziałem to jednak żonie. Pragnie was zobaczyć i z całego serca podziękować. Czy mogę was do niej zaprowadzić?
Degenfeld zrozumiał, co to za szczególne wyróżnienie. Odpowiedział więc grzecznie:
— Uważam to życzenie za rozkaz pani i nie omieszkam zastosować się do niego.
— A więc pójdźmy! Czeka na panów już dawno. — — —




Świętokradztwo

Chińczyk poprawadził obu Europejczyków ku domowi. W przedpokoju — o ile to pojęcie można zastosować do chińskiego mieszkania — czekali Turnerstick, mijnheer, Ryszard i Liang-ssi. Mandaryn znikł za najbliższemi drzwiami. Matuzalem skorzystał z jego nieobecności, aby wtajemniczyć przyjaciół w dopiero co doznaną przygodę i prosić ich o jak najskrupulatniejszą ostrożność.
Po kilku minutach mandaryn wrócił po gości. Wprowadził ich do salonu. Niezbyt był obszerny, zato wspaniale urządzony. Tu zapewne pani domu przyjmowała swoje przyjaciółki, o czem świadczyły leżące na stolikach hafty i inne kobiece robótki. Pełno tu było cennej porcelany, a na ścianach wisiały instrumenty muzyczne.
Goście nie zdążyli usiąść, gdy ukazała się pani domu. Weszła wsparta na służącej, gdyż sama ledwo potrafiła stąpać wskutek wielkiej według chińskich poglądów zalety, mianowicie drobnych, zdeformowanych stóp.
W lepszych domach zaraz po urodzeniu przyciska się córkom osiem małych palców u nóg do podeszew zapomocą mocno ściśniętych bandaży. Jedynie oba wielkie palce zachowują swoje naturalne położenie, wszakże i one nie rozwijają się normalnie. Pozostałe palce, a przedewszystkiem ich paznokcie wrastają w podeszwy, co pociąga za sobą owrzodzenie i okropne bóle.
Takie biedne maltretowane dziecko nigdy nie nauczy się chodzić. Może tylko z trudem utrzymać równowagę. Nie żali się jednak na to, znosi męki, byle móc się poszczycić — piękną stopą. Ta stopa, to pięta i wielki palec. Pantofelki są wielkości pantofelków lalki.
Uciążliwe, bolesne chodzenie wpływa na rozwój całego ciała i ducha. Jest w tych kobietach coś ułomnego. Oczywista, człowiek, który nie potrafi się poruszać swobodnie, lekko, mocno, świeżo, nosi na sobie piętno przygnębienia.
Za następną cechę piękności uchodzi w Chinach otyłość. Kobieta szczupła jest bezwzględnie brzydka.
Także pod tym względem pani domu odpowiadała wyszukanym wymaganiom mody. Była mała, ale nad wyraz tęga, tak tęga, że mijnheerowi mimowoli wyrwało się:
Rechtvaardige hemel, is deze vrouw dick, zeer onfeilbaar dick! — Niebiosa sprawiedliwe, gruba jest-ci ta kobieta, jakże gruba!
Jeśli mijnheer van Aardappelenborsch wpadł taki podziw, to można sobie łatwo wyobrazić, że szerokość tej pani nie była mniejsza od wysokości.Figura jej zbliżała się do kształtu kuli.
Włosy były spięte zapomocą licznych igieł — iskrzących od brylantów — w fryzurę o kształcie motyla. Aż do samej ziemi obejmował ją jedwab kosztowny. Ręce jej były ukryte w szerokich, po kolana sięgających rękawach. Dookoła szyi wisiał gruby złoty łańcuch z mnóstwem amuletów.
Mała twarzyczka, zgodnie ze zwyczajami wyższych klas, była wysmarowana grubą warstwą cynobru i szminki, co nadawało jej rysom nieruchomy i sztywny wyraz maski, który naruszały małe ukośne i wielce ruchliwe oczy.
Tszing, tszing, tszing, tszing, kia tszu! — przywitała naszych bohaterów cienkim, przenikliwym, ale sympatycznym dziecinnym głosikiem. — „Kia tszu“ oznacza „moi panowie“.
Kapitan poczuł w sobie ducha rycerskiego. On, jako najlepiej władający chińskim, powinien był palnąć mówkę — powiedzieć miłej kobiecinie kilka wyszukanych grzeczności. Wystąpił więc o dwa kroki, ukłonił się niezwykle głęboko, chrząknął dwukrotnie i zaczął:
— Łaskawang paning Chinkongl Mojeng serceng jestang głębokong wzruszoneng paning subtelnąg serdecznościąg. Wprawdzieng jesteming kawaleremong, aleng umieming oceniciong tong szczęścieng możnościng posiadaniang przed oczymang miłegong widokung małżonking mandarynang. Muszęg złożycieng paning mojeng kemplementyng i polecamg sięg paning życzliwościng! Tszing, tszing, ing jeszczeng razong tszing!
Oczywiście, prócz słowa ostatniego nic nie zrozumiała. Wszakże z toku przemowy pojęła, że ją przywitał w sposób jak najbardziej grzeczny. Dlatego uśmiechnęła się wdzięcznie i skinieniem dała mu znak, że słowa jego przypadły jej do gustu. Cofnął się więc nasz wyga i szepnął do grubaska:
— Nader przyjemna kobietka, na honor! Włada najlepszą literacką chińszczyzną! Zrozumiała każde moje słowo! Moje najgłębsze poważanie!
Teraz zwróciła się ku Matuzalemowi.
— Jest pan zbawcą mego małżonka — rzekła. — Gdyby nie pan, nie żyłby już dzisiaj, a ja z rozpaczy poszłabym za nim. Dziękuję panu z całej duszy.
Wyciągnęła z rękawa małą bladą dłoń dziecka. Matuzalem jednak ujął ją przez jedwabny rękaw, przyłożył wargi do jedwabiu i odpowiedział:
Tsui-szin put tui!
Cztery te zgłoski wyrażają najwyższy hołd. Znaczą one: „Ja, grzesznik, nie powinienem odpowiadać“.
Że ujął jej rękę przez jedwab, to było oznaką wielkiego szacunku i hołdu. Wynagrodziła go za to podaniem ręki jego towarzyszom. Oczywiście, wzorowali się na Matuzalemie, co szczególnie komicznie wypadło u mijnheera.
Podczas gdy mandaryn uprzejmie odprowadzał żonę do jej pokoju, grubas zawołał:
Goede God, was dat eene vrouw! Moet die ontzettend vell gegeten hebben — Dobry Boże co to za kobieta! Musiała straszliwie wiele jeść!
Godfryd już miał na języku jakiś dowcip, ale speszył go nagły hałas. Słychać było swoiste, głuche, ale zgiełkliwe, tony licznych gongów, które się wzajemnie zagłuszały, i liczne nawoływania.
Mandaryn wrócił i rzekł:
— Słyszycie? Musiało się zdarzyć wielkie nieszczęście, lub przestępstwo. Wartownicy je ogłaszają.
Otworzył okno. Hałas był już blisko. Gongi brzmiały przeraźliwie i jakiś chrapliwy głos, napoły śpiewając, a napoły wyjąć, rozgłaszał coś, czego nawet Matuzalem nie zrozumiał.
— Co za przestępstwo! — zawołał mandaryn. — Nic podobnego nie zdarzyło się jeszcze w Kuang-tszéu-fu.
— Cóż takiego? — zapytał Degenfeld.
— Z Pek-thian-tszu-san wykradziono dwa bogi.
— Dziś?
— Bardzo niedawno. Przed siut-szi były jeszcze na miejscu. Teraz ich niema. Podejrzenie padło na dwóch ludzi, którzy stali z palankinem przed świątynią. Wartownik opisuje ich wygląd.
Nasi bohaterzy, oczywiście, udawali zdumionych i oszołomionych tem świętokradztwem. Tong-tszi dodał:
— Prawdopodobnie odkryje się świętokradców, a wówczas biada im! Obsadzi się wszystkie ulice, zaułki i place policją i wojskiem. Nikt nie zdoła się przemknąć. Jeśli złodzieje nie uciekli z miasta, są zgubieni.
— Ale w jakim celu skradli bóstwa?
— Nie wie pan? Nie domyśla się pan?
— Nie.
— Aby mieć szczęście, aby się wzbogacić. Mając boga w domu, można się spodziewać najrozmaitszych przysług. Lecz bogowie nie są dla poszczególnych ludzi, lecz dla wszystkich. Dlatego stawia się ich posągi w świątyniach, aby każdy mógł do nich zanosić prośby. Ktokolwiek — — o co chodzi?
Pytanie było skierowane do służącego, który W tej chwili wszedł do pokoju.
— Najwyższa Ekscelencjo, — odpowiedział służący — całkiem niegodny jubiler Wing-kan prosi z najgłębszą pokorą o zameldowanie.
— Ten? Może sobie wracać do domu; gardzę jego widokiem.
— Powiedział, że jego odwiedziny przyniosą korzyść wielkiemu panu.
Skoro się Chińczykowi mówi o korzyści, natychmiast przestaje się wzdragać.
— Wpuść go! — rozkazał tong-tszi. — Ale powiedz mu, że każę mu gnaty połamać, jeśli mnie nachodzi bez dostatecznych powodów!
Wing-kan ukazał się na progu, opuścił głowę niemal do samej ziemi i został już w tej pozycji.
— Czego chcesz tu o tak późnej porze? — zapytał urzędnik.
— Wszechpotężny kuan-fu, — rzekł jubiler tonem służalczym — musiałem śpieszyć ku blaskom twego słońca, ponieważ na naszej ulicy nie mieszka żaden sing-kuan.
— Sing-kuan? A więc chodzi o jakieś przestępstwo?
— Tak.
— Czemu zwracasz się do mnie? Widzę, że będę cię musiał przymknąć.
— Wasza jaśnie oświecona łaskawość zostawi mnie na wolności, skoro się dowie, że chodzi o skradzione bogi.
Mandaryn rozmawiał z nim, siedząc na krześle — inaczej bowiem nie wypadało. Teraz zerwał się na równe nogi i zawołał:
— Podnieś się, mów szybko i swobodnie. Co ty wiesz?
— Zdaje się, że wiem, u kogo znajdują się skradzione bóstwa.
— Ty? — U kogóż?
— U Hu-tsina, mego sąsiada.
Tong-tszi ściągnął groźnie brwi i odezwał się:
— U niego? Twego wroga? Ten człowiek jest uczciwy i niezdolny do kradzieży. Mógłbyś postawić go sobie za wzór rzetelności. Nie kradnie; tem bardziej nie popełni świętokradztwa. Czy wiesz, co czynisz, posądzając go o przestępstwo?
— Wiem. Ale nie oskarżyłem go jeszcze, wyraziłem tylko przypuszczenie.
— No, i dlaczego przypuszczasz, że on jest zbrodniarzem? Strzeż się powiedzieć jedno chociażby słówko, którego nie zdołasz dowieść! Dla ciebie nie będę pobłażliwy!
— Nie chcę nikogo oskarżać, ani posądzać; poczytuję sobie tylko za obowiązek powiedzieć waszej doskonałości to, co widziałem.
— No, cóż takiego?
— Dziś cały dzień pracowałem ciężko i dlatego, skoro się ściemniło, wyszedłem do ogrodu, aby zaczerpnąć trochę świeżego powietrza. Stałem niedaleko muru. Było już zupełnie ciemno. Mimo to zobaczyłem dwóch ludzi, którzy nosili palankin i zatrzymali przed ogrodem mego sąsiada. Półgłosem rzucili hasło, otrzymali odzew. Widziałem następnie, jak wyjęli z palankinu dwa ciężkie przedmioty i przenieśli je przez mur. Potem sami się przeprawili i wykopali w ogrodzie jamę. Podkradłem się, ponieważ to wszystko wydało mi się dosyć podejrzane. Skoro spojrzałem uważniej, poznałem w przedmiotach posągi. Zakopawszy je w ziemię, obaj tragarze skoczyli przez parkan, ale Hu-tsin został w ogrodzie. Oto wszystko, com widział.
— Niebiosa! Czy to być może? — zawołał mandaryn. — Palankin z dwoma tragarzami, dwa posążki, czas właściwy; wszystko to się zgadza! Czyżby Hu-tsin miał być przestępcą?
— Opowiadam tylko to, co na własne oczy widziałem.
— A co później?
— Zastanowiłem się. Musiało to być coś występnego, skoro odbywało się tak skrycie. Czyż miałem zadenuncjować tak rzetelnego Hu-tsina, i samemu wystawić się na niebezpieczeństwo? Nie wiedziałem, co czynić, więc udałem się po radę do drugiego sąsiada. Opowiedziałem mu wszystko. Naraz usłyszeliśmy, że skradziono dwa bogi, pojąłem więc, co to były za posążki. Zrozumiałem, że muszę to zameldować. I sąsiad także mi radził udać się do waszej wspaniałości.
Mandaryn, głęboko wzburzony, chodził z kąta w kąt i wołał:
— Hu-tsin, Hu-tsin! Czyżbym się tak pomylił co do niego! Człowieku, mówisz prawdę?
— Niech wasza wspaniałość każe mnie wybatożyć na śmierć, jeśli skłamałem choć jedno słówko!
— Owszem, uczynię to, możesz być pewny. Czy zauważyłeś miejsce, gdzie zakopano bożków?
— Bardzo dokładnie.
— Natychmiast pójdziesz ze mną do Hu-tsina. Ale biada ci, jeśli cię złapię na kłamstwie!
Wing-kang ukłonił się nisko i odpowiedział tonem pewności:
— Moje sumienie jest czyste, moje serce prawe. Moja dusza przeciwstawia się temu, abym to ja właśnie demaskował świętokradcę, lecz postępuję według wymagań wzniosłej religji.
— Czekaj tu, zaraz wrócę!
Chciał już wyjść, lecz zawrócił, podszedł do Matuzalema i zapytał go:
— Jesteś pan wielkim uczonym w swoim kraju. Czy studjował pan także prawo?
— Tak.
— A więc niech się pan dowie, jak u nas potrafią chwytać i karać przestępców! Czy będzie mi pan towarzyszył?
Matuzalemowi było to bardzo na rękę. Zgodził się chętnie.
— Pana przyjaciele również z nami pójdą — oświadczył tong-tszi. — Poślę teraz po policjantów i żołnierzy.
Wydał krótki rozkaz służącemu. Niebawem przybyło mnóstwo uzbrojonych ludzi w stożkowych czapkach. Zbliżył się także mały oddział żołnierzy; uzbrojeni we flinty, nosili na plecach i na piersiach wszyty szyldzik z napisem „ping“ t. j. „żołnierz“.
Mandaryn nawet do domu Hu-tsina nie mógł pójść bez odpowiedniej pompy. Naprzedzie kroczyło czterech forysiów. Dalej, w palankinie, noszono samego mandaryna, za nim jego gości; następnie szedł oskarżyciel, Wing-kan, otoczony policjantami, a nakońcu żołnierze, którzy bynajmniej nie maszerowali zgodnym krokiem. Nosili broń, jaka się komu nadarzyła, i bez żadnego porządku.
Chociaż ulicy nie oświetlono, było dosyć jasno. Zebrało się mnóstwo ludzi z latarniami. Tylko uprzywilejowani wieczorami mogą przechodzić z jednej ulicy na drugą. Zwykli zjadacze ryżu mogą się zbierać tylko na własnej ulicy, ale i to w wyjątkowych okolicznościach. W takim wypadku każdy musi mieć w ręku lampjon.
W Chinach nadzór nad ludnością jest surowy. Specjalni urzędnicy czuwają nad każdym rejonem, to znaczy, nad wszystkiem, co się w jego obrębie dzieje. Bezpośrednio im podlegli „nadzorcy“ roztaczają pieczę nad poszczególnemi ulicami; niższy szczebel zajmują „nadzorcy domów“, a następnie „ojcowie rodzin“, odpowiadający za wszystko, co się dzieje w rodzinie.
Skoro zachodzi wypadek przestępstwa, kara dotyka całą rodzinę przestępcy, „nadzorcę domu“, „nadzorcę ulicy“, a czasem nawet „nadzorcę dzielnicy“.
Wiadomość o świętokradztwie zwabiła mnóstwo ludzi na ulicę. Skupiali się grupami i pocichu omawiali wypadek. Nadzorcy domów dbali o to, aby utrzymywano porządek i ciszę.
Hu-tsin dostał od Matuzalema ścisłe wskazówki, dotyczące jego odpowiedzi. Spodziewał się tong-tszi i oczekiwał go za zamkniętemi drzwiami. Otworzył je, ledwo zapukano.
Udając najwyższe zdumienie, skłonił się aż do samej ziemi i zapytał o powód tak zaszczytnych odwiedzin.
— Zaraz się dowiesz — odparł urzędnik. — Przedewszystkiem sprowadź swoją niegodną, cuchnącą rodzinę.
Dwaj policjanci uchwycili go za warkocz i wypchnęli za drzwi. Mandaryn udał się przy blasku lampjonów do ogrodu, dokąd też towarzyszył mu cały orszak.
Niebawem policjanci przyprowadzili jubilera, jego żonę, dzieci i służbę. Stanął, schylony w głębokim ukłonie; domownicy rzucili się na kolana przed dostojnikiem, który odezwał się tonem surowym do Hu-tsina:
— Czy wiesz, w jakim celu przybyliśmy?
— Moja głęboka nikczemność nie potrafi się domyślić, dlaczego wasza jasność raczyła oświecić mój podły dom, — odpowiedział zapytany.
— Łżesz! Czyż nie stałeś pode drzwiami, kiedyśmy nadeszli?
— Słyszałem odgłosy zbiegowiska na ulicy i chciałem wyjrzeć. Wówczas zjawiła się wasza najwyższa sprawiedliwość.
— Tak, moja najwyższa sprawiedliwość! Słusznieś powiedział. Właśnie ta sprawiedliwość da ci się we znaki. Czy nie wiesz, z jakiego powodu zebrał się tłum na ulicy?
— Z powodu kradzieży obu bogów.
— Skąd wiesz o tem?
— Słyszałem oznajmienie wartownika.
— Kłamiesz! Wiedziałeś o tem wówczas jeszcze, kiedy nikt nie wiedział, gdyż ty jesteś owym świętokradcą.
Doświadczony sędzia nie rzuca oskarżenia w twarz. Raczej stara się oskarżonego zaplątać w sieć nieistotnych pytań, sieć, z której prawdziwy przestępca nie potrafi się wywikłać. Natomiast postępowanie takie, jak kuan-fu, może popsuć wszelkie dowody winy.
Hu-tsin udał przerażenie i odparł:
— Co za słowa! Co mówi wasza najjaśniejsza potęga! Ja śmiałbym popełnić świętokradztwo, ja, który jestem najgorliwszym i najwierniejszym czcicielem świętego i wielkiego naszego zakonu? Co za oskarżenie! Mogę dowieść, że od samego rana nie opuszczałem sklepu.
— Owszem, możesz to dowieść, gdyż bogi skradłeś za pośrednictwem dwóch łotrów!
— Ja? Najczcigodniejszy panie, ja nic o tem nie wiem!
— Nie kłam! Kazałeś bogi zakopać we własnym ogrodzie!
— Któż to powiedział? Któż to może zaświadczyć?
— Wing-kang, twój sąsiad, który wszystko widział i oto stoi przed tobą, jako twój oskarżyciel.
— Ten? — Moje pokorne uwielbienie waszej najwyższej godności pozwala mi powiedzieć, że ten człowiek jest, jak wiadomo, moim wrogiem. Wymyślił tę bajeczkę, aby mnie zgubić.
— To nie bajeczka, to prawda. Wiem dokładnie, gdzie ukryłeś bóstwa. Rozkażę je wykopać.
— Wasza wzniosłości, rozkaż. Niech wyjdzie najaw, żem bez winy.
Wyrzekł tę prośbę tonem najgłębszego przeświadczenia. Mandaryn znał go dotychczas jako uczciwego człowieka i zaledwie dał się przekonać o jego winie. Spojrzał mu badawczo w twarz i rzekł:
— Twoje imię było dotychczas czyste i niesplamione. Dlatego chętnie uwierzyłbym twoim zapewnieniom. Ale biada ci, jeśli posągi znajdą się u ciebie! Kilku żołnierzy niechaj przyniesie potrzebne narzędzia! A teraz naprzód, Wing-kan, pokaż nam miejsce! Wezwany szybko wystąpił naprzód. Dotarłszy do oznaczonego miejsca, zatrzymał się, wyjął z rąk jednego z policjantów lampjon, oświetlił ziemię i rzekł:
— Oto tu! Wasza wzniosłość może zauważyć, że tu niedawno kopano.
— Rozkopać ziemię! — polecił mandaryn. — Teraz rozstrzygnie się, którego z was mam ukarać, jego, jako świętokradcę, czy ciebie, jako fałszywego donosiciela, kłamcę i oszusta.
Utworzono półkole. Dwaj policjanci zaczęli rozkopywać ziemię.
Wing-kan był pewny swej sprawy, jak można było wnosić z jego tęgiej miny; ale wnet mina zaczęła mu rzednieć, i to coraz widoczniej, z każdem głębszem uderzeniem łopaty i rydla.
Bożkowie byli zakopani bardzo płytko. Teraz utworzył się dół półtorametrowej głębi, a łopata nie natrafiała na posągi. Matuzalem zbliżył się, spojrzał w dół i orzekł:
— Tu posągi nie mogą być zakopane. Na powierzchni ziemia była miękka, jak zawsze na powierzchni; ale tu jest już twarda i mocno ubita, a więc oddawna nienaruszona.
— Słusznie — potwierdził mandryn. — Czy wiesz na pewno, że tu właśnie kopano?
Pytanie było skierowane do Wing-kana. Twarz donosiciela oblokła barwa szara, ziemista, jak piach, który właśnie wykopywano. Z wyrazem głębokiej zgrozy gapił się w dół.
— Tak, tutaj, — wymamrotał.
— Przecież widzisz, że bogów tu niema.
— więc zabrano stąd!
— Nikt ci nie uwierzy. Kto zakopuje rzecz skradzioną w ziemię, ten nie będzie jej zaraz potem przenosił. Może się omyliłeś co do miejsca.
— Nie. To tu — wiem z całą pewnością!
— A więc skłamałeś, aby zgubić swego uczciwego sąsiada!
— Nie, nie! Powiedziałem tylko prawdę. Widziałem dokładnie, jak umieszczono tu bóstwa.
— Nie kłam! Znam cię! Jesteś oszczercą. Hu-tsin zaś ma opinję prawego człowieka.
— Tak, i nie zawiodę jej, — odezwał się Hu-tsin, występując naprzód. — Milczałem dotychczas, ponieważ nie sądziłem, aby ktokolwiek mógł być tak do gruntu zły. Ale teraz będę mówił. Niech mnie wysłucha wasza wysokość!
— Mów! — rozkazał mandaryn. — O co ci chodzi?
— Pracowałem dziś bardzo ciężko i chciałem Po zamknięciu sklepu i po zapadnięciu zmierzchu wyjść do ogrodu. Podczas gdy — — —
— Zaczynasz dokładnie tak samo, jak on, — przerwał mandaryn. — Są to niemal te same słowa. Mów dalej!
— ...podczas gdy stałem przy murze i rozkoszowałem się świeżem czystem powietrzem, zobaczyłem mimo ciemności dwóch ludzi, noszących palankin.
— Dokładnie tak, jak i on! Dalej!
— Zatrzymali się przed murem jego ogrodu, wyjęli ciężkie przedmioty z palankinu i przerzucili przez mur.
— To kłamstwo! To kłamstwo! — wołał Wing-kan. — To wszystko zdarzyło się u niego!
— Milcz! — zgromił go mandaryn. — Wysłuchałem twego łgarstwa, a teraz chcę usłyszeć, co powie Hu-tsin. Możesz się odzywać tylko wówczas, gdy cię pytam! Nie znaleźliśmy tu nic, a więc kłamałeś. Mów dalej, Hu-tsin!
— Obaj nieznajomi, których twarzy nie mogłem rozpoznać, odstawili palankin na bok, gdzie zapewne stoi jeszcze dotychczas. Następnie wrócili i przedostali się do ogrodu sąsiada, który zapewne oczekiwał ich gdyż usłyszałem jego głos. Poczem rozległo się uderzenie rydla. Kopano dół — zamierzano więc coś zakopać. Nasłuchiwałem długo, póki nie ucichło. Rozległ się zgrzyt zamka w drzwiach; to Wing-kan wrócił do domu. Byłem przeświadczony, że także obaj nieznajomi oddalą się rychło. Słyszałem, jak podążyli do muru. Ale wówczas zdarzyło się coś, co mnie przejęło największą zgrozą.
— Co? — zapytał mandaryn.
— Rozległy się dwa potężne głosy. Nie mogłem odróżnić, czy pochodziły z powietrza, czy z pod ziemi; atoli słyszałem wyraźnie słowa: — „Stójcie! Zbezcześciliście nas. Trzymamy was mocno, póki nie przyjdzie mściciel, aby was ukarać!“ — Poczem usłyszałem hałas, jakby kogoś przemocą włóczono po ziemi; rozległy się krótkie przerażone jęki, wreszcie zaległa cisza.
Mandaryn, opuścił oczy. Był przeświadczony, że posążki nie potrafią mówić, ale musiał udawać, że wierzy w tego rodzaju cuda. Prawdopodobnie też powziął nieufność do Hu-tsina.
— Bogowie są pełni mocy — rzekł jednak. — Czem jest wobec nich człowiek ze swoją słabością. Cóżeś jeszcze słyszał, cóżeś widział?
— W ogrodzie sąsiada? Ani dźwięku więcej. Stałem oniemiały i przestraszony. Następnie usłyszałem gongi na ulicy i głośne krzyki wartownika. Nie zrozumiałem jego słów. Wróciłem do domu i zapytałem domowników. Powiedzieli mi, że dwa bogi zostały skradzione. Lęk mnie ogarnął straszliwy.
— Dlaczego nie doniosłeś o tem odrazu? — zapytał mandaryn.
— Ponieważ nie wiedziałem dokładnie, co się właściwie stało w ogrodzie sąsiada. Nie mogłem przeniknąć, co to za przedmiot zakopano. Każdy tutaj wie, że Wing-kan jest moim wrogiem; moje doniesienia uważanoby za akt zemsty. Naradziłem się więc z członkami swej rodziny i postanowiłem wyjść na ulicę, aby dowiedzieć się szczegółów. Zamierzałem otworzyć drzwi, gdy zapukano i oto wasza wysokość weszła i oskarżyła mnie o świętokradztwo. Wing-kan oskarżył mnie o ten czyn — więc dopiero nabrałem pewności, że zakopał skradzione bóstwa.
Nastąpiła krótka pauza, którą wnet przerwał Wing-kan. Drżąc na całem ciele, krzyknął:
— Co za nikczemność! Chce na mnie zwalić swój własny występek! Wygrzebał bogów i umieścił ich w innem miejscu. Wasza wielkość wydać może rozkaz, aby starannie przetrząśnięto cały ogród.
— Uczynię, co mnie się podoba, a nie, co tobie, — odpowiedział tong-tszi. — Zaraz się okaże, komu mam dać wiarę, tobie, czy jemu. Czyż nie mówiłeś, że obaj kulisowie oddalili się?
— Tak.
— Hu tsin natomiat twierdzi, że są tu jeszcze. Zaraz się przekonamy, czy palankin stoi wpobliżu.
Kilku policjantów przelazło przez mur. Po paru chwilach wrócili wraz z lektyką.
— Hu-tsin ma słuszność — oświadczył mandaryn. — Palankin się znalazł, a więc kulisowie Jeszcze nie znikli. Bierzcie Wing-kana do środka i pilnujcie go, jak oka w głowie! Pójdziemy do jego ogrodu.
Policjanci wzięli go pomiędzy siebie. Nie mógł sobie wytłumaczyć zniknięcia posążków, wszelako ani mu przez myśl nie przeszło, że mogą być u niego w ogrodzie.
Znowu tong-tszi musiał odbyć paradę, przejeżdżając do sąsiedniego domu. Wszedł do palankinu i wraz ze swoim orszakiem udał się do ogrodu Wing-kana.
Przy świetle lampjonów ujrzano rzecz niezwykłą; między dwoma karłowatemi drzewami ziemia była rozkopana i potem znowu zasypana, skutkiem czego tworzyła nieznaczne wzniesienie; na niem siedzieli obal kulisowie z rękami i nogami spętanemi, plecami przywiązani do dwóch mocnych palów, wbitych w ziemi. W ustach ich tkwiły szmaty ich własnych ubiorów, więc nie potrafili wydać dźwięku.
Wing-kan ze strachu omal nie runął, skoro ujrzał tę grupę. Mandaryn zaś, zmierzywszy obu hultajów od stóp do głów, zawołał:
— To są złodzieje, ci, których określono jako podejrzanych. Wing-kan, skąd oni się wzięli w twoim ogrodzie?
— Nie wiem — wykrztusił zapytany bezkrwistemi wargami.
— Jakto? Nie wiesz? Zato ja wiem dobrze! Ty sam popełniłeś ten czyn, który następnie chciałeś zwalić na swego sąsiada! Odwiążcie tych łotrów i rozkopcie ziemię!
Odwiązano zbirów od palów i odstawiono ich na bok. Ledwo usunięto górną warstwę ziemi, ukazały się oba posążki. Wyjęto je, starannie oczyszczono i postawiono na ziemi.
Nasi podróżni z trudem tłumili śmiech, spoglądając na bożków. Były to dwie drewniane otyłe lalki w siedzącej postawie, wymalowane na bronzowo, śmiejące się do rozpuku, tak, że ich drobne mongolskie oczki ledwo były widoczne.
— Dziwolągi! — rzekł Godfryd de Bouillon. — Jeśli wszyscy bogowie Chin są takimi starymi błaznami, to owszem, bardzo mi się podobają. Zdaje się, że się im nienajgorzej wiedzie, i że są w najlepszym humorze. Co pan o tem myśli, mijnheer?
Ik zeg, zij zijn ontzettend veel dick. Zij moeten zeer goed gegeten hebben. — Ja myślę, że są straszliwie opaśli. Widocznie nigdy sobie nie skąpili.
— Co mówią ci obaj panowie? — zapytał mandaryn.
— Dziwią się, że człowiek mógł wpaść na tak zbrodniczy pomysł i wyrwać takich bogów z kontemplacji, odpowiedział Matuzalem.
— To najcięższe przestępstwo, jakie człowiek może popełnić. Spętajcie świętokradcę! Kara dorówna przestępstwu.
Wing-kan rzucił się przed nim na klęczki i zawołał z przestrachem:
— Litości, litości, najwyższy panie! Jestem niewinny! Nie wiem, jak ci ludzie i te bogi dostali się do mego ogrodu!
— Byłbyś zgubiony, nawet gdybyś nie wiedział, gdyż znaleziono bogi w twoim domu. Zresztą, nikt ci nie winien. Kazałeś bożków ukraść!
— Nie, nie, ukradł je Hu-tsin i kazał tu zakopać, aby mnie zgubić!
Matuzalem postanowił zapobiec wplątaniu niewinnego Hu-tsina w sprawę świętokradztwa.
— Nie znasz — zapytał Wing-kana — tych dwóch spętanych ludzi?
— Nie.
— Czyś nigdy z nimi nie rozmawiał?
— Nigdy!
— Czyś wychodził dzisiaj z domu?
— Też nie.
— To kłamstwo! Byłeś w Sza-mien za gospodą Portugalczyka!
— Myli się pan, szlachetny starcze!
— Nie mylę się, ponieważ stałem niedaleko muru i słyszałem twoją rozmowę ze starszym z tych obu ludzi. Ukradli posągi dla ciebie. Pieniądze, które im za to dałeś, znajdują się jeszcze prawdopodobnie w ich kieszeniach. Szlachetny i potężny tong-tszi niech każe ich zrewidować, a przekona się, że mówię prawdę!
Mandaryn ujął Matuzalema pod ramię, odciągnął go na stronę i zapytał szeptem:
— Panie, czy naprawdę słyszałeś tę rozmowę?
— Tak.
— I poznaje ich pan dokładnie?
— Dokładnie.
— A więc wie pan, w jakim celu Wing-kan ukradł bogów?
— Tak.
— Zakopał ich w ogrodzie sąsiada, one zaś bez jego wiedzy przywędrowały do jego własnego ogrodu. To dobrze, gdyż dzięki temu uratowany został niewinny człowiek. Ale ci, którzy przenosili bożków, są zgubieni, jeśli ich wina wyjdzie najaw. Jestem wolnomyślnym kuan-fu i wiem, co sądzić o tych posążkach; atoli nie wszyscy tak myślą, jak ja, prawa zaś nasze są okrutne i krwawe. Jesteś pan moim gościem, więc i ja sam również zginę, skoro wyjawisz wszystko. Milcz pan zatem; milcz pan, bo jeśli powiesz za wiele, nie ujrzysz już nigdy swej ojczyzny, aczkolwiek jesteś tam potężnym kuan-fu! Zniknie pan tutaj w taki sposób, że nikt nie poniesie odpowiedzialności. Uratował mi pan życie. Cieszę się, że mogę panu teraz okazać wdzięczność. Ale musi pan milczeć, jeśli nie chcesz na nas wszystkich ściągnąć nieszczęścia!
Po tem ostrzeżeniu mandaryn zwrócił się do policjantów i kazał im zrewidować kulisów. Znaleziono pieniądze. Wyjęto im kneble z ust, i mandaryn zapytał groźnym tonem:
— Czy rozkazać, aby zmiażdżono wam palce, czy też zechcecie odpowiadać dobrowolnie? Weźcie pod uwagę, że was schwytano na gorącym uczynku i że zatem nie możecie się wypierać! Jeśli mi nie dacie odpowiedzi, których żądam, spotka was dziesięćkroć surowsza kara!
Obaj kulisowie zrozumieli, że lepiej dobrowolnie wszystko wyznać.
— Wysoki i potężny pan może pytać, a my niegodni będziemy odpowiadać.
— Skradliście bogi ze świątyni?
— Tak.
— Wing-kan namówił was i opłacił?
— Tak jest. Gdyby nas nie kusił, nigdybyśmy tego nie zrobili, jesteśmy bowiem uczciwymi ludźmi i czcimy głęboko bogów.
— Czy mówił wam, w jakim celu kradnie bogów? Zastanówcie się, cuchnące szczury, że kara będzie dwakroć surowsza, jeśli się okaże, że pomagaliście mu w celu zgubienia innych ludzi!
Złodzieje doskonale zrozumieli słuszność jego słów. Zmiarkowali też, czego od nich żąda. Dlatego odpowiedział starszy:
— Chciał mieć bożków w swoim domu, aby się do nich modlić. Przynieśliśmy mu posążki, ale po drodze po tysiąckroć błagaliśmy o wybaczenie i ślubowaliśmy odnieść bóstwa zpowrotem.
— Czy uczynilibyście to z pewnością?
— O, tak. Mieliśmy zamiar uczynić to jutro.
— Wasze szczęście, żeście się z bogami obchodzili pobożnie. Ta okoliczność złagodzi wyrok. A więc zanieśliście bogi do jego ogrodu?
— Tak jest, protoplasto czcigodnych.
— Ale jak to się stało, że znaleziono je zakopane, a was w pętach?
— Nie wiemy. Ledwośmy przeleźli przez mur, bogowie uchwycili nas za gardła i pozbawili przytomności. Skoro się ocknęliśmy, byliśmy już spętani.
— A więc obrażone bóstwa spętały was, aby oddać w ręce sprawiedliwości. Możecie z tego wnosić o ich sile i potędze. Ponieważ wyznaliście odrazu prawdę, przeto wpłynę na złagodzenie kary.
Wing-kan usiłował kilkakrotnie zaprzeczyć świadectwu współoskarżonych. Atoli mandaryn nie dopuszczał go do słowa. Zbrodniczy jubiler uświadomił sobie także, że spotka go o wiele surowsza kara, jeśli się okaże, że zamierzał zgubić sąsiada. Zkolei tong-tszi zwrócił się do niego.
— I ty możesz polepszyć swoją sytuację szczerem wyznaniem. Czy przyznajesz, żeś namówił tych ludzi do świętokradztwa?
— Tak, wielki panie, wyznaję! — odpowiedział Wing-kan, rzucając się przed mandarynem na ziemię.
— A więc gotów jestem zapomnieć, coś mi mówił poprzednio w moim domu. W jakim celu chciałeś mieć u siebie błogosławiące bóstwa?
— Aby mi przyniosły szczęście, bo straciłem wszystkich klijentów. Następnie jednak zamierzałem zwrócić je świątyni.
— Czy przyjąłeś je tu w swoim ogrodzie?
— Nie. Nie byłem przy tem obecny. Nie sądziłem, że przybędę tak wcześnie. Skoro następnie usłyszałem, że skradziono bóstwa, sądziłem, że to nie te, które pragnąłem mieć; sądziłem, że może kto inny powziął taką samą myśl, co ja. Potem dopiero przyszła wasza wspaniałość i zaprowadziła mnie do tego ogrodu, gdzie, ku przerażeniu, zobaczyłem tych obu ludzi. Nie mogę powiedzieć, w jaki sposób bogi znalazły się w ziemi.
— Kapłani będą mogli to wyjaśnić. Bądź i nadal tak szczery, jak teraz. Wówczas może unikniesz straszliwej śmierci, która cię bezwzględnie czeka, jeśli w sing-pu złożysz odmienne zeznania.
— Powiedziałem prawdę i będę się jej nadal trzymał.
Bardzo słusznie. Jest też rzeczą nader ważną, jaki zakon wyznajecie? Jesteście może wyznawcami Lao-tse?
— Tak, tak, tak! — krzyknęli wszyscy trzej z zapałem. Było to kłamstwo, ale nader dla nich wygodne.
— Więc nie jesteście czcicielami Buddy? W takim razie nie potraficie nawet pojąć swego przestępstwa. Być może, przez wzgląd na tę okoliczność skażą was jedynie na wygnanie. Chwilowo odprowadzi się was wraz z bogami do sing-pu. Szanujcie władzę i nie odstępujcie od swoich zeznań! Polecę was pobłażliwości sędziego, któremu muszę o wszystkiem donieść. Aby nie wzniecać rozruchu na ulicy, policjanci przeprowadzą was drogą okólną.
Przetransportowano bożków i łotrów przez mur. Posągi wsadzono do palankinu, winowajców zaś okrążyli policjanci. Wkrótce cały kondukt zniknął w mroku nocy.
Ledwo umilkły kroki, tong-tszi zapytał niewinneqo jubilera:
— Twoja uczciwość została dowiedziona. Czy Jesteś zadowolony?
— Tak, najpotężniejszy dobroczyńco. Ale żądam surowego ukarania Wing-kana!
— Nie uniknie kary.
— Rozkazujący głos waszej wspaniałości mówił tylko o wygnaniu!
— Tak, w ten sposób pozbędziesz się wroga. A może ci to nie wystarcza?
— Sądzę, że śmiercią karane jest takie przestępstwo!...
Wówczas mandaryn podszedł doń bliżej i rzekł stłumionym głosem:
— Pragniesz jego śmierci — dobrze! Ale w takim razie sędzia dowie się, że bóstwa były najpierw w twoim ogrodzie, i zapyta, kto je przeniósł. Czy bardzo ci to odpowiada?
— Nie, nie! — odparł szybko Hu-tsin.
— A więc milcz i nie szukaj zemsty na wrogu! Groziło ci wielkie niebezpieczeństwo. Nie chcę wiedzieć, jak to się wszystko odbyło; ten obcy kuan-fu uratował życie tobie i wszystkim twoim domownikom, mieszkaniec naszego kraju nie odważyłby się na nic podobnego. Skłoń głowę przed jego dobrocią i wspominaj go z wdzięcznością.
Podniósł się i odszedł ku domowi. Oczywiście, towarzyszył mu cały orszak, Hu-tsin uchwycił Matuezalema za rękę i rzekł:
— Czy mój czcigodny i sędziwy przyjaciel zechce dotrzymać słowa i odwiedzi mnie jutro, jak przyrzekł?
— Przyjdę, przyjdę, — odpowiedział błękitnopurpurowy.
— Kiedy?
— Przed obiadem, zanim obejrzę miasto.
— Nie wiem, w jakim celu przybyliście do Kuan-tszéu-fu, ale być może, potrafię wyświadczyć wam przysługę, jakiej się ode mnie nie spodziewacie. Potężny tong-tszi ma słuszność. Uratował pan mnie i moją rodzinę. Dam panu podarunek, który może panu się ogromnie przydać.
Przed domem mandaryn wsiadł do palankinu, a goście poszli za jego przykładem. Na ulicy motłoch wciąż jeszcze się gromadził i, zaciekawiony, gapił się na palankiny. Rozumiał, że musiało się coś ważnego zdarzyć, skoro tong-tszi składał wizytę swoim sąsiadom o tak późnej godzinie.
Skoro wrócili do domu, mandaryn zaprowadził Matuzalema do swego gabinetu. Miał minę poważną, niemal uroczystą.
— Zanim pan zasiądzie do tsau-fan[8], — rzekł — muszę panu coś powiedzieć. Zasłużył pan sobie na moją wdzięczność, ale naraziłeś mnie na zgubę, na utratę życia, własności i urzędu. Niech pan na przyszłość będzie ostrożniejszy!
— Wybaczy pan — przeprosił student. — Sądziłem właśnie, że działam nader ostrożnie.
— Wręcz przeciwnie! Powinien pan był wszystko mi wyznać.
— Chciałem tak postąpić.
— Aleś zaniechał.
— Ponieważ nie było pana w domu, a musiałem działać natychmiast. Gdybym czekał pańskiego powrotu, byłoby już może za późno.
— A jednak znalazłbym odpowiednie środki ratunku. Cóż, co się stało, nie odstanie się. Miejmy nadzieję, że przestępcy nie odstąpią od swych zeznań. W takim razie wszystko się ułoży szczęśliwie. Jeśli jednak wypaplają całą prawdę, grozi panu, a także mnie, gdyż jest pan moim gościem, wielkie niebezpieczeństwo. Wówczas jedynem wyjściem będzie szybka ucieczka, i dlatego dam panu kuan[9], podpisany przez władze najwyższe, przysługujący jedynie najwyższym mandarynom i bardzo wybitnym cudzoziemcom. Ten dokument wybawi was z każdej opresji, jak wyście mnie wybawili.
Otworzył szkatułkę i wyjął wielki zapisany chińskiem pismem, zaopatrzony w mnóstwo pieczęci arkusz. Wypisał w odpowiedniej rubryce nazwiska Matuzalema i jego towarzyszów. Następnie odczytał mu treść dokumentu:

W imieniu i z polecenia
KUANG-SU,

wszechpotężnego władcy Państwa Środka, światła mądrości, studni sprawiedliwości, źródła dobroci, zawiadamia się niniejszem wszystkie nasze kraje, ludy i urzędników, że

Ma-tu-za-le-me De-ge-ne-fe-le-de,

wielki, znakomity i potężny pełnomocnik państwa Tao-tse-kue ma prawe jeździć po wszystkich naszych prowincjach, jakiemi środkami lokomocji i jak długo tylko zechce. Jego oświeconemi towarzyszami są następujące osoby:

Tu-ru-ne-re-si-ti-ki,
Go-do-fo-ri-di,
A-ra-da-pe-le-ne-bor-scho,
Sei-tei-nei,
Liang-ssi,

wszystko ludzie, którzy posiadają najwyższy stopień naukowy i którzy złożyli z honorem wszystkie egzamina.
Naszą wolą jest, aby ci panowie w swojej ojczyźnie mogli z dumą i zadowoleniem opowiedzieć o zaletach i kulturze naszych ludów. Przeto rozkazuje się niniejszem wszystkim władzom i urzędnikom szanować ich jako naszych nadzwyczajnych posłów, słuchać ich rozkazów bez żadnego sprzeciwu i pomagać im we wszelkich okolicznościach.
Zwłaszcza tym, którzy odmówią

p. Ma-tu-za-le-me

należnego szacunku, grozi rychła kara. W tym celu udzielamy mu rangi szun-tszi-szu-tse nie zmuszając go wszakże do wyzbycia się ubioru jego kraju i do noszenia odznaki tej rangi.

Paszport nosił podpisy Nei-ko, wielkiego sekretarjatu stanu w Pekinie. Szun-tszi-szu-tse jest jedną z najwyższych rang.
Matuzalam nie mógłby sobie wymarzyć lepszej legitymacji. Zapytał:
— Czy istotnie uszanują władze ten kuan, jakgdyby go okazał wysoki prawdziwy mandaryn?
— Pewnie. Szun-tszi-szu-tse stoi ponad najwyższym mandarynem. Nic to, że pan jest cudzoziemcem. Wszelkie pana rozkazy znajdą natychmiast posłuch.
— Ale jeśli zażądam czegoś, co się sprzeciwia prawom tego kraju?
— Nawet wówczas pana usłuchają. Jeśli panu zagrozi jakieś niebezpieczeństwo, będzie pan mógł się salwować jedynie wbrew prawu. Dlatego właśnie muszę pana wyposażyć w siłę, przekraczającą normy prawne.
— Ale pan za to będzie odpowiadał, ponieważ pan właśnie dał mi ten kuan!
Urzędnik był zakłopotany. Po chwilowym namyśle zapytał:
— Czy nie zdarza się w pańskim kraju, że urzędnikowi może grozić utrata całego majątku, nawet życia?
— Majątku, o ile zdobył go nieprawnie, a życia, o ile popełnił ciężką zbrodnię i został skazany na śmierć.
— Tylko w tych wypadkach? Szczęśliwy kraj i szczęśliwi jego mandaryni! Tu każdy radby się obłowić i zdobywa majątek kosztem swoich podwładnych. Skoro posiadłem jakie takie dobra, nie mogę być pewny, czy mój najbliższy przełożony jutro nie oskarży mnie fałszywie o przestępstwo, czy nie zgładzi mnie i nie skonfiskuje mego majątku. Dlatego dobrze jest na wszelki wypadek posiadać tego rodzaju kuan. Tylko taki paszport umożliwia szybką ucieczkę.
— I takie kuany dostaje pan z Nei-ko, z Pekinu?
— Tak, chociaż nieoficjalnie. Sądzę, że nietrudno to panu rozumem swoim pojąć.
Matuzalem doskonale go zrozumiał. Blankiet był skradziony. Gdyby mandaryn nie posiadał kilku takich paszportów, nie wyzbyłby się go tak pochopnie na rzecz cudzoziemca.
— Widzi pan, — dodał mandaryn — że nie poniosę żadnej odpowiedzialności. Wszak pan nie zdradzi, że ja panu wystawiłem dokument, Tylko Nei-ko ma prawo je wydawać. Jeśli jaki urzędnik zwątpi o autentyczności tego paszportu, będzie musiał zwrócić się do Pekinu, a zanim nadejdzie odpowiedź, po panu ślad już zaginie.
— W mojej ojczyźnie nie wolno się posługiwać fałszywemi paszportami!
— Tu także nie. Ten paszport nie jest fałszywy Dostał go pan ode mnie. Czy zechce się pan posługiwać nim, czy nie, — to rzecz pana. Powtarzam, że może panu przynieść wszelkiego rodzaju korzyści. W nocy nawet otworzy przed panem wszystkie bramy i drzwi, z wyjątkiem bram więziennych.
— To wymaga innej legitymacji?
— Tak. Tej oto.
Wskazał na ścianę, gdzie wisiało wiele żółtych większych monet, na których Matuzalem rozpoznał smoka oraz drobny podpis.
— Kto okazuje ten pieniążek, — objaśnił tong-tszi — ten ma dostęp swobodny o każdej porze dnia i nocy do najsurowiej strzeżonych więźniów. Dzięki tej właśnie monecie nasi trzej dzisiejsi więźniowie zostaną skazani jedynie na banicję.
Matuzalem zrozumiał go wlot. Mandaryn zamierzał w nocy uwolnić schwytanych jeńców.
— Czy mogę się przy okazji dowiedzieć, co się stało z korsarzami? — zapytał Degenfeld po chwili.
— Zostaną wydani nam, a następnie skazani na śmierć.
Rzekłszy to, mandaryn podniósł się i pożegnał gościa:
— Macie już paszport. Cokolwiek się zdarzy, jestem o was spokojny. Teraz żegnam pana! Nie mogę panu dotrzymać towarzystwa, ponieważ oczekuje mnie jeszcze sporo pracy.
Przed drzwiami swego pokoju Matuzalem zastał służącego, który zaprowadził go do jadalni, gdzie już zebrali się wszyscy towarzysze.
Po obiedzie przyniesiono gościom fajki. Spędzili godzinę w jadalni na pogawędce. Liang-ssi, który się był spóźnił do obiadu, opowiedział, że w ogrodzie tong-tszi zauważył coś bardzo ciekawego.
— Cóż takiego? — zapytał Matuzalem.
— Mógłem się przekonać, w jaki to sposób bogacą się mandaryni. Wie pan zapewne, że majątek każdego straconego przypada państwu?
— Tak.
— No. tong-tszi, zdaje się, uważa jubilera już za straconego. Kazał zaaresztować także jego pomocników i służbę. A teraz ogałaca opustoszały dom.
— On sam?
— Nie licuje to z jego stanowiskiem. To służba krząta się i znosi wszelkie wartościowe rzeczy. Skoro nazajutrz rano kuan od sprawiedliwości przyjdzie skonfiskować majątek świętokradcy, znajdzie tylko drobiazgi bezwartościowe.
— Ale przecież Wing-kan zna stan swego majątku!
— O, panie, nikt Wing-kana nie będzie pytał. Wszystko, co powie, będzie uchodziło za kłamstwo. Zresztą, nim dzień wzejdzie, może zaniemówić na zawsze.
— Hm! Nasz gospodarz chce mu pomóc do ucieczki!
— Czy tak powiedział? Wierzę. Zbieg musi zostawić na pastwę losu swoja mienie. I nadomiar nikt już nie będzie mógł dowieść tong-tszi, że zagrabił połowę sklepu. O, ci mandaryni kradną, wszyscy bez wyjątku!
— Błogosławiona kraina! — roześmiał się Godfryd de Bouillon. — U nas inaczej. A jakże jest w Holandji, mijnheer?
Daar muisen de mandarins ook niet — Tam mandaryni nie kradną — odpowiedział grubas.
— Tam nie kradną także bogów. Nawiasem mówiąc, chciałbym obejrzeć taką świątynię. Czy wpuszczą nas?
— Czemu nie? — rzekł Matuzalem. — Chińczycy nie są tak nietolerancyjni, jak muzułmanie, — wpuszczają inowierców do swoich świątyń. Często nawet świątynie chińskie stanowią rodzaj gospód dla podróżnych. Być może, że i nam się zdarzy przenocować w takiej gospodzie.
— Chciałbym obejrzeć tę „kantynę“, z której wykradziono naszych bałwanów. Jakże się ona nazywa?
— Pek-thian-tszu-fan, to zniczy, „dom stu władców nieba“.
— Stoi tam setka tych bałwanów?
— Tego rodzaju liczby należy traktować jako hiperbolę, chociaż, coprawda, niejedna świątynia tutejsza posiada wieleset obrazów i posążków.
— Pek — pek — pek — — jak tam się nazywa? — wtrącił kapitan.
— Pek-thian-tszu-fan.
— Co za nędzna chińszczyzna! Niema ani jednej końcówki. Poprzednio okrutnie się zdenerwowałem. Stałem w ogrodzie i przysłuchiwałem się śledztwu, ale nie mogłem zrozumieć ani jednego słowa. Wogóle tutaj w mieście posługują się plugawym żargonem. Powinni ze mnie brać wzór. Nauczyłbym ich używać właściwych końcówek.
— Chciałbym zobaczyć pana w roli nauczyciela chińskiego języka! — roześmiał się student.
— Odmawia mi pan kwalifikacyj?
— A jakże! Z pańskiemi końcówkami!
— Sądzę!
— Ale pierwiastki, pierwiastki! Każdy pierwiastek ma wiele znaczeń. Naprzykład „tszu“ oznacza pana, laskę, kuchnię, oparcie, świnię, starą kobietę, przygotować, przyrządzać, łamać, polepszać, przerąbać, swobodnie, mało, skłonny, nauczyć, niewolnik, jeniec i t. d., zależnie od wymowy, miękkiej, czy twardej, szybkiej, czy powolnej. Nadobitek, można każdym pierwiastkiem posłużyć się w przenośni, to też trzeba akcentować niebywale subtelnie, aby rozmówca zrozumiał, o co chodzi. Dla przykładu powiem panu, że powitanie „tszing“ ma przeszło pięćdziesiąt innych znaczeń, czasem wręcz przeciwnych.
— I należy się ich domyślić ze sposobu wymowy?
— W zasadzie, tak. Ponieważ jednak wymagałoby to nadludzkiej subtelności, więc dodaje się do danego słowa atrybut. Naprzykład „fu“ — to ojciec, lecz ma sporo innych znaczeń. Skoro ma oznaczać ojca, dodaje się doń słowo „tszin“ — pokrewieństwo, a więc „ojciec“ brzmi „fu-tszin“.
Niech mi pan da spokój z tymi fu-tszinami! Ja się trzymam moich końcówek. Kiedy powiem „mójng droging przyjacielung“, każde dziecko będzie wiedziało, o co mi chodzi. Wracając do rzeczy, godzę się z naszym Godfrydem, że jutro powinniśmy zwiedzić świątynię. Jestem bardzo ciekaw, jak wygląda.
— Obejrzymy całe miasto i niejedną świątynię. Będzie to dzień urozmaiconych wrażeń, dlatego proponuję iść spać. — —
Łóżko Matuzalema było niskie, pięknie polakierowane i wymalowane w kwiaty. Materac był pokryty jedwabną chustką; haftowany, wypchany pachnącemi ziołami; rulon służył za poduszkę; kołdra i zasłony nad łóżkiem były jedwabne. We wspaniałym świeczniku z bronzu paliła się świeca, otoczona abażurem z wymalowanym pejzażem.
Niemniej wspaniałe były łóżka towarzyszów Matuzalema. Nad łóżkiem Godfryda wisiał lampjon, przypominający smoka z mieszkania Matuzalema, smoka, któremu Godfryd wyciął był przed wyjazdem pamiętne kazanie.
Wyciągnąwszy się na łóżku i spojrzawszy na lampjon, pucybut kiwnął głową i rzekł:
— Dobranoc, poczciwy smoku! Tszing, tszing, tszing! Wisisz nade mną, podobnie jak po tamtej stronie oceanu wisiał twój przyjaciel, twój sobowtór i kuzyn. Nie płataj mi tylko figlów podczas mego snu, bo nie jestem do tego przyzwyczajony! Nie waż mi się przyśnić, nie wlepiaj we mnie swoich rozczapierzanych gałów. Tszing, tszing! Dobranoc! — — —




