Błękitno-purpurowy Matuzalem/Część trzecia/1
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Błękitno-purpurowy Matuzalem |
Podtytuł | Powieść chińska |
Część | trzecia |
Rozdział | W Chinach |
Wydawca | Spółka Wydawnicza Orient R. D. Z. East |
Data wyd. | 1927 |
Druk | Zakł. Druk. „Bristol” |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Der blaurote Methusalem |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cała część trzecia Cały tekst |
Indeks stron |
Chiny to cudaczna kraina. Kultura jej przybierała zupełnie odrębne formy i rozwijała się zgoła inaczej, niż gdziekolwiek indziej. Zaznaczamy, kultura prastara, sędziwa o żyłach zwapniałych o nerwach stępionych, o ciele wyschniętem i duszy skamieniałej.
Na tysiące lat przed naszą erą kultura chińska osiągnęła już ten poziom, który dopiero niedawno zaczęła przekraczać, i to tylko naskutek zewnętrznego przymusu. Ów misjonarz francuski, który nazwał ten kraj „le pays de l’âge caduc“ — „krajem sędziwej starości“ miał bezwzględnie słuszność. Wszystko tu jest sędziwe — nawet młodość.
Z obserwacji dzieci można wnioskować o rodzicach. To samo da się zastosować do narodów. Nietrudno osądzić naród według zachowywania się i pracy jego najmłodszego pokolenia. Pracą dziecka jest zabawa. Otóż jak się bawią młodzi Chińczycy?
Europejczyk widzi w zabawie środek do rozwoju fizycznego i duchowego. Dąży do wzmocnienia mięśni, do krzepienia kości, rozszerzenia klatki piersiowej, wyćwiczenia wzroku i wzbogacenia umysłu. Zabawa ma z chłopca wykształcić przyszłego mężczyznę, z kobiety przyszłą żonę i kapłankę ogniska domowego.
Inaczej rzecz się ma u Chińczyków. Gdzie się tu zobaczy zarumienione policzki, błyszczące oczy i wesołą twarzyczkę europejskich dzieci? Chiński chłopak przekracza próg swego mieszkania powoli i z namysłem, ogląda się dookoła jak starzec, kroczy bez najmniejszego śladu ożywienia ku miejscu zabawy i zaczyna się zastanawiać, co robić. Znajduje, powiedzmy, świerszcza, Chwyta go, szuka drugiego i siada, aby przyglądać się bacznie walce obu zwierzątek. Z rozkoszą patrzy, jak sobie odgryzają członki i jak walczą jeszcze wówczas nawet, kiedy stanowią jedynie rozerwane szczątki żyjątek. Cóż w tem dziwnego, że okrucieństwo i niewrażliwość stanowi jedną z najwybitniejszych cech Chińczyków?
Oto dwaj chłopcy grają w piłkę. Nie rzucają jej sobie nawzajem; nie chwytają i nie odbijają: nie ciskają w stronę muru, aby odbić i znowu uchwycić. Jeden z nich podrzuca dłonią piłkę do góry tyle razy, ile razy chwyta ją zpowrotem. Skoro piłka spada na ziemię, przechodzi pokolei do drugiego. Stoją oto cisi i oniemiali jeden przy drugim — nie, niezupełnie oniemiali, wszak liczą. Każdy punkt, o który jeden z nich ma więcej od drugiego, musi być okupiony pestką, owocem, czy czemś innem. Przytem starają się wzajemnie ocyganić. Stąd wypływa ta kupiecka cecha nieodrodna — chytrość, właściwa Chinczykom.
Główną zabawę chłopca stanowi puszczanie smoka — latawca. Jest to nawpół sport, któremu oddają się także starsi, bogaci zarówno, jak i biedni. Chińczycy osiągnęli w tem doskonałość, budzącą podziw i godną lepszej sprawy. Niema chyba zwierzęcia, któregoby kształt papierowy nie unosił się po wietrze chińskim. Najwspanialej robią stonoga, nieraz długiego na dwadzieścia metrów i do złudzenia naśladującego ruchy zwierzęcia. Jastrzęby na sznurach krążą w powietrzu zupełnie tak samo, jak żywe w czasie dni wietrznych.
Podczas gdy europejski chłopiec puszcza smoka dla przyjemnej, niewinnej zabawy, tszin-tse-tsi, chłopiec chiński, upatruje w tem inny jeszcze, zdradziecki cel. Smaruje sznur klejem, sypie nań drobne kawałki szkła i stara się nim następnie przekrajać lub przepiłować sznury innych chłopców. Czy nie poznajecie w tem słynnej chytrości i złośliwości Chińczyków?
Gimnastyka jest tu zupełnie nieznana. Stąd ów brak odwagi i zwinności.
Dziewczęta nigdy się nie bawią na powietrzu. Są skazane na to samo zamknięcie, co ich matki. Niełatwo jest podczas wizyty widzieć panią domu. A nie jest to zwyczaj zapożyczony od hoeï-hoeï[1], Których w Chinach jest wiele miljonów.
Tak oto bawi się młodzież chińska, rozwijając i hodując jedynie najgorsze swe cechy. Zagadnięte przez obcego, dziecko chińskie nigdy się nie uśmiechnie, nigdy nie da żywej odpowiedzi. Odpowiada tak, jak dorosły. Wszystko tu jest sędziwe.
I jak starzec, który nie chce się rozstać u schyłku lat ze swemi zapatrywaniami, podobnież Chińczyk niełatwo sobie przyswaja poglądy innych. Zwłaszcza odnosi się to do kwestyj religijnych, i w tem upatrują główną przyczynę niepowodzenia chrześcijańskich misyj w Chinach.
Misjonarz może jak najwymowniej rozwijać przed słuchaczem piękną naukę Chrystusową. Chińczyk przysłuchuje się spokojnie, nie przerywając, gdyż tak nakazuje grzeczność; ale wkońcu odpowie przyjaźnie:
— „Ty masz słuszność i ja także mam słuszność. — Put tun kiao, tun li; ni-men tszu hiung. — Religje są różne, rozum jest tylko jeden; wszyscy jesteśmy braćmi.“ —
Nowatorstwo ostatnich lat dziesiątków albo zostało Chińczykowi narzucone, albo zostało przyjęte jako materjalnie korzystne. Zresztą, można je zaobserwować jedynie wzdłuż wybrzeży; natomiast jądro kraju broni się jak jeż przed wszelkim obcym kontaktem. — — —
Kanton jest owem miastem, gdzie przebywa najwięcej cudzoziemców. Dlatego niema tam tak niechętnego do nich stosunku, jak gdzie indziej. Widzą krajowcy, że stosunki z obcokrajowcami przynoszą wielkie korzyści. Chińczycy tamtejsi pragną je nawiązać, lecz nie pozwala im wysoki mur praw izolacji. Najwyżej można potajemnie wybić w nim lukę.
Przez jedną z takich luk przedostał się Matuzalem, skoro tong-tszi zaprosił jego i towarzyszów do siebie i przyrzekł wręczyć im glejt. Przeszło tydzień musieli bawić w Hong-Kongu, póki sprawa korsarzy nie przybrała takiego obrotu, że obecność świadków stała się zbyteczna. Tong-tszi zaś i ho-po-so pojechali pierwszego zaraz wieczora, naznaczywszy sobie uprzednio ze studentem spotkanie w Kantonie.
Właściwie nie należy tak nazywać owego miasta. Kanton, czyli inaczaj Kuang-tung to nazwa całej prowincji, stolica zaś jej nosi nazwę Kuang-tszéu-fu. Oddalona o 150 km od morza, leży na północnym brzegu Zatoki Perłowej i tworzy nierównomierny czworokąt, otoczony murem, zbudowanym z cegieł, długim na dziesięć kilometrów, na osiem metrów wysokim, na sześć szerokim, a posiadającym piętnaście bram. Mur poprzeczny o czterech bramach dzieli stare, czyli tatarskie miasto, od nowego, czyli chińskiego. Z boków ciągną się gęsto zabudowane i rozległe przedmieścia, które okazują się niedostatecznem pomieszczeniem, skoro przeszło trzysta tysięcy ludzi mieszka na tratwach, łodziach, starych barkach i okrętach, przymocowanych do brzegu, ale tak często zmieniających miejsce, że właściwa komunikacja wodna może się odbywać jedynie na bardzo wąskim kanale.
Ilość tych łodzi, zwanych sam-pan, szacuje się na przeszło osiemdziesiąt tysięcy. Mieszkańcy ich noszą nazwę „tan-kia“. Na owych sam-pan wre takie życie, że cudzoziemiec mógłby się przyglądać mu z zainteresowaniem przez całe tygodnie. Ale nie polecam nikomu wejść na taką łódź, zwłaszcza w nocy, — ludziom tutejszym, tan-kia, nie można ufać. Stanowią najniższą warstwę ludności, walczą z przeraźliwym niedostatkiem i uważają mandarynów, za pijawki, przed któremi muszą ukrywać każdą miskę skąpego ryżu. Głos nędzy zagłusza w nich uczciwość. Większość zatem tan-kia żyje w ustawicznej waśni z prawem.
Pod rozmaitemi pozorami starają się przyciągnąć cudzoziemca na barkę, Szczęśliwy ten, którego tylko docna ograbią! Tysiące osób szczezło, być może w żołądkach ryb — nie pozostawiając po sobie śladu.
Wzdłuż brzegów stoją cudzoziemskie faktorje z okazałemi ogrodami i olbrzymiemi hong — składami towarów. Sza-mien, malowniczy półwysep dzielnicy europejskiej, oddzielony od lądu kanałem stustopowej szerokości, obecnie stanowi niejako autonomiczne państewko. Trzy mosty, ufortyfikowane warownemi wrotami, prowadzą do Kantonu. Wytworne kamienice wznoszą się pośród zielonych trawników, pachnących ogrodów i cienistych alej. — —
Tu zatrzymał się parowiec „China-Navigation-Company“, który przewiózł szóstkę naszych bohaterów.
