Błękitno-purpurowy Matuzalem/Część druga/4

<<< Dane tekstu >>>
Autor Karol May
Tytuł Błękitno-purpurowy Matuzalem
Podtytuł Powieść chińska
Część druga
Rozdział Koniec korsarskiej dżonki
Wydawca Spółka Wydawnicza Orient R. D. Z. East
Data wyd. 1927
Druk Zakł. Druk. „Bristol”
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Der blaurote Methusalem
Źródło Skany na Commons
Inne Cała część druga
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
Koniec korsarskiej dżonki

Degenfeld przechadzał się po pokładzie tam i zpowrotem. Mijając Liang-ssi, zatrzymał się i zapytał:
— Poprzednio w kajucie nie było czasu na zagłębianie się w szczegóły. Teraz jednak chciałbym się od pana dowiedzieć, w jaki sposób zawarłeś znajomość z panem Steinem. Jak dawno pracujesz pan u niego?
— Według waszego obliczenia czasu, dokładnie cztery lata.
— Czy prowincja Hu-nan jest pana ojczyzną?
— Nie. Pochodzę z sąsiedniej prowincji Kwéi-tszou.
— Ach, to mnie bardzo interesuje!
— Wierzę, albowiem Kwéi-tszou jest najbardziej interesującą prowincją całego Państwa.
— Dlaczego?
— Mieszkają tam seng i miao-tse.
— Słusznie. Uważa się ich za autochtonów Chin. Przez trzy tysiące lat pozostali wierni swym pradawnym zwyczajom i zachowali odrębność. Ale nie o to mi chodzi. Interesuję się ową prowincją, ponieważ zamierzam tam się udać.
— Pan do Kwéi-tszou? Panie, to niebezpieczna wyprawa!
— Być może, ale ja dałem słowo honoru, że tam pojadę. Czy zna pan dobrze tę prowincję?
— Niezupełnie, bo już od ośmiu lat muszę unikać swej ojczyzny. Dał pan słowo honoru?
— Tak, moje kong-kheou.
— Nawet kong-kheou? Gdzie się to stało? Tu w Chinach?
— Nie, w Niemczech, w mojej ojczyźnie.
— Czy to być może? Czy płonął przy tem tsan-hiang?
— Kadzidła? Tak.
— Panie, w takim razie dał pan swoje kong-kheou prawdziwemu Chińczykowi!
— Stanowczo. Jest to kupiec, który ma sklep z rozmaitemi chińskiemi artykułami w mojem mieście rodzinnem. Musiał uciec z Chin jako zbieg polityczny.
— Czy miał rodzinę?
— Tak. Niestety, musiał ją opuścić.
— W takim razie biada jej, gdyż odpokutowała za jego przewiny. I ja doznałem podobnego nieszczęścia. Mój ojciec też uciekł.
— Dziwne. Kiedy to się stało?
— Przed ośmiu laty. Miałem wtedy lat szesnaście.
— Cóż takiego uczynił?
— Był niewinny. Wie pan zapewne, że Taipingowie założyli nową religję i pragnęli ocalić panującą dynastję. O mały włos, a byłoby się im powiodło. Dużo czasu upłynęło i więcej jeszcze krwi, zanim ich pokonano. Wreszcie rozproszyli się i w drodze do południowych prowincyj bandy ich plondrowały kraj. Jedna z owych band wtargnęła do Kwei-tszou. Któryś z jej przywódców był dawnym przyjacielem mego ojca; gościł u nas kilka dni, nie zdradzając się przynależnością do Taipingów. Wreszcie go znaleziono, zaaresztowano, a wraz z nim mego ojca, mimo że zapewniał o swej niewinności, i mimo świadectwa przyjaciela. Obu wtrącono do sing-pu[1] i zamknięto w klatkach. Jeden z urzędników odnosił się przychylnie do mego ojca, wskutek doznanych od niego dobrodziejstw. W nocy zakradł się do więzienia, otworzył klatkę i wypuścił ojca. Ojciec przybył do nas na parę chwil, aby się pożegnać. Od tego czasu wszelki po nim słuch zaginął.
Matuzalem przysłuchiwał się ze skupioną uwagą.
— To dziwne! — rzekł. — w jakiem mieście to się zdarzyło?
— W Seng-ho.
— Jak brzmi pana nazwisko rodowe?
— Pang.
— Pang, w Seng-ho! Czy pozwoli pan zapytać o pańskie imię wbrew zakazom grzeczności?
— Chętnie! Zawdzięczam panu wolność: jakżebym mógł się gniewać! Moje imię jest Fuk-ku, co oznacza „Przyczynę szczęścia“. Rodzice moi byli przez długi czas bezdzietni. Dlatego nadali mi to imię, aby okazać swoje szczęście.
— Co za zbieg okoliczności! Nieprawdaż, matka pana nazywała się Hao-keu, „Kochane usta“?
— Tak. Skąd pan wie?
— Miał pan jeszcze jednego brata i dwie siostry. Pierwszy nazywał się Yin-tsian, „Dobroć niebios“, a siostry Méi-pao, „Piękna postać“, i Sim-ming, „światło Serca“?
Chińczyk cofnął się o krok i zawołał:
— Panie, co ja słyszę! Zna pan imiona mego rodzeństwa?
— Jeszcze więcej! Pański ojciec nazywał się Ye-Kin-Li!
— Tak, tak! Kto panu to powiedział?
Degenfeld położył mu rękę na ramieniu i odparł:
— Pański ojciec.
— Mój — — czy to prawda, czy prawda?
— Tak. Jemu właśnie dałem swoje kong-kheou, że za wszelką cenę postaram się przyprowadzić mu jego rodzinę, lub przynajmniej dostarczyć mu o niej pewnych wiadomości.
— Żyje więc, żyje?
— Jest zupełnie zdrów i powodzi mu się dobrze.
— O nieba, o nieba! Co za wiadomość, co za wiadomość! Prawie nie mogę uwierzyć! Przez osiem lat napróżno oczekiwałem wiadomości; wreszcie musiałem go uważać za zmarłego. A tu słyszę naraz, tak nieoczekiwanie, że żyje i mieszka w Niemczech! Zdaje mi się, że śnię!
— Ja również jestem zaskoczony, mój przyjacielu. Jestem bardzo szczęśliwy, że pana znalazłem, gdyż dzięki temu zaoszczędzę sobie długich poszukiwań.
— O, szukać pan będzie, będziemy musieli szukać! Miał pan przecież znaleźć także moją matkę i rodzeństwo?
— Naturalnie! Ale spodziewam się, że pan wie, gdzie mieszkają?
— Nie, właśnie że nie wiem. Od ośmiu lat nie mam od nich wieści.
— Jakżeto być może?
— Bardzo zwyczajnie. Wie pan, że w Chinach krewni przestępcy odpowiadają za niego?
— Tak.
— Skoro ojciec znikł, nas poczęto prześladować. Uwięziono nas, każdego zosobna, abyśmy się nie mogli porozumiewać. Ten sam przyjaciel ojca, który jego uwolnił, i przede mną otworzył bramy więzienia; dał mi pieniądze, polecił wyjechać za granice Kwéi-tszou i wymienił miejscowość, gdzie miałem czekać na resztę rodzeństwa. Niestety, nie przybyli. Przypuszczam więc, że nie udało mu się ich uwolnić.
