Błękitno-purpurowy Matuzalem/Część druga/2
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Błękitno-purpurowy Matuzalem |
Podtytuł | Powieść chińska |
Część | druga |
Rozdział | Śród korsarzy |
Wydawca | Spółka Wydawnicza Orient R. D. Z. East |
Data wyd. | 1927 |
Druk | Zakł. Druk. „Bristol” |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Der blaurote Methusalem |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cała część druga Cały tekst |
Indeks stron |
Kajuta znajdowała się koło steru. Wąska powierzchnia między kajutą a sterem była przeznaczona na komórkę dla różnych sprzętów. Graniczącą z nią przestrzeń podzielono na dwie połowy, z których każda miała osobne wejście. Na lewo była kajuta podróżnych, oświetlona dwiema lukami, wybitemi w ścianie okrętu. Okna były zaopatrzone nie w szklane, lecz w drewniane szyby, aby je przy złej pogodzie łatwiej było zamykać.
Uczta miała się odbyć na środkowym pokładzie, na tem samem miejscu, gdzie odbyła się „konferencja“ z duchem. Lampy z gumowanego papieru ryżowego oświetlały jasno pokład i sprawiały bardzo miłe wrażenie. Dookoła obu zastawionych stołów stały mocne krzesła bambusowe. Nakrycie składało się z talerza, małej filiżanki, czegoś w rodzaju grubej łyżki porcelanowej, tak nieforemnej, że ledwo mogła wejść do ust, i pałeczek z kości słoniowej, zwanych przez Anglików chop-sticks, a przez Chińczyków kwei-tse.
Chińczycy nie używają łyżek, widelców, czy noży w ścisłem znaczeniu tego słowa. Wszelkie twarde potrawy, jak mięso i t. p. podawane są w drobnych kawałkach. Niedoświadczony wyjmuje te kawałki z zupy, wsadziwszy je na pałeczki. Ale prawdziwy Chińczyk jada zgoła inaczej. Umieszcza jedną pałeczkę pomiędzy wielkim i wskazującym palcem prawej ręki, a drugą pomiędzy śródkowym a następnym palcem. Gdy końce pałeczek stykają się ze sobą, tworzą ruchomy kąt, rodzaj obcęgów, zapomocą których można podnieść do ust nawet najdrobniejsze ziarenko ryżu. Kto chce się dowiedzieć, jak komicznie wygląda niedoświadczony cudzoziemiec silący się jeść po chińsku, niech sam spróbuje zjeść zupę jęczmienną zapomocą długich na sześć calów a cienkich jak zapałka pałeczek, nie gubiąc nic po drodze od talerza do ust. - -
Miejsce, gdzie znajdowały się stoły, oddzielały od reszty pokładu olbrzymie zawieszone na sznurkach mapy geograficzne. Przedstawiały wszystkie kraje świata według chińskich poglądów. Rozmiary ich wynosiły czterdzieści stóp kwadratowych. Trzydzieści dziewięć zajmowało Państwo Środka. Pozostałe krainy wraz ze wszystkiemi morzami mieściły się na czterdziestym kwadracie. Rosja, Polska i państwa bałtyckie miały wielkość greckiego orzecha; dalej była dolepiona Francja — orzeszek zwykły. Oddzielone rzeką, zwaną Tsin-tse, co oznaczało zapewne Tamizę, Niemcy i Anglja miały imponujące rozmiary groszka. Hiszpanja obok Stanów Zjednoczonych i Holandja koło Jawy były wielkości główki od szpilki. Natomiast rzeka Jang-tse-kiang miała szerokość dwóch pięści męskich, Pekin zaś był trzy razy większy niż wszystkie kraje europejskie. Tak oto Bóg wedle zapatrywań chińskich sprawiedliwie podzielił ziemię pomiędzy narody świata. Nie dziw, że Chińczycy wyróżniają się niezwykłą ambicją narodową i uważają się za najprzedniejszy naród świata.
Oprócz pięciu pasażerów w uczcie uczestniczyli: ho-tszang, to-kung, kapłan czyli hiang-kung i właściciel okrętu. Niebawem przyniesiono potrawy.
Pierwszą stanowiła sałata z jajek, szczególnie przyrządzona.
— Cóżto za jajka? — zapytał grubas.
— To jajka krokodyle — oświadczył poważnie Godfryd.
— Fuj! I takie jajka mamy jeść?
— Naturalnie!
— Ani mi w żołądku nie postało. Nie jem!
Potrawa wyglądała nader apetycznie; Holender podniósł już był łyżkę, aby sięgnąć, — ale odłożył ją szybkim ruchem.
Godfryd zaś nałożył sobie dosyć wiele i używał kwei-tse ze zręcznością Chińczyka. Nauczył się tego, podobnie jak Matuzalem i Ryszard Stein, w mieście rodzinnem u Ye-Kin-Li; podczas podróży wprawiał się w ten kunszt gorliwie. Mijnheer zaś nie mógł tknąć jedzenia. Abstynencja ciężko mu się dała we znaki, tem bardziej, że widział, jak te jaja krokodyle smakują biesiadnikom.
Następnie przyniesiono rosół, w którym pływały drobne kawałki mięsa. Holender znów zapytał ostrożnie:
— Czy to psina?
— Nie — zaprzeczył Godfryd.
— W takim razie ja też jem!
