Błękitno-purpurowy Matuzalem/Część druga/3
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Błękitno-purpurowy Matuzalem |
Podtytuł | Powieść chińska |
Część | druga |
Rozdział | W niedoli i niebezpieczeństwie |
Wydawca | Spółka Wydawnicza Orient R. D. Z. East |
Data wyd. | 1927 |
Druk | Zakł. Druk. „Bristol” |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Der blaurote Methusalem |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cała część druga Cały tekst |
Indeks stron |
Skoro przyjaciele spoczęli na parę chwil i ucichli, usłyszeli lekkie stukanie w drzwi.
— Szui-nguai? — Kto tam? — zapytał Matuzalem.
— Gu-ten A-bend! — Dobrywieczór! — rozległa się odpowiedź cicha i wypowiedziana ze szczególną wyrazistością.
— Co! — szepnął student. — Mówi po niemiecku!
— Tak! — potwierdził zdumiony Godfryd. — To pozdrowienie wieczorne w naszym ojczystym języku. Skądże zabłąkało się na tę dżonkę?
— Zapewne jest to pułapka na nas. Znają przypadkowo te dwa niemieckie słowa. Zobaczymy.
I, obracając się ku drzwiom, dodał głośniej:
— Dobrywieczór! Kto tam?
— Przyjaciel — odpowiedziano równie cicho, jak poprzednio.
— Dobrze! Ale kto?
— Nieszczęśliwiec, podobnież uwięziony.
Rozmówca wypowiedział to, jak poprzednio, poszczególnemi zgłoskami i bardzo powoli, jak ktoś niezupełnie władający językiem, a pragnący, aby go dobrze zrozumiano.
— Nie wierzę — oświadczył Matuzalem. — Czego pan chce?
— Wejść do was.
— Ba! Zostań pan za drzwiami! Jesteś pan owym łotrem, który się podawał za Malajczyka.
— Ten Amerykanin, wasz służący? O nie! Jestem Chińczykiem.
— A rozmawiasz po niemiecku!
— Mój patron nauczył mnie.
— Któż to taki?
— Pan Sei-tei-nei z Hu-nan:
— To oszustwo — zauważył pocichu Degenleld. — Sei-tei-nei nie jest chińskiem słowem, ani chińskiem nazwiskiem.
— Nie znam takiego słowa — dodał kapitan. — Nie ma ani jednej z moich końcówek.
— Słusznie! — uśmiechnął się student. — Drab chce w ten sposób wkraść się w nasze względy. Jestem przeświadczony, że to ów Yankee. Nie zdążymy jeszcze otworzyć, a wedrze się ich tylu, że nie starczy nam miejsca do obrony.
Zwracając się w stronę drzwi, zapytał:
— Jak się pan dostał do niewoli korsarzy?
— W porcie Szang-hai. Interesownie jechałem do Kantonu, więc wsiadłem w Szui-heu. Dopiero po drodze spostrzegłem się, w jaką kompanję wpadłem.
— Hm! Więc został pan korsarzem.
— Tylko dla pozoru.
— I pozwalają panu swobodnie krążyć po okręcie?
— Jedynie na pełnem morzu, ale nie w portach. W Hong-Kongu zamknięto mnie w piwnicy i wypuszczono dopiero na morzu.
— Tak! Któż stoi prócz pana za drzwiami?
— Nikt
— Ale chyba widzą, że pan z nami rozmawia!
— Nie. Latarnie pogaszono, aby nas nie spostrzegły przejeżdżające okręty.
— Hm! Gdzie jest ho-tszang?
— Śpi Inni oficerowie również. Tylko to-kunq stoi przy sterze.
— A majtkowie?
— Jednie trzej strażnicy stoją na pokładzie. Pozostałym kazano wypocząć, gdyż nazajutrz czeka ich wiele pracy.
— Czy strażnicy nie obserwują pana?
— Nie. Jeden stoi na górze; nie może mnie widzieć. Drugi przy tylnym maszcie; nie sięgnie wzrokiem tak daleko. A trzeci śpi pod środkowym masztem. Zapewne obaj pozostali również drzemią.
— Dziwne! Czyż czują się aż tak pewnie wobec nas, że nawet nie postawili wartownika za drzwiami?
— Nikt nie chciał stanąć w obawie przed waszemi kulami. Zresztą, zatarasowano drzwi tak, że nie potraficie ich otworzyć.
— I pan żąda, abyśmy pana wpuścili? Przeczy pan sam sobie.
— Bynajmniej. Potrafię usunąć bambusy, któremi podparto drzwi. Możecie mi zaufać.
— Jak zamierzają wobec nas postąpić?
— Zgładzą was, skoro świt. Rozbiją dach waszej kajuty i wrzucą garnki cuchnące.
— Do kaduka! Ale do tego czasu nic nie przedsięwezmą?
— Nie. Spodziewają się waszego wypadu, więc wolą sprowokować was za dnia.
— A więc boją się nas, łotry?
— Bardzo nawet. Zabiliście przecież wielu.
— Hm. A czego właściwie pan szuka u nas?
— Chciałem was prosić o pomoc, gdyż jestem za słaby, aby własnemi siłami odzyskać wolność.
— Jesteśmy w tem samem położeniu, co pan!
— Ale z tego, co o was słyszałem, wnoszę, że macie tyle odwagi, zdecydowania, no i broni, ażeby się uwolnić. Więc postanowiłem oddać się pod waszą opiekę.