Zwiedzenie świątyni brzemienne w skutki

Goście spali długo i smacznie. Po przebudzeniu wypili herbatę w ogrodzie. Mandaryn wyjechał był w sprawach urzędowych, zostawiwszy gości opiece swego marszałka. Towarzystwo postanowiło wykorzystać jego nieobecność, która miała potrwać do obiadu, i zwiedzić miasto. Zwrócono się do marszałka po palankiny.
Przed wyprawą na miasto Matuzalem złożył jubilerowi przyrzeczoną wizytę. Towarzyszył mu Godfryd. Przeszli przez ulicę w zwykłym ordynku — oczywiście, pies stanowił awangardę.
Hu-tsin przyjął ich z wylewną serdecznością. Zaprosił do jednego z pokojów mieszkalnych. Był to pokój obszerny; można go było dowolnie przedzielać ruchomemi parawanami. Z poza jednego z owych parawanów wyszła żona jubilera. Matuzalem widział ją już poprzedniego wieczora przy świetle lampjonów. Rysy jej twarzy, mongolskie, były jednakże bardzo subtelne i miłe. Podała gościom rękę i zaprosiła ich na herbatę.
Stół i krzesła były znacznie niższe, niż sprzęty używane w Europie. Dopiero dzięki przyzwyczajeniu można się było w tych krzesłach i za tym stołem czuć wygodnie.
Oczywiście, rozmawiano przeważnie o wczorajszej przygodzie. Degenfeld ostrzegł małżonków, aby nie ujawniali prawdziwego jej przebiegu!
Za ścianką odzywały się głosy dziecięce. Jubiler wyjaśnił, że to jego dzieci czytają książkę.
Dzieci, czytające książkę w Chinach! Matuzalem był zaciekawiony. Na jego życzenie jubiler odsunął ruchomą ściankę. Dwaj chłopcy starszy nie miał chyba więcej niż lat jedenaście — i dziewczynka siedzieli przy stoliku nad książką. Podnieśli się natychmiast i ukłonili tak głęboko, że cienkie warkocze przewróciły się i opadły na czoła. Poważne, niemal uroczyste miny nadawały ich twarzyczkom nader śmieszny wyraz.
Matuzalem poprosił o książkę i zaczął przerzucać kartki.
— Czy uwierzysz, — rzekł — Godfrydzie, to czasopismo dla dzieci!
— Co? Czasopismo dla dzieci? Czy to prawda? W chinach pismo dla dzieci?
— Tak, z obrazkami, w wierszach.
— To ciekawe! Nigdybym nie przypuszczał!
— O, widzisz. W Chinach jest mniejszy procent analfabetów, niż naprzykład w Rosji.
— Szkoda, że nie umiem tego przeczytać. Wygadać się jako tako potrafię, ale z czytaniem jest gorzej. Co tam właściwie drukują? Czego się tu ich uczy?
— Tylko dobrego. Tu naprzykład piszą:

Tscö, pu hio,
Feï so i;
Yeu pu hio
Lao ho wei?

— Cóżto znaczy?
— To znaczy:

Dziecko, które się nie uczy.
Niczemu nie podoła;
Kto się zamłodu nic nie nauczy
Cóż pocznie starcem?

Książka nosi nazwę „Santscö-king“ — „Książka trzech słów“, gdyż każda strofa składa się z trzech słów.
— Proszę o jeszcze jeden przykład!
— Chętnie:

Phi pu pian,
Sio tszu kian
phi wu szu,
zie tsz mian.

To znaczy: „Piszący sitowiem, używający kory bambusowej za papier, ludzie owi nie znali książek, a mimo to uczyli się pilnie“. — Są to opowieści z historji, podawane jako wzór, godny naśladowania. Oto jeszcze jeden wiersz z tej historji:

Iu nang ing
Iu ing siue,
Kia sui phin
Hio po tszue

Studjując przy blasku świetlików i śniegu, aczkolwiek ubodzy z domu, nie zaniedbywali nauk“. — Obrazki ilustrują tekst. Doprawdy, nie wiedziałem, że istnieją w Chinach tak świetne książki dla dzieci.
Jubilera ucieszyło bardzo zainteresowanie się cudzoziemców jego dziećmi. Z wdzięczności za wczorajszą przysługę przyniósł ze sklepu szkatułkę pełną kosztowności, i prosił, aby goście wybrali sobie coś na pamiątkę. Matuzalem chciał się wymówić, ale, przekonawszy się o nieustępliwości gospodarzy, przyjął wreszcie jakiś drobiazg.
Dostał bibelotkę, rzniętą z kości słoniowej tak precyzyjnie, że tylko cierpliwość Chińczyków mogła ją wykonać. Był to mały domek, wysokości i długości calowej i półcalowej szerokości, a jednak nad jego parterem wznosiło się pięknie zdobione piętro. Parter miał cztery okna, przez które widać było: w pierwszym pokoju jedzącego Chińczyka; w drugim czytającą kobietę; w trzecim — piszącego mandaryna; w czwartym — pykającego fajkę wieśniaka. Na piętrze były dwa pokoje: w pierwszym kobieta i mężczyzna siedzieli przy pracy; w drugim dzieci spały w czterech łóżeczkach. Wszystkie te postacie i rzeczy były mimo mikroskopijnych rozmiarów tak subtelnie i kunsztownie wypracowane, że musiały być dziełem mistrza w swoim zawodzie — owocem wieloletniej pracy.
Godfryd otrzymał fajkę w tak przedziwny sposób drążoną, że można było puszczać z niej dym rozmaicie ukształtowany.
Dostali jeszcze jeden podarunek, napozór nieznaczny, ale w gruncie rzeczy o wiele, wiele cenniejszy od tamtych. Jubiler przyniósł książeczkę, na trzy cale długą i tyleż szeroką, oprawną w skórę prasowaną. Wewnątrz tkwił tylko jeden arkusik, zapisany z obu stron dziwacznem pismem. Matuzalem nie mógł go odcyfrować, zapytał przeto o treść.
— Jest to nader cenna książeczka, mianowicie t’eu-kuan, — brzmiała odpowiedź.
T’eu-kuan, — a więc glejt króla żebraków? — Tak. glejt mego teścia. Czy nie sądzi pan, że może się panu przydać?
— Jakże mógłby się przydać? Nie jestem podwładnym t’eua.
— Ten glejt jest przeznaczony nie dla jego podwładnych, lecz dla obcych. Posiada pan jakiś dokument?
— Tak. Tong-tszi dał mi również nader pożyteczny papier.
— Bardzo pożyteczny, gdyż tong-tszi ma pieczę nad cudzoziemcami i kogo broni, temu nic złego stać się nie powinno. A jednak paszport tong-tszi jest niczem wobec paszportu króla żebraków.
— Jakto?
— Ponieważ — — no, wyjaśniłem już panu wczoraj, kim jest król żebraków i jakie wpływy posiada. Jego moc przerasta władzę najwyższego mandaryna. Kuan króla żebraków — to potęga, budząca zgrozę, podczas gdy paszport mandaryna budzi tylko szacunek. Nie zamierza pan tutaj zostać, lecz udaje się dalej, w głąb naszego kraju?
— Noszę się z takim zamiarem.
— Otóż właśnie. Spotka się pan z ludźmi, którzy śmieją się z nakazu władzy urzędowej, natomiast rozkaz mego teścia otaczają takim szacunkiem, jakgdyby spłynął z nieba.
— Czy t’eu-kuan jest kartką, którą się dostaje za pieniądze od t’eua i przylepia do szyb, aby się pozbyć natrętnych żebraków?
— O nie! Kartka, o której pan mówi, jest rozkazem, wystosowanym do żebraków, aby omijali odnośne drzwi. T’eu-kuan zaś jest listem żelaznym. Wystawia się go nader rzadko i to tylko dla osób, którym t’eu jest bardzo zobowiązany. Kto nie uszanuje tego glejtu, naraża się na wielkie niebezpieczeństwo. Donieś pan t’euowi, że jakiś wicekról nie obronił cię, mimo okazania kuanu, a teść mój naśle na prowincję krnąbrnego urzędnika hordę natrętnych żebraków, która dopóty będzie go trapić, dopóki się nie poda do dymisji. Dostałem ten glejt od t’eua dla własnego użytku, ale proszę, abyś zechciał go ode mnie przyjąć. Będę ogromnie zadowolony, jeśli cl się przyda.
— Czy wolno go panu odstępować?
— Tylko temu, kto mi wyświadczył wielkie dobrodziejstwo. Muszę też odrazu przez posłańca zameldować królowi żebraków, w czyich rękach znajduje się tak rzadki i cenny dokument. Przyśle mi wzamian drugi. Ufam więc, że nie odmówi pan mojej prośbie. W ten sposób chociaż w drobnej cząsteczce zrewanżuję się za uratowanie mi życia.
Matuzalem przyjął podarunek z wdzięcznością, poczem pożegnał grzecznych, sympatycznych Chińczyków. Wyszedłszy na ulicę, ujrzał przed domem Wing-kana oddział policjantów, oraz kulisów, wynoszących większe paki. Władze konfiskowały majątek jubilera, zawczasu wyzbyty z najcenniejszych klejnotów przez zapobiegliwego dostojnika.
Ledwo obaj Niemcy weszli do domu tong-tszi, u wylotu ulicy rozległy się ostre dźwięki gongu. Wartownik oznajmiał, że bogowie sami się wyzwolili i że dziś jeszcze wrócą do swoich świątyń. Dodał także, że przestępcy w więzieniu oczekują na sprawiedliwą karę. Tymczasem marszałek domu mandaryna dostarczył gościom palankiny. Podróżni wsiedli do pojazdów i wyruszyli, poprzedzani przez dwóch forysiów. Dwaj inni szli za nimi. Matuzalem zostawił w domu i fajkę wodną, która mogła mu w wycieczce zawadzać, i newfundlandczyka, i — ku wielkiemu niezadowoleniu Godfryda — obój.
Niebawem kulisowie zatrzymali się przed budowlą, którą nazwali „świątynią pięciuset duchów“. Cudzoziemcy opuścili palankiny, aby obejrzeć świątynię dokładnie. Wkroczyli w aleję, przykrytą dachem. Z obu stron stały kamienne potwory. Na spotkanie wyszedł dobrze utuczony bonza, witając gości przyjaznem, „tszing, tszing“. Zgodził się oprowadzić ich i wszedł z nimi do podwójnej hali. Tu pod ścianami „siedziało“ pięćset pozłacanych figur, wyobrażających najznakomitszych uczniów Buddy.
Na pierwszy rzut oka aleja robiła wrażenie przygnębiające. Po bliższej obserwacji można się było nawet oswoić z tem niemem towarzystwem, składającem się wyłącznie z dobrodusznych bóstw.
Ponieważ w Chinach pojęcie urody jest spowinowacone z pojęciem otyłości, a „wzniośli święci“ bezwarunkowo powinni byli się szczycić wybitną urodą, przeto wszystkie posągi miały kształty mniej więcej, a raczej więcej zbliżone do rozmiarów mijnheera van Aardappelenborsch. Czasem nawet prześcigały je znacznie. Twarze były bez wyjątku dobroduszne; niektóre uśmiechały się; inne znowu śmiały serdecznie; szczęki tak szeroko były rozwarte, a oczy tak głęboko ukryte w fałdach policzków, że wydawało się, iż za chwilę wybuchnie salwa ogólnego śmiechu.
Jedna tylko figura miała poważną minę; wyróżniała się także odrębnym strojem. Na zapytanie Matuzalema, bonza objaśnił:
— To największy i najsławniejszy, najpotężniejszy i najświętszy bóg naszej świątyni. Zowią go Ma-ra-ca-pa-la. Posiada zresztą szereg innych imion.
A więc to był posąg słynnego weneckiego podróżnika Marko Polo, który pierwszy przywiózł do Europy wyczerpujące i ważne wiadomości o Chinach i Wschodniej Azji i którego nazwisko, aczkolwiek przekształcone po chińsku, dochowało się do dnia dzisiejszego. Spotkał go zaszczyt zasiadania pomiędzy bogami, nawet w pierwszym ich rzędzie.
Roześmiane twarze bogów podziałały na podróżnych zaraźliwie. Godfryd de Bouillon uśmiechał się znacząco; mijnheer zagryzał wargi; Turnerstick drapał się pod fałszywym warkoczem — ledwo mógł powstrzymać się od śmiechu, a przecież nie wiedział, czy śmiech w tej świątyni jest dozwolony. Nawet sam bonza przejął się nastrojem oprowadzanych gości. Zmrużył oczy i otworzył szeroko usta, wskazując na jednego z bożków — najweselszego w wesołem gronie, śmiejącego się w milczeniu wprawdzie, ale tak serdecznie i wyraziście, iż można było sądzić, że łzy płyną mu z oczu ciurkiem. To stanowiło jakgdyby sygnał. Godfryd wybuchnął śmiechem i krzyknął:
— Nie bierzcie mi za złe, moi panowie bożkowie, ale czuję się w waszem czcigodnem towarzystwie tak wspaniale, że nie potrafię płakać. Jesteście najwspanialszymi wesołkami, jakich kiedykolwiek spotkałem. Tszing, tszing, tszing!
Mijnheer wtórował pucybutowi; Turnerstick, Matuzalem i Ryszard poszli za ich przykładem; Liang-ssi uczynił to samo, a nawet sam bonza zalewał się głośnym śmiechem.
Dookoła podwójnej hali ciągnęły się mieszkania bonzów. Przewodnik wprowadził gości do paru mieszkań. Wszędzie proponowano im trociczki i barwne kartki z modlitwami, które sprzedają chińscy kapłani. Matuzalem rozdał im garść li, przewodnikowi dał com-tsza[10], w następstwie czego cały tłum odprowadził ich głośnym „tszing tszing“ aż na ulicę, gdzie wsiedli do palankinów.
Stąd szło się przez liczne zaułki do ciemnego tunelu. Po schodach wspięli się na mur, otaczający miasto. Przeszli mimo starych zardzewiałych armat do czerwonej pagody, słynącej z osobliwego wyglądu. Jest to czworograniasta budowla o pięciu piętrach z bardzo wystającemi gzymsami, ciężka i niezgrabna. Towarzystwo wspięło się po drewnianych schodach na najwyższe piętro, skąd roztaczał się wspaniały widok na miasto.
Na południu skupiło się morze dachówek. Na każdej stał duży kubeł z wodą — na wypadek pożaru. Ponad dachami domów strzelały ku górze pagody i niezliczone świątynie, a także drewniane rusztowania dla wartowników. Na wschodzie wznosiły się góry Tian-wang-ling, a na południowo-zachodzie wyżyna Sai-chiu. Na północy rozciągała się pocentkowana wioskami równina; otaczała miasto ławicą piasku, w którym Kanton od tysiącleci zagrzebuje swoich zmarłych.
Stąd zaniesiono podróżnych do sing-gu — gmachu sprawiedliwości. Weszli przez otwartą furtkę, strzeżoną przez żołnierzy uzbrojonych w spisy, przebyli wąski dziedziniec i wkroczyli do rozległej hali o dachu podpartym słupami. Było tu sporo ludzi. Przyglądali się przybyszom z nietajonem zdziwieniem.
Przy stole siedział stary mandaryn z olbrzymiemi okularami na nosie; warkocz jego zwisał do ziemi. Nie widać było śladu aktów, ani przyborów piśmiennych. Urzędnik widocznie nie przywiązywał wagi do tego rodzaju zbytecznej formalistyki, zmiejsca rozstrzygając spory doraźnym wyrokiem.
Sześć osób otaczało jego stół: dwóch oskarżycieli i czterech oskarżonych. Nad wyraz krótkie przesłuchanie wyjaśniło, że pierwsi byli właścicielami sklepu z obuwiem, a drudzy — niewypłacalnymi klientami. Przyznali się do długu, ale tłumaczyli się bezgranicznem ubóstwem. Po krótkim namyśle sędzia uznał winę nietylko dłużników, lecz nawet oskarżycieli, za to mianowicie, iż udzielili lekkomyślnie kredytu i bezcelowo molestowali wysoki urząd. Sprawiedliwy urzędnik porozumiał się szeptem z kilkoma drabami, zaopatrzonymi w laski bambusowe, w następstwie czego otoczyli całą szóstkę, aby na miejscu wymierzyć im karę.
Bohaterowie sprawy musieli się położyć rzędem, grzbietami do góry. Trzech policjantów wykonywano wyrok. Jeden przytrzymywał głowę delikwenta, drugi klęczał mu na nogach, a trzeci wykonywał bambusem czynność, znaną z doświadczenia nietylko Chińczykom. Każdy z delikwentów otrzymał po piętnaście cięgów, zadanych z całej mocy. Żaden nie krzyczał; prawdopodobnie byli przyzwyczajeni do tego rodzaju sądowych praktyk. Niebawem podnieśli się, złożyli głęboki ukłon przed mandarynem i — — uszli czem prędzej. Matuzalem słyszał, jak jeden z ukaranych szepnął do drugiego:
Put-ko tszu-san tai, pau yit-tszi — Tylko trzy pierwsze uderzenia bolą, pozostałe znosi się lekko.
Nie znikł jeszcze, a już druga sprawa weszła na wokandę. Jakiś człowiek oskarżał swego towarzysza o pobicie, w dowód czego wskazywał sińce na twarzy. Oskarżony nie przyznawał się do winy. Okazało się wnet, że obaj lepiejby na tem wyszli, gdyby wzięli nauczkę z poprzedniej sprawy. Ten sam bowiem los — w postaci policjantów — pochwycił jednego i drugiego i wsypał im po dwadzieścia tęgich cięgów. Zaczem obaj ukłonili się głęboko i wmieszali się w tłum, przytrzymując rękami zbolałe części ciała.
— Chodźmy! — odezwał się Godfryd. — Markotno mi się robi, gdy widzę, że mandaryn wszystkich oddarza z jednego garnka. To pachnie niebezpieczeństwem. Nie chciałbym wdepnąć w jakąś sprawę. Tszing, tszing!
Oddalili się w kierunku Hing-miao, świątyni „Grozy i kary“. Jest to najbardziej zwiedzana świątynia miasta, a głośny jej bożek patronuje Kantonowi. Przez dziwne wrota wchodzi się na dziedziniec, zapełniony setkami żebraków, napierających z dzikim wyciem na pobożnych i turystów. Cała ich czereda zwaliła się formalnie na palankiny, ledwo pozwalając pasażerom wysiąść.
Matuzalemowi wpadło na myśl wypróbować moc t’eu-kuanu. Wyciągnął drobną książeczkę z kieszeni, otworzył ją i pokazał najbliższemu żebrakowi. Skutek był natychmiastowy.
Teu-kuan-kiün! — Posiadacz t’eu-kuanu! — zawołał żebrak, silny drab bez jednej ręki.
Teu-kuan-kiün! — rozległo się dookoła. Ciżba cofnęła się z szacunkiem pod mury. Po straszliwej wrzawie nastąpiła głucha cisza.
Degenfeld przekonał się o skuteczności glejtu; wszelako nie zamierzał odtrącać od siebie tej nędzy. Skinął na jednego z żebraków i zapytał, czy mają jakiegoś „zwierzchnika“. Okazało się, że był nim jednoręki żebrak. Matuzalem przywołał go, wręczył mu srebrnego dolara i kazał podzielić pomiędzy wszystkich. Zwierzchnik żebraków podziękował ze czcią, należną królowi, i oddalił się, zwrócony na znak szacunku twarzą ku Matuzalemowi.
Prócz żebraków na dziedzińcu byli zebrani kuglarze, czarownicy, wieszcze, sprzedawcy ciastek i inni domokrążni handlarze.
Świątynia zawdzięcza swą groźną nazwę straszliwym obrazom, przedstawiającym surowe kary, oczekujące grzeszników po śmierci.
Oto grzesznik, rozbujany jako języczek w dzwonie; inny, wśrubowany jako korkociąg; trzeci między dwiema prasującemi go belkami. Oto dusze, gotowane w gorącej oliwie, krajane ostremi nożami, rozrywane przez zaprzęg byków. Inne, tłuczone moździerzem, wsadzone na pal, smażone na rożnach, powieszone głową nadół i miażdżone kołami. Widok był tak okropny, że goście, obdarzywszy oprowadzającego kapłana com-tszą, śpiesznie opuścili ten przybytek imaginowanych tortur.
Odprowadzeni wdzięcznem „tszing, tszing“ żebraków, wyszli na ulicę i kazali się zaprowadzić do „Domu stu władców niebios”, gdzie poprzedniego dnia dokonano świętokradztwa.
Była to ostatnia owego dnia przejażdżka, albowiem zbliżyła się pora obiadu, który postanowiono zjeść w chińskiej gospodzie.
Dziedziniec był pusty. Stał tylko jeden bonza. Ukłonił się i zapytał, czy przyszli obejrzeć miejsce, wczorajszego występku.
— Świątynia była dzisiaj przepełniona ludźmi, — rzekł — ale teraz wszyscy poszli towarzyszyć uroczystemu powrotowi bóstw. Będzie to wspaniały pochód triumfalny. Obecnie w świątyni jest jedynie wielki tong-tszi, któremu zawdzięczamy odkrycie złoczyńców. Przyszedł sprawdzić, czy ład panuje w przybytku bogów.
Świątynia składała się z dwóch części, w większej z nich, w głębi, mieściła się lwia część bogów. Europejczycy weszli do przedniej hali. Stało tu osiemnaście posągów; dwa postumenty, na których spoczywali obaj wykradzeni bożkowie, były teraz puste. Wpobliżu postumentów stał tong-tszi. Na widok swych gości zbliżył się do nich szybko.
— Jesteście panowie? — rzekł na przywitanie. — Czy zwiedzacie nasze miasto?
— Zwiedziliśmy część miasta — odpowiedział Matuzalem. — Przyszliśmy tu naostatek.
— Słusznie. Niestety, nie będę mógł panom dotrzymać towarzystwa, gdyż zajęty jestem tą nieszczęsną sprawą. Wkrótce sprowadzą posągi. Możecie być panowie świadkami uroczystości. Chodźcie ze mną! Pokażę wam główną nawę świątyni.
Matuzalem, Godfryd, Ryszard i Liang-ssi poszli za mandarynem. Przyłączył się do nich także bonza.
Turnerstick i mijnheer jak zwykle zamykali orszak. Nic ich nie nagliło, więc kroczyli powoli po dziedzińcu. Rozglądali się na wszystkie strony. Kiedy weszli do przedniej części świątyni, towarzysze ich znajdowali się już w drugiej nawie. Nie zrozumieli słów bonzy, nie wiedzieli zatem nic o rychłym powrocie bożków.
Rozglądali się ciekawie. Spostrzegłszy niezajęte postumenty, Turnerstick rzekł:
— Mijnheer, tu zapewne siedziały oba skradzione bóstwa. Jak pan mniema?
Wat ik zag? Ja, daar hebben zij gestaan. — Jak mniemam? Pewnie tutaj siedziały.