Napełnił talerz i jadł nieforemną łyżką, nie posługując się zupełnie kwei-tse. Nie zważał na zgorszone spojrzenia Chińczyków, niezadowolonych z tak nieprzyzwoitego sposobu jedzenia. Po zjedzeniu skinął przyjaźnie w stronę Godfryda i oznajmił:
— Nie, to nie psina.
— Nie psina, ale zato mięso kocie! — brzmiałą Odpowiedź.
— Co? Mięso kocie?
— Niestety!
— Niebiosa! O moje gardło, o mój żołądek, o moje kiszki! Mijnheer Matuzalemie, co pański leksykon powiada o kiszkach?
— Co leksykon powiada o kiszkach? Że mają sledem metrów długości — roześmiał się student, gdyż grubas trzymał się obu rękoma za brzuch i stroił bolesne miny. — Czy czuje pan zaburzenia w kiszkach?
— Tak. Bardzo! Mam boleści i zapalenie.
— Co? Boleści i zapalenie? Dlaczego?
— Jadłem kocie mięso.
— Niech pan nie wierzy Godfrydowi! On sam nie wie, co takiego zajadał.
Mijnheer zagroził pucybutowi pięścią i ofuknął go gniewnie:
— Do pioruna! Jesteś pan nędznym hipopotamem!
Następne danie stanowiła przejrzysta, ale dosyć tłusta zupa z drobnemi kawałkami jarzyn. Miała bardzo zachęcający zapach.
— Soup of salangans! — oznajmił ho-tszang swoim gościom, wyrazem twarzy dopowiadając, że chodzi o smakołyk szczególnie wyszukany. A więc to była zupa z osławionych gniazd jaskółczych!
O tych tak zwanych indyjskich gniazdach ptasich; krążą nieścisłe wiadomości. Prawdą jest to: salangane (collacelia nidifica) jest ptakiem dwunastocentymetrowej długości o skrzydłach szerokich 30 cm. Zwierzchu są ciemno bronzowe, od spodu jaśniejsze. Rozpowszechnione są w Indjach i na wyspach Indyjskich, gdzie zwykle gnieżdżą się wielkiemi masami na niedostępnych skałach. Szczególnie upodobanie czują do wybrzeży pionowo wznoszących się ponad falami.
Na krótko przed okresem rodów, a więc w czasie budowy gniazd, pachnące gruczoły tych ptaków wydzielają oleisty szlam, przypominający gumę arabską. Wydzielinę tę przyklejają do tego samego miejsca pionowej skały niezliczoną ilość razy, tak że powoli tworzy się mocny pokład w kształcie wydrążonej ćwiartki kuli. Na tym pokładzie dopiero z mchu, z trawy i piór powstaje właściwe gniazdko, umocnione i zatykane tym samym szlamem. Otóż nie samo gniazdo, jak błędnie niektórzy przypuszczają lecz pokład ze stwardniałego szlamu stanowi wyszukany specjał chińskiej kuchni.
Z tego, cośmy powiedzieli, wynika, że zbieranie gniazd salanganów jest połączone z wielkiemi niebezpieczeństwami. Poszukiwacz gniazd musi się opuścić na powrozie z wyżyny pionowej skały i unosi się nad otchłanią morską, narażony na upadek. Zresztą, gdzie niegdzie praca jest ułatwiona dzięki temu, że wybrzeże pokrywa istna sieć lin i drabin sznurowych.
Salanganów jest taka moc, że z samej Jawy eksportują rocznie około dziesięciu miljonów gniazd. W Chinach, dokąd wwozi się rocznie przeciętnie sześć miljonów, sztuka kosztuje mniej więcej markę, co na chińskie stosunki jest dosyć wiele, ile że oczyszczone gniazdo waży nieraz niewięcej niż parę gramów. Tylko zamożni mogą sobie na ten przysmak pozwolić.
Trzeba też zaznaczyć, że samo przez się gniazdo takie nie jest bynajmniej smaczne. Trzeba je umiejętnie przyrządzić. Wygotowane bez zaprawy ma dosyć cierpki smak. Chińczycy gotują je w wodzie lub rosole, dodają rozmaitych korzonków, mięsa, ikry rybiej, trochę pokrajanych owoców i innych przysmaków. Dopiero przez to gniazda stają się naprawdę smakowite. — —
Mijnheer van Aardappelenborsch zdawał się znać tę potrawę ze swych jawajskich czasów. Zajadał ją łyżką z naprawdę wniebowziętym wyrazem twarzy.
Turnerstick nie chciał sobie kaleczyć ust wielką łyżką, wszakże nie umiał zręcznie posługiwać się kwei-tse. Uprościł sobie zadanie tem, że najzwyczajniej w świecie pił zupę bezpośrednio z talerza, co ściągnęło nań wzgardliwe spojrzenia Chińczyków. Trzej zaś pozostali pasażerowie wcale nieźle dali sobie radę z zupą zapomocą pałeczek.
— Świetne, rozkoszne! — odezwał się kapitan.
— Tak, palce lizać, przytaknął grubas. — Na honor!
— Czy istotnie było aż tak świetne? — zapytał Matuzalem.
— Pewnie.
— A czy wie pan, co zjadłeś?
— Gniazda salanganów! — odpowiedział Turnerstick.