— Wszystko to bardzo ładnie brzmi, ale ja nie mogę panu zaufać.
— Powinien pan. Jestem uczciwy. Wierzaj mi pan!
W tej chwili Godfryd położył rękę na ramieniu studenta i szepnął:
— On mówi tak poczciwie. Żal mi go. Niechże go pan wpuści do budy, stary Matuzalemie.
— To zbyt niebezpieczne!
— Niebezpieczne? Nie pojmuję dlaczego. Co może nam zrobić taki pojedyńczy gość?
— Czy wiesz na pewno, że on jest sam?
— Pewności nie mam; ale coś jest w jego mowie, co przenika mi aż do serca. Ale co panu przeszkadza unieść papierek i wyjrzeć, jakie to duchy tam stoją?
— Słusznie. Zobaczymy.
Podszedł pocichu do drzwi, zdjął jeden z papierków i wyjrzał. Niebo było tak gwieździste, że mógł się dobrze rozejrzeć. Nie widać było nikogo Dopiero gdy zerwał drugi papierek, zobaczył swego rozmówcę, który leżał na ziemi, twarzą zwrócony do drzwi. Matuzalem przykleił ponownie papierki i rzekł do czekającego:
— Spróbuję. Usuń te bambusy!
Po tych słowach rozległ się szmer, a po chwili Matuzalem otworzył drzwi. Chińczyk prędko wszedł do pokoju. Matuzalem natychmiast zaryglował za nim zasuwę, poczem zmierzył go badawczem spojrzeniem od stóp do głów.
Był to młody człowiek może dwudziestopięcioletni. Był lepiej ubrany niż majtkowie i nawet oficerowie. Broni nie miał żadnej. Uchwycił rękę Matuzalema i rzekł tonem dziękczynnym:
— Dziękuję panu! Teraz odzyskałem nadzieję.
— Hmm! — odparł student, potrząsając głową. — Chińczyk rozmawiający po niemiecku i przedstawiający się nam w takich okolicznościach — to zjawisko niecodzienne. Jest pan na pewno Chińczykiem?
— Czystej krwi!
— Czemu przemówił pan do nas po niemiecku? Skądże mogłeś wiedzieć, że cię zrozumiemy?
— Słyszałem, jak Amerykanin opowiadał ho-tszangowi, żeście Niemcami.
— Hm. Jaki jest zawód pana?
— Jestem kupcem. Handluję naftą.
— Hm! Ma pan twarz wcale uczciwą. Zaufałbym panu, gdyby nie ten Sei-tei-nei! To nazwisko nie brzmi z chińska!
— Słusznie. Czy pan włada chińszczyzną?
— Tak.
— No, to wie pan chyba, że wymawiamy po swojemu obce słowa. Trudno nam, wymawiać pewne kompleksy spółgłosek. Zamiast Chrystus np. mówimy Chi-li-su-tu-su, i zamiast spirytus — su-pi-li-tu-su.
— Wiem o tem. Ale przecież pan wymówił zupełnie poprawnie oba te słowa!
— Dzięki wieloletniemu ćwiczeniu. Nazwisko Sei-te-nei jest także niemieckie, ale wypowiedziane po chińsku. Ten pan nazywa się właściwie...
— Stój! — przerwał mu Matuzalem. — Czyż to być może! Co za myśl! Mówił pan o nafcie! Mówił pan o niejakim panu Sei-tei-nei, mieszkającym w Hu-nan! Sei-tei-nei! Wsadził pan ei pomiędzy spółgłoski i nakońcu słowa, ponieważ jedyne samogłoski tego nazwiska to właśnie ei?
— Tak.
— Nazwisko zatem brzmi prawdopodobnie Stein?
— Tak, Stein. Pan Stein jest moim pi-li-ni-zi-pa-la, moim pryncypałem.
— Jakże mu na imię?
— Da-ni-ne-le, a więc Daniel.
Ryszard krzyknął z radości, podbiegł do Chińczyka, ścisnął go za rękę i zawołał:
— Stein, Daniel, Niemiec, w prowincji Hu-nan — zna pan zatem mego stryjka! Co za niespodzianka! Jak to dobrze, żeśmy pana wpuścili!
Chińczyk ze zdumieniem spojrzał na chłopca i zapytał:
— Jakto? Co? Zna pan tego pana?
— Naturalnie! To mój stryjek!
— A więc jesteś pan... dostał pan więc list od niego?
— Tak. Czy wie pan coś o tym liście?
— Wszystko! Ja sam dostarczyłem go naszemu agentowi w Kantonie, i właśnie teraz chciałem tego agenta odwiedzić, aby się poinformować, czy nie nadeszła odpowiedź! No i, jak widzicie, wpadłem w ręce piratów.
— Ja sam jestem odpowiedzią. Zamiast napisać odpowiedź, przyjechałem wraz ze stryjkiem Matuzalemem. Chcieliśmy jechać do Kantonu, do owego agenta, aby zasięgnąć bliższych informacyj.
— Matuzalem? Również stryjek? — zapytał Chińczyk. — Tego imienia nie słyszałem dotychczas.
— Jest nader rzadkie — odpowiedział błękitno-purpurowy. — Odkąd świat światem, jeden tylko człowiek nazywał się tak samo, ale ten, niestety, już nareszcie umarł. Oczywiście, wszyscy witamy pana jak najserdeczniej. Wprawdzie nasza obecna sytuacia nie jest zazdrości godna, ale znajdziemy sposób i możność uwolnienia się z opresji, poczem natychmiast wyruszymy do Hu-nan, czy raczej Ho-tsing-ting. Tak bowiem zowie się owa miejscowość?