Aczkolwiek parowiec żeglował w zatoce z dwakroć mniejszą niż na morzu szybkością, trudno było pojąć, w jaki sposób wymijał bez szkody dziesiątki mknących wokoło łodzi.
A cóż dopiero przy lądowaniu! Setki ludzi rzuciło się na podróżnych, byleby zarobić parę sapeków. Kulisowie, praczki, golarze, wioślarze, przewodnicy, handlarze, tłumacze, — wszyscy napraszali się z usługami, natrętnie pchając się i odpychając brutalnie konkurentów. Matuzalem czekał na okręcie, póki ta hołota, nie spodziewając się już więcej pasażerów, nie poszukała sobie innych ofiar w innem miejscu.
W Sza-mien istnieje tylko jedna gospoda, należąca do pewnego Portugalczyka. Tam właśnie udała się nasza szóstka — w przepisanym porządku i ordynku. Rozumie się, że odrazu zebrała się dookoła nich gromada zaciekawionych gapiów. — „Fan-kwei!“ — „Obcy djabli“ — rozlegało się gęsto, wszakże nikt nie ośmielił się zaczepić ich czynnie, może ze względu na ich dostojną, pełną godności postawę, a może dlatego, że istotnie widzieli w Turnersticku mandaryna.
Gospody nie można było nazwać hotelem. Europejczycy tutejsi cały dzień pracują, a wieczorami zbierają się w swych rozmaitych klubach, więc gospodarz musi się liczyć ze słabą frekwencją.
Zaproponowano podróżnym wolne pokoje. Degenfeld jednakże odmówił i poprosił o piwo. Trunku tego w gospodzie nie było, jednakże gospodarz wkrótce sprowadził go z sąsiedniego klubu.
— Zdawało mi się, że pan nie chce już pić piwa, — odezwał się Godfryd do Degenfelda. — Przynajmniej tak pan oświadczył w Hong-Kongu, niby z powodu drożyzny.
— Ja, dat beeft bij gezegd. — Tak, tak mówił, — potwierdził grubas.
— O, Matuzalem miałby nie pić piwa! Niewiarygodne.
— A jednak! — odparł Degenfeld. — Dziś piję tytułem wyjątku. Przez cały ten tydzień nic nas, jako świadków, hotel nie kosztował. Płaciła za nas Old England. Możemy więc postawić sobie kilka szklanic. Atoli nasz przyjaciel Liang-ssi nie będzie mógł w tem uczestniczyć.
— Dlaczego? — zapytał wymieniony.
— Ponieważ musi pan iść z początku do ajenta, który wysłał list do Niemiec, a następnie do tong-tszi, aby mu zameldować o naszem przybyciu. Poczekamy tutaj na pierwszego i dowiemy się również, czy ten drugi dotrzyma słowa.
Chińczyk oddalił się bez słowa sprzeciwu.
Matuzalema znudziło zainteresowanie gości, nie spuszczających z nich oka. Spostrzegłszy za domem ogródek, wyszedł, aby go obejrzeć.
Jeśli sądził, że zobaczy tutaj chińskie rośliny, mylił się bardzo. Ogródek był mały. Z trzech stron okrążony murami, czwartą stroną przylegał do budynku. Był to właściwie ogródek warzywny. Tylko przy murze nawprost domu wznosił się pięknie kwitnący krzew. Matuzalem zbliżył się, aby dokładnie go obejrzeć. Naraz usłyszał gwizdnięcie akurat po drugiej stronie muru. Mimowoli pochylił głowę, gdyż mur sięgał mu zaledwie do ramion.
Z zewnątrz stał Chińczyk bardzo starannie ubrany, należący zatem do klasy wyższej. Drugi Chińczyk, ten który gwizdnął, zaliczał się zapewne do najniższych warstw ludności. Był bosy; spodnie sięgały mu ledwie do kolan; jako ubiór wierzchni nosił coś w rodzaju peleryny splecionej z długiej słomki. Głowę, odkrytą, ozdabiał cienki warkoczyk, przypominający ogon szczurzy.
Wąska, prosta ścieżka wiodła wzdłuż muru. Uboższy Chińczyk przybiegł właśnie tą dróżką, wołając zdaleka:
— Tszing, tszing, ta bang!
Ta-bang oznacza wielkiego kupca.
— Nie krzycz! — ostrzegł go witany, oczywiście po chińsku. — Nikt nie powinien usłyszeć, że się tutaj ktoś znajduje. Dlaczego pozwoliłeś mi tak długo czekać?
— Stałem na górze i czekałem na bardzo sędziwego pana.
Uprzejmość chińska wymaga, aby siebie nazywać młodym, a swego rozmówcę jak najstarszym. Miano „sędziwego pana“ odnosiło się do kupca, aczkolwiek ten był co najmniej dwukrotnie młodszy od swego pochlebcy.
— No, czyś się zastanowił? — zapytał „sędziwy pan“.
— Tak. Nie mogę.
— Dlaczego?
— Jest to zbyt ryzykowne i niebardzo się opłaca.
— Czyś oszalał, czy też może zapomniałeś, ile ci ofiaruję?
— Nie zapomniałem. Tysiąc li.
— No, czy to niedosyć?
— Nie, to za mało.
— Aby ukraść bożka? Wszak nic łatwiejszego!
— Owszem, ale mam go nietylko ukraść, ale także unieść do środka miasta, a nawet zakopać w ogrodzie lina[2]. To potrójny trud.
— Nie, to tylko jeden czyn.
— Bożka ukraść, zanieść bożka i zakopać bożka — to trzy różne czyny. Musiałbym więc mieć trzy tysiące li.
— Hultaju! Daję tysiąc, nie więcej!
— Sędziwy pan niech sobie uprzytomni, jaka to trudna robota. Bożek jest metalowy, może tylko dwakroć mniejszy ode mnie, i bardzo ciężki. Potrzebuję do pomocy drugiego człowieka.
— Jesteś dosyć silny; znam cię i wiem, co potrafisz.
— Nosić mógłbym go nawet sam, ale, aby wejść z nim do miasta, muszę go umieścić w palankinie.
— To prawda.
— A więc powinienem dostać co najmniej dwa tysiące; tysiąc dla mnie i tysiąc dla pomocnika.
— Ale w dzień nie możesz go ukraść, a w nocy ulice są zamknięte. Jakże go przeniesiesz?
— Ukradnę go o zmierzchu. Obecnie zamykają bramy w godzinę po zapadnięciu zmroku. Dosyć czasu, aby nietylko bożka przenieść, ale także zakopać.
Godzina chińska stanowi dwie nasze. Chińska doba liczy dwanaście podwójnych naszych godzin t. zw. szi. Pierwsza szi trwa od 11 do 1 w nocy.
— Nie bądź zbyt dufny w siebie! — ostrzegł kupiec. — Lepiej będzie, jeśli go dzisiaj ściągniesz, a jutro rano przewieziesz do mego sąsiada.
— Nie mam kryjówki. Mój pan Wing-kan niech weźmie pod uwagę, że powstanie ogromna wrzawa, skoro dowiedzą się w mieście o świętokradztwie. Całe miasto będzie się burzyło, może nawet dziś jeszcze. Muszę zakopać bożka natychmiast po kradzieży. Zawiozę go o siüt-szi i będę gotów jeszcze przed hái-szi.
Jak już wspomnieliśmy, godzina po chińsku nazywa się „szi“. Poszczególne nazwy brzmią, jak następuje:
tsi-szi — 11 do 1-ej
tsz’eu-szi — 1 do 3-ej
yin-szi — 3 do 5-ej
maó-szi — 5 do 7-ej
szin-szi — 7 do 9-ej
ssi-szi — 9 do 11-ej
ngu-szi — 11 do 1-ej
wei-szi — 1 do 3-ej
szìn-szi — 3 do 5-ej
yeù-szi — 5 do 7-ej
siüt-szi — 7 do 9-ej
bái-szi — 9 do 11-ej
Złodziej twierdził zatem, że przyjdzie po 7-ej i że będzie gotów przed jedenastą. Dodał jeszcze:
— Mój sędziwy dobroczyńca zrozumie, że nie mogę tego zrobić za tysiąc li. Jeśli mnie schwytają, to bezwarunkowo powieszą, może nawet wsadzą na pal, ponieważ świętokradztwo jest jednym z najcięższych przestępstw.
— Wiem o tem. Dlatego gotów jestem dać ci nawet dwa tysiące, pod warunkiem, że się dobrze spiszesz i że nie padnie na mnie żadne podejrzenie.
— Sprawię się tak gładko, że kara dosięgnie sąsiada. Ale kiedy dostanę pieniądze?
— Skoro tylko zakopiesz bożka. Musi to się stać dziś wieczorem!
— Dziś? Doskonale. Im prędzej, tem lepiej. W ten sposób Hu-tsin będzie ukarany za obelgę, o której zresztą nic nie wiem.
— Podwójna obelga. Wyłapuje mi kupców do tego stopnia, że przez cały dzień nie widzę klienta na lekarstwo. Rozwścieczony, powiedziałem mu, że żona jego jest córką t’eu[3]. Wzamian oświadczył publicznie, że kilku moich przodków padło pod ręką kata i że poza tem potrafi dowieść, iż nie jestem uczciwym złotnikiem, iż nie daję prawdziwego złota. To już do reszty odstręczyło ode mnie kupujących.
— Pierwsza obraza bezwzględnie zasługuje na śmierć. Nikt przecież nie przepuści jej płazem. Któż to pozwala psy wieszać na swoich przodkach?
— Żaden prawdziwy syn swoich rodziców! Ten pies utrzymuie, że moi przodkowie byli tsien[4].