— Dlaczego nie uwolnił jednocześnie was wszystkich?
— Nie mógł, ponieważ zbyt daleko byliśmy rozmieszczeni jedno od drugiego.
— Czy nie zasięgał pan później wiadomości?
— Później, owszem, atoli upłynęło zbyt wiele czasu.
— Powinien pan był dowiadywać się wcześniej.
— Nie mogłem. Nie powinienem był nikomu zawierzyć, a sam nie śmiałem wracać do Kwéi-tszou. Kiedy po upływie lat pięciu zmieniłem się o tyle że mogłem przypuszczać, iż nie zostanę poznany, pojechałem do Seng-ho. Przyjaciel mego ojca, niestety, już nie żył, a o moich bliskich nikt nie mógł mi nic powiedzieć.
— To bardzo smutne dla pana i nieprzyjemne dla mnie. Muszę dotrzymać słowa, a zatem bezwarunkowo udam się do Seng-ho. Poza tem ojciec pana polecił mi odnaleźć zakopane przez niego pieniądze.
— Czy wie pan, gdzie je zakopał?
— Wiem.
— To dobrze! Ale czy jeszcze się znajdują na miejscu?
— Mam nadzieję. Chwilowo nie chciałbym o tem mówić. W odpowiedniej chwili pomyślimy o pieniądzach. Czy gotów pan pojechać do Niemiec, do ojca?
— Natychmiast! To się samo przez się rozumie tem bardziej że, na szczęście, jakoś mogę się porozumieć po niemiecku.
— Pan Stein pana nauczył?
— Tak. Pragnął słyszeć dźwięki swej mowy ojczystej. Chciał mieć przy sobie człowieka, z którymby się mógł porozumiewać po niemiecku. Pozyskałem jego względy. Wybrał mnie z pośród całego personelu i zaczął uczyć.
— Czy naprawdę jest bogaty?
— Nawet bardzo. Jest najbogatszym człowiekiem w Ho-tsing-ting.
— | zamierza tam zostać?
— Musi, jeśli nie chce stracić całego majątku. Wprawdzie tęskni do ojczyzny, ale nie znalazł dotychczas kupca na źródła nafty. Gdyby się taki trafił, pan Stein wróciłby natychmiast do Niemiec.
Godfryd de Bouillon zdala zauważył ożywioną rozmowę swego pana z Chińczykiem. Mocno zaciekawiony, Podszedł do nich.
— Co tu za konferencja? — zapytał. — Czy mogę się przysłuchiwać?
— Tak, stary Godtrydzie, — odrzekł Degenfeld. — Wyobraź sobie, okazało się, że ten młody człowiek jest najstarszym synem naszego przyjaciela Ye-Kin-Li.
— Co? Jak? Gdzie? Naszego starego Ye-Kin-Li wraz z jego kong-kheou? Czy to nie pomyłka?
— Nie, tak jest,
— Czy pokazał swój paszport?
— To nie jest konieczne. Doskonale się wylegitymował.
— Któżby pomyślał! Pan jesteś małym Ye-Kia-Li! Jakże doszło do tego odkrycia?
Z radości mówił tak głośno, że dosłyszał go grubas i czem prędzej się zbliżył.
Wat krijszt de Godfrijd waat zo? — Czego ten Godfryd tak krzyczy? — zapytał.
— Czego krzyczę? I pan się pyta, grubasie? Obejrzyj-no pan tego Syna Środka! Jest to ten sam, którego my szukamy, mianowicie prawdziwy Izaak Abrahama, którego to w ojczyźnie nazywamy Ye-Kin-Li.
Deshalve zijn zoon! — A więc jego syn!
— Co pan o tem powie?
Wat ik zeg? Niech będzie pochwalony! Dzieńdobry, mój przyjacielu! Jestem mijnheer van Aardappelenborsch. Ja także pragnąłem pana odszukać.
Ścisnął mu z całej siły ręce i okazywał taką radość, jakgdyby spotkała go osobiście wielka niespodzianka. Podobnie jak większość grubasów, miał nader łagodne usposobienie i czułe serce.
Wkrótce przyłączył się Turnerstick i Ryszard. Matuzalem wszakże szybko rozegnał nieroztropne towarzystwo, aby Chińczyków nie spuszczać z oka.
Zaczęło świtać; wiatr od lądu uciszał się coraz bardziej, wreszcie zupełnie zamarł. Odżył w postaci wiatru od morza. Czas był najwyższy zapędzić korsarzy do roboty, aby doprowadzić okręt zpowrotem do portu.
Zmuszono jeńców do wykonywania przetłumaczonych przez Matuzalema rozkazów kapitana. Poczem znów ich wzięto w łyka. Słuchali jedynie pod presją wycelowanych luf. Malajscy marynarze, których nie brak na tamtych wodach, zachowywaliby się zgoła inaczej, niewiele sobie robiąc nawet ze strzelb i rewolwerów. Natomiast Chińczyk jest wówczas bohaterem, kiedy mu nic nie grozi, albo kiedy jest pewien wygranej.
Wkrótce rozjaśniło się tak, że można było wzrokiem ogarnąć horyzont. Wówczas zauważono woddali okręt, parowiec, który wyrzucał z siebie potężne kłęby dymu. Degenfeld podszedł do kapitana, stojącego przy sterze, i zapytał:
— Cóżto za parowiec może być, master?
— Mogłoby panu odpowiedzieć każde dwuletnie dziecko. To okręt wojenny.
— Dobrze zbudowany, jak się zdaje.
— Czy dobrze! To krążownik cały ze stali. Nie chciałbym z nim wejść w konflikt. Ale przybywa na czas. Upłynęłyby godziny, zanimbyśmy zdołali wrócić do portu. A kto wie, co się może zdarzyć w ciągu takiego czasu. Lepiej udać się pod jego opiekę.
— Podzielam pańskie zdanie. Pozbędziemy się kłopotów.
— Gdybym tu znalazł sygnały, dałbym znać, aby się pośpieszył. Zresztą, zdaje się, że i tak zwrócono na nas baczną uwagę. Ujrzawszy nas, zmienił nieco kurs. Widzi pan obecnie te chmury. Nadaje pary. To znak, że nam niedowierza. Myśli, że zechcemy umknąć, i pragnie nas ubiec. Za dziesięć minut będziemy go mieli przy sobie.
— Pod jaką flagą żegluje?
— Tymczasem jeszcze nie wywiesił, ale zaraz nam pokaże wraz z powitaniem rannem. Uważaj pan!
Pancernik zbliżał się z wielką szybkością. Nie upłynęło pięć minut, gdy z pokładu wzniosła się jeszcze chmura, poczem rozległ się wystrzał.
— Niestety, nie możemy odpowiedzieć, — rzekł Turnerstick — nie mamy na górze działa; wszystkie tkwią w skrzyniach. Ale pokażę im, żeśmy zrozumieli. Bierz pan ster i trzymaj go dokładnie tak samo, jak ja. Aha, angielski!
Istotnie na okręcie powiewała teraz błękitna flaga Wielkiej Brytanji. Kapitan pośpieszył ku tylnemu masztowi, opuścił czerwono-żółtą chińską flagę handlową, związał ją i wciągnął zpowrotem na górę.