— Tak, panie. Nosi tę nazwę od czasu, jak pan Sei-tei-nei tam się osiedlił.
— Domyśliłem się tego. Ting oznacza małą mieścinę, a Ho-tsing — źródło, lub studnię ognia. Wiemy, że pan Stein odkrył źródło nafty. Dlatego właśnie, kiedy pan wymienił jego nazwisko i zaczął mówić o nafcie, domyśliłem się, że mowa o nim.
— Co za zbieg okoliczności! Ale czy wszyscy stanowicie jedną kompanję? Czy jesteście wszyscy ze sobą spokrewnieni? Czy wszyscy zamierzacie się udać do Ho-tsing-tingu?
— Wszyscy, z wyjątkiem tego pana, który nas zapewne tak daleko nie odprowadzi.
Wskazał, mówiąc to, na grubasa, który, podobnie jak i kapitan i Godfryd, śledził scenę z niesłabnącą, uwagą. Spotkanie z tym Chińczykiem, urzędnikiem stryjka Daniela, było tak niezwykłe, że zapomniano przez chwilę o niebezpiecznej sytuacji. Tyle się nasuwało pytań i odpowiedzi! Kapitan zauważył, potrząsając głową:
— Już z niejednym okrętem krzyżowałem się nieoczekiwanie, ale takiego spotkania nigdy w życiu nie doznałem.
— Ja też nie — potwierdził Godfryd — Jestem wzruszony łaskawością losu. Chętniebym teraz ujął fatum za głowę i wycmokał oba policzki. Chodźże pan, stary Chińczyku! Ściskam panu grabę i wołam serdeczne tszing-tszing-tszing!
Objął Chińczyka i wycałował go. Ta scena tak wzruszyła grubasa, że strzepnął łzę z rzęs i, prawie łkając, rzekł:
— Ik been ook een vriend. Heb gij eene qoede gezondbeid?
Chińczyk spojrzał nań ze zdziwieniem. Matuzalem przetłumaczył:
— Mijnheer van Aardappelenborsch zapewnia, że jest również pańskim przyjacielem i pyta czy jest pan zdrów.
— O, czuję się wyśmienicie! — odpowiedział Chińczyk.
— En mijne gezondheid is niet goed. Ik ben altijd onpatelijk. — A mnie zdrowie nie dopisuje. Stale mi coś dolega.
Chińczyk nie wiedział, co odpowiedzieć na to intymne zwierzenie; szczęściem, mijnheer dodał pośpiesznie.
— Gij alle zijt mijne wrienden. Ik reiz met naar Ho-tsi. Gij zullt mij niet verliezen. — Eszyscy jesteście moimi przyjaciółmi. Jadę z wami do Ho-tsing-tingu. Nie rozstanę się z wami.
Wszystkim pokolei podał swą tłustą prawicę; zapewnienie, że jego decyzja jest wszystkim obecnym niezmiernie miła, tak ucieszyło poczciwca, że twarz jego promieniała.
Matuzalem wrócił myślą do całej grozy sytuacji. Odważył się otworzyć drzwi i wyjść. Kiedy wrócił i zamknął je za sobą, oznajmił:
— Istotnie, nikogo nie widać. Niezwykle lekkomyślni ludzie! Czyż tak są pewni swego, iż wcale na nas nie zwracają uwagi?
— Tak jest — odpowiedział Chińczyk. — Jesteśmy na pełnem morzu, nie zdołamy więc umknąć z okrętu.
— Ale oni też nie! Jak liczna jest załoga?
— Przeszło sześćdziesiąt osób.
— Nie widziałem tylu!
— Ukrywali się.
— A jak są uzbrojeni?
— Według waszych pojęć bardzo źle, ale według naszych — doskonale. Zauważył już pan, że mają zapas garnków cuchnących. Poza tem są tu armaty.
— Nie przypuszczaliśmy.
— Ukryto je w skrzyniach, stojących na dole. Skoro świt, zostaną umieszczone na pokładzie. Wówczas dopiero Królowa Wód ukaże się jako dżonka korsarska.
— A więc wyjechała teraz na rozbój?
— Tak. Z początku mają was usunąć, następnie ho-tszang zamierza urządzić nagonkę na statki handlowe. Cały połów oddaje się następnie hui-tszu, wyższemu bractwa.
— Jakiego rodzaju są te armaty?
— Tak zwane u nas pao. Każda ma swoją osobną nazwę. Jeśli sądzić z tych nazw, to pociski muszą być nader niebezpieczne. A więc mamy „plującego smoka“, „połykającego tygrysa“, „pogromcę“, „szturmujące niebo“ i „ludożercze pao“. Wszelako nie można tych dział porównać z waszemi.
— A ręczna broń?
— Miecze, oszczepy, toporki, noże, łuki, i stare pistolety. Poza tem flinty najrozmaitszych rodzajów.
— Czy dobre?
— Nie. Są to stare lontowe flinty, zwane niao-tsiag, a więc niejako „ptasie“. Następnie stare strzelby o trzech lufach, zwane san-yan-tszung, „flinty o trzech otworach“; flinty o mechanicznym zamku — tse-lai-ho-tsiang, „same przez się strzelające strzelby“. Oprócz tego flinty na śrut — sian-tsiang, to znaczy „cienkie flinty“, i wreszcie wietrzne strzelby zwane fung-tsiang, a po mandżursku tszirgabuku miootszan, to znaczy „flinty z zamkniętem powietrzem“.