Podeszli bliżej i przypatrzyli się uważnie. Na obszernej podstawie można się było swobodnie rozsiąść. Turnerstick schylił głowę nieco wbok i odezwał się:
— Nienajgorsze siedzenie. Nieraz siedziałem mniej wygodnie. To też nie jestem bogiem. Chciałbym wiedzieć, jakie to uczucie być bogiem. Chyba wcale nie jest źle słyszeć modły i wąchać dym kadzidlany. Co?
Ja, bet moet zeer heerlijk zijn. — Tak, to musi być bardzo przyjemne.
— No, można się przekonać. Sposobność nadarzyła się doskonała. Zasiądę na tym postumencie i wmówię w siebie, że jestem chińskim bałwanem. Jestem ciekaw, jak się do tego ustosunkują pozostali koledzy-bogowie.
Z tą samą szybkością, z jaką strzelił mu nieszczęsny pomysł do głowy, kapitan wprowadził go w czyn. Wlazł na postument, usiadł wygodnie, skrzyżował nogi na podobieństwo otaczających go posągów, i zapytał:
— No, mijnheer, jak ja wyglądam?
Zeer goed. — Bardzo dobrze.
— Do tego wachlarz! Szkoda wielka, żeśmy tu sami! Chciałbym, aby mnie widział jakiś Chińczyk. Ciekaw jestem, czy wziąłby mnie za Buddę, czy za Fricka Turnersticka. Jakby się przeląkł, gdybym przemówił doń swoją wspaniałą chińszczyzną! Te ich ukłony!
Ik word u cena maken — Spróbuję je naśladować!
Turnerstick rozwinął olbrzymi wachlarz, trzymając go w prawej ręce, podczas gdy lewą przebierał po sztucznym warkoczu. Na nosie siedziały okulary. Grubas zaś ukłonił się głęboko i rzekł:
— Moje uszanowanie, mijnheer Budda. Jakże pańskie szanowne zdrowie?
— Jak moje zdrowie? Doskonale, zwłaszcza od chwili, gdy wstąpiłem do grona stu władców niebios. Ale, mój panie, siedzi się tutaj doprawdy bosko wygodnie. Czy nie chciałby pan spróbować?
Grubas w zakłopotaniu potarł kilkakrotnie podbródek i odparł:
Wordt men want mogen? — Czy wolno?
— Wolno? Czemu nie? Co za pytanie! Widzi pan przecież, że ja tu siedzę! A może się pan lęka?
Neen! — Nie!
— No, więc wzoruj się na mnie! Chciałbym pana zobaczyć wreszcie jako bałwana.
— Jako bałwana? Mnie? Dobrze, spróbuję!
Obaj nie zwracali uwagi na wrzawę, coraz to głośniejszą. Wrzaski gongu mieszały się z tonami dzwonków, fletów i innych instrumentów.
Grubas usiadł na drugim postumencie i zapytał:
— Widzi mnie pan, panie Turnerstick? Czy wyglądam jak bałwan?
— Ale najzupełniej! Wywierałby pan jednak silniejsze wrażenie, gdybyś rozwinął nad sobą parasol.
— Racja. Przecież go przyniosłem.
Rozwinął potężny deszczochron i jął rozglądać się dumnie. Starał się naśladować pozycję kapitana, atoli krótkie grube nogi trudno było złożyć na krzyż.
Muzyka i wrzaski tak się wzmogły, że bożkowie-samozwańcy raczyli wreszcie zwrócić na nie uwagę.
— Co to za wrzask? — zapytał mijnheer.
— Wrzask? Hm! Zapewne ćwiczenia strzeleckie straży obywatelskiej.
— Ćwiczenia?
— Czemu nie? Zdaje się, że przeszli. Szkoda! Jakby to pięknie było, gdyby tu zajrzeli. Moglibyśmy się przekonać, czy istotnie wyglądamy jak bogowie! Posłuchaj pan.
Tymczasem pochód dotarł do wrót. Składał się z bonzów, licznych urzędników i ogromnego tłumu ciekawych. Bogowie w kwiatach spoczywali na noszach, okrytych dywanami, i dźwiganych przez kapłanów. Muzykanci, idący na czele, zatrzymali się przed bramą i przepuścili tłum, odprowadzając go dźwiękami marsza.
To właśnie sprawiło, że nieszczęsny kapitan przypuszczał, że „straż obywatelska“ poszła dalej.
Trzeba wiedzieć, że orkiestra chińska różni się wielce od europejskiej. Składa się z gongów, dzwonków, blach metalowych, trąb i trąbek, dwustrunnych skrzypek, gitar i z mnóstwa innych, dziwacznych instrumentów. Każdy z grajków obrabia swój instrument, co tchu starczy, nie zważając na kolegów, nie mając nut i nie wiedząc nic o taktach. O jakiejkolwiek harmonji mowy być nie może. Za najlepszego grajka uchodzi ten, który potrafi wyczyniać największy hałas.
Nie dziw, że „marsze“ orkiestry zagłuszyły tupot zbliżającego się orszaku. Już pochód ukazał się w świątyni, a obaj bożkowie, jakby nigdy nic, czuli się zupełnie bezpiecznie i błogo. Kapitan wciąż życzył sobie jakiegokolwiek przybysza, z którego mógłby zakpić. — —
Tong-tszi, po oprowadzeniu gości po głównej nawie, przez wewnętrzną furtkę wyprowadził ich na dziedziniec, okolony portykiem z mieszkaniami bonzów. Matuzalem zapytał mimochodem:
— A więc wnet przybędą bożkowie. Jakże się ma sprawa z przestępcami?
— Właściwie ku większej chwale bożków należałoby ich tu przyprowadzić. W tym wypadku nie uniknęliby zapewne samosądu tłumu.
— To pan ich ustrzegł przed okrutnym losem?
— Nie, nie mógłbym zresztą. Kapłani upierali się przy swojem żądaniu, a sing-kuan nie śmiał im odmówić. Lecz oto wszyscy trzej przestępcy znikli.
— Znikli? Uciekli zatem?
— Uciekli — skinął mandaryn, strojąc niedwuznaczne miny.
— Rozumiem — uśmiechnął się Matuzalem. — Poszli na wygnanie, o którem pan wczoraj im mówił?
— Tak. W nocy zdołali umknąć.
— Oczywiście, nie bez czyjejś pomocy?
— Prawdopodobnie, gdyż byli dobrze strzeżeni, Naczelnik więzienia zapłaci za tę ucieczkę świętokradców, ale nie gardłem.
— Hm. Wczoraj oglądałem pewne żetony, które dają swobodny dostęp do więźniów. Czy niewiadomo, kto pomógł zbiegom?
— Nie. Wszak żetony, o których pan wzmiankował, nawet człowiekowi nieznanemu otwierają wrota więzienia. Stało się; niema o czem mówić. Proszę tylko pana, abyś przynajmniej, póki jesteś moim gościem, nie uczynił nic beze mnie, o ile nie chcesz nas wszystkich narazić na niebezpieczeństwo! Jutro złoży panu wizytę ho-po-so, którego pan uratował. Nie wiedział dotychczas, że pan u mnie gości. Dzisiaj odbywa inspekcję rzeki, aż do wyspy Lu-tsin. Jeśli mu się uda wcześniej ją zakończyć, może dziś jeszcze pana odwiedzi. Ho-po-so może się wam przydać, jeśli zechcecie opuścić Kuang-tszéu-fu drogą wodną. Słyszy pan dźwięki orkiestry? Orszak nadchodzi!
Wrócili wszyscy razem do świątyni. Główna kaplica była jeszcze pusta, atoli w przedniej części rozbrzmiewały dzikie wielogłose wrzaski.
— Niebiosa! — krzyknął student. — Pochód już wkroczył do świątyni, a Turnersticka i mijnhesra nie widać. Zostali wtyle. Kto wie, jakie głupstwo palnęli.
Chciał pędzić naprzód. Mandaryn uchwycił go za rękę i ostrzegł:
— Stój! Jeśli popełnili jakieś głupstwo, nie powinniśmy przecież kompromitować się wraz z nimi. Nie tędy! Zajrzyjmy zboku!
Degenfeld musiał przyznać słuszność Chińczykowi. Z prawej i lewej strony przez bambusowe kraty można było ukradkiem zaglądać do przedniej części świątyni. Towarzystwo podeszło do krat. Matuzalemowi omal włosy dębem nie stanęły...
Na widok wkraczającego pochodu, Turnerstick szepnął do mijnhera:
Halloo! Otóż nadchodzą jacyś!
— Tak, nadchodzą, — potwierdził grubas.
— Cicho! Ani słowa więcej! Zachowaj pan spokój i sztywność posągu! Zobaczymy, czy są o tyle sprytni, aby w nas rozpoznać żywych ludzi.
Siedział więc nieruchomo, trzymając w ręku olbrzymi wachlarz, z oczami wlepionemi przed siebie, w przestrzeń. Grubas naśladował go, nie zdając sobie również sprawy z niebezpieczeństwa, które ściągnęli na swoje głowy.
Naprzód weszło ośmiu policjantów; za nimi ukazał się arcykapłan i nosze z posążkami. Teraz dopiero Turnerstick zorjentował się w sytuacji. Gorąco mu się zrobiło pod czapką mandaryńską.
— Do licha! — szepnął w kierunku współbożka. — Przyprowadzono posągi, aby umieścić je zpowrotem na postumentach, które zajęliśmy. Co począć?
Wachlarz zasłaniał przed spojrzeniem przybyszów ruch warg kapitana.
Grubasa mrowie przeszło. Doświadczył, że nawet bogowie wolą chwilami znaleźć się w zwyczajnej ludzkiej skórze.
— Tak — wyseplenił. — Co począć?
— Zostańmy na stanowiskach, i trwajmy w bezruchu! Może obrali inne postumenty...
Czekali więc na bliskie rozstrzygnięcie, napozór sztywni jak posągi, ale w istocie wstrząsani drżeniem wewnętrznem.
Policjanci szli naprzód, nie spostrzegając nadmiernej liczby bożków. Nie znali miejsc, gdzie zazwyczaj stały skradzione posągi. Lecz kapłani odrazu skierowali spojrzenia ku właściwym postumentom. Ujrzawszy miejsca zajęte, stanęli jak wryci. Kazali opuścić nosze i wrazili wzrok w nowych bogów.
Czy to być może! Czyż niebianie zstąpili na ziemię, aby pod nieobecność swych posągów nie pozbawiać świątyni swojej opieki?
Zimny dreszcz przebiegł po nabożnych buddystach. Nie śmieli iść naprzód, ale parł ich tłum, nieustannie napływający.
Przez tych, którzy znajdowali się we wnętrzu świątyni, rozeszła się na dziedzińcu wiadomość o cudzie. Każdy chciał być naocznym świadkiem. Zaczęto się pchać i przebijać, w następstwie czego bonzowie byli zmuszeni zamknąć wrota.
W świątyni znajdowali się policjanci, arcykapłani, bonzowie i szereg mandarynów. Przed wrotami muzyka umilkła. Słabo docierał szmer wzburzonych głosów, nie mącąc uroczystej ciszy, zalegającej halę.
Lecz kapłani wnet jęli się dzielić myślami. Naradzili się, jak wypada postąpić. Ta-sse, przełożony świątyni, złożył obu nowym bogom głęboki ukłon i zapytał:
Szui-ni-men, thian-tse? — Kto wy jesteście, synowie niebios?
Nie było odpowiedzi.
Hi-wei-lü-tsi? — Czemu tu przybyliście?
Bogowie nie odpowiadali. Ani jeden odruch nie zdradzał ich ziemskiego życia. Tylko ze skroni grubasa stoczyła się ciężka kropla potu, na szczęście nie dostrzeżona przez nikogo z obecnych.
Ta-sse odwrócił się ku kapłanom:
Szu-tszi-ho, szok-tszi-ho? — Co o tem myśleć, jak się wobec tego zachować?
Turnerstick umiał panować nad sobą. Ale mijnheerowi przychodziło to z większym trudem. Odczuwał żar w całem ciele. Na jego łysej czaszce, niezupełnie przykrytej czapeczką, skraplał się pot, który zaczął powoli ściekać na twarz. Ręka, trzymająca parasol, drżała, co nie uszło uwagi jednego z Chińczyków. Był to młody, dwudziesto czy dwudziestojednoetni urzędnik, najmłodszy śród obecnych. Stał dotychczas w grupie mandarynów. Ale teraz wystąpił o kilka kroków naprzód, odsunął ta-ssego i oświadczył:
Ngo yen huo t’a-men. — Będę z nimi rozmawiał.
Podszedł do nieszczęsnych żywych posągów i zaczął im się bacznie przypatrywać. Potem przystanął przed bocznym ołtarzykiem, zdjął jedną z żarzących się trociczek kadzidlanych i wróciwszy do bożków, podsunął ją grubasowi pod nos.
Grubas z całej mocy usiłował oprzeć się ostremu, aczkolwiek dosyć przyjemnemu zapachowi trociczki, — bez powodzenia.
Dym napełnił mu nozdrza i...
A — a — a — a — psik! — wyrwało mu się gwałtownie, niczem z wulkanu.
Thian-na, nguot-tik! — O niebiosa, o cudzie! — rozległo się wokoło.
Młody urzędnik powtórzył swe doświadczenie na Turnersticku. Dzielny kapitan ścisnął zęby i postanowił w żadnym wypadku nie kichać. Atoli niedługo mógł się opierać. Wybuch był tem gwałtowniejszy.
Thian-na! Nguot-tik! — zawołali Chińczycy.
Turnerstick nosił ubiór mandaryna, więc przyjęto go za boga-wojownika. Mijnheer natomiast uszedł za boga z obcego, dotychczas nieznanego nieba. Kichanie ich było cudem, ale także dowodem, że kadzidło przypada im do gustu. Ta-sse myślał już o sławie, jaka stanie się udziałem świątyni, i w duchu obliczał zyski, które przyniesie mu świeży cud. Aliści młody mandaryn rozwiał jego nadzieje:
T’a-men put thian-tse, t’a-men ti-jin! — To nie są niebianie, lecz zwykli ludzie!
Mówiąc to, wyjął grubasowi parasol i zaczął kłuć nim tłuste ciało Holendra.
Oei, seldrement! — Ojej, sakramencie! — zawołał mijnheer, obłapując dotknięte miejsca.
Kapitanowi dostał się również tęgi cios.
— Do piorunów! — krzyknął w odpowiedzi. — Miej się na baczności, hultaju!
Teraz dopiero powstała wrzawa. Zdemaskowano fałszywych bogów, wykryto straszne bluźnierstwo. — Otoczono nieszczęsnych ciasnem kołem.
Rechtvaardige Hemel! Dat God verhoede! — Sprawiedliwe niebiosa! Chroń nas, Boże! — krzyczał mijnheer, staczając się z postumentu, aby się schronić za plecami kapitana.
Ten zaś w obliczu niebezpieczeństwa zapomniał o strachu. Skoczył na nogi, wyciągnął ściśnięte pięści i krzyczał:
— Cofnijcieng sięg Chińczyking! Nieng pozwolęg sięg dotknącing! Czyng znacieng boksang? Czyng chcecieng poczucing siłęg pięścing kapitanang Turnerstickang?
Chińczycy cofnęli się o kilka kroków. W tej oto dramatycznej chwili Matuzalem przywarł okiem do kraty. Na postumencie stał kapitan w groźnej postawie, otoczony licznymi napastnikami. Matuzalem trafnie ocenił niebezpieczeństwo.
Turnerstick skorzystał z cofnięcia się Chińczyków i palnął mówkę, w której ostrzegał ich przed następstwami ich wrogich zamiarów.
— Co za nieostrożność! — szepnął Matuzalem. Nie wiem, czy będzie ich można uratować. Muszę jednak śpieszyć im z wyręką!
— Nie, nie! — ostrzegał tong-tszi. — Lekkomyślnie zajęli miejsce bogów i zostali na tem przyłapani. Jeśli pan pośpieszy im z pomocą, i oni, i pan, i my wszyscy będziemy zgubieni. Jedynie z odległości można będzie coś dla nich zdziałać.
— Ja ich uratuję! — oświadczył Liang-ssi. — W każdym razie uchronię ich przed doraźnem niebezpieczeństwem. Zamkną ich w więzieniu, z którego, spodziewam się, zdołamy ich wyzwolić.
Chciał się oddalić. Matuzalem powstrzymał go i zapytał:
— Co pan zamierza zrobić?
— Puść mnie pan! Oni są lamami z Lhassy.
— Nikt w to nie uwierzy!
— Niechaj wątpią! Jednak będą musieli chwilowo oszczędzać naszych przyjaciół.
Wyrwał się i wszedł do przedniej hali krokiem człowieka, który zainteresował się wrzawą.
Młody mandaryn zobaczył przybysza; podszedł doń, pociągnął go za odzież i zapytał:
— Czego tu szukasz?
— Chcę zwiedzić świątynię.
— Nie wolno teraz! Obcym chwilowo wstęp wzbroniony!
— Ale ci dwaj są też obcy!
— Znasz ich?
— Znam ich mowę i słyszałem przed chwilą, co ten lama mówił.
— Jakaż to mowa?
— Tybetańska.
— Rozumiesz ją?
— Tak. Byłem dwukrotnie w Tybecie.
— Zostań więc. Będziesz tłumaczem.
Tymczasem Turnerstick zakończył mowę, nie spostrzegając obecności Liang-ssi. Ten zaś przemówił doń po niemiecku:
— Jeśli chcecie wyjść cało z tej przeprawy, to udawajcie, że mnie nie znacie, inaczej będziemy zgubieni.
Kapitan spojrzał nań i odpowiedział:
— Nie lękam się tych kanalij. Mam przy sobie pistolety.
— Myli się pan. Dopuścił się pan wielkiego występku. Jeśli się nawet uda panu stąd wydostać, nie omieszkają pana ścigać, aż do skutku, nie mówiąc już o tem, że skrupi się to na nas wszystkich.
— Do pioruna, co za farsa!
— Postaram się pana uratować. Podaję pana za świątobliwego lamę z Lhassy. Siadaj pan spokojnie, jakbyś się czuł uprawniony do zasiadania na postumentach. To samo stosuje się do pana, mijnheer.
— Dobrze — odparł kapitan. — Ale jeśli mi taki smarkacz znów będzie pchał pod nos dymiące trociczki, tak go wypoliczkuję, że popamięta ruski miesiąc. Właź pan na swój tron, mijnheer!
Weder opstijgen? — Znowu włazić? — zapytał półgłosem Holender.
— Tak. Słyszy pan przecież, że inaczej źle z nami będzie.
Rozparł się ponownie na postumencie i rozwinął wachlarz. Mijnheer poszedł za jego przykładem. Liang-ssi wyjął parasol z rąk mandaryna i zwrócił go Holendrowi, mówiąc:
— Nie poruszajcie się. Spoglądajcie nieruchomo przed siebie.
Chińczycy przyglądali się ruchom Liang-ssi bez sprzeciwu. Na twarzach malowało się bezgraniczne zdumienie. Stali tu śród nich mandaryni, zarówna wiekiem jak i urzędem poważniejsi od młodego urzędnika, który zdemaskował fałszywych bogów. Zdawali się go znać dobrze i cenić. On zaś nie stropił się interwencją przybysza. Ofuknął go:
— Jak śmiesz wyrywać mi z rąk parasol?
— Ponieważ nie jest twój.
— I — dodał mandaryn w bardziej ostrym tonie — jakże się ważysz tykać mnie?
— Odpłacam ci równą miarką.
— Jestem kuan-fu i moa-sse[11].
— Skąd wiesz, że i ja nim nie jestem?
— Jakże chcesz uchodzić za kuan-fu, skoro nie nosisz odpowiedniego ubioru?
— Kto składał ślub, musi zdjąć z siebie wszystkie odznaki, dopóki go nie wykona.
Liang-ssi podjął ryzykowną grę; ale musiał odegrać rolę do końca. Mandaryn przyglądał mu się z nieufnością.
— Ślub? — rzekł już tonem łagodniejszym. — Ale jaki?
— Czyż jesteś kapłanem, że o to pytasz?
— Nie. Uszanuję świętość ślubu. Skąd przybywasz?
— Z Tszing-tu w prowincji Sce-tszuen.
— To bardzo daleko!