Następnie nożem przeciął brasy żagli. Ciężkie maty uderzyły o maszty, że aż grzmiało. Wróciwszy do steru, kapitan rzekł:
— Ciężka i ryzykowna to rzecz! Ale możliwa przy obecnym wietrze. Nie chciałem odwiązywać majtków. Spójrz pan na nich! Strach bije im z oczu. Wiedzą, że nadszedł ich sądny dzień.
Parowiec zbliżył się, wyminął dżonkę, dał kontrparę i zatrzymał się.
Cała załoga znajdowała się na pokładzie. Komendant stał na mostku i badawczo przyglądał się dżonce. Oficer z pokładu zawołał po chińsku:
Dszuen, ahoi! Nan-tao Szui-heu?
— Mój Boże! — zawołał Turnerstick. — I to ma być po chińsku? Niech się każe zamarynować! Niema ani jednej końcówki!
— Naturalnie, ze to po chińsku, — odpowiedział Degenfeld. — Znaczy to: „Okręt, ahoi! Czy to naprawdę Królowa Wód?
Zwracając się do krążownika, zawołał po angielsku:
— Dżonka korsarska Szui-heu, zdobyta przez nas, pięciu Europejczyków. Sześćdziesięciu ludzi zamknęliśmy pod pokładem. Prosimy o szybką pomoc!
Oficer zwrócił się do komendanta, zamienił z nim kilka słów i zapytał:
— Kim jesteście?
— Trzej niemieccy studenci, holenderski plantator i Frick Turnerstick, kapitan marynarki amerykańskiej.
— Turnerstick, Turnerstick! All devils! Gdzie jest ten stary wieloryb? — wtrącił szybko komendant.
— Tu jestem, tu! — odpowiedział kapitan, jedną ręką trzymając ster, a drugą sięgając po lunetę. — Ach, kogo ją widzę? Kapitan Beadle w całej swej okazałości!
Halloo! Turnerstick, to pan istotnie! Ale ki djabeł wlazł pan w ten strój pogański?
— Aby być w zgodzie z moją obecną rangą. Jestem Tur-ning sti-king kuo-ngan ta-fu-tsiang.
— Niech licho Pana zrozumie! Znowu jakieś dziwactwo w pańskim stylu! Skoro tylko spostrzegłem dżonkę, odrazu coś mnie tknęło. Nie dowierzałem jej, Muszę już ją znać skądsiś. Nie ufałem także słowom pańskiego towarzysza. Ale, ujrzawszy pana przy sterze, wierzę. Musimy do was zajrzeć!
— Ależ, proszę! Przyślij pan zmianę załogi!
— Co? Połowę załogi?
— Mamy na dole przeszło sześćdziesięciu piratów.
— Dobrze! Jestem ciekaw, jak to się odbyło. Na pewno znowu jakiś majstersztyk Turnersticka!
Oficer zawołał:
Rise out, w imię Boga!
Wnet opuszczono łódź. Turnerstick polecił Matuzalemowi opuścić schodki. Kapitan Beadle przekazał jednemu z oficerów komendę okrętu, a sam udał się na Królowę Wód.
Turnerstick. nie odstępując od steru, wykrzykiwał z radości. Znali się oddawna; nieraz się spotkali na morzu. Uścisnęli się serdecznie. Komendant parsknął śmiechem, skoro obejrzał dokładnie strój Turnersticka. Ale ten zachował powagę i rzekł:
— Co tu jest śmiesznego, sir? Jestem teraz chińskim jenerał-majorem, a że potrafię piastować tę godność, najlepszy ma pan dowód, że wydaję panu w ręce przeszło pół setki korsarzy wraz z ich dżonką.
— Wiem! Znam pana! Ale tylko w piątkę, naprawdę tylko w piątkę? Powiedz-że, jakżeto się stało?
— Jest tu z nami także jeden Chińczyk. Wszystko panu opowiem. Właściwie zasługa to nie tyle moja, ile naszego błękitno-purpurowego Matuzalema.
— Błękitno-purpurowego Matuzalema? — Hm! rzekł Beadle, oglądając Degenfelda. Znać było po nim, że śmieszy go wygląd nietylko Turnersticka, chociaż panował nad sobą.
Turnerstick pokrótce opowiedział mu przebieg przygody. Komendant wnet spoważniał.
— Na Boga! — rzekł. — To naprawdę czyn, zasługujący na najwyższą pochwałę! Przybyć do Chin w stroju studenckim — to, hm! Ale działaliście tak, te muszę wam wszystkim uścisnąć dłoń!
Wyraziwszy swoje uznanie, dodał:
— Powiedziałem, że ta dżonka wydaje mi się znajoma. Dlatego kazałem właśnie zapytać, czy to naprawdę Królowa Wód?
— Naturalnie, że to ona.
— Tak? Hm! Założyłbym się, że to raczej moja stara znajoma, która mi, niestety, już kilka razy razy umknęła z przed nosa. Prawdziwy marynarz poznaje raz ujrzany okręt, nawet pod przeinaczoną nazwą. Jestem przeświadczony, że to podejrzany Hai-lung — Smok morski. Zobaczymy.
Jego ludzie stali uzbrojeni w szeregu. Skinął na Turnersticka, poczem udał się wraz z nim na przedni pokład i przechylił się głęboko.
— Tak sobie odrazu pomyślałem! Fałszywy patron! Trzeba go tylko odwrócić, aby zobaczyć malowanego smoka, a pod nim napis „Hai-lung“. Obraz jest ześrubowany. Gdybyśmy mieli klucz, to...
— Na dole w kajucie stoi skrzynia z rozmaitemi narzędziami — wtrącił Matuzalem. — Między innemi leżą tam oba świdry, któremi zbóje wydrążyli dziury w drzwiach naszej kajuty.
Ryszard poszedł po skrzynię. Istotnie znalazł się w niej także klucz do śruby. Kapitan polecił dwom marynarzom odwrócić wizerunek. I wówczas ujrzano potwornego smoka z rozwartą ognistą paszczą, a pod nim napis: Hai-lung.
— To wystarczy — rzekł Beadle. — Właściwie nie potrzebujemy innych dowodów. Hai-lung jest tak skompromitowany, że z jego załogą porachunek będzie krótki. Ale jakże ją dostać w ręce? Co pan myśli o tem, kapitanie?
— Hm! — mruknął Turnerstick. — Ciężki orzech!
— Stanowczo. Nie chciałbym narażać swoich chłopców na śmierć. Łajdaki mają chyba dosyć broni, aby nas odpowiednio przywitać. A prochownia jest również na dole. Cóż, jeśli zechcą raczej wysadzić dżonkę w powietrze, niż się poddać?
— Nie mają tyle odwagi.
— Tak pan sądzi? W każdym razie uważam, że należy raczej uciec się do podstępu. Ale jakiego? Mój porucznik wprawdzie skierował armaty na dżonkę; możemy paroma salwami oczyścić pokład; atoli łotry są na dole, a nie na pokładzie.
— Znam środek odpowiedni — rzucił Matuzalem. — Pobijemy ich własną bronią. Mam na myśli osławione hi-thu-tszang.
— Cóżto takiego?
— Cuchnące garnki.
— To byłby wspaniały środek! Ale gdzie ich szukać?