— Moc broni! Należałoby się naprawdę lękać — roześmiał się Matuzalem.
— Lęka się pan? — zapytał zatroskany Chińczyk.
Spojrzał na studenta z prawdziwym przestrachem. Chińczycy wogóle nie odznaczają się męstwem, a ten nie należał zapewne do wyjątków. Miał wprawdzie nader uczciwą i budzącą zaufanie twarz; ale był mały. szczupły, nie sprawiał bynajmniej wrażenia śmiałka. Niezwykłą odwagę wykazał, skoro przyłączył się do pasażerów. Czyż miał się na nich zawieść? W takim razie rozsądniejby postąpił, gdyby został u korsarzy. Matuzalem, żeby go wypróbować; odpowiedział:
— Nie jest mi wesoło na duszy. Sześćdziesięciu wrogów i to w taki sposób uzbrojonych! Czy poddamy armatom?
— O biada, panie! Czy uważa pan sytuację za niebezpieczną?
— Bardzo nawet!
— A więc radzi mi pan wrócić ukradkiem, aby dowiedzieli się o mojem wspólnictwie z wami?
— Nie mogę panu nic radzić. Sądzę, ze miejsce pana jest przy bratanku pańskiego patrona.
— Ale zastrzelą mnie!
— Ba! Niech pan nie wierzy! Chciałem pana jedynie doświadczyć i, niestety, przekonałem się, że w razie walki nie możemy na pana liczyć. Nie każdego Bóg stworzył do walki. Muszą przecież istnieć także ludzie pokoju, kupcy, handlarze nafty i inni. Przypuszczam, że zdołamy pana wyciągnąć z biedy. Drogi mijnheer, jak pan sądzi, jeśli chcemy się uratować, czy powinniśmy zostać korsarzami?
— Ik niet — odpowiedział zagadnięty. — Ik heb geweeren en een mes. Ik ben een groote veldheer. — Ja nie. Mam strzelby i nóż. Jestem wielkim wodzem.
— A ty Godfrydzie?
— No, jeśli pan mnie pyta, to tylko mogę nad panem ubolewać. Garść Chińczyków nie zdoła mnie chyba wyprowadzić z równowagi. Tak ich rozdmucham obojem, że pofruną na wszystkie strony.
— Pięknie! A pan, kapitanie?
— Mnie pan pyta? Mogę panu tylko tyle powiedzieć, że jestem marynarzem, który zdobył sobie sławę w ogniu niebezpieczeństw i przeciwności.
— Dobrze, a więc jesteśmy w zgodzie. Co teraj czynić? Gdzie śpią marynarze?
— Na dole przy armatach — odpowiedział Chińczyk, do którego pytanie było skierowane.
— Czy zawsze tam sypiają?
— Tak.
— A więc inaczej niż na innych okrętach. Trzej wartownicy i strażnik na pokładzie — a reszta na dole. Nadzwyczajne gospodarstwo, zwłaszcza u piratów! Gdzie śpi kapitan?
— Zwykle tu obok — odparł Chińczyk. — Dziś jednak obawiał się waszej broni. Kule mogą przebić cienką ściankę. Wraz z właścicielem okrętu i kapłanem znajduje się w tylnej kajucie.
— Dobrze. Powiedz mi pan jeszcze, jak pana nazywać. Nie wymienił pan swego nazwiska.
— Moje imię tytułowe brzmi Liang-ssi. Oznacza to „dobre interesy“ i pozwala wnosić o zdolnościach komercjalnych, ale bynajmniej nie o wojennych cnotach.
— Mnie — rzekł student — może pan rozmaicie nazywać. Nazywam się właściwie Degenfeld czasem zaś Matuzalem. Jeśli woli pan chińskie nazwisko, to powinno ono brzmieć „Tsing-hung“.
— Tsing-hung? — zapytał zdumiony Chińczyk. — To znaczy błękitno-purpurowy! Czy tak pana nazywaj?
— Owszem, a to ze względu na mój nos; jest to moje szeng-ming.
— Pańskie imię studenckie? Co pan studjował?
— To, co wy nazywacie Tszu.
— To znaczy wszystko?
— Tak. Miałem mało ochoty, ale wiele czasu. Dlatego uczyłem się wszystkiego i nie umiem nic. Ale pozwoli mi pan wymienić nazwiska innych towarzyszów! Ten pan to kapitan Turnerstick, co z chińska brzmiałoby Tu-ru-ne-re-si-ti-ki. Tu znowu stoi mój służący Godfryd, a więc Go-do-fi-ri-di. A oto mój drugi, przyjaciel Aardappelenborsch, czyli A-ra-da-pa-pe-le-ne-bor-szo. — A teraz muszę zapytać naszego kochanego kapitana Tu-ru-ne-re-si-ti-ki: ilu ludzi potrzebuje taki ho-tszang, aby manewrować dżonką?
— Ale o jaki manewr chodzi?
— Zawrócić.
— Zawrócić? Hm! To zależy od wiatru.
— Powiedzmy — wiatr obecny.
— A więc lądowy. Taka dżonka jest nader nieposłuszna. Dlaczego pan pyta?
— Wracamy do Hong-Kongu.
— Do Hong-Kongu? — ledwo wymówił kapitan. — Czy oszalał pan? Chińczycy za nic w świecie nie wrócą!
— Tak i ja sądzę. Ale nie zapytamy o ich zdanie.