— Powinien pan był zaskarżyć go do sądu.
— Ani mi się śni! Ukaranoby go, to prawda, ale i ja musiałbym zapłacić tyle, co on. Ci nienasyceni mandaryni są podobni do głębokiego piasku, w który deszcze odrazu wsiąkają.
— Ale jeśli go pan nie zaskarży, ludzie dadzą wiarę jego słowom!
— Skoro go przydybią na kradzieży bożka, postrada i życie i honor. Wystarczy mi wówczas powiedzieć, że kłamał, a wszyscy uwierzą. Ty właśnie dopomożesz mi do tej zemsty. Dziś wieczorem będę cię oczekiwał koło muru mego ogrodu — ledwo zapadnie siüt-szi. Teraz rozstaniemy się. Wybrałem to miejsce dlatego właśnie, że ty mieszkasz tu w sam-pan i że nikt mnie tutaj nie zna. Pusto tutaj, lecz lada chwila może ktoś nadejść. Idę więc! Tszing, tszing!
— Tszing leao!
Matuzalem usłyszał oddalające się kroki. Odchodził kupiec; głośne kroki świadczyły o obuciu, złodziej zaś był, jak już rzekliśmy, bosy.
Po paru chwilach rozległ się drugi szmer. Zdawało się, że ktoś włazi na mur. „Błękitno-purpurowy“ schronił się pod krzewem. Nad murem ukazała się właśnie głowa przyszłego świętokradcy. Ulica leżała głębiej, niż ogród. Musiał się wspiąć, aby zajrzeć, czy w ogrodzie nie było przypadkowego świadka zmowy. Nie ujrzawszy nikogo, zeskoczył i szybko odszedł.
Matuzalem przykładał nie było jaką uwagę do podsłuchanej rozmowy. Miano wykraść ze świątyni bożka. Było to przestępstwo najsurowiej, najokrutniej karane. Za jakąż to cenę złodziej narażał życie? Za tysiąc li, czyli za trzynaście złotych!
Degenfeld nie dbałby o to, czy jakiś bożek chiński zostanie wykradziony ze świątyni, czy nie. Ale tu w grę wchodziło życie niewinnego kupca. Było to obowiązkiem każdego człowieka zapobiec nieszczęściu. Ale jak? Rozumie się, że nasz student natychmiast pomyślał o tong-tszi, uratowanym przez się mandarynie. Najlepiej było opowiedzieć mu wszystko i zdać się na jego zarządzenia.
Wrócił do gospody i szeptem opowiedział zdarzenie przyjaciołom. Skoro skończył. Godfryd, strojąc miny i potrząsając głową, odezwał się:
— Piękny kraj, gdzie nawet bogowie nie są pewni spokoju! Co pan o tem myśli, mijnheer?
— Wat ik zeg? Mają skraść bożka? To bezprzykładne. Nigdy się jeszcze nie zdarzyło!
— Potężni to muszą być bogowie, skoro pozwalają się wykraść. Ledwośmy zdążyli przyjechać, a jużeśmy wplątani w przestępstwo kryminalne. Co pan zamierza czynić, stary Matuzalemie?
— Jak myślisz?
— No, właściwie nie wtrącałbym się wcale do tej boskiej komedji — pozostawiłbym bożka jego losowi. Ponieważ jednak niewinny może ucierpieć, więc radziłbym donieść o tej całej sprawie tutejszemu i wielkongrządcyng. jakby się wyraził nasz Turnerstick.
— No, — wtrącił szybko kapitan — czy to złe słowo? Czyż nie posiada końcowych ong i yng? Słyszę ku mej radości największej, że pan sobie przyswaja moje nauki. Jeśli pan wytrwa w tem dążeniu, wkrótce będziesz władał chińskim z równą swobodą, co i ja. Wracając do rzeczy, podzielam pańskie zdanie: trzeba donieść o całej sprawie. Ów Hu-tsin wydaje się uczciwym człowiekiem, podczas gdy Wing-kan jest na pewno łotrem. Ale co się tyczy przodków, czy istotnie jest to aż tak ciężka obraza?
— Tu w Chinach, owszem. Nawet u nas człowiek honoru nie pozwoli lżyć swych przodków; tu zaś pamięć przodków jest otoczona gorącym kultem. To bodaj jedna z najlepszych cech Chińczyka, że czci głęboko swych rodziców i nie zapomina o zmarłych. „Ts’in ts’in“ — „traktować rodziców jako rodziców“, lub „lao ngu lao“ — traktuj starców jako starców“ jest niewzruszonem przykazaniem. Duchom przodków oddaje się do rozporządzenia odpowiednie miejsce w domu, i tam składa się w określonych terminach ofiary. Każdy honor lub dyshonor, który Chińczykowi przypada w udziale, odnosi się także do jego przodków. Miejsce, gdzie spoczywają, jest dlań miejscem świętem i pielęgnowane bywa starannie, póki istnieje jeszcze jakiś potomek rodu.
— A kiedy go nie stanie?
— No, w tym wypadku groby zaniedbane wkrótce ulegają zagładzie. Każdy myśli tylko o własnych przodkach. Nic go nie obchodzą praojcowie jego bliźnich. Mnóstwo tu przepięknie położonych cmentarzy, chociaż religia ich nie wymaga. Każdy Chińczyk pragnie spocząć we własnej ziemi, albo przynajmniej w ziemi swej prowincji, swego dystryktu. Czy będzie to na cmentarzu, czy w zwykłej ziemi, to już go nie obchodzi, jeśli Się przekonał, że dusza zadowolona jest z wybranego miejsca.
— Zadowolona? Hm! Cóż ona może mieć przeciwko temu? Jak ona wyraża swoje zadowolenie, lub niezadowolenie?
— Nasyła szczęście, lub nieszczęście na potomstwo, zmuszając je w ostatnim wypadku do umieszczenia szczątków w innem miejscu. Tak przynajmniej mniemają Chińczycy. Każdy z nich obiera sobie grób za życia. Jeśli nie zdąży, synowie zwracają się do odpowiednich kapłanów, doświadczonych w tego rodzaju sprawach. Ci podróżują po całym kraju, oczywiście na koszt krewnych nieboszczyka, oglądają miejsca, które się wydają odpowiedniemi, i toczą rozmowy ze zmarłym. Skoro dochodzą z nim do porozumienia, wracają do osieroconych i zawiadamiają ich o rezultacie. Rozumie się, że duch okazuje Się tem bardziej wybredny, im bogatsze jest jego potomstwo, im więcej może zapłacić kapłanowi.
— A więc maleńki interesik na nieboszczykach?
— Tak. Jeśli krewni nieboszczyka są bardzo bogaci, to okazuje się niebawem, że duch zaczyna się nudzić w swojej mogile, lub znajduje w niej pewne krępujące braki. Albo widok jest nieszczególny, albo ziemia jest zbyt wilgotna, tak, że biedny nieboszczyk po nocach marznie z chłodu. Nie znosi również ostrych przeciągów. Czasem młyn wpobliżu wiecznym hukiem zakłóca jego spokój. W takich razach ukazuje się kapłanowi i posyła go do swoich krewnych, aby wyszukali suchsze, cieplejsze, spokojniejsze, pozbawione przeciągów miejsce, i aby przenieśli tam jego szczątki. Nieboszczyk, szczególnie wybredny, każe się przenosić wielokrotnie, póki wreszcie potomkowie nie tracą cierpliwości i nie każą mu powiedzieć, że aczkolwiek czczą go i szanują ponad wszelką miarę, wszakże proszą go, aby dał im wreszcie spokój, i że zdecydowali nie wydawać już więcej ani jednego li, ponieważ dosyć wiele ich kosztował.
— To dziwne! — roześmiał się Godfryd de Bouillon. — I te praktyki odbywają się z powagą?
— Pewnie!
— Powiedz mi pan, co to za obelga to słowo „tsien“?
— Bardzo wielka. W Chinach istnieją trzy zasadnicze kasty ludności. Pierwsza nosi nazwę liang — godni szacunku; druga tsien — niegodni; trzecia man — bezdomni. Odrębność ich jest surowo przestrzegana. Do pierwszej „godnej szacunku“ kasty zaliczają się tsu — szlachta, nung — włościanie, tsang — kupcy i kung — rzemieślnicy. Do „niegodnej“ klasy należą: służący, aktorzy, śpiewacy, tancerze, muzycy, przestępcy, ci którzy zmywają trupy, i kaci. Do klasy „bezdomnych“ zaliczają się wszyscy, Którzy nie mają określonego miejsca zamieszkania, którzy włóczą się po prowincjach i żyją z rozboju. Wing-kan, jako jubiler, należy do pierwszej klasy. Sąsiad utrzymywał, że przodkowie Wing-kana należeli do „niegodnych“ i że niektórzy nawet zginęli na szubienicy. Jest to znieważenie pamięci zmarłych. A jednak według wszelkiego prawdopodobieństwa nie mijał się z prawdą.
Tymczasem wrócił Liang-ssi i oznajmił, że nie zastał ajenta, ponieważ ów udał się w podróż i wraca dopiero nazajutrz. Nie zastał też w domu mandaryna, lecz ten miał wkrótce wrócić. Zarządca domu zakomunikował, że pokoje dla gości są już gotowe. Niebawem powinien się był ukazać z palankinami.
Istotnie, zjawił się przyzwoicie wyglądający i dobrze ubrany Chińczyk. Ukłonił się nisko i zaprosił naszych bohaterów w imieniu swego pana w najbardziej wyszukanych wyrażeniach. Degenfeld zapłacił za piwo, które tu było nawet droższe, niż w Hong-Kongu, i wraz z towarzyszami udał się za Chińczykiem.
Przed hotelem stało siedem wspaniałych palankinów. Poza kulisami uwijało się czterech forysiów, zaopatrzonych w grube pałki, mające torować drogę.