— Ślubowałem iść do Kuang-tszéu-fu i trzy razy dziennie zwiedzać ten dom Stu Władców Niebios. Ojczyzna moja leży na pograniczu pustyni. Zwiedziłem więc Tybet i nauczyłem się tamtejszej mowy. Znalazłszy się w świątyni, usłyszałem wrzawę i dźwięki tybetańskiego języka. Przyszedłem zobaczyć, co się tu dzieje. Nic złego nie zrobiłem, a jednak przemawiasz do mnie, jak do przestępcy.
— Czy wiesz, co tu się stało wczoraj wieczorem?
— Dowiedziałem się na ulicy.
— Skradziono bogów. Kiedyśmy ich wreszcie przynieśli, świątynia znów została skalana.
— Skalana? — zapytał Liang-ssi tonem najwyższego zdziwienia. — Któż ją skalał?
— Ci dwaj obcy ludzie.
— Ci? Muszę się zapytać, czy wiesz, kto to są lamowie?
— Lamowie są mnichami i mieszkają w klasztorze.
— Tak powiadasz ty, który mienisz się doktorem pióra? Czyż nic nie słyszałeś o dalaj-lamie, o tsong kabie, o hobilganie, o pantszam vamputszi? Czyż nie są to bogowie, których dusze zstępują na wybrańców? Czyż Lhassa nie stanie za sto tysięcy świętych? Czy w wielkim Ku-ren nie mieszka trzysta tysięcy lamów, którzy nigdy nie wymrą, albowiem dusza ich przechodzi z jednego ciała do drugiego?
Mówił to tonem nieco urażonym. Matuzalem stał za kratą i podziwiał go szczerze. Nie podejrzewał w tym młodym kupcu chińskim tyle wiedzy i męstwa. Liang-ssi przeobraził się nie do poznania.
Całe szczęście, że Chińczycy mało się znają na geografji. Duma narodowa nie pozwala im dociekać ani obyczaju, ani wiedzy innych krain.
Młody mandaryn był szczerze zakłopotany. Odpowiedział uprzejmie.
— Dawno znam wszystkie te imiona i nazwy.
— Nazwy — może; ale stosunki, jak wnoszę, nie są ci znane. Dalaj-lama nie jest poddanym bogdy-chana, skoro ten przesyła mu corocznie cenne podarunki w dowód swego szacunku. Każdy lama jest bogiem i przysługują mu wszystkie prawa bogów. Lama może wznieść dla siebie świątynię, w której będą się doń modlić. Za murem chińskim jest wielu lamów tak świętych, że stutysięczne tłumy odbywają do nich pielgrzymki, aby błagać o odpuszczenie grzechów i o nieśmiertelność. Do takich słynnych lamów zaliczają się ci dwaj, których macie przed sobą. Jeden z nich jest nawet lamą wojny, i to on właśnie pokonał wrogów Chińczyków, Orosów[12], we wielu bitwach. Przybyli do Kuang-tszéu-fu; w jakim celu — nie wiem, gdyż jeszcze nie spytałem ich o to. Przypuszczam, że nie zatrzymają się tutaj, skoro nie doznali godnego przyjęcia.
— Usiedli na tronach naszych bóstw!
— Któż śmie im zabronić, jeśli sami są bogami? Spytaj, a przekonasz się, że mam słuszność! Lama nie może posilać się w towarzystwie innych ludzi; nikt nie może widzieć, jak lama się myje. Kogo dotknie ręką, ten jest oczyszczony na całe życie. Nawet wicekról, przyjmując u siebie lamę, musi mu ustąpić swego miejsca.
— O tem wszystkiem niema wzmianki w księdze ceremonij.
— Ponieważ tu u nas niema lamów. Ale otwórz księgę zwyczajów narodów, mieszkających po tamtej stronie murów!
— Sprawdzę to. Ale dlaczego ci lamowie nie są jednakowo ubrani?
— Klasztorów jest bardzo wiele; mieszkańcy ich różnią się strojem. A jeśli jeszcze masz jakieś wątpliwości, przyjrzyj się im uważnie! Nie są, powiesz zatopieni w błogiej nirwanie? Przypatrz się lamie wojny! Czy nieśmiertelność nie jaśnieje na jego czole?
Turnerstick istotnie siedział tak, jakgdy losy ziemi nic a nic go nie obchodziły.
— Tak — przyznał mandaryn. — Jego dusza zda się przebywać w innych sferach.
— Stopiła się z wszechistnieniem. A teraz przyjrzyj się drugiemu. Czy nie należy nazywać go bogiem piękności i szczęścia?
Mijnheer nie czuł się bynajmniej bosko; od szczęścia był bardzo daleki. Wszakże zmusił się do błogiego wyrazu twarzy. Jego rozmiary czyniły zadość wymaganiom urody w pojęciu Chińczyków.
— Tak, piękny jest, — odparł mandaryn. — Ale zapytaj ich, w jakim celu przybyli do Kuang-tszéu-fu!
— Zmuszacie mnie do uchybienia grzeczności, należnej bogom. Gdy bogowie zatapiają się w głębie kontemplacji, grzechem jest przeszkadzać im — mącić ich spokój. Narażę się na ich gniew, który wy poprzednio już wywołaliście.
— Lama wojny był rozwścieczony, ale drugi nie gniewał się wcale. Zeskoczył z postumentu, aby się schować.
— Skoro zechce, może nas wszystkich zmiażdżyć. Ale, rozumie się, że lama pokoju, gdy gniew w nim wzbiera, zwraca się do lamy wojny.
— Więc nie chcesz ich zapytać? W takim razie my zapytamy!
— Nie, nie! Nie oddacie im należnych honorów. Odważę się. Może zechcą udzielić mi odpowiedzi.
Zbliżył się do bożków, ukłonił się nisko i rzekł po niemiecku:
— Nie odpowiadajcie odrazu, lecz wpatrujcie się w kąt. Dopiero po dłuższej chwili udajcie, że się budzicie z głębokiej zadumy. Wówczas przemówicie, ale gniewnym głosem.
Nie ruszali się więc. Liang-ssi zwrócił się do mandaryna:
— Widzisz, jak są od nas dalecy. Nie słyszą mego głosu. Muszę powtórzyć przemowę.
Zakomunikował teraz swoim przyjaciołom fortel i wyraził nadzieję, że wszystko się dobrze skończy. Poczem zapalił świeczkę i oświadczył Chińczykom:
— Jeszcze mi nie odpowiedzieli. Może zdołam przywołać ich kadzidłami.
Podniósł trociczkę i wymachiwał nią w powietrzu. Turnerstick ocknął się, zamknął wachlarz i zapytał, rozgniewany:
— Czy ta komedja prędko się skończy? Nie zamierzam tu dłużej siedzieć. Jestem wściekle głodny! A pan, mijnheer?
Grubas udawał, że się budzi, obracał oczami i odpowiedział:
Ja, bet is tijd, dat wij an tafel gaan. — Tak, czas już zasiąść do stołu.
— Słyszy pan? A więc postaraj się, abyśmy mogli odejść! Gdzie jest nasz Matuzalem?
— Stoi niedaleko za kratą. Nie może się teraz pokazać, ale później pośpieszy wam z pomocą.
— Z pomocą? Aż tak źle z nami?
— Miejmy nadzieję, że nie. Jednakże niewiadomo, co postanowią kapłani i mandaryni.
— O czem pan teraz mówił z nimi?
— Powinienem się was zapytać, pocoście tu przybyli?
— Czy ja wiem? Pan wie lepiej, skoro z nas zrobiłeś lamów.
— Nie wiem, doprawdy, co im powiedzieć.
— Cóż? Niech pan im powie, że przybyliśmy szukać hipopotamów, których chcemy nauczyć modnych tańców. Prawda, mijnheer?
— Tak. Nieszczęsnych hipopotamów.
— Albo powiedz, że jesteśmy tak niesłychanie bogaci, że nie wiemy, co z tym bogactwem zrobić, i że postanowiliśmy zbudować tu pagodę, w której starczy stryczków dla całej ich gromady.
— O stryczkach nic im nie powiem, ale o pagodzie?... Pomysł jest niezły. Poczekaj pan!
Zwracając się do mandarynów, oznajmił:
— Świątobliwi lamowie byli bardzo rozgniewani, że znów wyrwano ich z błogostanu. Mimo to raczyli udzielić mi wiadomości. Przybyli tutaj, aby wznieść wielką świątynię dobroczynności, w której znajdą przytułek tysiące ubogich.
Thian! Są zatem bardzo bogaci. Czy mogą dowieść, że chcą istotnie zbudować świątynię?
— Czem można dowieść swych chęci, jeśli nie czynem? Chwilowo, ponieważ im tutaj dwukrotnie przeszkodzono, opuszczą tę świątynię, aby gdzie indziej znaleźć spokój niezmącony.
— Chcą odejść? — zapytał mandaryn, uśmiechając się złośliwie. — Jeśli naprawdę są tak znakomitymi i świętymi lamami, jak rzekłeś, to bardzo nam przykro, że chcą nas opuścić. Możebyś ich zapytał, czy ich spotkamy jeszcze raz, i gdzie, i jak to się stanie?
Słowa te wypowiedział tonem przyjaznym. Liang-ssi zdawało się, że wygrał partję. Natomiast był tu ktoś, któremu się słowa urzędnika nie spodobały. Tym kimś — był Matuzalem.
Ze skupieniem przysłuchiwał się rozmowie i przyglądał się twarzom głównych aktorów sceny. Uderzyło go niezwykłe podobieństwo młodego mandaryna do Liang-ssi; dziwny zbieg okoliczności! Student był ciekaw, jak sobie pocznie mandaryn, który, mimo swój wiek młody, posiadał tytuł moa-sse.
Nie wyglądał na człowieka łatwowiernego. Pod powłoką uprzejmości można było wyczuć rezerwę, nawet nieufność. Degenfeldowi zdawało się, że ten młody człowiek przygotowuje na Liang-ssi pułapkę. Domyślał się nawet, jaką.
Sprytny i zręczny Liang-ssi dopuścił się przecież nieostrożności. Zwracając się do grubasa, nazywał go „mijnheer“. To samo Turnerstick. Otóż w Macao, w Hong-Kongu i Kantonie mieszkało sporo Holendrów. Chińczycy stykali się z nimi i, oczywiście, rozumieli niektóre wyrażenia, zwłaszcza najpospolitsze. Podobnie, naprzykład, ktokolwiek usłyszy słowo „monsieur“, choćby nie znał francuskiego, pozna, że ma przed sobą Galijczyka, słysząc zaś słowo „lady“, czy „miss“, — Anglika lub Amerykanina. Należało się przeto spodziewać, że słowo „mijnheer“ było w Kantonie dosyć znane. Można też było przypuszczać, że mandaryn zna kilka słów holenderskich. A w takim razie mógł się domyślić, że nieznajomy, do którego się zwracano przez „mijnheer“, w żadnym razie nie był lamą z Lhassy.
Liang-ssi wykonał polecenie urzędnika. Odwrócił się do Turnersticka i rzekł:
— Powiedziałem im, że chcecie wybudować dla ubogich świątynię, i to pozyskało wam respekt.
— Przeciwko respektowi nic nie mam, — oświadczył Turnerstick — ale jeśli chodzi o świątynię, to czekaj, tatku, latka. Nie wygrałem na loterji, aby trwonić swoje grosze na Chińczyków. A pan, mijnheer?
— Ani mi w głowie nie postało!
— Na szczęście, moi rodacy uwierzyli — dodał Liang-ssi — i pozwolą wam odejść. Pragną uprzednio się dowiedzieć, gdzie i kiedy was mogą spotkać.
— Na księżycu, niech im pan to powie, — odpowiedział kapitan. — Nieprawdaż, mijnheer?
Ja, in den maan, en indien wij buiten zijn, in der maansverduistering. — Tak, jeśli nie we wnętrzu księżyca, to w mroku księżycowym, — potwierdził grubas, zadowolony z własnego konceptu.
Ma pan słuszność, mijnheer, — rzekł Liang-ssi. — Lepiej będzie dla nas wszystkich, jeśli się ulotnimy, — skoro tylko was stąd wypuszczą. Kiedy panom dam znać, zestąpcie majestatycznie z piedestałów i wyjdźcie, nie uraczywszy zebranych ani jednem spojrzeniem.
— A na ulicy wsiądziemy do palankinów? — zapytał Turnerstick.
— Nie, w żadnym wypadku! Będą was obserwować i mogą dowiedzieć się, że stanowimy jedną kompanję. Po wyjściu ze świątyni pójdziecie na prawo, aby was stąd nie można było zobaczyć. Tam poczekacie na nas. Poślemy za wami dwa palankiny; kulisi pomkną kłusem do domu.
Mao-sse ze skupioną uwagą przysłuchiwał się rozmowie. Z niedostrzegalnym uśmiechem na twarzy przemówił do Liang-ssi:
— No, czyż lamowie odpowiedzieli na moje pytanie?
— Tak. Nie wiedzą jeszcze chwilowo, dokąd się teraz skierują. Ale będą tu codziennie przychodzić.
Mandaryn skinął głową i rzekł:
— Świątobliwi mężowie pozwolą mi wskazać im mieszkanie, odpowiadające ich wysokiej godności?
— Nie zechcą nikogo trudzić.
— O tem nie może być mowy. Mój dom jest nader gościnny i miejsca w nim starczy dla wielu. Czasem mieszka w nim przeszło sto osób rozmaitych stanów. A jeśli lamowie sądzą, że piastuję zbyt niskie stanowisko, aby mogli u mnie zamieszkać, to mogę powiedzieć, jak się nazywam i czem jestem. Mój tytuł brzmi ling[13], mój dom nosi nazwę huok-tszu-fang[14]. ja zaś jestem jego peng-tszok-kuan[15].
Liang-ssi cofnął się o krok i niepewnem spojrzeniem zmierzył urzędnika. Widząc jednak jego niezmiernie przyjazny wyraz twarzy, uspokoił się i odpowiedział:
— Zatem sprawujesz urząd nader poważny, który pochłania chyba tyle czasu, że obecność prywatnych gości będzie cię zbyt obciążać.
— O, mój dom stoi otworem przed każdym, komu gdzie indziej się nie podoba. Jeśli lamowie nie zechcą mi towarzyszyć, będę zmuszony prosić, aby się stosowali do zwyczajów naszego kraju. Kto przybywa aż z Tybetu do Kuang-tszéu-fu, ma chyba paszport, wystawiony przez chińskiego wanga w Lhassie. Chciałbym te paszporty obejrzeć.
— Co sobie myślisz! Śmiałżebym pytać o paszport lamów, których należy czcić jak bogów? Nie może to być, przenigdy!
— Byłeś w Lhassie i chyba się lepiej na tem rozumiesz, niż ja. Nie mówmy więc o tem, czy lamowie mają paszport, czy nie, bo nie chciałbym ich urazić. Ty jednak, ty chyba nie jesteś lamą?
— Nie.
— Powiedziałeś, że Sze-tszuen jest twoją ojczyzną. Czy przybyłeś wprost stamtąd?
— Tak.
— Jest to bardzo oddalona prowincja. Kto wyrusza w tak daleką podróż, ten nie zapomina się odpowiednio zaopatrzeć. Godzisz się z tem?
— Tak.
— Najbardziej potrzebny, a nawet konieczny jest paszport. Przepisy głoszą, że każdy, kto wyjeżdża z jednej prowincji do drugiej, musi posiadać paszport, aby można było ustalić, kim jest. Znasz przecież te przepisy, będąc sam mandarynem i posiadając tytuł literacki. Sądzę zatem, że przed wyjazdem byłeś albo u tsung-tu[16], albo u fu-juen[17] w Sze-tszuen, i otrzymałeś dowód osobisty. Czy tak?
— Nie. Ślub mi zabraniał.
— Bardzo niebezpieczny ślub! Szkoda mi ciebie, ponieważ pragnę twego dobra. Uznaję twoją rangę, aczkolwiek nie możesz mi jej dowieść. Jestem ci także wdzięczny za to, żeś zechciał być naszym tłumaczem. Nie będę cię dalej trudził. Teraz możesz odejść; powiedz jednak uprzednio tym świętym z Lhassy, że pozwalam im opuścić świątynię!
Ledwo to powiedział, rozległ się w tłumie bonzów, kapłanów i mandarynów głośny szmer niezadowolenia. Nie godzono się na wypuszczenie intruzów. Ta-sse odezwał się na głos:
— Wasza młoda godność zapomina, że ja także, lako przełożony świątyni, powinienem się porozumieć z tymi ludźmi. Muszę się istotnie przekonać, czy są świątobliwymi lamami. W przeciwnym bowiem razie miejsca bogów byłyby skalane i, co za tem idzie, cudownie odnalezione bóstwa nie mogłyby chwilowo miejsc swoich zająć. Żądam więc, aby ci lamowie, prawdziwi, czy wrzekomi, zostali tu jeszcze.
Mandaryn mrugnął doń ukradkiem a znacząco.
— Jednakże proszę waszą pobożną mość, odpowiedział — abyś kazał otworzyć wrota! Nie możemy im dowieść, że nie są lamami, a zatem nie powinniśmy ich niepokoić. Zresztą, będą tu przychodzili codziennie. Sporo okazyj do rozmówienia się z nimi.
Liang-ssi z przestrachem słuchał przemowy bonzy. ale odpowiedź mandaryna znów go uspokoiła. Zwrócił się do Turnersticka:
— Możecie iść. Otworzą wam zaraz bramę. Ale odejdźcie z jak największą godnością!
— Nie brak nam przyrodzonego majestatu. Pokażę im wreszcie swoją najdumniejszą minę! Mam dosyć tej szopki!
Ik ook. Ik wil ook met opataan en voortgaan; ik heb honger! — Ja też chcę już wyjść; jestem głodny! — rzekł grubas i ześlizgnął się z postumentu, aby podążyć za Turnerstickem ku wrotom świątyni.
Powoli odmierzonym krokiem, z podniesionemi głowami kroczyli obaj przed siebie, nie patrząc na nikogo z obecnych. Młody mandaryn, przepuściwszy Turnersticka, położył rękę na ramieniu grubasa i zapytał.
Mijnheer, gij zijt en Nederlander, niet? — Mój panie, jest pan Niderlandczykiem, nieprawdaż?
Grubas był zaskoczony. Zatrzymał się i odpowiedział, grzecznie kiwając głową:
Gewisseglijk, ik ben een Hollander. — No tak, jestem Holendrem.
Mandaryn odepchnął go, szybko uchwycił Turnersticka za warkocz i zawołał do policjantów:
— Nie przepuszczajcie nikogo — to oszuści! to są Fu-len[18]. Skalali święte miejsce! Aresztuję was!
Turnerstick nie rozumiał wprawdzie po chińsku, ale zdawał sobie sprawę ze znaczenia tych słów. Skoczył ku wrotom; stracił czapkę mandaryńską, zarówno jak i warkocz, który został w ręku urzędnika. Bonzowie rzucili się nań hurmem; odtrącił, ich potężnemi razami pięści, przewrócił kilku, ale nie mógł się przedostać, ponieważ było ich zbyt wielu. Dziesięć, dwanaście, szesnaście rak już go trzymało mocno.
Co się tyczy mijnheera, to i on nie okazał się tchórzem. Nie z braku odwagi schował się był uprzednio za plecami kapitana. Był wówczas poprostu zaskoczony i zdezorjentowany osobliwą sytuacją. Obecnie, widząc, jak bonzowie rzucili się na jego towarzysza, wpadł w zapał wojowniczy. Wypuścił z rąk parasol i ściśniętemi mocno pięściami uderzył najbliżej stojącego arcykapłana w dołek z taką siłą, że ten przewrócił się na nosze z bożkiem i, pociągając za sobą posążek, fiknął koziołka. Mężny Holender nie poprzestał na tem. Wpadł w tłum mandarynów i kapłanów, i silnemi razami zmusił ich do rozstąpienia się w obie strony.
Tapper, maar gedurig tapper, mijnheer Turnerstick! — wołał do kapitana. — Wij willen dezen Heidenhoofden onze vuisten an de neusen wrijven. — Odważnie, byle odważnie, panie Turnerstick! Natrzemy tym łbom pogańskim nosów naszemi pięściami!