— W przedniej luce — odpowiedział Deqenfeid.
— Dostęp jest otwarty. Prowadź nas pan!
Skinął na kilku swoich marynarzy. Turnerstick i Matuzalem poszli za nimi. Mijnheer chciał się przyłączyć, ale, niestety, okazało się, że wejście jest zbyt dlań wąskie. Musiał więc zostać na górze.
Dotarli do niewielkiej, zupełnie pustej komórki. Tu prawdopodobnie był skład zrabowanych rzeczy. Jeszcze węższe schody wiodły stąd do komórki na balast. Tam było całkowicie ciemno. Beadle zapalił woskową zapałkę. Przy nikłem jej świetle zauważono kilka rzędów zamkniętych garnków, wgrzebanych w piasek, stanowiący balast okrętu.
— Otóż i one! — odezwał się Turnerstick. — Weźmiemy kilka na górę!
Zapałka zgasła. Zapadł mrok. Wszakże wiedziano już, gdzie stoją garnki i odszukano je poomacku. Podczas tej cichej pauzy naraz usłyszano głośniejsze westchnienie.
— Czy jest tu kto? — zapytał Beadle.
Ngái-ya — rozległo się zboku.
— To było po chińsku powiedziane. Cóżto oznacza?
— Oznacza „O biada“ — objaśnił Matuzalem. — Czyżby tu się znajdował jeden z korsarzy, może osadzony za jakieś przekroczenie?
Kieu szin! — rozległo się po raz drugi.
— Cóżto znaczy?
„Na pomoc!“ — odparł błękitno-purpurowy.
— A może to jakiś uczciwy człowiek, który się dostał w niewolę korsarzy? Zbadajmy! — oświadczył komendant.
Polecił swoim ludziom zanieść na górę pewną ilość garnków i znowu zapalił zapałkę. Zwróciwszy się w stronę, skąd dobiegały jęki, zobaczył niską skrzynię z desek. Beadle zastukał i krzyknął:
— Czy jest tam ktoś?
Hu-tsi! — O biada!
Szui-tszung-kian? — Któż tam jest? — zapytał Matuzalem.
Ngo-men-ri — Dwóch nas — rozległo się w odpowiedzi.
Szui ni-men? — Kto jesteście?
Ngo tong-tszi, t’a ho-po-so. — Jestem tong-tszi, a ten drugi to ho-po-so.
Degenfeld musiał kapitanowi tłumaczyć odpowiedzi.
— Do pioruna! — krzyknął Beadle. — Czy to może być? „Ho-po-so“ zowią się obaj urzędnicy, którzy mają nadzór nad wszystkiemi okrętami w Kantonie. Czyżby jeden z nich dostał się w ręce piratów? Czem jest drugi — nie wiem. „Tong-tszi“ — nie słyszałem. Może pan wie?
— Tak. Tong-tszi i tong-pan to są bardzo wysocy urzędnicy, sprawują najrozmaitsze funkcje. Prawo nakazuje im zbierać podatki w pieniądzach i w naturze, mieć nadzór nad wojskiem, kierować poiicją, rewidować stacje pocztowe, mieć pieczę nad ulepszeniem ras końskich, wglądać w sprawy administracyjne państwa, utrzymywać w porządku kanały i groble, nie spuszczać z oka niezupełnie jeszcze podbitych górali, i wreszcie, nadewszystko, mieć baczenie nad cudzoziemcami i pilnować wśród nich porządku.
— O nieszczęsny! Taki biedny djabeł musi się rozrywać na wszystkie strony!
— Tak, urząd tong-tszi jest uciążliwy i odpowiedzialny. Gdzie jest zamek tej skrzyni?
Nie widać go było, ponieważ zapałka znowu zgasła.
— Zostawmy to chwilowo! — rzekł Beadle. — Mamy coś ważniejszego do roboty. Obaj Chińczycy mogą posiedzieć jeszcze kwadransik, mimo że są tak ważnemi personami. Musimy najpierw opanować załogę.
Tymczasem zaniesiono na pokład dziesięć czy dwanaście garnków. Ta ilość była dostateczna. Wszyscy trzej wrócili na górę. Odsunięto z luk ciężkie kosze. Nic się na dole nie poruszało. Trudno było poprostu wierzyć, że się tam znajduje tylu ludzi. Wysadzono pokrywę.
Ktoby sądził, że piraci skoczyli na równe nogi, tenby się grubo mylił. Nie dali o sobie znaku życia. Naturalnie, na górze wystrzegano się zbliżenia do otwartej luki. Można było odwagę przypłacić życiem.
Przyniesiono cuchnące garnki. Kształt ich i wąskie otwory przypominały ciasne cienkie flaszki do ogrzewania. Oczywiście, że były hermetycznie zamknięte.
Jeden z majtków, nie zbliżając się zresztą do luki, rzucił pierwszy garnek. Jego towarzysze trzymali strzelby wpogotowiu. Słychać było, jak garnek się roztłukł na kawałki.
Ngu-hu, hi-thu-tszang! — O biada, garnki cuchnące! — rozległ się z dołu krzyk przeraźliwy.
Za pierwszym garnkiem poleciał drugi, trzeci. Działanie było tak silne, że dawało się odczuć na górze.
— Szybko, — rozkazał kapitan Beadle — bo sami musimy wyrywać!
Usłuchano rozkazu, poczem znowu przybito pokrywę. Z dołu rozległy się wielogłose krzyki, straszliwy zgiełk i lamenty. Dobijano się do pokrywy, aby się wydostać na górę, ale już spoczęły na klapie ciężkie kosze. Następnie usłyszano brzęk rozbitych szyb. Korsarze łaknęli świeżego powietrza.
Środek ten był nader drastyczny. Podziałał nietylko na pacjentów, ale także na lekarzy. Okropny zaduch, którego nie można wprost opisać, przedostał się przez rozbite okna na pokład. Kapitan Beadle i Turnerstick wycofali się na mostek. Marynarze chętnieby drapnęli, musieli jednak zostać na posterunku.
— No, ten, kto wynalazł te garnki i wypróbował je, musiał posiadać wspaniały nos! — zawołał Godfryd de Bouillon. — Co pan o tem sądzi, mijnheer?
Wat ik zeg? Foei! Niech go piorun! To cuchnie jak sto tysięcy nędznych hipopotamów!
Rzekłszy to, pomknął ku najdalszemu zakątkowi dżonki.
Tylko Chińczyk mógł wpaść na taki piekielny pomysł. Rozbójnicy innych narodowości walczą stalą i ogniem; chiński korsarz pokonywa swoich wrogów zaduchem!
Upłynęło sporo czasu, zanim kapitan Beadle odważył się zejść nadół.
— Cóż teraz? — zapytał. — Chciałbym wiedzieć, jak oni się tam czują! Spróbujemy otworzyć luki!
Kilku ludzi rzuciło się, aby wykonywać rozkaz. Ledwo otworzono lukę, kapitan szybko zrejterował. Odór był tak nieznośny, jakgdyby z dołu ziały gazy piekielne. Przeczekano dziesięć minut, zanim można było się zbliżyć.