— Absurd! Te draby poczęstowałyby nas indyjskiemi przysmakami, a jakże! Aniby im to na myśl nie przyszło.
— A więc cóżto było?
— Skóra wołowa, odpowiednio przyrządzona, która przypomina w smaku zupę z gniazd jaskółczych.
— Do piorunów! Czyż w Chinach zjada się wołu wraz ze skórą?
— Pewnie. Uchodzi to nawet za szczególnie wyszukaną potrawę.
— O mój Boże, o mój Stwórco! — zaczął lamentować grubas, chwytając, jak zwykle, za brzuch. — jestem chory, śmiertelnie chory!
— Chory? Cóż panu jest?
— Mam wrzód w żołądku.
— Wrzód w żołądku? Hm!
— I atak wątroby. Co Powiada leksykon o wątrobie?
— Pański atak nie jest tak ciężki, abyśmy musieli się radzić medycznego leksykonu. Patrz pan, noszą nową potrawę! To homary, jeśli się nie mylę.
Oblicze Holendra natychmiast się rozjaśniło
— Homary? — zawołał. — Bogu dzięki, to będę jadł!
Zdjął z półmiska największego homara i z radości całkiem zapomniał zarówno o wrzodzie w żołądku, jak o ataku wątroby.
Naostatku podano ryby. Menu nie było urozmaicone. Gospodarze kładli, zdaje się, większy nacisk na trunki, niż na jedzenie, albowiem między każdem daniem dwukrotnie wychylano filiżanki sam-chu, w czem ho-tszang dawał przykład gościom. Sam-chu, o ile jest dobrze przyrządzone, stanowi łatwo upijający ulubiony trunek Chińczyków, przypominający nasz arak.
Wszakże marynarskie gardło Turnersticka tyle przełknęło grogu i rumu, mijnheer zaś tyle wypił w swem życiu alkoholu, że sam-chu nie mogło być dla nich groźne.
— Pijmy i zobaczmy, kto pierwszy okaże się pod stołem, my czy oni, — rzekł kapitan.
— Tak, pijmy dzielnie! — skinął grubas. — Ja żłopię, jak hipopotam.
Matuzalem i Godfryd, ileż wiader piwa wysuszyli aż do dna? Nie lękali się zatem sam-chu. Jedynie Ryszard poprzestał na zwilżeniu warg trunkiem. Na namowy Turnersticka odpowiedział:
— Nie mogę. Wogóle nie znoszę wódki, a zwłaszcza ta mi nie smakuje. Za gorzka!
— Za mocna, chciał pan powiedzieć.
— Nie. Posiada jakiś gorzki posmak, który mi jest nieprzyjemny.
— Hm. Z marcepanów oczywiście tego się nie przyrządza.
Sądził, podobnie jak i jego towarzysze, że gorycz jest właściwym posmakiem sam-chu. Nie zwrócił także uwagi na tę okoliczność, że wypróżnione filiżanki napełniano nie na stole, lecz za zasłoną z mat. Nie wiedział zatem, że wlewa się tam z dwóch naczyń. W jednem było sam-chu zmieszane z opjum, a przeznaczone wyłącznie dla gości.
Newfundlandczyk siedział między panem a Ryszardem Steinem. Obserwował każdy ruch Chińczyków wrogiem spojrzeniem. Gdy któryś się doń zbliżał, ostrzył kły i warczał groźnie. Co więcej, gdy na rozkaz ho-tszanga, podano mu kawał mięsa, pies ugryzł, ale nie mięso, lecz rękę Chińczyka. Nie tknął mięsa, chociaż podał mu je następnie Matuzalem. Nieufność psa, na szczęście, była równie wielka, jak lekkomyślność jego panów. Nadzieje Chińczyków pozbycia się niebezpiecznego zwierzęcia spełzły chwilowo na niczem.
Z tem większą gorliwością starali się upoić gości. Mylili się jednak, przypuszczając, że goście wkrótce będą strąbieni. Cudzoziemcy pili jak bąki.
Zato sami Chińczycy niebawem odczuli działanie sam-chu. Syn Państwa Niebios naogół słaby opór stawia działaniu alkoholu. Ho-tszang spostrzegł się wnet, że gorzałka ryżowa wpływa nań niezbyt korzystne. Z zachowania się kamratów mógł wywnioskować, że i oni są pod wcale dobrą datą. Należało temu zaradzić: przecież z pijanymi nie mógłby uskutecznić swego planu. Wpadł na dobry pomysł — kazał lać do swojej i ich filiżanek słabą herbatę co musiało ujść uwadze pasażerów, gdyż sam-chu miało podobne zabarwienie.
Niedługo trwał ten wybieg. Matuzalem, podniósłszy się, palnął dziękczynną mówkę i chciał koniecznie wypić z ho-tszangiem na bruderszaft. Wskutek tego filiżanka Chińczyka znalazła się tak blisko nosa Matuzalema, że ten odrazu wyczuł zapach herbaty. Uchwycił filiżankę i skosztował jej zawartość.
— Herbata! Brr! — zawołał. — Wstydźcie się! Zauważyłem już poprzednio, że chcecie nas ululać, ale skoro postępujecie aż tak nieuczciwie, to sami chlejcie wasze tsza. Kto z nami nie walczy tą samą bronią, z tym nie chcemy mieć nic wspólnego. Przyjmcie nasze podziękowanie i pozwólcie nam odejść.