— Do pioruna! Pojmuję! Master Matuzalem, co za przygoda! Nic podobnego jeszcze się nigdy nie zdarzyło.
— Tam lepiej! Chętnie daję innym przykład. A zatem, ile rąk potrzebuje pan, aby objąć komendę nad Królową Wód!
— Zobaczymy.
Cichaczem otworzył drzwi, wyszedł i obejrzał się dookoła. Przenikliwem spojrzeniem wilka morskiego rozpoznał w mroku strażnika, który spał w postawie siedzącej pod wielkim masztem. Obejrzał badawczem okiem okręt, morze, ocenił wiatr, poczem wrócił do kajuty i oświadczył:
— Wiatr lądowy i odpływ; przy takim ekwipunku nic nie da się zrobić.
— Czy naprawdę nic?
— Tak. Najwyżej można opuścić żagle, ale wówczas odpływ będzie unosił nas coraz dalej.
— Czy może pan Królowę Wód przynajmniej odwrócić?
— Wprawdzie dżonka jest w swoim rodzaju dobrze zbudowana, ale nie wiem, czy nam się uda. Spróbuję. Jeśli ja sam obejmę ster, to mogę ją zatrzymać. W takim razie poczekamy na jutrzejszy wiatr od morza i na przypływ. Wtedy będziemy mogli wrócić do Hong-Kongu.
— Dobrze, spróbuj pan! A zatem ilu ludzi mam panu dać do rozporządzenia?
— Do rozporządzenia? Czy potrafi pan sypać z rękawa majtkami?
— Tak. Nasz przyjaciel Liang-ssi zejdzie nadół do Chińczyków i przyśle nam na górę pod jakimś pretekstem tylu, ilu nam trzeba. Musi ich budzić każdego zosobna, aby żaden nie wiedział nic o drugim. Pozostali nie powinni się ocknąć. Jeśli nadejdą pojedynczo, łatwo im damy radę. Wówczas będą zmuszeni spełniać nasze rozkazy. Pozostałych tak zażyjemy, aby nie mogli wejść na górę.
— Cudowna myśli Matuzalemie, jesteś pan oszacowanym towarzyszem.
— Tak, — potwierdził grubas — chce złowić całą załogę!
— Tak, tak chcemy — dorzucił Godfryd. — Niech ich donder świśnie, co oni tam za miny zrobią u „Pocztyljona z Niniwy“, skoro im opowiemy, że w pięciu złowiliśmy całą dżonkę wraz z załogą i że schowaliśmy ją do kieszeni od kamizelki!
— Czy to nie jest zbyt niebezpieczna impreza? — zapytał Chińczyk.
— Nie — odpowiedział Matuzalem.
— Ale jak ja tych ludzi zwabię na górę?
— Nie zjedzą pana! — uspokoił go Matuzalem. — Niech pan tylko wymyśli dobry pretekst. Czy tu wpobliżu są jakieś sznury?
— Dosyć wiele — w kryjówce pod tą kajutą.
— Ale można się tam dostać jedynie z góry? — Tak, lecz tam stoi strażnik.
— Wystarczy zamienić z nim słówko. Uważaj pan! Godfryd może iść ze mną i trzymać swoją chusteczkę wpogotowiu.
Obaj opuścili kajutę. Ujrzeli płachty któremi poprzedniego wieczora zasłaniano latarnie. Matuzalem odkrajał kawał, aby mieć pęta. Zobaczył przed sobą śpiącego strażnika, siedzącego przy wielkim maszcie, i rzekł do Godfryda:
— Uchwycę go za gardło. Otworzy usta, aby krzyknąć, złapać tchu. Wówczas wsuniesz chustkę tak szybko i głęboko, jak tylko potrafisz.
Podkradli się bez szmeru. Degenfeld ścisnął Chińczyka za szyję. Strażnik chciał skoczyć i krzyknąć, lecz w tej samej chwili pucybut zakneblował mu usta.
— Tak — rzekł. — Teraz już nie zaśpiewa. Czy związać poczciwca? Trzymaj go pan mocno!
Zaskoczony korsarz wywijał dookoła siebie rękoma i nogami, ale nie mógł przeszkodzić Godfrydowi, który go wreszcie przyzwoicie spętał.
— Ten już dla nas niegroźny — oświadczył Degenfeld. — Teraz naprzód!
Wąskie schody wiodły na dach. Ukradkiem i pocichu wspięli się na górę. Zobaczyli śpiącego wartownika. Obeszli się z nim podobnie, jak z jego towarzyszem. Matuzalem wyciągnął chustkę, aby go zakneblować, atoli Godfryd rzekł:
— Zostaw to pan w kieszeni! Nie trzeba tu naszych chustek, Odetną kawał jego własnego szlafroka. Tak będzie lepiej i dla szlafroka i dla chustki.
Po chwili wrócili obaj do kajuty, aby zdać przyjaciołom sprawę ze szczęśliwego przebiegu wycieczki.
— A teraz mamy jeszcze dwóch, — rzekł Turnerstick — ostatniego wartownika oraz sternika. Ja muszę być przy tem ze względu na ster. Trzeba go będzie związać.
Posłano przedewszystkiem Liang-ssi do komórki po sznury. Następnie Ryszard i mijnheer wślizgnęli się cichaczem do środkowej luki, aby stanąć na; straży przed wejściem do pomieszczenia majtków, pozostali zaś czterej zaczęli się skradać ku tylnej części okrętu. Stąd równie wąskie schody prowadziły na wysoki mostek. Na stopniu siedział wartownik i — — spał. Unieszkodliwiono go równie łatwo jak obu poprzednich.