Liang-ssi przeraził się, skoro usłyszał pytania mandaryna i nierozsądną odpowiedź mijnheera. Musiał teraz zrezygnować z niebezpiecznej gry i pomyśleć o własnem bezpieczeństwie. Podążył więc ku wejściu do obszernej hali, aby stąd, przez dziedziniec, wydostać się na ulicę.
Atoli młody mandaryn wydał już rozkaz. Trzech policjantów rzuciło się za Liang-ssi; pięciu pośpieszyło ku mijnheerowi, który wciąż jeszcze z wściekłością wywijał pięściami. Napadli nań ztyłu i powalili go na ziemię.
Brand, brand! — krzyknął. — Zij hebben mij! Help, help, mijnheer Turnerstick! — Ogień, ogień! Złapali mnie! Na pomoc, na pomoc, panie Turnerstick!
— Nie mogę — i mnie złapali — odparł kapitan. — Oto skutki małpowania bogów!
Parasol i szkocka czapka grubasa, wachlarz, pantofle, peruka z warkoczem i nakrycie głowy Turnersticka — wszystko to leżało na ziemi. Na szczęście, kapitanowi nie wpadło na myśl chwycić za broń. — —
Matuzalem nie mógł wyjść poza rolę biernego świadka. Tong-tszi uchwycił go za rękę i szepnął:
— Szybko idźmy stąd! Zaraz tu nadejdą!
Wraz z Godfrydem i Ryszardem wyszli na pusty dziedziniec. Między celami bonzów korytarz prowadził do małego warzywnego ogrodu, który przylegał do podobnego ogródka sprzedawcy trociczek. Dzieliła je furtka. Domek sprzedawcy wychodził na wąski zaułek, biegnący równolegle do ulicy, przy której mieściła się świątynia. Przebywszy tę drogę, zbiegowie znaleźli się w zaułku.
Narazie nie groziło im żadne niebezpieczeństwo. Teraz trzeba było, nie budząc podejrzeń, przedostać się do palankinów. Tong-tszi poprowadził swoich towarzyszów przez ulicę poprzeczną. Z rogu już zobaczyli muzykantów i tłum, zgromadzony przed świątynią. Kulisowie stali po drugiej stronie ulicy. Jeden z nich spojrzał przypadkowo w kierunku rogu. Zobaczył swego pana i, na jego znak, podbiegł wraz z kolegami.
— Jedziemy do domu? — zapytał Matuzalem.
— Pan — tak, ale ja — nie, — odpowiedział mandaryn. Wsiądę do palankinu. ale niedaleko stąd zatrzymam się, aby iść za policjantami, którzy odprowadzą pańskich przyjaciół do więzienia. Chcę się dowiedzieć, co z nimi zrobią. Przyniosę wiadomości. Prosiłem was kilkakrotnie, abyście odważali każdy swój postępek. To, co się teraz zdarzyło, jest o wiele gorsze i niebezpieczniejsze, niż wczorajsza przygoda. Pańscy przyjaciele wykroczyli nietylko przeciw prawu, ale i przeciw ustawom religijnym. Ostrożność zaleca mi wymówić wam dom. Szanuję jednak prawa gościnności i zbyt wiele wam zawdzięczam, aby opuścić was w niebezpieczeństwie.
— Czy niebezpieczeństwo naprawdę jest tak wielkie?
— Bardzo nawet. Pańscy przyjaciele mają przeciwko sobie nietylko prawo, ale także gniew kapłanów i ludu. Oby przynajmniej doszli do więzienia!
— W takim razie tchórzostwem jest wydawać ich teraz na sztych. Muszę do nich pośpieszyć!
— Nie. Zgubi pan i siebie I mnie. Aby ich uratować, musimy się zaprzeć jakichkolwiek łączności z nimi. Przez wdzięczność dla pana — wrócę do świątyni. Nikogo to nie zdziwi, mam bowiem prawo uczestniczyć w orszaku, gdyż ja odkryłem świętokradców. Spodziewam się, że pańscy towarzysze będą rozsądni i nie skompromitują mnie wobec orszaku.
— Przypuszczam. Liang-ssi uprzedził ich, aby nie przyznawali się, że są z nami w komitywie.
— Pozwól pan spokojnie zanieść się do domu! Postaram się w każdym razie ustrzec ich przed gniewem ludu. Przypuszczam, że później uda nam się ich wyzwolić.
Student musiał mu przyznać rację. Wsiadł wraz z Godfrydem i Ryszardem do palankinów. Kulisowie pomknęli naprzód. Tong-tszi zaś kazał się zawieść zpowrotem do świątyni. Muzykanci i tłum przepuścili go wśród służalczych pokłonów.
Z zadowoleniem przekonał się, że wrota świątyni są jeszcze zamknięte. Widział w tem nieomylne świadectwo, że tłum o niczem jeszcze nie wie. Dla pewności, zapytał stojących w pierwszym rzędzie:
— Dlaczego wrota są zamknięte? Dlaczego nie wpuszczają was?
Z głębokim ukłonem odpowiedziano:
— Wasza wspaniałomyślność może się dowiedzieć, że przybyli jacyś obcy wielcy bogowie.
— Skąd?
— Nie wiemy. Zdaje się, że nie chcą puścić skradzionych bóstw na ich dotychczasowe miejsca, albowiem słyszeliśmy wielką wrzawę i wrogie okrzyki.
Mandaryn natężył słuch. Usłyszał donośny głos młodego urzędnika. Zastukał do wrót. Długo jednak musiał do nich kołatać, zanim rozległo się zapytanie:
Szui kin? — Kto tam?
Kuan-fu tong-tszi — Mandaryn tong-tszi — odpowiedział.
Natychmiast otworzono wrota, wpuszczono mandaryna i zatrzaśnięto je zpowrotem. Szybkiem spojrzeniem ogarnął sytuację. Aresztanci stali razem, otoczeni przez policjantów; przed nimi zaś — ling.
Poniewaz tong-tszi był rangą najwyższy z pośród obecnych urzędników, przywitano go głębokim ukłonem. Młody mandaryn cofnął się, ustępując mu swego miejsca.
Ujrzawszy chińskiego protektora, Turnerstick szepnął do towarzyszów niedoli:
— Bogu dzięki, oto i tong-tszi! Powinniśmy być ostrożni i udawać, że go nie znamy.
Tong-tszi oglądał dziwną grupę z dobrze odgrywanem zdziwieniem. Zapytał:
— Dlaczego zamknięto świątynię? Co się tu stało? Słyszałem, że przybyli jacyś obcy bogowie.
— Podawali się za bogów — objaśnił go młody mandaryn. — Z początku wierzyliśmy. Wasza dostojność przekona się łatwo, że to są zwykli oszuści.
Zdał mu sprawę z incydentu. Tong-tszi wysłuchał go, zmierzył jeńców surowem spojrzeniem i rzekł:
— A zatem ci ludzie podają się za świątobliwych lamów, a jednak rozmawiają językiem Fu-len! Czy mój kolega się nie myli?
— Nie. Obowiązki mego urzędu wymagają częstego stykania się z Fu-lenami, dzięki czemu znam wiele słów ich mowy. Nadomiar, ten oszust zasługuje podwójnie na karę, gdyż bezprawnie nosi strój mandaryna.
— A nie jest mandarynem?
— Nie.
Urzędnik podniósł z ziemi czapkę wraz z warkoczem, potrząsnął nim i rzekł:
— Czy te włosy są jego własne? Czy ma głowę strzyżoną, jak to przystoi każdemu Chińczykowi, a tem bardziej mandarynowi? Bynajmiej, nosi na sobie hańbę niestrzyżonych włosów, niczem barbarzyńca, warkocz zaś nie wyrósł z jego własnej głowy. Nie jest zatem Chińczykiem, nie jest żadnym niebianinem, uprawnionym do zasiadania między bóstwami tej świątyni.
— Ale, — twierdził dyplomatycznie tong-tszi — słyszałem często, że lamowie noszą fałszywe warkocze. A może jednak są to lamowie!
Turnersticka bardzo gniewała bezceremonjalność, z jaką młody mandaryn obchodził się z jego warkoczem. Zapytał półgłosem Liang-ssi:
Czego on tu chce? Co ma do mojej peruki? Co mówi?
Liang-ssi wyjaśnił szeptem.
— Do kaduka! Powiem mu, że moja głowa jest moją głową, a niczyją inną, że mogę robić z nią, co mi się żywnie podoba. Ten warkocz kosztował dwa dolary; zapłaciłem je rzetelnie i nie pozwolę obchodzić się z nim jak z ogonem oślim!
Wystąpiwszy naprzód o dwa kroki, ze złością zgromił młodego mandaryna:
— Preczyng z perukąg! Preczyng! — i, wyrwawszy mu ją z ręki, dodał: — Tong mojang własnościng prawnang! Warang tobieng od tegong! Mogeg nosing, cong ming sięg podobang, — fałszyweng peruking, ang naweting fałszyweng oczyng. Nong, patrzyng, młodang ropuchong! Cong na tong powieszing? Możeng ming ing tegong zabroniszing?
Jak wiadomo, miał jedno oko sztuczne. Teraz wyciągnął je z oczodołu, ujął między dwa palce i pokazał wszystkim, strojąc dziko-szydercze miny.
Chińczycy mimowoli cofnęli się ze zgrozą. Obaj policjanci, którzy trzymali kapitana, puścili go i odstąpili o parę kroków.
— Nong? — zapytał ze śmiechem. — Ktong możeng tong powtórzycing? Ktong możeng wyjącing własneng okong z oczodołung?
Nikt z obecnych nie widział jeszcze podobnego zjawiska. Stali w przerażeniu, nie wydając dźwięku. Pierwszy odzyskał mowę arcykapłan:
T’ien-ti-jin! — zawołał. — O niebiosa, ziemio i ludzie! Miao-ya, miao-ya! — Cud nad cudami! On może wyjmować oczy!
Miao-ya mu, miao-ya mu! Dziwne oczy, dziwne oczy! — wołano dookoła.
Jip-mo t’a yuat, jip-mo t’a yuet? — Cóż on powiedział, cóż on powiedział? — zapytał wrzekomego tłumacza młody mandaryn, również przerażony.
Liang-ssi zaś, cztery lata pracując u Europejczyka, nauczył się wielu rzeczy. Wiedział cośniecoś o sztucznych oczach, któremi Europejczycy potrafią maskować puste oczodoły. Zrozumiał wlot, że można wykorzystać powszechny przestrach, i rzekł:
— Chce dowieść, że istotnie jest świętym i cudotwórczym lamą. Podobnie, jak wyjął oko z własnych oczodołów, chce wszystkim obecnym wyjmować oczy i zrywać nosy. Gotów jest nawet powyrywać im ręce i nogi z ciał. Kto pragnie przekonać się osobiście o jego cudotwórczej mocy?
Ngo put, ngo put! — Ja nie, ja nie! — wołano, cofając się dalej.
— Nikt? Nie powinniście się lękać, gdyż potrafi on osadzić każdy wyrwany członek zpowrotem na swojem miejscu.
Dodał po niemiecku do Turnersticka:
— Wsadź pan oko zpowrotem i udawaj, że zamierzasz arcykapłanowi wyrwać nogę.
Turnerstick wsadził protezę w oczodół. Potem zbliżył się do arcykapłana i schylił się, jakgdyby zamierzając uchwycić go za nogę. Przestraszony Chińczyk cofnął się i zapytał:
— Czego on chce?
— Chce dowieść waszej świątobliwości, że posiada tę umiejętność, o której mówiłem. Pragnie wyrwać panu obie nogi.
Zagrożony kapłan uciekł czem prędzej, ukrył się za posągami bóstw i zaczął biadać:
Vu, vu! Ngo put yuk ngo; put kam; ngo kiao! — Nie, nie! Nie chcę tego; nie mogę: krzyczę!
Nawet tong-tszi nie wiedział, co sądzić o cudzie. Nie mogąc sobie wytłumaczyć, nie wątpił jednak o zgodności cudu z naturalnym porządkiem rzeczy. Był rad z paniki, która ogarnęła urzędników i kapłanów. Poprosił Liang-ssi:
Powiedz mu, że nie chcemy doświadczyć jego cudownej mocy. Wierzymy, ponieważ przekonał nas naocznie.
Liang-ssi pomówił z kapitanem, poczem rzekł:
— Szczęście dla t’a, że uciekł! Lama został przez niego ciężko obrażony. Zamierzał go ukarać i wstawić mu nogi odwrotnie, prawą w lewo, a lewą w prawo, nadto piętami naprzód.
Vu, vu! — krzyczał z za posągu arcykapłan. — Ngo put yuk, ngo put yuk! — Nie, nie! Nie chcę, nie mogę!
Tong-tszi zwrócił się z wyrzutem do urzędnika więziennego:
— Mój młody krewny działał zbyt porywczo. Czy był pan kiedyś w Tybecie?
— Nie — odpowiedział zapytany.
— A czy widział pan kiedyś lamę?
— Nie.
— A może pan zna ich prawa i zwyczaje?
— Nie czytałem jeszcze odnośnych ksiąg. Lecz wasza wzniosła i słynna mądrość powinna wziąć pod uwagę, że musiałem uznać tych dwóch obcych ludzi za Fu-lenów, skoro jeden posługiwał się ich mową!
— To da się łatwo wytłumaczyć. Pogrążony w kontemplacji wszechbytu, duch jego wędrował po obcych krajach i w pewnej chwili usłyszał mowę Fu-lenów. W tej właśnie chwili zmusił pan tę świątobliwą duszę do powrotu, i oto, mając jeszcze uszy pełne słów Fu-lenów, przemówiła ich językiem. Ale przypuśćmy nawet, że mamy przed sobą Fu-lenów, to czy mój młody brat posiada prawo przesłuchiwania przestępców?
Młody urzędnik, stropiony, milczał.
— Jesteś jeszcze młody, ale jako kuan-fu i moa-sse powinieneś znać zakres każdego urzędu. Każdy Fu-len jest dla nas y-jin, obcokrajowcem. Mam nadzieję, iż wie pan, czyjej władzy podlegają obcokrajowcy?
— Władzy Waszej Wysokości.
— Czemu więc nie posłał pan odrazu po mnie?
Mówił teraz tonem surowym. Zaległa głęboka cisza zakłopotania, Pang-tszok-kuan był zmiażdżony naganą. Pozostali mandaryni nie śmieli podnieść oczu. Młody urzędnik po chwili zaczął się tłumaczyć:
— Właśnie kiedy Wasza Wysokość nadeszła, byłem zdecydowany posłać gońca do Waszej Wielebności, aby zechciała oświecić nas swojem doświadczeniem. Przesłuchałem zaś obcokrajowców jedynie w tym celu, aby móc Waszą Wysokość dokładnie poinformować.
— Ale zaaresztował ich pan; to było bezprawie! Wiadomo panu, że nie wolno nam karać bezpośrednio cudzoziemców. Nawet kiedy popełnili przestępstwo, musimy odsyłać ich do odnośnych konsulów, aby ci wymierzyli odpowiednią karę. Jeśli nawet ci dwaj ludzie są tylko Fu-lenami, to mogą się poskarżyć na pana swemu posłowi, a wówczas straci pan nietylko urząd, ale i tytuł doktorski. Przez wzgląd na młodość pana, poproszę tych panów, aby ci wybaczyli. Spodziewam się, że odtąd będzie pan wobec nich uprzejmy, gdyż chwilowo zależysz od ich wspaniałomyślności.
Skarcony, spojrzał na tong-tszi ze zdziwieniem. Ten zaś kontynuował:
— Mój młody kolega przesadnie ocenił winę tych obcych. Jeśli są lamami, to wogóle żadna wina ich nie obciąża, albowiem świątobliwość uprawnia ich do boskich honorów. Jeśli zaś są Fu-lenami, to wina ich jest niewielka, gdyż nie mogli wiedzieć, że czyn ich jest u nas zabroniony i surowo karany. Osobiście zajmę się tem zdarzeniem, powierzając chwilowo tych panów pańskiej troskliwej opiece. Daj im pan dobre mieszkanie w więzieniu, i niechaj im nic nie zbraknie. Zanim nie dowiemy się prawdy, nie możemy ich uważać za winnych i grzesznych. Każ pan sprowadzić palankiny dla nich i dla tego młodego człowieka, który nam się przyda jako tłumacz. Uczyń pan to w tajemnicy przed wzburzonym tłumem. Ja zaś wyprzedzę was i będę oczekiwał w huo-tszu-fang. aby się przekonać, czy zaleceniom moim stało się zadość.
Oddalił się pośród głębokich ukłonów obecnych. Zamknięto za nim szybko wrota.
Turnerstick stał nieskrępowany, żaden bowiem policjant nie śmiał się go imać. Arcykapłan nie opuszczał swej kryjówki. Mamrotał, ze strachem spoglądając na kapitana:
— Czy słyszeliście? Zabierzcie ich stąd, wyprowadźcie ich na dziedziniec i każcie przynieść palankiny! Będziecie mogli wyjść tylną bramą na zaułek. Co się zaś tyczy świątyni, będzie zamknięta, dopóki się nie dowiemy, co to za ludzie. Jeśli to są Fu-lenowie, trzeba będzie świątynię na nowo konsakrować. Wyprowadźcie ich! Fora z nimi!
Chciał się jak najprędzej pozbyć groźnego cudotwórcy. Ze zgrozą myślał o przestawionych i piętami do przodu zwróconych nogach.
Młody mandaryn podszedł do jeńców, złożył ukłon i rzekł:
— Wysocy panowie słyszeli, co rozkazał potężny tong-tszi. Czy zechcą łaskawie iść ze mną?
— Co on ma na myśli? — zapytał kapitan.
— Chce nas wyprowadzić — objaśnił Liang-ssi.
— Dokąd?.
— Do więzienia.
— Ani mi się śni! Jeśli się chce wam iść pod kłódkę, to proszę, ale ode mnie wara! Nieprawdaż, mijnheer?
Ja. Ik beb honger, ik wil eten! — Tak. Jestem głodny; chcę jeść!
— Dostanie pan — nalegał Liang-ssi. — Nie będzie nam źle w więzieniu. Dostaniemy dobre cele i niezgorszy wikt.
— Ale jaki?
— Smaczny! Tong-tszi kazał się nami troskliwie opiekować. Próżno byłoby stawiać opór. Dla własnego dobra powinniśmy ulec. Może pan być pewny, że pan Degenfeld nie opuści nas w biedzie.
— Tak, to pewne. Pójdziemy, mijnheer?
— Tak — powiedział grubas, który zawsze stosował się do pragnień swoich przyjaciół — Wij willen met gaan. — Pójdziemy.
— Dobrze. Ale urządzę temu arcykapłanowi porządnego pietra. Patrzy na mnie jak na stracha. Jak się mówi w tutejszej wulgarnej chińszczyźnie „żądam pańskich oczu“?
Ngo yao ling-yen. — odpowiedział Liangssi szeptem.
„Ngo yao ling-yen.“. Dobrze, zapamiętam to sobie.
Powoli podszedł do arcykapłana, wyjął ponownie oko, włożył je zaraz zpowrotem i rzekł, wyciągnąwszy ręce w kierunku bonzy:
Ngo yao ling-yen!
Pen yen! Tien-na, tieu szin! — Moje oczy! O niebiosa, ratunku! — krzyczał przerażony Chińczyk, zmykając co sił.
Tak tedy opuścił kapitan pobojowisko jako zwycięzca i wraz z przyjaciółmi wsiadł do palankinów, w których niebawem zaniesiono ich do więzienia. — — —






  1. Mahometanie.
  2. Sąsiada.
  3. Król żebraków.
  4. Niegodni ludzie.
  5. Mandaryn spraw kryminalnych
  6. Syn księżyca — poeta.
  7. Urzędnik sądowy.
  8. Wieczerza (dosł. „ryż wieczorny).
  9. Paszport.
  10. Napiwek.
  11. Dosłownie: doktór pióra.
  12. Rosjanie.
  13. Rozkazujący.
  14. Więzienie.
  15. Najwyższy przełożony więzienia.
  16. Zarządca prowincji.
  17. Wicezarządca prowincji.
  18. Holendrzy.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Karol May i tłumacza: anonimowy.