Chińczycy nie sprzeciwiali się. Sądzili, że goście dosyć wiele wypili i że działanie opjum nie omieszka wnet nastąpić. Podróżni wycofali się do swej kajuty. Minęli przytem miejsce, gdzie poprzednio napełniano filiżanki. Mijnheer, ujrzawszy dzban z sam-chu, zmieszanym z cynamonem, powąchał go, i oświadczył:
— Zabieram wódkę ze sobą. Bardzo mi smakuje.
Uchwycił dzban i zaniósł do kajuty. Chińczyków ten obrót sprawy oczywiście ucieszył. Jeśli bowiem pasażerowie wychylą do dna dzban, to zapadną odrazu w kamienny sen i bez oporu wpadną w ręce korsarzy. Matuzalem zaś nie wiedział, czy powinien ofuknąć grubasa za bezceremonjalność, czy też śmiać się z niej. Spróbował ofuknąć, — nie wiedział przecież, że sam-chu bardzo się jeszcze przyda, — atoli mijnheer przerwał mu w połowie zdania:
— Ci szubrawcy pili herbatę, a nam dali wódkę. Dlatego wódka jest nasza. Wypijemy ją. Dobra, bardzo dobra. Nie pozwolę jej marnować!
Cóż można było począć wobec takiego oświadczenia? Chyba śmiać się tylko.
Turnerstick przyniósł dwa lampjony, poczem Godfryd de Bouillon zaryglował drzwi. Podróżni okryli się kołdrami. Poczuli naraz okropne wyczerpanie, wszakże nie mogli prędko zasnąć. Byli bardzo podnieceni; krew krążyła po żyłach szybciej niż zazwyczaj, a puls był wzmożony; niepodobna tego było kłaść na karb jedynie gorzałki.
— Nieszczęsne sam-chu żalił się Godfryd. — To zdradziecki trunek.
— Czy jesteś strąbiony? — zapytał Degenfeld.
— Strąbiony? Ani trochę! Ale odczuwam coś w tym rodzaju. Czytałem niegdyś pamiętnik palacza opjum. Opisywał dokładnie działanie trucizny. Mój obecny stan przypomina pierwsze stadjum tego działania. Czyżby nasze sam-chu zawierało opjum?
— Hm! Ja także odczuwam coś podobnego. Ale nie sądzę, aby to było opjum. Jak ty się czujesz, Ryszardzie?
— Bardzo dobrze.
— Ponieważ wcale nie piłeś. A więc nasz stan następstwem wypitego sam-chu. Zobaczy się.
Upłynęło pół godziny. Pasażerowie przewracali się niespokojnie z boku na bok. Poczem powoli jeden za drugim zaczęli zapadać w głęboki sen.
Tylko Ryszard czywał. Słyszał mnóstwo kroków na pokładzie i zdawało mu sę, że rozpinają żagle. Przez dłuższy czas brzękał łańcuch metalowy. Wiele razy uderzano z zewnątrz o drzwi kajuty, jakgdyby przysuwano coś ciężkiego. Newfundlandczyk warczał, ale wnet się uspokoił, gdyż nikt nie próbował wejść.
Tak minęło pół godziny i znów pół godziny. Ryszardowi zdawało się, że podłoga kajuty nachyliła się pod znacznym kątem. W oba otwarte okna zadął świeży, bardzo wyraźny przeciąg.
Ryszard podniósł się i wyjrzał. Ognie portu sczezły; można to było wyjaśnić późną porą. Wszakże na każdym okręcie musi się palić przynajmniej jedna latarnia, a tymczasem nie widać było dookoła najmniejszego światełka, mimo bliskości całej masy dżonek. Niebo było jasne i czyste; gwiazdy świeciły jaskrawo. Przy blasku ich można było dosyć wyraźnie rozpoznać otoczenie okrętu, a jednak 39 Ryszard nie zobaczył ani jednej dżonki, ani jednego domu. Rozprzestrzeniła się natomiast przed jego czarni daleka, ledwo poruszająca się ciemna powierzchnia, w której odbijał się blask gwiazd. To było morze.
Chłopiec przestraszył się na dobre. Pomyślał sobie, może dżonka zerwała się z kotwicy i teraz mknie ślepo naprzód, zdana na łaskę odpływu? Chociaż nie był marynarzem, wiedział, jaki czas dzieli odpływ od przypływu — dwanaście i pół godziny. Nazajutrz dopiero przed południem dżonka powinna była odpłynąć do Kantonu, korzystając z przypływu; teraz była może pierwsza po północy, a więc zaczynał się odpływ. Mogło się zdarzyć, że okręt opuścił port bez wiedzy załogi, która zapewne spała snem kamiennym.
Ryszard postanowił obudzić stryja Matuzalema.
Ale student spał tak twardo, że napróżno chłopiec nawoływał, napróżno nim potrząsał. Przerażenie Ryszarda wzmogło się jeszcze bardziej. Chciał wyjść na pokład i zaalarmować załogę; w tym celu odryglował drzwi. Nie mógł ich otworzyć — były bowiem z zewnątrz zabarykadowane.
Zaczęło w nim świtać przypuszczenie, które mogło tylko wzmóc jego przestrach: Chińczycy nie są uczciwymi ludźmi — „Królowa Wód“ jest okrętem korsarskim. Europejczykom wlano opjum do sam-chu, aby ich uśpić i następnie obrabować, a może i zgładzić.