Teraz należało sprawdzić skutek gazów. Beadle chciał wywołać marynarzy na ochotnika. Atoli Godtryd odezwał się:
— Nie, sir to nie jest konieczne. Mam też swój honor i nie pozwolę sobie urągać. Przywiążę się do powrozu i zabiorę ze sobą obój. Skoro zadmę, wciągnjcie mnie zpowrotem na światło dzienne. Kto strawił opjum, ten poradzi sobie z amonjakiem. Mijnheer, trzymaj pan mocno powróz.
Przepasał się odpowiednio, chusteczką zatkał os i wraz z obojem znikł w głębi. Był to czyn bohaterski. Groziły mu nietylko gazy — mogło się bowiem zdarzyć, że niektórzy korsarze nie stracili jeszcze przytomności.
Mijnheer trzymał koniec sznura i przysłuchiwał się uważnie. Naraz, istotnie, usłyszeli z dołu niedające się opisać trele oboju.
— Ciągnij pan, mijnheer, ciągnij pan! — krzyknął Turnerstick. — Upadł. Zemdlał!
Grubas ciągnął z całej mocy.
Het is zoo zwaar! — On jest tak ciężki — jęczał.
— Pomogę panu. Ale ciągnij-że pan, bo się biedak zadusi.
Obaj natężyli siły. Twarze nabiegły krwią. Nie potrafili podnieść nieszczęsnego śmiałka nawet o cal wyżej, gdy naraz w otworze luki ukazał się najpierw obój, a następnie sam Godfryd. Nie miał już na sobie sznura i zapytał tonem najwyższego zdumienia:
— Ależ, mijnheer, czego pan się tak strasznie wytęża? Co pan ciągnie?
Grubas, zdumiony, wypuścił sznur, zdjął z głowy szkocką czapeczkę, wytarł pot, poczem dopiero odpowiedział:
— Myślałem, że to pana ciągnę!
— Nie, nie mnie. Przywiązałem koniec sznura do belki.
Hipopotam! — rzucił Holender i oddalił się gniewnie.
— Panie łbie kapuściany, ja również ciągnąłem! — zawołał Turnerstick. — Wypraszam sobie łobuzerskie figle!
— Łobuzerskie figle? Jakto?
— Powiedział pan, abyśmy ciągnęli, skoro pan zadmie?
— Tak, owszem, tak powiedziałem. Ale czyż ja zadąłem?
— Tak, i to jakże!
— Bynajmniej, wygrywałem trele. To zgoła co innego! Chciałem w ten sposób okazać radość zwycięstwa, radość mojej duszy. Niech pan to sobie zmiarkuje. Dąć może każdy! Ale, proszę, niech pan spróbuje wygrywać trele!
— Jesteś niepoprawnym hultajem! Cóż pan widział?
— Całą muzykę janczarską. Leżą pokotem i nie domyślają się nawet, gdzie się podziała ich przytomność. Zahipnotyzowały ich garnki.
— Istotnie?
— Jeśli pan nie chce wierzyć, to proszę niech się pan pofatyguje nadół. Będzie pan mógł odwiązać sznur od belki.
Wiadomość była tak pomyślna, że wybaczono mu figiel. Kapitan Beadle zesłał nadół marynarzy. Okazało się, że Godfryd miał słuszność. Chińczycy leżeli nieprzytomni i napół zaduszeni. Powietrze w komorze było wciąż jeszcze bardzo ostre i drażniące.
Rozejrzano się badawczo dookoła. Tu właśnie stały skrzynie z działami. Na ścianach wisiała broń rozmaitego rodzaju. Na ziemi leżały sienniki, w głębi za zamkniętemi drzwiami, znajdowała się prochownia; tak przynajmniej twierdził Liang-ssi.
Jeszcze większa luka prowadziła niżej de środkowego przedziału komory na balast. Tam właśnie postanowiono umieścić jeńców, zabrawszy im uprzednio broń i opróżniwszy kieszenie.
Trzeba było uwinąć się bardzo szybko, aby nie zdążyli ocknąć się z omdlenia. Zapalono latarnie. Opuszczono jednego po drugim wszystkich korsarzy nadół, gdzie marynarze kładli ich na piasku. Następnie zamknięto lukę. Nie zatkano jednak małych otworów w pokładzie. Dziesięciu Chińczyków, przywiązanych na pokładzie do masztów, zostawiono na miejscu. Mieli nadal obsługiwać żagle, póki Szui-heu, a raczej Hai-lung nie zawinie do portu.
— Czy nie chcielibyście nas holować? — zapytał Turnerstick kapitana krążownika.
— Poco? Holowanie wymaga trudu i czasu. Jeśli pan obejmie komendę nad dżonką, będę pewny pomyślnej żeglugi. Ludzi do załogi przy żaglach ma pan dosyć, a zresztą, zostawię panu na wszelki wypadek kilku swoich. Pojadę naprzód i zamelduję o waszem przybyciu.
— Pięknie! Przywitają nas odpowiednio, co?
— Pewnie! Hai-lung zostanie przywitany z całą pompą. Wszyscy uczciwi ludzie ucieszą się, że został wreszcie zdybany. Cóż dopiero, skoro się okaże, że czynu tego dokonało pięciu ludzi! Nie jestem pewny, czy wywiniecie się od nagrody.
— Ba! Pięciu ludzi! Wyście nam pośpieszyli z pomocą!
— Nie było to nic innego, jak drobne wyciągnięcie ręki, które absolutnie nie pomniejsza waszych zasług. Nagroda w całości wam się należy.
— Nie potrzebuję jej.
— Pańscy przyjaciele postąpią roztropniej.
— Ja również rezygnuję — oświadczył Matuzalem.
— I ja — odezwał się mijnheer.
— Ja też — przyłączył się Ryszard.
— Ale ja nie! — rzekł Godfryd de Bouillon. — Każdej zasłudze należy się nagroda. Kto wziął w niewolę dżonkę? Ja, gdyż ja przywiązałem sznur do belki. Dlatego chcę mieć swoją część nagrody, ponieważ jako pucybut, jako fajko i obojonosiciel nie spoczywam na różach i nie opływam w dostatki. Pragnę także pomyśleć o swojej przyszłości.
— Bardzo pięknie — roześmiał się Matuzalem. — Ustępuję ci swojej części.
— I ja też — oświadczył grubas, zbyt dobroduszny, aby długo pamiętać urazę.
— Niech bierze całe pieniądze! — zawołał Turnerstick. — Szczur lądowy, fagocista i — nagroda za zwycięstwo morskie! Nic podobnego się chyba jeszcze nie zdarzyło, odkąd spuszczono na wodę pierwszą łódkę.
— Oho! Ja też nie żyłem, zanim przyszedłem na świat, a zatem jestem unikatem! Jeśli mi dżonka da dosyć pieniędzy, kupię fajkę wodną i poszukam sobie Godfryda numer drugi. Wówczas wraz z Matuzalemem będę sobie kurzył na przodzie, a za mną Bouillon Drugi będzie nosił oba cybuchy.
— Jeszcze wiele wody upłynie — skinął kapitan Beadle. — Wiatr się podnosi, kapitanie Turnerstick. Przeciął pan brasy — to było ryzykowne. Zwiąż je czem prędzej. Ciężkie żagle nie powinny tak wisieć. Jeśli nadleci wicher, jesteście wraz z całą dżonką zgubieni.