Teraz trzeba było się zabrać do sternika, który bądź co bądź nie spał. Dlatego niełatwo było sobie z nim poradzić, a przecież należało uniknąć wszelkiego szmeru, gdyż na dole pod nim spał ho-tszang.
— Jakże go schwytamy? — zapytał Turnerstick. — Jeśli my... ach, jestem przecież ubrany jako Chińczyki. Przyjmie mnie za jednego ze swoich. Uważaj pan! Skoro go tylko chwycę, pośpieszcie wyręczyć mnie ze sznurami.
— Ale trzymaj go pan mocno i tak, aby nie mógł krzyczeć.
— Bez troski! Grdyka, którą ja ścisnę, na pewno nie potrafi wydać ze siebie dźwięku.
Zostawiwszy towarzyszów na mostku, Turnerstick zbiegł nadół i podszedł ku to-kungowi. Ten zapytał go karcącym tonem, czego sobie życzy. W ciemnościach nocy brał go za jednego z wartowników.
— Tyng jeszczeng możeszeng mnieng pytacing — odpowiedział kapitan. — Chcęg zbadacing twojeng gardłong, chłopczeng. Poczekajeng, tyng wspaniałyng hultajsking drapichróściengi
Mówiąc to, doświadczony marynarz ścisnął swemi żylastemi rękoma szyję sternika tak mocno, że ten bez dźwięku runął. Spętano go i skneblowano, podobnie jak poprzednich.
— Nie przypuszczałem, — zauważył Liang-ssi — że tak gładko pójdzie.
— No, nie idzie tak gładko, jak się panu wydaje, — odpowiedział Godfryd. — Jeśli pan jest innego zdania, to spróbuj-no z ho-tszangiem, na którego przyszłą teraz kreska.
— Dziękuję, dziękuję. Nie jestem dusicielem.
— My też nie. Potroszku tylko ściskamy im krtanie, ale przecież nie pozbawiamy ich życia. Ja przynajmniej nie mam żadnej ochoty zawisnąć na stryczku jako zawodowy morderca. Nigdy nie czułem w tym kierunku namiętności, czemu zawdzięczam moje obecne zaszczytne stanowisko.
Turnerstick mocno uwiązał koło sterowe. Matuzalem poprosił Chińczyka, aby wskazał miejsce, gdzie śpią ho-tszang i właściciel okrętu. Chińczyk wskazał kajutę pod sterem. Prócz obu wymienionych znajdował się tam również kapłan.
Było to legowisko, oddzielone cienką ścianą. Promień światła przenikał przez szpary. Degenfeld zajrzał do kajuty. Nie mógł objąć okiem całej przestrzeni, ujrzał wszakże trzech mężczyzn, śpiących na wysokich siennikach, położonych na ziemi. Z niskiego sufitu zwisał papierowy lampjon.
— Głupota i beztroska tych ludzi doprawdy przewyższa ich złość — rzekł. — Muszą być najkompletniej pewni, że mają nas w worku. Tak nas traktować, a mimo to spać jak susły, — to dziwaczne! Zbyt ufają bambusom, któremi podparli drzwi nasze] kajuty. — Czy załoga śpi pod nimi?
— Nie — odpowiedział Liang-ssi. — Kajuty załogi ciągną się pod środkiem pokładu.
— A więc możemy dopuścić się nieco zgiełku, zresztą nieuniknionego, gdyż starszyzna, która śpi tutaj, zaryglowała drzwi. Czy są tu gdzieś mocne gwoździe i młot?
— Tak. Tam, gdzie sznury.
— Niech pan przyniesie. My tymczasem godnie pozdrowimy tych panów.
Chińczyk oddalił się natychmiast. Degenfeld zbadał, w jakiem miejscu wewnątrz jest umocowany rygiel. Następnie oparł się z całej siły i wysadził drzwi. Trzej śpiący obudzili się i do połowy podnieśli. Błękitno-purpurowy wyciągnął oba rewolwery; Godfryd i Turnerstick również.
— Nie ruszajcie się, bo poczujecie nasze kulki — huknął Matuzalem po angielsku. — Kto piśnie słowo, zginie!
Żaden malarz nie umiałby oddać wyrazu ich twarzy. Gapili się na przybyszów z takiem przerażeniem, jakgdyby mieli przed sobą strachy.
— To... to... wy? — wykrztusił wreszcie ho-tszang. — Czego tu chcecie?
— Chcemy podziękować za opjum, którem nas zatruliście.
— Opjum? O co panu chodzi?
— Niech pan nie udaje naiwnego! Dolał pan opjum do trunku, aby nas obezwładnić!
— Ależ, panie, w jakim celu?
— Aby nas ograbić i zamordować.
— Tien-na! Niebiosa! Uważa nas pan za morderców?
— Stanowczo. Sądzi pan, że nie wiemy, iż wasza Szui-heu jest dżonką korsarską?
— Panie, co pan plecie! Zwołam natychmiast całą załogę — niech poświadczy, żeśmy uczciwymi ludźmi.
Chciał się podnieść. Matuzalem wycelował rewolwer w jego skroń i rozkazał:
— Siedzieć, bo strzelam! Wierzę, że pragnie pan zwołać załogę!