Posądzenie obudziło w chłopcu całą energję. Ponowił próbę przebudzenia Matuzalema, lub innego towarzysza, ale nadaremnie.
— Śpią mocno — rzekł. — Może dopiero jutro obudzą. Czuwam tylko ja i pies. Obronimy kajutę samowtór. Ci hultaje przekonają się, że niełatwe z nami sprawa! Nieprawdaż, mój odważny stary?
Gładził, mówiąc to, piękną długowłosą sierść psa, który spoglądał nań jasnemi ślepiami, trzepał ogonem po podłodze, odwracał mordę ku drzwiom i wydawał ciche, głębokie warknięcia, jakby chciał powiedzieć:
— Wiem już, ale nie lękaj się; ja jestem przy tobie!
Następnie Ryszard wziął broń swoich towarzyszów z kąta i poddał ją starannym oględzinom. Nie był strzelcem; nie wiedział, czy karabiny są nabite, — nie potrafiłby ich zresztą nabić. Jednak konstrukcja obu strzelb mijnheera była tak prosta, że z łatwością potrafiłby się niemi posługiwać. Odwiódł kurki i przekonał się, że są naładowane. Poza tem miał pod ręką rewolwery, z któremi potrafił się obchodzić. Wyciągnął je z kieszeni śpiochów i nagromadził dookoła siebie wcale pokaźny arsenał.
Naraz pies nasrożył się, zbliżył do drzwi i zaczął głośniej warczeć; ktoś musiał stać przed drzwiami.
Ryszard usłyszał, jak z zewnątrz odsuwano coś ciężkiego, poczem usiłowano pocichu otworzyć drzwi zaryglowane. Chłopiec gestem przywołał psa i nakazał mu milczenie.
Z poza ściany doleciały szepty; minęło kilka minut, poczem szmer się ponowił. Wydawało się Ryszardowi, że ktoś usiłuje świdrem wydrążyć otwór w drzwiach. Podszedł więc bliżej i w rzeczy samej zobaczył koniec świdra. Drążono dziurę, aby móc zajrzeć do kajuty.
Skoro to się stało i skoro cofnięto świder, Ryszard rzucił się wbok, aby go nie ujrzano. Spojrzenie szpiega mogło dosięgnąć jedynie czwórki śpiących i psa. Mógł więc przypuścić, że Ryszard śpi w kącie. Newfundlandczyk siedział pośrodku kajuty i uważnie wpatrywał się w otwór. Mądre zwierzę rozumiało jego cel. Znać było po niem, że rzuci się na pierwszego, który zechce wejść. Jego siła rokowała przynajmniej temu pierwszemu pewną zagładę. Ryszard domyślił się, że korsarze przedewszystkiem zechcą usunąć psa.
Ale jak? Mogli to zrobić jedynie kulą. Czy spróbują? W tym wypadku będą musieli wydrążyć drugi otwór — jeden dla celującego, drugi dla lufy.
Chłopiec nie omylił się: usłyszał ponownie szmer świdra. Świadom tego, że kula rewolwerowa przebije drzwi, ale nie potrafi zranić stojącego za drzwiami, uchwycił obie strzelby mijnheera, odwiódł kurki i ustawił się tak, aby z zewnątrz nie można go było zauważyć. Postawiwszy przy sobie jedną strzelbę, drugą skierował w stronę drzwi i czekał na dalszy przebieg wypadków.
Świder przebił drzewo. Przy śwjetle obu lampjonów widać było, że to rodzaj centro-świdra, który wydrążył znacznie większy niż poprzedni otwór. Stało się to, czego się spodziewał Ryszard, — wsadzono lufę pistoletu. Pies nie spuszczał mądrych oczu z otworów. Ujrzawszy broń, skoczył szybko na bok. W tej samej chwili Ryszard wypalił. Wiedząc, że oko napastnika znajduje się przy górnej dziurze, celował o piętnaście cali niżej, aby trafić w piersi. Rozległ się wystrzał i zaraz potem głośny okrzyk z zewnątrz. Chłopiec szybko sięgnął po drugą strzelbę i dał drugi bardziej wbok skierowany wystrzał, ponieważ rozumiał, że stoi tam większa ilość Chińczyków. Usłyszał drugi okrzyk, po którym nastąpiły wielogłośne krzyki, głuszone wściekłem szczekaniem psa.
Przezorny chłopak wyciągnął swój notes, wyrwał parę kartek, zwilżył językiem i przykleił do czterech otworów, aby wrogowie nie mogli zajrzeć. Gdyby zerwali jedną z owych kartek, udostępniliby wyraźny cel Ryszardowi. Nikt jednak nie odważył się podejść do niebezpiecznych drzwi. Uwaga Ryszarda mogła się teraz zwrócić ku towarzyszom.
Aczkolwiek byli formalnie ogłuszeni snem, huk obu wystrzałów dotarł do ich słuchu. Poruszyli się, każdy inaczej.
Grubas ledwo się dźwignął i, nie przecierając oczu szepnął:
— Hm! Ktoś strzela. Będzie pieczeń kocia.
Wykrztusiwszy te słowa, zapadł znowu w głęboki sen. Turnerstick przewrócił się powoli na drugi bok i mruknął:
— Jeszcze raz ognia, chłopcy! Dobrze celować! Pokażcie im!