Chińczyk pomógł gościom wsiąść do powozów i zaciągnął zasłony, aby cudacznie ubranych cudzoziemców uchronić przed natarczywą ciekawością tłumu miejskiego. Za ostatnim palankinem szło, a raczej biegło dwóch służących, noszących strzelby białych, gdyż długie lufy nie mieściły się wewnątrz palankinów.
Frick Turnerstick przed wsiadaniem nachylił się, aby zbadać, czy dno palankinu nie jest ruchome. Przygoda w Hong-Kongu usposobiła go nieufnie do tego rodzaju lokomocji.
Skoro i Chińczyk usiadł, tragarze puścili się biegiem, Matuzalem odchylił rąbek zasłony o tyle, aby widzieć wszystko, pozostając jednak w ukryciu.
Takiego tłumu nigdy jeszcze nie widział. Ulice były tak wąskie, że palankiny zajmowały połowę szerokości; przypominały wąskie zaułki i uliczki starych średniowiecznych miast niemieckich. Domy były przeważnie parterowe, w każdym razie najwyżej jednopiętrowe, z otwartemi naoścież sklepami. Dachy miały najdziwaczniejsze kształty i były upiększone różnemi floresami. Nad każdym domem wisiały długie wąskie szyldy, z obu stron zapisane prospektem towarów, leżących na składzie, oraz nazwę firmy. Jeśli się chce mieć pojęcie o ruchu, panującym na tych uliczkach, to trzeba wyobrazić sobie zapełniony teatr w chwili wyjścia publiczności. Jest to jednak analogja nieścisła, albowiem tu tłum poruszał się w dwóch przeciwnych kierunkach.
Kręcili się poważni mandaryni z orszakiem służących, kulisowie z ciężkiemi pakami, które ledwoby uniósł turecki wielbłąd, objuczone osły i muły, rzemieślnicy, handlarze, domokrążcy, interesanci rozmaitego rodzaju, żebracy, żołnierze i chłopcy, których twarze, poważne nad wiek, i warkoczyki, pląsające na ogolonych czaszkach, sprawiały dosyć dziwne wrażenie.
Pchane się, włażono siebie na odciski, deptano po nogach, przebijano się łokciami. Krzyczano, ryczano, śmiano się; dodajmy do tego huki kowadeł, wrzask kramarzy, dzwonki garkuchni i sto innych rodzajów dźwięków. Wszystkie stany były reprezentowane; przewijały się także kobiety, aczkolwiek dosyć rzadko. Jeśli się spotykało jakąś istotę kobiecą, kroczącą na zniekształconych stopach o lasce, z trudnością torującą sobie drogę, była to jakaś zubożała, a więc podwójnie nieszczęśliwi osoba, nędzą zmuszona do chodzenia.
Z obu stron skupiały się sklepy i kramy sprzedawców jedwabiu, szewców, czapników i kapeluszników, lakierników, kupców porcelany, golarzy, owocarnie, sklepy z żywnością, jatki, piekarnie, kuźnie, domy wekslarzy i wiele innych. Po większej części każdy artykuł miał swoją uliczkę, podobnie jak w tureckich bazarach. Ulice kończyły się łukowo sklepionemi bramami, które zamykano wieczorem, aby mieć baczenie nad ludnością. Ponadto wszędzie panował półmrok, ponieważ ulice były nader wąskie i często przykryte słomianemi matami dla ochrony przed deszczem i słońcem.
Szło się więc przez ulice smoków, złota, klejnotów, jedwabiu, aptek, wekslarzy, tygrysów, srebra i kwiatów, a następnie wymijało się pagodę pięciuset duchów. W Europie niktby nie potrafił przedostać się przez taki tłum, ale Chińczycy są do tego przyzwyczajeni.
Wstrętem przejmował widok licznych żebraków. Stali, siedzieli przykucnięci, lub uwijali się pośród najgorętszego tłumu. Wygląd ich był godny litości. Napiętnowani wszelkiego rodzaju kalectwami i ułomnościami, smarowali twarze krwią lub cuchnącym kałem, na wszelki sposób starając się prześcignąć naturę pod względem szpetności. Policja tolerowała te praktyki. Żebracy stanowią w Chinach potęgę społeczną, z której wpływów i znaczenia Europejczyk nie może zdać sobie sprawy nawet ogólnikowo.
Wreszcie tragarze zatrzymali się na nieco szerszej ulicy przed wielkim pałacem. Brak szyldów na froncie świadczył, że dom albo jest rządowy, albo należy do jakiegoś bogacza.
Sąsiednie budowle były niższe i węższe. Wiszące na nich jaskrawo malowane i opatrzone złotemi i srebrnemi literami tablice wskazywały, że są to sklepy.
Kiedy przy wysiadaniu Matuzalem mimowoli rzucił okiem na prawo, ujrzał na szerokiej tablicy dwa znaki, które odrazu go mocno zajęły. Brzmiały one: Hu-tsin. Jak sobie czytelnicy przypominają, jest to nazwisko kupca, który miał paść ofiarą niegodziwej zemsty. Nazwisko to atoli mogło być wspólną własnością wielu mieszkańców miasta. Dlatego student zwrócił się do swego przewodnika:
— Kto tu mieszka obok?
— Hu-tsin, jubiler, — brzmiała odpowiedź.
— A kto jest jego sąsiadem?
— Wing-kan, też jubiler. Jest to ulica klejnotów.
Nie mogło zatem być wątpliwości. Obaj jubilerzy byli sąsiadami tong-tszi; zbieg okoliczności nader szczęśliwy.
Z szerokiej bramy wyszło mnóstwo służących. Zaprowadzono gości do wielkiej komnaty; nad drzwiami napis głosił, że jest to „sala zebrań“. Umeblowana po chińsku, miała ogromny żyrandol i nawet wysokie tremo, sięgające od podłogi do Sufitu.
Chińczyk ukłonił się powtórnie, aby przywitać gości w zastępstwie pana domu; przeprosił za jego nieobecność, poczem kazał przynieść herbaty. Przyniesiono drobniusieńkie filiżanki na złotych talerzykach. Herbatę przyrządzano tu tak, jak na wschodzie przyrządza się kawę. Sypano listki do filiżanki, poczem dopiero oblewano wrzątkiem. Po naciągnięciu, trunek nabierał smaku i zapachu nieznanego Europejczykowi.
Następnie Chińczyk zaprowadził gości przet liczne komnaty do wielkiego pokoju kąpielowego, gdzie stało osiem wanien rozmaitego gatunku. Dwie tyły marmurowe, oddzielone parawanem od innych. Majordomo oznajmił, że te dwie, przeznaczone wyłącznie do użytku pana i pani domu, teraz oddaje do rozporządzenia dwóch najprzedniejszych z pośród gości.
— Najprzedniejsi? — zdziwił się Godfryd, skoro mu przetłumaczono słowa majordoma. — To przedewszystkiem Matuzalem, a następnie ja.
— Pan? — zapytał Turnerstick. — Pucybut ma być przedniejszy od nas wszystkich?
— Tak, gdyż pucybut użycza swego własnego blasku obuwiu pana. Nieprawdaż, mijnheer?
— Neen. Pucybut jest pucybutem!
— Tak pan sądzi! Nie spodziewałem się tego po panu! Zawsze byłem pana przyjacielem. Pozostaję nim nadal, mimo wszystko, i zapytuję kto jest owym drugim najprzedniejszym?
— Niema co do tego najmniejszej wątpliwości — oświadczył Matuzalem. — Turnerstick jest jenerał-majorem; rangą więc przewyższa nas wszystkich i powinien dostać najlepszą wannę.
— Słusznie! Zapomniałem o tem w kamień. Gdybym się przebrał w strój marszałka, kąpałbym się w marmurze! A zatem doszliśmy do porozumienia — zacznijmy się chlapać!
Chińczycy nie odznaczają się, jak wiadomo, zbytnią czystością. Wyższe warstwy stanowią wprawdzie pod tym względem wyjątek, wszelako taki pokój kąpielowy świadczył o wybredności właściciela domu, o której przecież nie świadczył jego wygląd w skrzyni korsarskiej dżonki.
Po kąpieli zaprowadzono gości do jadalni, gdzie czekał na nich obiad, składający się z ryb, drobiu, mięsa, jarzyny, ryżu i miski pachnących migdałami powideł. Okazało się, że to konfitury z ziaren brzoskwiniowych. Była to nader smaczna potrawa.
Następnie wskazano gościom ich pokoje. Każdy dostał osobny. Zdawało się jednak, że tong-tszi zwrócił szczególną uwagę swemu majordomowi na Matuzalema, ten bowiem dostał najlepiej urządzone mieszkanie.
Teraz mogli odpocząć, lub czynić, co tylko im się chciało. Majordomo nie omieszkał jednak powiedzieć, że, jeśli zechcą wyjść na miasto, powinni się posługiwać palankinami, gdyż inaczej ściągną na siebie ciekawość motłochu i mogą doznać nieprzyjemnych przygód.
— Aby się udać tuż obok, nie muszę chyba posługiwać się palankinem? — zapytał Matuzalem.
Czy najniższy może wiedzieć, dokąd pan się chce udać? — „Najniższy“ jest słowem, które Chińczyk stosuje do samego siebie w rozmowie z osoba wyżej stojącą.
— Do sąsiada, którego klejnoty chciałbym obejrzeć.
— Do Hu-tsina?
— Tak.
— Ten mieszka tak blisko, że może się pan obejść bez palankinu. Jest znakomitym jubilerem i bardzo uczciwym człowiekiem. Niech pan tylko nie zajdzie do jego sąsiada — Wing-kana!
— Dlaczego?