— Panie, niebo i ziemia mogą świadczyć, że jesteśmy uczciwymi ludźmi. To wy odpłacacie nam obelgą za gościnność. Zastrzeliliście trzech moich ludzi i zranili czwartego!
— A więc jedna kula trafiła nawet dwóch; to mnie nadzwyczajnie cieszy. Poco pan wyświdrował dziury w drzwiach naszej kajuty?
— Aby zobaczyć, czy śpicie.
— W jakim celu? I poco pan następnie zesłał majtka do naszej luki?
— Ponieważ nie pozwoliliście zajrzeć przez drzwi.
— Głupie wykręty i kłamstwa! Ten majtek miał do nas rzucić garnek cuchnący! Dlaczego nie został pan do południa w Hong-Kongu?
— Czyż nie jesteśmy w Hong-Kongu?
Powiedział to z tak bezczelną miną, że oburzony Matuzalem zawołał:
— Niech pan nie udaje! Tak arcydaleko już nie potrafisz nas zwieść. Od samego początku knuł pan przeciwko nam kabałę. Dlaczego szpiegował pan nas za pośrednictwem Amerykanina?
— Amerykanin? Kogo Pan ma na myśli?
— Człowieka; który Się podawał za Malajczyka,
— Bo też jest nim!
— Będzie musiał nam dowieść! Tak, po jego relacji, duch wasz potrafił łatwo odpowiedzieć na nasze pytania.
— Zawsze potrafi; od tego jest wszechwiedzącym duchem.
— Istotnie? Hm. Duch powiedział, że my i wy szczęśliwie przybędziemy do Kantonu. Co do tego mylił się bardzo, gdyż wprawdzie my ujrzymy Kanton, ale wy nigdy w życiu.
— Jakto?
— Ponieważ powieszą was w Hong-Kongu, jak to zazwyczaj wiesza się korsarzy.
Ho-tszang spojrzał na swych dwóch sąsiadów, jakgdyby od nich spodziewając się pomocy. Unikali jego spojrzeń i nie ośmielili się przemówić. Byli tchórzami. Widząc, że sam musi się obronić, oświadczył:
— Panie, wszystko, co pan mówi, opiera się na wielkim błędzie, który się niebawem wyjaśni, jeśli mi pan tylko pozwoli zwołać załogę.
— Wystarczy wezwać tylko jednego, a takiego tu mamy. Czy będzie pan nadal zaprzeczał?
Liang-ssi wszedł właśnie, zajrzawszy uprzednio na wszelki wypadek. Ho-tszang, ujrzawszy go, zamilkł.
— No, odpowiadaj pan! W jakim celu trzyma pan armaty w skrzyniach?
— Czyżby to były armaty w owych skrzyniach? — brzmiała czelna odpowiedź. — Sprowadź pan nas nadół, a wówczas dowiodę, że to kłamstwo!
— Nie mam ku temu żadnej ochoty, gdyż na dole śpią pańscy marynarze. Ale w Hong-Kongu potrafią już z pana wydobyć prawdę.
— Dobrze, więc puść mnie pan! Okręt, zdaje się, oderwał się, a odpływ pędzi go po morzu. Odprowadzę go zpowrotem do portu. Wówczas niech Pan wytoczy oskarżenie przed hing-kuan[1].
— Nie posłucham, niestety, pańskiej rady. Możemy sprowadzić dżonkę zpowrotem do Hong-Kongu bez pana pomocy. A skoro tam przybędziemy, wytoczymy wprawdzie oskarżenie, ale nie przed pańskim kuanem, lecz przed naszym konsulem. Jemu to wydamy cały okręt.
Łotry zbladły ze zgrozy.
— Panie, tego panu nie wolno uczynić! — zawołał ho-tszang.
— Czemu nie? Dlatego może, że wy natychmiast zapłacicie gardłem? O, my znamy wasze procedury sądowe! Nie mam ochoty czekać na rozstrzygnięcie sześciu sądów, a następnie dowiedzieć się, że tutsza-yuen[2], czy ta-li-sse[3] puściła was na wolność. Jesteście mordercami; tego możemy dowieść. Chcieliście zamordować nas, cudzoziemców, a zatem sprawa należy do kompetencji przedstawicieli krajów, których jesteśmy obywatelami. A ci konsulowie postarają się już o to, aby szyje wasze prędko zapoznały się ze stryczkiem! Godfrydzie, weź tych szubrawców w łyka!
Ostatnie słowa były powiedziane po niemiecku. Ho-tszang i jego towarzysze nie śmieli się przeciwstawić groźnej presji rewolwerów Matuzalema — bez oporu pozwolili się spętać, a nawet skneblować sobie usta.
Teraz należało zabrać się do załogi. Turnerstick oświadczył, że potrzebuje najwyżej dziesięciu majtków. Na siedmiu już związanych pięciu było marynarzy; pięciu jeszcze pożądanych Liang-ssi miał pojedyńczo przysyłać pod pretekstem, że ho-tszang pragnie się z nimi potajemnie rozmówić. Ponieważ wszystko dotychczas szło łatwo, bez większego zastanowienia Chińczyk oświadczył się z gotowością, i zeszedł nadół. Od jego sprytu zawisło dalsze powodzenie całego planu.
Pięciu podróżnych ukryło się za ciężkiemi koszami i pustemi skrzyniami, które majtkowie musieli wyminąć. Sznurów przygotowano wystarczającą ilość.
Nadszedł pierwszy. Kiedy wymijał Dpgerfelda i Godfryda, obaj uchwycili go zmiejsca. Ze strachu nie mógł dobyć głosu. Zresztą, steroryzowały go groźby obu napastników. Przywiązano jeńca obu rękoma do przedniego masztu.