Zdawało mu się, że jego okręt walczy z wrogiem.
Godfryd de Bouillon podniósł głowę ku górze, nadsłuchiwał przez chwilę, poczem zaklął:
— Idjoto, co ci na myśl wpadło! Jakże mogłeś strzelać z mego oboju! Czyż był nabity?
Opuścił głowę i zasnął.
Największa wrażenie strzały wywarły na Matuzalemie. Podniósł się do połowy i otworzył oczy. Patrząc przed siebie tępo, zapytał:
— Czy strzelano? Kto — — gdzie — — dlaczego — — dla — — dla — — dla — — —!
Urwał. Zamknął oczy i opadł ciężko. Ryszard podszedł doń, uchwycił go za plecy i pociągnął:
— Stryju, obudź się! Stryju Matuzalemie!
Żadnego skutku. Chłopiec z wysiłkiem podniósł Matuzalema do połowy i zawołał:
— Stryju, słuchaj! Zastrzeliłem dwóch Chińczyków! Chcą nas zamordować!
— Puść — puść — puść mnie! — mruknął Dagenfeld.
Ryszard trzymał go mocno i prosił:
Obudź się, obudź się! Jesteśmy w niebezpieczeństwie!
— Nie — bez — bez — pie — —? — wymamrotał student.
— Tak. Otwórz przynajmniej oczy!
— O — o — oczy!
Widać było, że nie szczędzi trudu, aby podnieść powieki — napróżno. Wówczas Ryszard wpadł na dziwny pomysł. Gniewnym tonem krzyknął:
— Czy nie słyszysz, głupi smarkaczu!
Obelga podziałała. Matuzalem otworzył oczy i zawołał:
— Hultaju! Ja ci pokażę! Przygotuj baty, Godfrydzie! — mimo otwartych oczu Matuzalem nie poznał Ryszarda.
— Sam jesteś hultajem, — odpowiedział chłopak — pięciokrotnie relegowana małpo!
Okazało się, że obraza silniej działała niż opjum. Matuzalem odepchnął Ryszarda, podniósł się na kolana i huknął:
— Co? Jak? Rele — rele — — ja — ja —?
— Tak, ty! Infamją relegowany!
Błękitno-purpurowy zerwał się na nogi, wyciągnął pięści w kierunku śmiałka i zawołał zachłyśniętym głosem:
— Mnie! Mnie coś podobnego! Pieski gnacie, ja cię rozmiażdżę!
Chciał rzucić się na Ryszarda, ale zachwiał się na nogach, poczem, wsparty o ścianę, zamknął zpowrotem oczy. Chwytając się rękoma za ciążącą głowę, byłby znowu runął, gdyby Ryszard nie wpadł na nowy pomysł trzeźwienia go. Potrząsając studentem za ramiona, rzekł:
— Matuzalemie, obudź się! Pamiętaj o swojem słowie honoru. Czy pozwolisz się zamordować, zanim spełniłeś przyrzeczenie? Czy słyszysz, twoje słowo honoru, twoje kong-kheou, twoje kong-kheou!
— Słowo honoru — kong-kheou! Dotrzymam! Co co — ach, to ty Ryszardzie? — odsunął się od ściany, podniósł powieki i dopiero teraz poznał Ryszarda.
— Błagam cię na miłośc Boską, — prosił chłopak — pomyśl o kong-kheou! Pomyśl o mojej matce i przypomnij sobie Ye-Kin-Li, któremu dałeś słowo. Jeśli zaraz nie wrócisz do przytomności, wszystko będzie stracone!
— Dlaczego?
— Bo nas zamordują,
— Za — mor — du — ją?
— Tak. Czy nie słyszałeś moich strzałów? Zastrzeliłem dwóch Chińczyków,
— Do pioruna! Czy ja śnię? Moja głowa, o moja głowa! Co się stało mojej głowie? Dlaczego ci leżą jak trupy na ziemi?
— Zatruto was opjumem. Łotry wyświdrowały dwie dziury w drzwiach, aby pierwszym wystrzałem zgładzić psa. Uraczyłem ich dwiema kulami, które na pewno trafiły.
— Ty — — strze — la — łeś! Kto... kto mówił poprzednio o relegowaniu?
— Ja. Był to jedyny sposób trzeźwienia ciebie.
— Ach, ach, dzielny chłopcze! Sprytny młokosie! Ale moja głowa, moja głowa!
Ściskał się za skronie i z trudem usiłował utrzymać się prosto na nogach.
— Nie zasypiaj, nie zasypiaj, stryju! Nasze życie zawisło od tego!
— Tak, życie, słowo honoru — kong-kheou — relegatio cum infamia! Młokosie, to był mocny tytoń, ale takiego mi trzeba. Opjum! Ryszardzie, mdli mnie tam, w głowie. Musisz mi pomóc!
— Chętnie! Ale jak?
Degenfeld nie przestawał się chwiać na nogach. Rękę oparł o ścianę i odpowiedział:
— Ale musisz to zrobić, bezwarunkowo!
— Jeśli tylko potrafię.
— Dobrze. Wytnij mi więc policzek, ale taki — z całego serca!
— Stryjul
— Ba! Nie zwlekaj! Tak musi być. Nic innego nie Pomoże, mój chłopcze. Nie ja dostanę policzek, lecz opjum. A więc zaczynaj!