— Bądź spokojny, sir! Turnerstick wie, co ma czynić.
— Być może. A zatem pożegnam was. Skoro się zobaczymy, opowie mi pan o swoim awansie na jenerał-majora. Poza tem, winszuję wam serdecznie, moi panowie. To była sztuczka, o której długo będzie się wspominać, i nietylko na tych wodach. Nie zapomnijcie zajrzeć do obu jeńców w skrzyni! Tymczasem do zobaczenia!
Uścisnął wszystkim ręce i opuścił dżonkę, pozostawiwszy na niej kadeta wraz z dwudziestoma marynarzami.
Niebawem krążownik ruszył z miejsca. Wiwaty długo rozbrzmiewały w powietrzu. Krążownik mknął naprzód całą parą.
Turnerstick kazał rozpętać dziesięciu jeńców, aby mogli naprawić uszkodzone brasy. Śledzili przebieg wypadków i zdawali sobie sprawę z płonności wszelkiego oporu. Wykonywali rozkazy, drżąc z przerażenia.
Żagle były niebawem naprawione. Kapitan zostawił młodego kadeta przy sterze. Dżonka ruszyła w powrotną drogę.
Turnerstick zszedł na środkowy pokład, zesłał kilku marynarzy do strzeżenia dolnego pokładu i poprosił swoich przyjaciół, aby udali się wraz z nim do obu Chińczyków, uwięzionych w skrzyni. Zapalono latarnie. Kapitan, Matuzalem, Godfryd, Ryszard i Liang-ssi ruszyli nadół. Degenfeld zapytał Liang-ssi, czy zna więźniów.
— Nie odparł Chińczyk. — Nie przypuszczałem nawet, że tu znajdują się jacyś ludzie. Zresztą, zabroniono majtkom zachodzić tutaj.
Latarnie jasno oświetlały komorę. Była niska, zprzodu bardzo wąska, zasypana wysoką warstwą cuchnącego piasku morskiego. Na lewo od schodów stały garnki cuchnące w liczbie mniej więcej sześćdziesięciu. Widać było, że niedawno przykryto je piaskiem, zapewne przed okiem urzędników portowych. Na prawo przegrodzenie oddzielało tę komorę od środkowej. Tam właśnie stała tajemnicza skrzynia, sklecona z twardego drzewa i zaopatrzona w małe otworki dla przewiewu powietrza. Bok kwadratowej pokrywy wynosił półtora metra, wysokość skrzyni była jeszcze skromniejsza. Pokrywa stanowiła zarazem drzwi, zamknięte na nader mocny rygiel. Dwie osoby musiały się okropnie czuć w tak ciasnem pomieszczeniu.
— Teraz ja sam z nimi pomówię — oświadczył Turnerstick. — Jeśli ho-tszang skazał tych drabów na taką karę, muszą to być ogromnie niebezpieczne opryszki. Powinien z nimi mówić człowiek kuty na cztery nogi i doskonale władający ich językiem.
— To nie są korsarze — odezwał się Matuzalem. — Powiedzieli nam przecież, kim są.
— Tak, powiedzieli; ale nie jestem tak głupi, aby wierzyć. A zatem skorzystajmy ze znajomości chińskiego! — Zastukał w skrzynię i zapytał: — Halloong, halling, hallang! Ktong tamg w skrzyning?
Dwa westchnienia rozległy się w odpowiedzi.
— Nong, czyng nieng możecieng odpowiedzing? Ktong siedzing w skrzyning?
Ngot kieu szin tsa! — brzmiała teraz błagalna odpowiedź.
— Co oni powiadają? Cóżto znaczy?
— „Heda, pomóżcie nam“ — wytłumaczył Matuzalem.
Łagodnym gestem odsunął kapitana, odemknął rygiel i otworzył pokrywę. Z początku ujrzano tylko dwie wygolone głowy. Ciemna zarosty pośrodku głów wskazywały, że w tych miejscach zaczynają się warkocze, niestety odcięte. Jest to dla Chińczyka hańba niemniejsza, niż dla Indjanina oskalpowanie głowy.
Obaj więźniowie spojrzeli wgórę. Pod grubą warstwą brudu trudno było poznać rysy. Chcieli się podnieść, ale upadli zpowrotem. Stracili władzę w członkach. Degenfeld pomógł im się wydobyć i usadowił ich na piasku. Nie mieli na sobie żadnej odzieży. Jeden wyglądał nieco czyściej, ale obaj cuchnęli przerażająco.
Mok put, ni-man put kian? — Nieprawdaż, nie jesteście korsarzami? — zapytał ze współczuciem Matuzalem.
Yu, yu! — Nie, nie! — odpowiedzieli natychmiast ze zgrozą. — Tsa-men put tsze fam-fusuk-tsi! — Nie należymy do tych zbirów!
Ni-teng kuan-fu? — Jesteście mandarynami?
Tsze, tsze, ta kuan-fu. — Tak, tak, wysokimi mandarynami. — Ngo ho-po-so, tsze tong-tszi tsai Kuang-tszéu-fu. — Ja jestem ho-po-so, a ten jest tong-tszi z Kantonu.
Ngo ko ni-tszai yen — Sprawdzę wiarogodność waszych zeznań.
Tsa-men ko tsaen. — Potrafimy ich dowieść.
Degenfeld zaczął wypytywać o szczegóły.
Rzecz się miała tak: Tong-tszi udał się na dżonce do małego miasteczka nad Hong-hai-Bai, do Kam-hia-tszin; tu napadli go korsarze i pokonali załogę zapomocą garnków cuchnących. Tong-tszi wraz z innymi stracił przytomność. Kiedy się ocknął, znalazł się w tej skrzyni. Jak długo tkwił w niej, tego nie mógł sobie uświadomić. Było tu zupełnie ciemno i jedynie szmery rakiety, którą się zapala na każdym okręcie o zmroku, pozwalał mu orjentować się w czasie. Według tych obliczeń siedział w skrzyni przeszło tydzień.
Według pojęć europejskich, był niejako inspektorem lądowej załogi oraz marynarki prowincji Kuang-tung. Z tego względu korsarze szczególną pałali doń nienawiścią.
Proponował im znaczny okup; ho-tszang wszakże zapowiedział mu, że nigdy już nie ujrzy światła słonecznego i że umrze powolną śmiercią w tej oto skrzyni. Raz na dzień podawano mu łyk wody i parę napół zgniłych owoców. Dla zupełnego pognębienia, pozbawiono go warkocza.
Ho-po-so natomiast dopiero przed dwoma dniami wpadł w ręce korsarzy. Wydawał się nader sumiennym urzędnikiem; opowiedział, że sam jeden, i to nadomiar wieczorem, wszedł na Królowę Wód, aby zażądać okazania dokumentów i dokonać innych formalności. Mandaryni zaś zazwyczaj nie postąpią kroku bez odpowiedniego orszaku. Nikt nie wiedział, dokąd się udał. W rozmowie z korsarzami nieostrożnie o tem wspomniał i wskutek tego został uwięziony.
Powinnością ho-po-so było ściganie wszelkich nieprawości w marynarce. Rzecz naturalna, że piraci pałali doń nienawiścią. Bez skrupułów uwięzili urzędnika, pozbawili go odzieży i warkocza, i wsadzili do skrzyni, gdzie już siedział tong-tszi. Miał podzielić los nieszczęsnego towarzysza niedoli.