— Gdyż jest to oszust, aczkolwiek jego szyld twierdzi coś wręcz przeciwnego. Ci dwaj jubilerzy ustawicznie drą ze sobą koty.
— A więc u tamtego nic nie kupię. Godfrydzie zapal fajkę!
— Natychmiast! — odparł wymieniony, który się znajdował w pokoju Matuzalema. Musimy ukazać się w odpowiednim ordynku, do czego jest niezbędna pana fajka i mój obój.
Gościnny gospodarz nie zapomniał także o tytoniu, którego pełna waza stała na stole. Nabito fajkę, zapalono, poczem obaj wyszli, odprowadzeni przez majordoma do samej bramy.
Z właściwą sobie paradą przebyli krótką drogę, która ich dzieliła od jubilera. Nawet na tak krótkim dystansie mogli się przekonać o celowości zaleceń majordoma. Ledwo wyszli z domu, skupili dookoła siebie przechodniów.
Matuzalem kroczył pośrodku ulicy, aby móc rzucić okiem na sąsiedni sklep. Udało mu się to najzupełniej.
Na domach obu jubilerów wisiały długie szyldy firmowe. Na jednych były nazwiska właścicieli, na drugich spisy towarów. Wing-kan ponadto wywiesił napis: „Tu sprzedaje się rzetelnie“ — napis, który mógł tylko budzić nieufność.
Siedział właśnie przed otwartemi drzwiami; Matuzalem poznał go odrazu. Po chwili Degenfeld wszedł do sklepu Hu-tsina. Prócz samego właściciela, nikogo tu więcej nie było. Właściciel, mężczyzna w średnim wieku, był dobrze zbudowany i starannie ubrany. Nosił długą cienką brodę, której końce spadały z obu stron na pierś. Ujrzawszy przybyszów, zerwał się z miejsca. Spojrzenie jego wyrażało najwyższe zdumienie. Nigdy jeszcze nie nawiedziły jego sklepu tak cudaczne postacie.
— Tszing! — rzekł Matuzalem, pykając z fajki obłoki dymu.
— Tszing! — dodał Godfryd takim tonem, jakgdyby był cesarzem chińskim.
— Szim Hu-tsin? — Nazywa się pan Hu-tsin? — zapytał student.
— Pi-tseu. — Tak się nazywam — rzekł jubiler. Ochłonąwszy ze zdumienia, niskiemi ukłonami i zachęcającemi gestami zapraszał gości do wnętrza.
— Nie przychodzę nic kupić — ciągnął dalej półgłosem Matuzalem. — Muszę z panem pomówić.
— Pan — — ze mną? — odpowiedział Chińczyk, nie pojmując, co może go łączyć z cudzoziemcem. — Czy coś ważnego?
— Bardzo. Nie dla mnie, ale dla pana. Chodzi o życie pańskie.
— O — moje — życie? Tien-na! — O moje niebiosa! Czy to możliwe?
— Tak. Pragnę pana uchronić przed straceniem.
— Panie, nie jestem przestępcą!
— Wiem o tem; ale zdarza się, że tutaj skazują ludzi niewinnych.
— Skazują? Za co mnie mają skazać?
— Za kradzież bożka.
Chińczyk zbladł i zaczął się trząść ze strachu.
— Bożka! — zawołał. — To przestępstwo karane najstraszliwszą śmiercią!
— Stanowczo. Chcę właśnie uratować pana od tej śmierci.
— Panie, nie mogą mnie skazać, ponieważ ja tego nie zrobiłem. Szanuję prawo i nigdy nie wykroczyłem przeciwko niemu.
— Ale znajdą posążek u pana.
— U — — mnie? Gdzie?
— W ogrodzie.
— Owszem, niech szukają! Wiem na pewno, że nic nie znajdą.
— A ja wiem na pewno, że można go będzie wykopać w pańskim ogrodzie.
— W takim razie ktoś inny musiałby uprzednio zakopać!
— Naturalnie. Wróg pański zamierza wykraść bożka i ukryć go w pańskim ogrodzie. Skoro następnie doniesie władzom, znajdą posążek i skażą pana na śmierć za świętokradztwo.
Jubiler złożył ręce i zawołał tonem przerażenia:
— Co za nieszczęście! Jestem zgubiony! Jestem zgubiony!
— Niech pan nie krzyczy! Widzi pan, ilu ludzi stoi przed pańską wystawą, gapiąc się na nas. Nie jesteś pan zgubiony, ponieważ przyszedłem pana uratować. Musimy całą sprawę omówić z rozwagą.
— Tak, — omówić — z rozwagą! — — Zawołam kogoś do sklepu. Panowie zaś raczycie wejść na górę do mego pokoju.
Zawołał półgłosem; zjawił się młody mężczyzna. Jubiler wraz z gośćmi wyszedł do przedsionka, a stamtąd po schodach zaprowadził ich do pokoju, przypominającego gabinet. W kącie, na półce, spoczywała mała, pękata figura Buddy; pod nią paliła się świeca.
Jubiler wysunął dwa krzesła. Sam nie mógłby usiedzieć, tak go trawił niepokój. Godfryd umieścił swoje krzesło za krzesłem studenta.
— Szkoda, że niebardzo rozumiem po chińsku, rzekł pucybut. — Chciałbym wiedzieć, co on takiego powiada.
— Dowiesz się, naturalnie.
— A więc chce mnie zgubić jakiś mój wróg? — zapytał jubiler. — Ale kto?
— Czy nie zna pan człowieka, który pana tak nienawidzi, że gotów jest na wszystko, byle ciebie zgubić?
— Tylko jednego takiego znam — Wing-kana, mego sąsiada.
— To on. Podsłuchałem przypadkowo rozmowę jego z człowiekiem, który dopuści się owej kradzieży.
— Kto jest tym człowiekiem?
— Nie wiem. Nie znam go. Jestem tu obcy, tao-tse-kue, i dziś dopiero przybyłem. Wing-kan chce pomścić obrazę.
— To on uprzednio mnie obraził!
— Tak. Powiedział, że żona pana jest córką króla żebraków.
— Wie pan o tem?
— Słyszałem to z jego ust.
— Jest pan cudzoziemcem, a zatem nie wiesz chyba, że to wielka obraza. Żaden człowiek przyzwoity nie mówi nic o żonie swego bliźniego. Ujrzałem to dziewczę i polubiłem, nie wiedząc, czyją jest córką. Później dopiero dowiedziałem się, że ojcem jej jest t’eu. Mimo to, poślubiłem ją, ponieważ była dobra i piękna. Czy trzeba mi to wypominać? Byłem ubogi. Zostałem zamożnym człowiekiem dzięki t’euowi, ponieważ sam jest nader, nader bogaty. Czy nie powinienem być wdzięczny jemu i swojej żonie? Czy powinienem milczeć, kiedy ich lżą złe języki?
— Nie. W mojej ojczyźnie poślubienia córki żebraka nie poczytuje się za hańbę.
— Tam bardziej, że jestem zięciem t’eua!
— U nas niema królów żebraków.
— Nie? W takim razie Europa jest nieszczęsną krainą!
— Co znowu?
— Ponieważ niema u was sposobu pozbycia się natarczywości żebraków.
— O, mamy dobry sposób, bardziej skuteczny, niż wasz; mianowicie policję.
— Co potrafi policja? Nic, absolutnie nic! Jeśli odmówię prośbie żebraka, zmusi mnie poprostu. Wysmaruje sobie twarz kałem. Wysmaruje sobie odzież i usiądzie przed mojemi drzwiami — uduszę się w fetorze i stracę klientów. Albo też gongiem sprawi tak przeraźliwy hałas, że wreszcie będę musiał ustąpić. Albo sprowadzi całą armję innych żebraków, którzy będą tak długo jęczeć i lamentować, kłuć się nożami, że przechodnie zaczną mi wyrzucać okrucieństwo i grozić bojkotem. Żebrak może zrujnować najbardziej kwitnący interes.
— Czy policja się nie wtrąca?
— Nie. Żaden człowiek, a tem bardziej policjant, nie może się wtrącać do żebraków. Trzeba się zwrócić do króla żebraków, do t’eua. Kto da odpowiedni okup, ten dostaje kwit, który przykleja do drzwi. Wówczas żebracy omijają je starannie. T’eu ma nad nimi ogromną władzę. Dzieli pomiędzy nich pieniądze, które dostaje za owe kwity. Skoro załatwią się już w jednym dystrykcie, ciągną całą armją do drugiego, aby tam powtórzyć ten sam proceder.
Opowieść Chińczyka była zgodna z prawdą. Zdarza się, że nawet władze państwowe zmuszone są wchodzić w układy z królem żebraków. Ileż to bowiem razy rzeki chińskie występują z brzegów i zalewają ogromne przestrzenie, pozbawiając setki tysięcy ludzi chleba i dachu nad głową? Cóż im innego pozostaje, jak wywędrować o kiju żebraczym.Wybierają króla i ciągną przez bogate prowincje. Król panuje nad nimi; ma władzę nad życiem. Muszą go słuchać bez szemrania. Gdyby nie on, zaleliby cały kraj dzikiemi nieokiełznanemi bandami i splondrowaliby go doszczętnie. Mordowaliby, podpalali i rabowali. Chiny stałyby się krajem nieustannej walki wewnętrznej; nikt nie byłby pewny dnia ani godziny. Dlatego właśnie władze tolerują i nawet popierają królów żebraczych.
— A więc taki t’eu ma większą władzę, niż wang, wicekról i regent całej wielkiej prowincji! — odezwał się Matuzalem.
— Stanowczo. Żaden urzędnik, nawet najwyższy, nie odważy się obrazić króla żebraków. Albowiem t’eu może zwołać olbrzymie hordy swoich poddanych i zagarnąć formalnie całą prowincję. Skoro następnie dojdzie wieść do Pekinu, wicekról zostanie zmiejsca odwołany, ponieważ ściągnął na swoją prowincję nieszczęście, a zatem okazał się niezdolnym do rządzenia. Tak, król żebraków jest nader potężną osobistością. Czyż więc jest w tem jakiś rozum, wyrzucać mi powinowactwo z takim człowiekiem?