— Czy to istotnie pomoże?
— Tak sądzę. Do piorunów, pośpiesz się, bo znowu zasnę!
— No, dobrze!
Ryszard zamierzył się i wyciął mu policzek, ale: tak pełnego serca, że Matuzalem zachwiał się, chwycił za miejsce trafione i zawołał:
— Niech licho porwie, chłopcze! Nie myślałem wcale o tak mocnym policzku! Ale nie szkodzi. — Lepiej, to lepiej, — rzekł chłop, który skoczył na łóżko i rozwalił je. — Teraz czuj? się o wiele lepiej. Opowiadajże szybko, co się zdarzyło?
Ryszard w krótkich słowach zdał mu sprawę z sytuacji. Matuzalem podszedł do okna, wyjrzał, następnie podszedł do drzwi, zbadał uszkodzenia, poczem oświadczył:
— Ryszardzie, oto moja ręka! Jesteś mądrym i dzielnym chłopcem, i uratowałeś mi życie. Poczekaj jeszcze chwilę, póki nie wrócę do całkowitej przytomności. Skoro tylko opadnę, poczęstujesz mnie nowym policzkiem. To pomaga, czuję. Chwilowo nie posiadamy innego środka. Przedewszystkiem obejrzę strzelby i nabiję flinty grubasa. Ty zaś nie spuszczaj oka ze drzwi. Bierz moją strzelbę. Jak zauważysz ze ktoś usuwa papierek, pal natychmiast, bez zastanowienia.
Nabił swą strzelbę i podał chłopcu. W tej właśnie chwili pies zwrócił się, warcząc, w stronę okna. Błękitno-purpurowy spojrzał szybko, wyrwał broń z rąk Ryszarda i wycelował.
Z początku ujrzano nogi, a potem i ciało człowieka, który tam się ukazał. Zapewne opuszczano co z pokładu na linie.
— Chcą się dostać z tej strony; ale wara im! — szepnął student.
Teraz, wobec niebezpieczeństwa, stał już mocno na nogach. Opjum straciło nad nim władzę.
— Chcesz go zastrzelić? — zapytał Ryszard.
— Jestem teraz przeświadczony, że wpadliśmy na okręt korsarzy, którzy nie znają litości. Tylko bezwzględnością możemy się ratować. Życie za życie! Łotr pewno chce wrzucić cuchnący garnek. Jeśli mu się to uda, będzie po nas.
Już widać było twarz korsarza. Matuzalem wypalił; twarz drgnęła i znikła. Z zewnątrz rozległy się gniewne okrzyki.
Degenfeld podszedł do okna i wyjrzał.
— Słusznie — rzekł. — Koło liny widzę sznur, na którym wisi garnek. Jest to niewątpliwie hi-thu-tszang, jak nazywają owe garnki, „naczynie pachnących ziół“ Biada temu, w czyjem pobliżu pęka takie naczynie. Chińscy korsarze obrzucają wrogie okręty temi garnkami. Okropny smród obezwładnia kompletnie całą załogę. Uważaj więc na okna!
— Czy nie zamkniesz ich?.
— Nanic to się zda, mogą roztłuc szyby. Zresztą, nie sądzę, aby obecnie się do nas kwapili. Naładuję karabin.
Obejrzał trzech towarzyszów, na których znów podziałał wystrzał. Godfryd usiadł i oparł się o ścianę, ale zapadł ponownie w sen. Turnerstick podniósł się na łokciach i ogarniał niejasnem spojrzeniem obu przyjaciół. Mijnheer przewrócił się na brzuch, co mu nie pozwoliło zasnąć zpowrotem. Napróżno usiłował przesunąć się na bok, lub na grzbiet, i jęczał:
— Imand heeft weder geschoten. Hij heeft mij getroffen. Ik been dood. — Ktoś znowu strzelił. Trafił mnie. Nie żyję.
Był jeszcze najtrzeźwiejszy z trójki śpiochów, mimo że pił niemniej niż inni. Matuzalem przewrócił Holendra na grzbiet, z trudem posadził go, przysunął do ściany i rzekł:
— Nie umarł pan, mijnheer; żyje pan. Obejrzyj się przecież!
— Neen, ik been gestorven. — Nie, umarłem.
— Nie, nie umarł pan, jesteś tylko oszołomiony.
— Goed, soo slape ik! — Dobrze, więc śpię!
— Nie powinien pan spać! Obudź się pan! Otwórz oczy!
— Ik heb geene oogen. — Nie mam żadnych oczu!
— Owszem, ma pan oczy! Zadaj sobie tylko trochę trudu i otwórz je!
Grubas usiłował zadośćuczynić rozkazowi Matuzalema. Podniósł jak najwyżej brwi, nie potrafił wszakże podnieść powiek.
— Het gaat niet — Nie udaje się — zakonkludował, ziewając szeroko.
Ryszard, pomyślawszy o skutku, jaki wywarł policzek na Matuzalemie, postanowił i Holendra zażyć z najsłabszej strony.
— Mijnheer, — rzekł — nie odczuwa pan głodu? Czy nie chce pan jeść?
— Eten? — Wat hebt gij? — Jeść? — A co takiego macie?
— Co mamy? A coby pan chciał?