Nie powinno nas dziwić bestjalstwo korsarzy. Niższe warstwy chińskie odznaczają się zadziwiającem okrucieństwem. Przypiekanie żywego koguta przedewszystkiem od nóg — dla dodania mu smaku — jest jednym z objawów tego okrucieństwa, stosowanego również wobec ludzi, jeśli chodzi o zarobek, i wobec wrogów. Natomiast w stosunku do swoich bliskich Chińczyk odznacza się zbytnią pobłażliwością.
Ho-po-so mógł jeszcze jakoś się poruszać. Potrafił o własnych siłach wejść na pokład. Natomiast towarzysza jego trzeba było zanieść. Oczywiście, poprzednio ubrano ich. Własna ich odzież została zniszczona; musieli się zadowolić tą, jaka się znalazła w kajutach.
Usiedli na pokładzie i z rozkoszą wdychali świeże powietrze. Poszukano w kuchni i w spiżarni pożywienia dla zgłodniałych mandarynów. Mijnheer odezwał się przy tej okazij:
Ik il voor ze kochen en braden; een vuurhaard is daar, ook een ketel hout en de vuurschop. — Chcę dla nich coś ugotować i upiec; jest tu kuchnia, kocioł, drzewo i ruszt.
— Co pan sobie myśli! — roześmiał się Godfryd. — Pan i gotować! Chciałbym zobaczyć pudding z pańskiego rusztu! Nie, gotowanie należy do mnie.
Mijnheer upierał się i przytaczał najrozmaitsze argumenty, które wszakże rozbijały się o twarde postanowienie Godfryda.
Tymczasem Matuzalem i Turnerstick zajęli się obu mandarynami. Chińczykom nie starczyło słów dla wyrażenia wdzięczności. Niestety, radość ich była zakłócona brakiem odpowiadających ich godnościom ubiorów, a nadewszystko — brakiem warkoczy. Po długich rozmowach zgodzili się wreszcie, aby Matuzalem kupił dla nich w Hong-Kongu odpowiednie ubiory i warkocze, oczywista dosyć długie i grube. Pieniądze miał odebrać w Kantonie, dokąd został zaproszony wraz z towarzyszami przez wdzięcznych mandarynów.
Student z radością przyjął zaproszenie, nadarzające się wporę. Nie mógł wyjawić mandarynom celu swej podróży; na odnośne zapytanie odpowiedział, że przybył ze swej dalekiej ojczyzny, aby odwiedzić w stolicy Hu-nan zamieszkałego tam sławnego uczonego. Właściwie wysłała go Han-lin yuen[2] Niemiec w celu wyrażenia hołdu zachodnich krajów temu wielkiemu znawcy ksiąg klasycznych.
Schlebiało to dumie narodowej Chińczyków. Ho-po-so odezwał się:
— Bardzo mnie to cieszy. Wnoszę z tego, że Tao-tse-kue są wykształconym narodem, godnym naszych nauk. Ułatwię panu podróż, o ile to tylko będzie w mej mocy.
— Mnie także podoba się bardzo pańska misja — dodał tong-tszi. — Widzę, że pańscy ziomkowie są nader rozsądnymi ludźmi, skoro uznają wyższość naszej literatury; taka skromność jest pierwszym i najpewniejszym etapem w rozwoju nauk. Fu-len[3], Flan-ki[4], i Yan-kui-tse[5], aczkolwiek tak dawno nawiązaliśmy z nimi stosunki, nie uznali jeszcze naszej wyższości. Dlatego nie nauczą się niczego i zginą marnie. Wprawdzie obowiązkiem moim jest ścisłe przestrzeganie tego, aby cudzoziemcy tylko z konieczności przebywali w naszych dystryktach i aby swemi dziwnemi strojami i niezwykłemi manierami nie dawali gorszącego przykładu ludowi naszemu, atoli w stosunku do was dopuszczę się wyjątku, ponieważ wnoszę z waszej skromności, że nie zamierzacie naszych lojalnych poddanych nawracać na inne zwyczaje. Nie wystąpię także przeciwko waszym ubiorom, aczkolwiek są ubiorami kraju, który jeszcze nie został uszczęśliwiony hierarchją strojów, ustanowioną przez Pana Królestwa Środka; za mojem pisemnem zezwoleniem będziecie mogli nosić waszą odzież bez przeszkód. Dam wam także ta-kuan-kuan[6]. Wystarczy go pokazać, aby doznać najwyższych zaszczytów. Nie będziecie musieli zatrzymywać się w tien[7]; możecie korzystać z kuang-kuan[8] za okazaniem mego glejtu. Będziecie gośćmi miasta i bez zapłaty dostaniecie palankinów i koni, ile tylko zechcecie. Urzędnicy będą obowiązani dawać posłuch wszystkim waszym życzeniom, o ile one nie stoją w sprzeczności z prawami kraju. Poza tem będą musieli wam zapewnić absolutne bezpieczeństwo.
Te słowa mogły tylko radością przepełnić naszego bohatera. Omal nie wyściskał nieszczęsnego mandaryna, który był teraz bledszy, niż poprzednio, gdyż wyczerpała go długa mowa. Mimo to po krótkiej pauzie dodał:
— Ale mam do Pana także prośbę: nie opowiadaj nikomu, żeś nas tutaj znalazł! Nikt nie powinien wiedzieć, żeśmy byli w niewoli i że doznaliśmy takiej hańby. Gdyby się o tem dowiedziały wyższe władze, na pewnoby pozbawiły nas urzędów. Czy może mi pan przyrzec, że również towarzysze pana przemilczą całą tę sprawę?
— Z całego serca! Oto moja ręka.
— Dziękuję panu! Pozostałe kwestje omówimy później. Teraz czuję się zmęczony. Muszę wypocząć i wyspać się, przedtem jednak coś przekąszę. Skoro okręt przybije do Hong-Kongu, ja i ho-po-so schronimy się w kajucie, aby nikt nas nie zobaczył. Dopiero wieczorem, w ubiorach, o które się pan postara, a które ci dokładnie opiszemy, opuścimy dżonkę.Nadewszystko musi pan zważać na guziki na kapeluszach; ja piastuję stopień radcy stanu i noszę niebieski kamień; ho-po-so zaś stopień asesora najwyższego kolegjum, musi zatem nosić jasnobłękitny kamień.
— Czy dostanę je w Hong-Kongu?
— Tak, aczkolwiek nieprawdziwe; ale te nam chwilowo wystarczą. Dalej, rozumie się samo przez się, że nie chcielibyśmy mieć do czynienia z władzami angielskiemi, którym zostaną wydani korsarze. Urzędnicy nie powinni nawet wiedzieć, żeśmy tu byli. Wszakże, ponieważ winni są obywatelami chińskimi, zostaną wydani w nasze ręce, a wówczas ja już się postaram, aby nie umknęli sprawiedliwej kary, to jest śmierci.
Tymczasem Godfryd podał ryż i mięso. Obaj mandaryni jedli, posługując się pałeczkami. Poczem wycofali się do kajuty, w której poprzednio spali nasi bohaterzy.
Korzystając z przypływu i sprzyjającego wiatru dżonka szybko mknęła w kierunku Hong-Kongu.