— To bardzo nieroztropne.
— Tak, mógłbym się zemścić. Wing-kan wie o tem dobrze i dlatego pragnie uprzedzić i zgładzić mnie oraz moją rodzinę. Wie pan, że u nas skazuje się również żony i dzieci przestępcy.
— Wiem już o tem. Nie pojmowałem tylko, jak może ktoś z powodu błahej obrazy mścić się tak okrutnie. Teraz zdaję sobie sprawę z istotnych pobudek. Wing-kan lęka się pańskiej zemsty, a zwłaszcza zemsty pańskiego teścia. Dlatego pragnie pana zawczasu unieszkodliwić.
— A także teścia mego, którego dosięgnie kara za mój postępek, jako ojca mojej żony. Nawet król żebraków, jakkolwiek wielka jest jego władza, nie Powinien być zamieszany w przestępstwa. Wówczas bowiem odpowiada przed prawem, jak zwykły śmiertelnik, i podlega takiej samej karze, poddani opuszczają go. Na to właśnie liczy mój sąsiad, jeśli rzecz się ma tak, jak pan powiada.
— Jest tak, jak mówię. Aby dowieść panu, opowiem, jak się o tem dowiedziałem.
Zdał dokładnie sprawę z przebiegu przygody. Jubiler zrozumiał zgrozę swej sytuacji. Biegał nieustannie z kąta w kąt, gestykulował namiętnie, chwytał się za głowę.
— Co mam czynić, co mam czynić? — pytał.
— Musi pan sam o tem najlepiej wiedzieć!
— Czy mam natychmiast udać się do sing-kuana[5] i donieść o planowanem przestępstwie?
— Nie. Przestępstwo jeszcze się nie zdarzyło; nie może pan go dowieść.
— A więc mniema pan, że powinienem czekać z założonemi rękoma, póki on nie zechce zakopać bożka w moim ogrodzie?
— Tak.
— To niebezpieczne, bardzo niebezpieczne! Nie zna pan praw naszego kraju. Biada każdemu, na czyim gruncie zdarza się zbrodnia. Niewinny ulega równej karze, co winny. Jeśli, naprzykład, ktoś się zabije pod mojemi drzwiami, to ja jestem winny temu i zostaję surowo ukarany. Jeśli mój sąsiad zakopie bożka w moim ogrodzie, aczkolwiek potrafię dowieść, że to on uczynił, nanic to się zda. Znaleziono bożka u mnie i basta.
— A więc sprawa się tak przedstawia: jeśli pan uprzedzi władze o zbrodni, to niczego nie potrafisz dowieść na niekorzyść swego sąsiada, a wówczas wymyśli on inny rodzaj zemsty, o którym już nic nie będziesz wiedział; jeśli zaś pan pozwoli dokonać występku, narażasz się na śmierć.
— Tak, tak jest. Nie widzę żadnego ratunku. Czy nie może pan bliżej opisać zbira, którego wynajął mój sąsiad?
— Nie.
— Jeśli teraz o tem doniosę, to władze zaczną go szukać, ale nie znajdą. Świętokradzwo i tak zostanie popełnione.
— Tak, ale można schować policjantów w pańskim ogrodzie; przydybią złodzieja; skoro się tylko zjawi.
— Nie, nie! Powie, że działał i mego rozkazu.
— A więc trzeba jak najśpieszniej zawiadomić kapłanów, aby mieli dziś pod pieczą swych bożków. Wiemy przecież, o której ma się zdarzyć świętokradztwo.
— A czy wie pan, z jakiej świątyni mają bożka Wykraść?
— Nie.
— O biada! A czy wie pan, ile świątyń jest w Kuang-tszeu-fu?
— Tak. Sto dwadzieścia.
— To są tylko największe, znane. Jest ich o wiele, wiele więcej. Zanim zdążymy zawiadomić wszystkie, będzie już po kradzieży. To też nie jest wyjście.
Latał z kąta w kąt i rwał się za warkocz. Matuzalem pocierał sobie czoło, pociągnął kilkakrotnie z fajki, poczem rzekł:
— Nie wyobrażałem sobie, aby sprawa była aż tak zaplątana i trudna. Nie wiedziałem, że każdy, w czyim pobliżu zdarza się przestępstwo, aż w takich rozmiarach uchodzi za współwinnego. Nie powinniśmy bądź co bądź dopuścić do tego czynu, gdyż w każdym razie pociągnie to dla pana niemiłe konsekwencje. Ale nie możemy także świętokradztwu zapobiec.
— To prawda, prawda! Poradź mi pan, poradź, proszę! Będę panu nader, nader wdzięczny!
— Hm! Skąd wziąć radę? Sam wpadnę w kabałę, jeśli będzie wiadomo, że podsłuchiwałem tych łotrów. Przepraszam pana na chwilę. Zapytam o zdanie towarzysza.
— Czyż nie jest pańskim służącym?
— Służącym i przyjacielem.
— Wszak wszystko słyszał. Dlaczego się nie odezwał?
— Kiepsko rozumie po chińsku. Jest to mądra głowa, kuta bestja. Prawo i sprawiedliwość nie mogą nam pomóc. Tylko spryt potrafi pana wywieść z opałów.
— A więc zapytaj pan, szybko, szybko!
Matuzalem wyłożył przed Godfrydem łamigłówkę sytuacji.
— Tak — odpowiedział pucybut. — Kiedy tak zwani mądrzy nic już nie wiedzą, zwracają się do domniemanych głuptasów. Sęk tkwi głęboko w korze. Żaden człowiek, żaden Matuzalem nie potrafi go wyciągnąć z pnia. I właśnie dlatego powinien spróbować stary Godfryd de Bouillon! Proszę, niech mi-no pan da ustnik fajki!
Mówiąc to, sięgnął po rurkę.
— Poco?
— Aby natchnąć moją wyobraźnię. Dobre pociągnięcie z fajki krzepi rozum i ostrzy dowcip. Jest to wprawdzie naruszenie subordynacji, ale tym razem chyba pozwoli pan.
— No, więc pociągnij!
Godfryd kilka razy zaciągnął się głęboko, zamruczał coś pod nosem, zmarszczył czoło, znowu zaczął kurzyć z fajki, chrząknął, pociągnął jeszcze raz potężnie, wydmuchał dym, zwrócił ustnik Matuzalemowi i rzekł:
— Dobrze mi smakowało!
— No, dalej!
— I pomogło również!
— Czy masz jakąś myśl?
— Najprostszą w świecie.
— Dawaj ją!
— No, trochę cierpliwości! Wyobrażam sobie rzecz w ten sposób: jak ty mnie, tak ja tobie!
— Jakto?
— Chcesz nas uraczyć, otóż my ciebie uraczymy.
— Głupstwa pleciesz! Kto potrafiłby cię zrozumieć! Gadajże po ludzku, przyzwoicie, gramatycznie.
— Jeśli ja mam wyciągać kasztany z ognia, to gramatyka powinna się do mnie stosować, a nie ja do niej. Chodzi mi o to: sąsiad chce bożka zakopać w naszym ogrodzie; otóż my przeniesiemy go do jego własnego ogrodu, to znaczy do ogrodu sąsiada, a nie do ogrodu bożka.
— Do kaduka! Godfrydzie, to dobry, naprawdę dobry pomysł!
— Nieprawdaż? Godfryd na wszystko potrafi znaleźć sposób! Nasz przyjaciel nie będzie narażony na żadne niebezpieczeństwo. Wierny sąsiad doniesie policji, która tu przyjdzie i nic nie znajdzie. Wówczas my jej zakomunikujemy cośniecoś.
— Świetnie! Jest to jedyne możliwe wyjście!
Przetłumaczył plan Godfryda Chińczykowi.
— To niebezpieczne wyjście! — odparł Jubiler.
— Ale jedynie możliwe. Wing-kan posiada chyba ogród?
— Tak, wielkości mego własnego, oddzielony od niego murem.
— A więc wszystko w porządku. Poczeka pan, aż zakopią figurę w ogrodzie, poczem zmiejsca wykopie ją pan i przeniesie do ogrodu swego sąsiada.
— Ale jeśli mnie na tem pochwycą!
— To rzecz pańska, nie dać się przychwycić. Musisz bardzo ostrożnie działać. Wing-kan nie ma o tem pojęcia, że pan zna jego zamiary; nie będzie się zatem niczego spodziewał.
— Ale ja sam jestem za słaby.
— Oczywiście, pomożemy panu.
— Jakże będę wam wdzięczny! Ale musicie w takim razie u mnie zostać. Później nie będziecie mogli wyjść.
— A jednak. Mogą sobie zamknąć bramę. Mieszkamy tu w pobliżu u tong-tszi.
Jubiler zmienił wyraz twarzy. Ze strachu i oszołomienia zapomniał o zaleceniach grzeczności.
— U tong-tszi? — zapytał. — Czyż nie jesteście owymi cudzoziemcami, którzy go uratowali?
— Hm! Co panu o tem wiadomo?
— Tong-tszi jest nader bogatym i wpływowym mandarynem, a ja tylko kupcem. Moja żona jest ponadto córką króla żebraków. Mimo to żona tong-tszi nieraz wchodzi na stopnie swego ogrodu, aby porozumiewać się z moją żoną. Wiemy więc, że niedawno tong-tszi był nieobecny dłużej, niż się spodziewał. Jego żona była pełna trosk. Lękała się, że go spotkało jakieś nieszczęście. W tych dniach opowiedziała w sekrecie mojej żonie, że jej mąż wrócił i że znajdował się w straszliwem niebezpieczeństwie, z którego uratowało go pięciu czy sześciu cudzoziemców. Dodała, że ci zbawiciele są zaproszeni i że przybędą do nich w gościnę.