— Pieczoną gęś z sałatką z kapusty.
— Owszem, mamy pieczoną gęś z sałatką z kapusty!
— Heiza! Dajcie mi także!
Powiodło się doskonale. Grubas otworzył oczy i wyciągnął ręce w kierunku domniemanej gęsi. Degenfeld, aczkolwiek sytuacja była poważna, parsknął śmiechem, poczem rzekł:
— Trochę cierpliwości, mijnheer! Nie dostanie pan gęsi, dopóki nie wstaniesz.
— Ik word opstaan! — Wstanę!
Oparłszy się o ścianę, starał się istotnie podnieść. Wysiłek obu towarzyszy otrzeźwił go jeszcze berdziej. Obejrzał obu towarzyszów zdumieniem, złapał się za głowę i jęknął:
— Mijn hoofd, mijn hoofd! Moja głowa, moja głowa! Mam hipopotama między mózgami.
— Ale widzi nas pan i poznaje?
— Tak.
— A więc powiedz pan przedewszystkiem, gdzie jest pański arsenał?
— Daar! — Tam!
Wskazał na tornister. Matuzalem otworzył go i ujrzał znaczną ilość rozmaitych tutek. Wyjął jedną i zapytał:
— Co zawiera ten papierek?
— Hooizaad — brzmiała odpowiedź.
— Odwar z siana! A tu?
— Kruizemunteentee.
— Herbata z mięty! A w tej?
— Lindeboomblosemtee.
— Odwar lipowy! Dalej?
— Seringatee.
— A więc kwiat bzowy. Ależ, mijnheer, tu jest jakieś dwadzieścia tutek — cała apteka! Poco się pan nosi z temi wszystkiemi ziółkami?
— Vor mijne gezondheit. Ik heb vele oogestalheiden. — Dla zdrowia. Cierpię na wiele chorób.
Dopiero po wyjęciu wszystkich tutek Degenfeld dorwał się do amunicji, co mu pozwoliło naładować obie flinty. Grubas obruszył się, pytając, w jakim celu nabija się jego broń. Skoro dowiedział się o niebezpieczeństwie, oprzytomniał do reszty. Zapakował swoje tutki, aby mieć wszystko pod ręką, poczem ze strzelbami, z parasolem i tornistrem zaszył się w kąt i oświadczył, że zastrzeli każdego, kto ośmieli się choćby spojrzeć nań srogo.
Teraz trzeba było przywrócić do przytomności kapitana i Godfryda. Udało się to, chociaż z trudem. Skoro dowiedzieli się o zamachu na ich własność i życie, odzyskali trzeźwość. Ale na jak długo — to było pytanie; może jad nie działał jeszcze całą siłą; może dopiero zaczynał oddziaływać. Trzeba było na wszelki wypadek zabezpieczyć się w jakiś sposób. Ale jak i czem? Wszak nie było w kajucie żadnej odtrutki.
Jako pierwszy środek lekarz zastosowałby wymiotowanie, albo nawet wypompowanie żołądka, aby usunąć znajdującą się jeszcze w nim ilość trucizny. Dlatego Degenfeld radził swoim towarzyszom w mechaniczny sposób doprowadzić się do wymiotów. To jednakże nie wystarczało, albowiem opjum dostało się już do krwi. Medykamentów, jak kofeiny oraz innych, nie było. Naraz Matuzalem wpadł na świetny pomysł:
— Mijnheer, pański tornister musi nas uratować! — zawołał do Holendra.
— Mijn ransden? — zapytał zdumiony mijneer — Czy chce go pan zjeść jako lekarstwo?
— Nie, nie chodzi mi o sam tornister, lecz o jego zawartość. Rozmaite zioła, które pan posiada, zawierają mniej lub więcej garbników. Jeśli je dobrze wygotujemy i wypijemy następnie, wówczas alkaloidy opjum (morfina) zmienią się w sole krystaliczne. To szczęście, że pan zabrał ze sobą wódkę. Użyjemy jej jako materjału palnego. Maszynkę do herbaty i wodę przynieśli nam dzisiaj majtkowie. Mamy więc wszystko, co trzeba.
— Tak, — potwierdził grubas — moje herbatki są doskonałe. Napijemy się ich.
Wkrótce herbata była gotowa. Każdy, prócz Ryszarda, otrzymał równą porcję gorącego, niezbyt smacznego trunku. Należało także użyć ruchu i głęboko wdychać świeże powietrze. Na propozycję Matuzalema zabrano się do gimnastyki. Grubas zachowywał się nad wyraz komicznie. Gorliwie wykonywał wszystkie ruchy pod komendą Matuzalema, gdyż rozumiał doskonale ich nieodzowność. To nic, że dostawał siódmych potów.
Gdyby nasi podróżni nie byli tak dzielnymi pijusami, nie zdołaliby tak prędko otrząsnąć się z odrętwienia. Powoli wrócili do stanu normalnego, jeśli nie liczyć lekkiego ucisku w głowach.
Podczas gdy gimnastykowali się, pijąc w czasie pauz gorącą herbatę, Ryszard dzielnie stał na straży z bronią wpogotowiu, aby każdemu, kto się ośmieli zajrzeć przez otwory lub szybę, podarować kulkę. Musiał polegać raczej na oczach, niż słuchu, gdyż towarzysze Jego sprawiali wiele zgiełku. — — —