Ten sam los spotkał pozostałych. Liang-ssi doskonale się wywiązał z zadania i posłał na górę pięciu majtków, jednego po drugim, nie budząc pozostałych.
Następnie wrócił na pokład.
— Spisał się pan o wiele lepiej, niż się spodziewałem, — pochwalił go Degenfeld. — Teraz zamkniemy lukę, przybijemy gwoździami i zatarasujemy temi ciężkiemi koszami. W ten sposób nikt z dołu nie potrafi wyważyć pokrywy.
Skoro rozległy się uderzenia młotem, majtkowie zerwali się ze snu. Weszli na schodki, aby się dowiedzieć, co oznacza hałas. Dowiedziawszy się, że zamykają z góry lukę, podnieśli dziki krzyk i usiłowali wyważyć pokrywę, co się im, oczywiście, nie udało. Zagrożono jeńcom kulami. Niebawem umilkła wrzawa. Strach obezwładnił korsarzy.
Na wszelki jednak wypadek Matuzalem postawił Ryszarda Steina na straży przed luką.
Kapitan Turnerstick miał manewrować okrętem. Udał się do steru, aby obracać nim i stąd wydawać rozkazy. Dziesięciu jeńców miało wykonywać je pod nadzorem Degenfelda, Godfryda, mijnheera i Liang-ssi, W razie nieposłuszeństwa — kulka w łeb. Tak im przynajmniej zapowiedziano. Wszyscy byli rozbrojeni i tyle tylko mieli swobody ruchów, ile wymagała praca. Rozumieli doskonale, że muszą się stosować do woli swoich zwycięzców i zrezygnować z wszelkiego oporu. Zresztą, byli tak oszołomieni i zaskoczeni nieoczekiwanym obrotem rzeczy, że nawet na myśl im nie przyszło stawiać oporu.
Turnerstick polecił Matuzalemowi umieścić trzech majtków przy przednim, trzech przy tylnym, a czterech przy wielkim maszcie. Było ich więc dosyć, aby dać sobie radę z linami, przywiązanemi do górnych kantów żagli. Liny takie u nas noszą nazwę brasów.
Skoro Chińczycy zajęli swoje posterunki, Turnerstick wydał komendę:
— Hoiho, wy chłopcyng, uważajcieng, uważajcieng, uważajcieng!
Spoglądali nań, nic wszelako nie rozumiejąc. Kapitan kontynuował:
— Wszyscyng ludzieng do robotyng. Chwytajcieng brasyng! Mocnong! Mocnong ciągnijcieng, ciągnijciang ciągnijciung!
Stali nieruchomo, nie wiedząc, co uczynić, — Do lichang, czyng nieng słyszycieng? Czyng nieng rozumiecieng pong chińskung? Ciągnijcieng, ciągnijciong, ciągnijciung!
Degenfeld i Liang-ssi wtrącili się, półgłosem tłumacząc komendę wielkiego sinologa. Wykonano ją natychmiast tak sprawnie, że Turnerstick zapytał:
— No, master Matuzalem, co teraz powie pan o mojej chińszczyźnie? Dzielny chłop z tego Turnersticka, co, hę? Może wydawać komendę we wszystkich językach!
— Tak, to zdumiewające — przyznał student.
— Nie wierzyliście mi, wiem o tem dobrze. Ale wreszcie znalazłem ludzi, którzy znają czysty język chiński, Uważajcie!
Głosem piorunującym dołał:
— Terazing brasyng na wiatryng, całkowicieng, całkowiciang, całkowiciong! Złóżcieng mocnong, mocnang, mocnung!
Ponieważ rozkaz został znów przetłumaczony, czego kapitan nie słyszał, lub nie chciał słyszeć, więc wykonano go niezwłocznie.
— Dzielnie! — zawołał. — Rusza się ta stara dżonka, Dalejng, chłopcyng, chłopcyng!
Podobny przebieg miało wykonywanie dalszych rozkazów, Turnerstick dokonał wreszcie tego, że dżonka nie ruszała się z miejsca, a wówczas przywiązał ster i zszedł do przyjaciół, aby ponownie spętać korsarzy. Klepiąc Degenfelda po ramieniu, rzekł tonem najwyższego zadowolenia:
— Tak, moje końcówki, moje końcówki, kochany Matuzalemie. Bodajby to pan mógł się ich nauczyć!
— Postaram się! Ale jakże stoją nasze sprawy? Dżonka zakreśla przecież łuk?
— Tak się tylko wydaje. Stoi na miejscu; nie rusza się wcale. Czekam przypływu i porannego wiatru, który, jak wiadomo, dmie w kierunku lądu. Wówczas wrócimy do Hong-Kongu.
— Czy jesteśmy daleko?
— Nie wiem dokładnie, Nie mam instrumentów, a na mapach tego ho-tszanga nie można polegać. Przypuszczam jednak, że znajdujemy się jeszcze przed Mirs-Bai. Musimy czekać do rana. — —
Śmiały plan powiódł się w zupełności. Sześciu mężczyzn opanowało dżonkę korsarską, której załoga była dziesięciokroć liczniejsza. Radość działa skuteczniej, niż wszelkie lekarstwa; resztki bólu głowy wywietrzały zupełnie. Podróżni czuli się tak świetnie, jakgdyby nigdy nie pili ani sam-chu, ani opjum. — — —