— Nic pan nie wie poza tem?
— Nie.
— Nie wie pan także, jakie niebezpieczeństwo groziło mandarynowi?
— Nie.
— Radzę panu nikomu o tem nie mówić, jeśli się nie chcesz narażać tong-tszi.
— Będę milczał. Ale czy mogę wiedzieć, czy wy to jesteście owymi znakomitymi cudzoziemcami?
— Tak, to my.
Chińczyk złożył niski do samej ziemi ukłon i rzekł:
— W takim razie jestem niegodny wielkiego zaszczytu, jaki mi czynicie. Cudzoziemcy, których taki mandaryn zaprasza do siebie, w ojczystym kraju piastują na pewno najwyższe godności. Jestem zbyt nikły, aby móc na was spoglądać. I otóż przybyliście zawiadomić mnie o grożącym mi niebezpieczeństwie! Bierzcie moje pieniądze, moje życie, wszystko, co do mnie należy! To wasza teraz własność!
— Cieszy mnie, że pan posiada wdzięczne serce. Domyśliłem się, że pan jest uczciwym człowiekiem i dlatego przybyłem pana uratować. Pomożemy panu zakopać bożka w ogrodzie Wing-kana. Czy ma pan odpowiednie narzędzia?
— Tak.
— Powiedział pan, że obie kobiety czasem ze tobą rozmawiają. Przypuszczam zatem, że pański ogród sąsiaduje z ogrodem mandaryna?
— Tak, tylko że ogród mandaryna jest o wiele, o wiele większy i wspanialszy.
— To ułatwia zadanie. Czy zechce pan pokazać nam swój ogród, ale tak, aby nikt tego nie widział.
— Pójdziemy tu obok. Wyjrzymy przez okno.
Zaprowadził ich do sąsiedniego pokoju o trzech oknach, zaopatrzonych w gazy, zamiast szyb. Uchylił jednej z tych zasłon i pokazał obu przybyszom ogród.
Był mały i prawdziwie chiński. Karłowate drzewka, kwitnące krzewy, bukszpany. Z prawej strony ciągnął się podobny ogródek sąsiada, oddzielony dosyć niskim murem.
Z lewej strony znajdował się znacznie obszerniejszy ogród mandaryna. Za tym ogrodem widać było wąską ścieżkę. Była to zapewne droga, którą zamierzał przybyć zbir.
— Cudownie! — rzekł Matuzalem. — Położenie ogrodów jest bardzo dogodne dla naszych planów. Przesadzimy mur mandaryna i znajdziemy się na pańskiej glebie. Reszta pójdzie równie gładko.
— A więc mogę stanowczo liczyć na waszą pomoc? Kiedy przybędziecie?
— Z początkiem siüt-szi, skoro tylko się ściemni o tyle, że nikt nie spostrzeże naszych manewrów.
— Czy przyprowadzi pan swoich dostojnych towarzyszów?
— Nie. Im mniej ludzi będzie wiedziało o tem, tem lepiej.
— Ale jeśli będą nam potrzebni? Jeśli sami sobie nie poradzimy? Nie mogę wtajemniczyć żadnego » swoich ludzi.
— W tym wypadku nic łatwiejszego, jak sprowadzić któregoś z moich towarzyszów. Idziemy już.
— Czy tong-tszi jest teraz w domu?
— Nie, wyszedł, ale wróci przed wieczorem, przed zamknięciem bramy.
— O, on może się do tego nie stosować. Może chodzić swobodnie po nocy i wracać kiedy mu się żywnie podoba. Przed nim wszystkie pei-lu stoją otworem.
Pei-lu nazywają się budowle, zamykające ulice i ad hoc zaopatrzone w bramy. Oprócz tego bezpośredniego celu mają jeszcze inny. Stanowią bowiem pomniki zasłużonych ludzi.
Jeśli urzędnik, lub zwykły obywatel przysłużył się państwu, prowincji, czy miastu, wówczas wznosi się mu taki pei-lu, noszący jego imię i wyliczający wszystkie jego zalety i cnoty. Czasem nawet dostaje się taki monument za życia. W takim razie zasłużony człowiek musi sam ponieść koszta budowy, co bynajmniej nie pomniejsza zaszczytu.
Obaj Europejczycy pożegnali Chińczyka, który odprowadził ich aż przed próg, nie przestając nisko się kłaniać. Przybywszy do pałacu mandaryna, udali się do pokoju Matuzalema.
— Czy nie powiadomimy naszych towarzyszów? — zapytał Godfryd.
— Nie. Chwilowo jeszcze nie.
— Ale może zabierzemy ze sobą przynajmniej Ryszarda?
— Wprawdzie mam do niego większe zaufanie niż do innych, gdyż jest rozważny i przezorny ponad swój wiek, ale matka mi go zaufała, nie powinienem więc chłopca niepotrzebnie wystawiać na niebezpieczeństwo.
— Przewiduje pan jakie niebezpieczeństwo?
— Nie, wszelako rzeczy mogą wziąć niespodziany obrót. Idź już i znajdź naszych przyjaciół. Zapytają o mnie. Powiedz, że chcę zostać sam, ponieważ zamierzam spisać notatki. Później wrócisz do mnie. Ściemni się za kwadrans.
Godfryd odszedł. Niebawem zjawił się służący i zapalił latarnię. Zapytał, czy „najdostojniejszy i najbardziej sędziwy pan“ nie życzy sobie niczego.
— Nie, dziękuję. — oświadczył student. — Ale powiedz mi, czy wolno zejść do ogrodu?
— Rano nie, gdyż spaceruje wówczas „kwiat domu“.
— Ale teraz?
— Tak. Czy mój rozkazodawca życzy sobie wyjść?
— Niebawem. Jestem yuet-tse[6] i pragnę w samotności rozmyślać.
— Zaprowadzę „twórcę wierszy“ do furtki i tam będę oczekiwał jego powrotu, gdyż może wasza dostojność zechce coś rozkazać.
— Będzie mi towarzyszył mój własny służący. Narazie nie mam żadnego życzenia. Pragnę być sam.
Służący ukłonił się do ziemi i oddalił, a wnet potem przyszedł Godfryd.
— Gdzie zabawiają się nasi towarzysze? — zapytał Matuzalem.
— W pokoju Turnersticka. Piją herbatę, pykają z fajek i grają w domino. Nie wiedziałem, że Chińczycy znają tę grę.
— Nawet oddają się jej z zapałem, wszakże kamienie i liczby mają inne, niż my. Uważaj!
Z ulicy dobiegło uderzenie gongu, poczem okrzyk: „siüt-szi, siüt-szi!“ Według obliczenia chińskiego była godzina jedenasta, według naszego — siódma wieczór.
— Czas już — rzekł Degenfeld. — Czy masz przy sobie nóż?
— Tak. — Kogo zakłuć?
— Narazie nikogo, może się jednak przydać. Zabieram ze sobą także rewolwery.
— Przystaję i na to. Wogóle czuję się jak raubritter przed wypadem. Jestem ciekaw, jak się ta przygoda skończy.
— Miejmy nadzieję, że pomyślnie. Chodźże!
Przed drzwiami czekał na nich służący. Odprowadził ich aż do furtki ogrodowej, poczem znikł. Ściemniło się szybko. Z ośmiu kroków nie dojrzałbyś człowieka. W ciągu kilku minut powinna była zapaść jeszcze większa ciemność.
— Teraz właśnie wykrada bożka — szepnął Godfryd.
— Spodziewajmy się, że kradzież się uda.
— Piękne życzenie!
— Usprawiedliwione. Jeśli zbirowi dzisiaj się nie powiedzie, będziemy zmuszeni powtórzyć nasz proceder jutro w okolicznościach o wiele trudniejszych, a to ze względu na obecność mandaryna w domu. Podejdźmy do muru!
Bez szmeru zbliżyli się do ogrodzenia i zatrzymali, nadsłuchując w noc. Po drugiej stronie zalegała głucha cisza.
— Przeprawimy się, ale chyłkiem! — szepnął Degenfeld.
Ledwo stanęli na ziemi w sąsiednim ogrodzie, z mroków wyłoniła się jakaś ciemna postać.
— Hu-tsin? — zapytał szeptem student.
— To ja, najnędzniejszy wasz sługa, — odpowiedział zagadnięty.
— Czy długo pan tu czeka?
— Odniedawna.
— Czy obszedł pan swój ogród dookoła?
— Nie. Wing-kan może stać za murem i nadsłuchiwać. Nie powinien wiedzieć, że jest ktoś w ogrodzie.
— Słusznie. A narzędzia?
— Leżą tutaj obok mnie. Co czynić teraz, mój wielmożny rozkazodawco?
— Wy dwaj ukryjcie się za tem drzewem. Być może, Wing-kan przyjdzie tu, aby się przekonać, czy nikogo niema. Jestem nawet tego pewny. Ja zaś pójdę na zwiady, poczem wrócę do was.
Zdjął obuwie i oddalił się cichaczem. Idąc bardzo powoli, starał się wzrokiem przebić ciemności nocy. Obszedł w ten sposób w dwóch kierunkach ogród, nie natknąwszy się na nic podejrzanego. Mur po trzeciej stronie oddzielał ogrody obu wrogów. Ruszył wzdłuż niego i potknął się o jakiś twardy przedmiot. Nachylił się, aby mu się przyjrzeć. Leżały tu obok siebie łopata, motyka i rydel.
Złożył je nie kto inny, tylko Wing-kan. Należało liczyć się z tem, że mógł się jeszcze nawinąć gdzieś wpoliżu.