Z boków wyłoniły się skały, w których Turnerstick poznał przylądek Aquila. Dżonka wyminęła drobne, rozsiane po morzu wysepki; przed południem jeszcze przez Bai Si-wan dotarła do Reedu Hong-Kongu i skierowała się ku portowi Wiktorji.
Cały port był zapełniony wielotysięcznym tłumem. I nietylko na placu, ale także na okrętach stali ludzie głowa przy głowie.
Łódź policyjna pośpieszyła naprzeciw dżonce.
Śród uzbrojonych urzędników znajdował się również kapitan Beadle. Nie czekając, aż się dżonka zatrzyma, przeprawili się na jej pokład. Kapitan Beadle podszedł do Turnersticka i zawołał:
— Zameldowałem o wypadku. Cała ludność wyległa na brzeg. Wszyscy są zachwyceni i cieszą się, ze nareszcie zasłużona kara spotka przeklęty Hai-lung. Macie już wyznaczone miejsce do lądowania. Uważajcie!
Najbliższy okręt, a za nim wszystkie inne, powitał dżonkę wystrzałem armatnim.
Wszędzie podnoszono i opuszczano flagi, aby uczcić zwycięzców korsarskiego Hai-lung.
Tysiączne hura i inne okrzyki rozbrzmiewały w powietrzu. Najbardziej wyróżniało się chińskie „tszing-tszing“.
Powiewały setki kapeluszy, czapek i wszelkiego rodzaju nakryć głowy.
Wreszcie opuszczono kotwicę i przerzucono łańcuch na ląd.
Tu stali angielscy marynarze, którzy pośpieszyli wnet na pokład dżonki. Nawet sam gubernator pofatygował się, aby osobiście przeprowadzić badania.
Zaprotokółowano zeznanie naszych pięciu bohaterów. Gubernator prosił ich, aby chwilowo me odjeżdżali jeszcze; postanowili zatem zatrzymać się w hotelu Hong-Kong. Matuzalem określił obu mandarynów jako niewinnych podróżnych, którzy zostali ograbieni przez korsarzy; oświadczył, że dopiero po odpowiedniem przebraniu się wieczorem będą mogli opuścić dżonkę.
Z pośród uwięzionych korsarzy niektórzy już nie żyli. Pozostałych sprowadzono na pokład i spętano po dwóch dla większej pewności.
Upłynęły dwie godziny.
Tłum bynajmniej nie rozchodził się. Okrzykami wściekłości i wstrętu przywitał korsarzy, kiedy ich przeprowadzono pod uzbrojoną strażą. Policja musiała sobie zadawać wiele trudu, aby uchronić złoczyńców od bezpośredniej kary tłumu.
— Godfrydzie, moja fajka! — rozkazał Matuzalem.
— Ma pan ją! — odparł pucybut, podając mu ustnik. — Musimy lądować z całą paradą i w zwykłej kolejności, aby zaimponować odpowiednio Chińczykom, jakby się wyraził nasz kapitan. Ja nawę osobiście proponuję czekać tu, póki nie wzniosą kilku bram triumfalnych, skoro już raczyliśmy zostać bohaterami tego przesławnego dnia. Nieprawdaż, mijnheer?
Ja, het is in waarfreid zoo. Wij zijn tappere weldheeren en mannen geweest. — Tak, prawda. Okazaliśmy się odważnymi wodzami i mężami.
Gubernator i urzędnicy pożegnali podróżnych, którzy również niebawem ruszyli; łatwo się domyślić, w jakiej kolejności: na przodzie pies, następnie Matuzalem, za nim Godfryd z fajką i obojem, oraz Ryszard i Liang-ssi. Zamykali ten dziwny orszak Turnerstick i mijnheer.
Przyjęto ich okrzykami triumfu. Tłum otworzył szpaler, aby ich przepuścić. Przeszli z niezmiernem dostojeństwem, kłaniając się w obie strony.
Naraz Turnerstick zatrzymał się i zawołał:
— Do kaduka! Matuzalemie, tu stoją obaj szubrawcy ze twoim palankinem, w którym musiałem biec do hotelu! Czy kazać ich aresztować?
Matuzalem obejrzał się we wskazanym kierunku. Spostrzegł obu kulisów, za którymi stał na ziemi palankin. Broda studenta drgnęła lekko. Z uśmiechem na twarzy odpowiedział:
— Nie, drogi przyjacielu. Nie powinniśmy zakłócać radości dysonansem. Nicponie jednak naprawią swój błąd wczorajszy.
Zwrócił się do kulisów i zawołał rozkazująco, wskazując na Turnersticka i na palankin:
— Ten wielki bohater, Tur-ning-sti-king, wielki jenerał-major, pragnie być niesiony w palankinie, ale szybko.
Tłum przyjął to oświadczenie z radością.
Wysokiego jenerał-majora uchwyciło dziesięć, dwanaście rąk i posadziło w lektyce. Równie szybko kulisowie podnieśli ją i stanęli między Godfrydem a Ryszardem i Liang-ssi.
Orszak znowu ruszył w drogę, witany głośnemi oznakami radości.
Turnerstick w pierwszej chwili chciał zeskoczyć na ziemię, ale rozmyślił się wkrótce. Wszak siedząc w palankinie, zbierał najwięcej hołdów.
Kłaniał się gorliwie rękoma, gubiąc co chwila binokle, i odpowiadał na nieustanne tszing-tszing swemi chińskiemi oracjami.
Wreszcie zesadzono go przed drzwiami hotelu.Ukłonił się głęboko i zawołał głośno:
— Moing szanowning panowieng ing najmilszeng damyng! Udałong ming sięg pokonang korsarzyng ing odebrang imong dżonkeng! Przywitaliścieng mnieng zatong, nieng szczędzong hołdong ing w triumfieng zanieśliścieng mnieng tutajng. Pozwólcieng mnieng wyrazing wamong mojeng podziękowanieng ing zosiańcieng z Bogiemg! Należyng sądzing, żeng niebawemg usłyszycieng o nasong więcejng. Życzęg wamang wszystkimg dobregong dniang!
Ukłonił się powtórnie i znikł za drzwiami hotelu.
Podczas gdy publiczność, która ani słowa me zrozumiała, wyrażała mu głośno swoje uznanie, on sam wszedł do pokoju, gdzie już znajdowali się jego towarzysze. Uderzył mijnheera po ramieniu i rzekł:
— Przepięknie, cudownie, nieprawdaż?
Gewisselijk, op mijn woord! — Pewnie, na honor!
— Tak to było zupełnie inne przywitanie, niż wczoraj. Dziś ze wszystkich stron wołano mi „tszing-tszing“. Ale podziękowałem im bardzo serdecznie. Słyszy pan? Wciąż jeszcze się cieszą. Muszę się doprawdy jeszcze raz im pokazać.
Otworzył okno i, z wdziękiem przechylając wachlarz, zawołał na całe gardło:
Tszing, tszing, tszing!






  1. Więzienie
  2. Akademja nauk.
  3. Holendrzy.
  4. Francuzi.
  5. Anglicy.
  6. Paszport najwyższych urzędników.
  7. Gospoda.
  8. Dom gminny.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Karol May i tłumacza: anonimowy.