Degenfeld nachylił się i nadstawił uszu. Wytężył wzrok jak najbardziej, ale nic nie usłyszał, nic nie dojrzał.
Posunął się, stale nachylony, o kilka kroków naprzód i dopiero wówczas odkrył w ciemności jakąś postać, opartą o drzewo, oddaloną o cztery kroki. On sam, na szczęście, nie został spostrzeżony przez nieznajomego.
Szybko skręcił wbok i przykucnął za drzewem. Wyczekiwał rozwoju wypadków z obawą, aby tymczasem Godfryd i Hu-tsin nie nadeszli.
Na szczęście, niewiele czasu upłynęło, gdy usłyszał kroki z zewnątrz. Szybko nadbiegło kilku ludzi. Zatrzymali się za bramą. Z głośnych oddechów można było wnosić o ich wytężonym biegu.
Ciemna postać wyszła z poza drzewa i bezszelestnie podkradła się do muru. Degenfeld stąpał za nią, oczywiście, zachowując wszelkie środki ostrożności.
— Szt! — rozległo się z poza muru.
— Szt! — odpowiedziano pod murem.
— Czy dostojny pan jest na posterunku?
— Tak. Czy masz go?
— Nawet dwa!
— Dwa? Jedenby wystarczył.
— Poszło nam tak łatwo, że wzięliśmy dwa.
— Czy nie były za ciężkie?
— Nie. Z drzewa ciosane.
— Z jakiej świątyni?
— Z Pek-thian-tszu-fan, ta jest bowiem najbliższa i najmniej strzeżona.
— A więc udało się. Nikt was nie zauważył?
— Nikt. Lecz podczas ostatniej rundy o hai-szi niezawodnie wyjdzie najaw kradzież obu bożków. Trzeba się ich pozbyć przed tą godziną.
— Jakże przeniesiemy tu posążki?
— Podniesiemy je, a pan je przyjmie od nas.
— Dobrze, byle szybko.
Matuzalem wszystko słyszał dokładnie. Nad murem ukazały się dwa większe przedmioty. Jubiler opuścił je na ziemię, poczem rzekł:
— Teraz przełaźcie szybko!
— Jeszcze nie. Musimy uprzednio ukryć palankin.
Słychać było ich oddalające się kroki. Wkrótce wrócili i przeskoczyli przez mur. Było ich dwóch.
— Czy tu wszystko w porządku? — zapytał jeden.
— Tak.
— Nikogo niema w ogrodzie?
— Nie.
— Czy nie należałoby sprawdzić?
— Uczyniłem to już. Obszedłem dwukrotnie cały ogród.
— Więc możemy zacząć. Ale gdzie?
— Niedaleko stąd. Narzędzia już tam leżą. Dziś rano jeszcze upatrzyłem sobie miejsce odpowiednie. Tam ziemia jest najbardziej podatna. Chodźcie, i bierzcie ze sobą posążki!
Poszedł naprzód, a oni za nim, niosąc bożków, wysokich na dwa łokcie, a zatem dosyć ciężkich. Zatrzymali się na miejscu, gdzie leżały narzędzia.
— Tu więc — rzekł jubiler. — Ale cicho, aby nikt nie usłyszał. Rydel sprawia mniej hałasu.
Obaj złodzieje wzięli się do roboty tak ochoczo, że nawet Wing-kan zauważył:
— Kopiecie za prędko. Usłyszą w mieszkaniu.
— Gdzie tam! — brzmiała odpowiedź. — Musimy się bardzo śpieszyć; gotowi zamknąć nam przed nosem bramę. Wówczas zostaniemy w potrzasku.
Nie szczędzili trudu, byle szybko się uporać ze swą łotrowską pracą. Zresztą, nie wymagała staranności. Wiedzieli wszak, że poto zakopują posążki, aby je niebawem wykopano.
Nie upłynęło pół godziny, a rydel już zamilkł.
— Tak! — rzekł Wing-kan. — To była rzecz najważniejsza. Reszta pójdzie łatwo.
— Co teraz pocznie nasz władca? — zapytał jeden z najmitów, ten, który umówił się z jubilerem.
— Poczekam, aż rozgłoszą kradzież.
— To się wnet stanie.
— Wówczas pójdę do tong-tszi.
— Nie jest to mandaryn sprawiedliwości.
— Nie, ale zawszeć mandaryn. Ulica jest zamknięta, a nie mieszka tu żaden sing-kuan[7]. A zatem muszę się zwrócić do tong-tszi. Powiem, że słyszałem, iż skradziono dwóch bożków, i że mam w podejrzeniu swego sąsiada Hu-tsina.
— Mandaryn zapyta, skąd mój czcigodny starzec powziął takie podejrzenie?
— Przechadzałem się w ogrodzie i zobaczyłem przypadkowo, jak mój sąsiad zakopywał dwa posążki.
— Dobrze! A więc rzecz załatwiona. Prosimy o zapłatę.
— Przygotowałem już dla was sakiewki. W każdej jest po tysiąc li.
— Czy dobrze liczone?
— Dobrze.
— Miejmy nadzieję. Kiedy wyświadczyłem memu prastaremu panu ostatnią przysługę, omylił się o pięćdziesiąt li.
— Nigdy się nie mylę. Źle rachowałeś.
— Czy bardzo sędziwy dobroczyńca nie chciałby czekać, aż przeliczymy?
— Gdzie chcecie liczyć?
— Tu.
— W ciemnościach?
— Tak. Wystarczy namacać.
— Liczcie więc, jeśli macie ochotę. Ale ja nie mogę czekać. Odwiedzę tymczasem mego drugiego sąsiada, aby mu opowiedzieć, co tutaj widziałem. Skoro następnie kradzież wyjdzie najaw, zażąda ode mnie sąsiad, abym doniósł o swoich obserwacjach władzom. Będzie poza tem doskonałym świadkiem. Muszę jeszcze zabrać i schować narzędzia.
Przerzucił je przez mur, poczem przeprawił się do swego ogrodu. Po chwili umilkły jego kroki.
Obaj świętokradcy stali w milczeniu i nadsłuchiwali. Wreszcie jeden z nich rzekł:
— Znów nas oszukał!
— Tak, nie sądzę, aby każda sakiewka zawierała po tysiąc li. Ale to bądź co bądź sporo gotówki. Musimy się śpieszyć. Chodź!
Chcieli się oddalić. Musieliby przejść koło Degenfelda, który tymczasem powziął zamiar zatrzymania ich. Ale czy to się uda? Ba! Był silnym mężczyzną, a nadomiar mógł liczyć i na to, że przestrach ogarnie rzezimieszków. Przepuścił ich, rzucił się za nimi, a w następnej sekundzie trzymał ich za szyje, w które wpił kurczowo palce obu rąk.
Zagłuszony krzyk, daremne szamotanie się — i obaj osunęli się na ziemię. Nie zwalniał jednak ucisku. Milczeli. Parę konwulsyjnych ruchów, poczem wyciągnęli się, straciwszy przytomność.
Degenfeld nożem pokrajał na pasma i tak niezbyt całą odzież zbirów. Związał ich plecami do siebie starannie i pewnie, i bezwładnych odciągnął na bok.
Teraz mógł wrócić do obu towarzyszów. Słyszeli szmery przesypywanej ziemi i byli zaniepokojeni długą nieobecnością studenta. Opowiedział, czego zdążył dokonać. Hu-tsin pośpieszył do mieszkania, aby przynieść powrozy. Przewiązali zbirów i przesadzili ich przez mur do ogrodu Wing-kana. Teraz, w trójkę, wzięli się do wykopywania bożków. Poczem przysypali i wyrównali teren. Degenfeld, przelazłszy do grodu Wing-kana, wziął od swych towarzyszów bożków i narzędzie. Po chwili obaj poszli za jego przykładem. Po kwadransie potajemnej pracy wrócili wreszcie do ogrodu.
— Świetnie się powiodło — orzekł Matuzalem. — Teraz niech ten Wing-kan doniesie o świętokradztwie. Wpadnie we własne sidła.
— W których ja miałem zginąć — dodał Chińczyk. — Panie, jesteś mym zbawcą! Jakże się wywdzięczę?
— Jak? Zachowując się dokładnie tak, jak panu poprzednio mówiłem. Teraz musimy się rozstać. Mandaryn nie powinien wiedzieć, żeśmy tutaj byli.
— Okaż pan swemu niewolnikowi łaskę i przyjdź jutro!
— Chętnie. Jutro możemy do pana przyjść. Teraz musimy się oczyścić. Czy nie znajdziemy u pana jakiegoś ustronia, gdziebyśmy mogli przywrócić do ładu naszą odzież?
— Chodźcie panowie za mną.
— Niech pan nie zostawia narzędzi!
Hu-tsin zaprowadził ich za przepierzenie i przyniósł szczotkę i latarnię. Oczyścili ubrania z piasku, który ich mógł łatwo zdradzić. Poczem pożegnali się i wrócili do ogrodu mandaryna.
Godfryd, jako służący, stanął u furtki, a Degenfeld zaczął spacerować po alejach. Niebawem jednak przyszedł po niego sam tong-tszi, który zaraz po powrocie pośpieszył przywitać się z Degenfeldem.
— A teraz — rzekł po wymianie pierwszych grzeczności — muszę pana prosić, abyś spełnił jedno moje życzenie.
— Jakie?
— Nikt nie powinien wiedzieć, w jakich okolicznościach znalazł mnie pan, i że byłeś moim zbawcą. Opowiedziałem to jednak żonie. Pragnie was zobaczyć i z całego serca podziękować. Czy mogę was do niej zaprowadzić?
Degenfeld zrozumiał, co to za szczególne wyróżnienie. Odpowiedział więc grzecznie:
— Uważam to życzenie za rozkaz pani i nie omieszkam zastosować się do niego.
— A więc pójdźmy! Czeka na panów już dawno. — — —