Błękitno-purpurowy Matuzalem/Część trzecia/2

<<< Dane tekstu >>>
Autor Karol May
Tytuł Błękitno-purpurowy Matuzalem
Podtytuł Powieść chińska
Część trzecia
Rozdział Świętokradztwo
Wydawca Spółka Wydawnicza Orient R. D. Z. East
Data wyd. 1927
Druk Zakł. Druk. „Bristol”
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Der blaurote Methusalem
Źródło Skany na Commons
Inne Cała część trzecia
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
Świętokradztwo

Chińczyk poprawadził obu Europejczyków ku domowi. W przedpokoju — o ile to pojęcie można zastosować do chińskiego mieszkania — czekali Turnerstick, mijnheer, Ryszard i Liang-ssi. Mandaryn znikł za najbliższemi drzwiami. Matuzalem skorzystał z jego nieobecności, aby wtajemniczyć przyjaciół w dopiero co doznaną przygodę i prosić ich o jak najskrupulatniejszą ostrożność.
Po kilku minutach mandaryn wrócił po gości. Wprowadził ich do salonu. Niezbyt był obszerny, zato wspaniale urządzony. Tu zapewne pani domu przyjmowała swoje przyjaciółki, o czem świadczyły leżące na stolikach hafty i inne kobiece robótki. Pełno tu było cennej porcelany, a na ścianach wisiały instrumenty muzyczne.
Goście nie zdążyli usiąść, gdy ukazała się pani domu. Weszła wsparta na służącej, gdyż sama ledwo potrafiła stąpać wskutek wielkiej według chińskich poglądów zalety, mianowicie drobnych, zdeformowanych stóp.
W lepszych domach zaraz po urodzeniu przyciska się córkom osiem małych palców u nóg do podeszew zapomocą mocno ściśniętych bandaży. Jedynie oba wielkie palce zachowują swoje naturalne położenie, wszakże i one nie rozwijają się normalnie. Pozostałe palce, a przedewszystkiem ich paznokcie wrastają w podeszwy, co pociąga za sobą owrzodzenie i okropne bóle.
Takie biedne maltretowane dziecko nigdy nie nauczy się chodzić. Może tylko z trudem utrzymać równowagę. Nie żali się jednak na to, znosi męki, byle móc się poszczycić — piękną stopą. Ta stopa, to pięta i wielki palec. Pantofelki są wielkości pantofelków lalki.
Uciążliwe, bolesne chodzenie wpływa na rozwój całego ciała i ducha. Jest w tych kobietach coś ułomnego. Oczywista, człowiek, który nie potrafi się poruszać swobodnie, lekko, mocno, świeżo, nosi na sobie piętno przygnębienia.
Za następną cechę piękności uchodzi w Chinach otyłość. Kobieta szczupła jest bezwzględnie brzydka.
Także pod tym względem pani domu odpowiadała wyszukanym wymaganiom mody. Była mała, ale nad wyraz tęga, tak tęga, że mijnheerowi mimowoli wyrwało się:
Rechtvaardige hemel, is deze vrouw dick, zeer onfeilbaar dick! — Niebiosa sprawiedliwe, gruba jest-ci ta kobieta, jakże gruba!
Jeśli mijnheer van Aardappelenborsch wpadł taki podziw, to można sobie łatwo wyobrazić, że szerokość tej pani nie była mniejsza od wysokości.Figura jej zbliżała się do kształtu kuli.
Włosy były spięte zapomocą licznych igieł — iskrzących od brylantów — w fryzurę o kształcie motyla. Aż do samej ziemi obejmował ją jedwab kosztowny. Ręce jej były ukryte w szerokich, po kolana sięgających rękawach. Dookoła szyi wisiał gruby złoty łańcuch z mnóstwem amuletów.
Mała twarzyczka, zgodnie ze zwyczajami wyższych klas, była wysmarowana grubą warstwą cynobru i szminki, co nadawało jej rysom nieruchomy i sztywny wyraz maski, który naruszały małe ukośne i wielce ruchliwe oczy.
Tszing, tszing, tszing, tszing, kia tszu! — przywitała naszych bohaterów cienkim, przenikliwym, ale sympatycznym dziecinnym głosikiem. — „Kia tszu“ oznacza „moi panowie“.
Kapitan poczuł w sobie ducha rycerskiego. On, jako najlepiej władający chińskim, powinien był palnąć mówkę — powiedzieć miłej kobiecinie kilka wyszukanych grzeczności. Wystąpił więc o dwa kroki, ukłonił się niezwykle głęboko, chrząknął dwukrotnie i zaczął:
— Łaskawang paning Chinkongl Mojeng serceng jestang głębokong wzruszoneng paning subtelnąg serdecznościąg. Wprawdzieng jesteming kawaleremong, aleng umieming oceniciong tong szczęścieng możnościng posiadaniang przed oczymang miłegong widokung małżonking mandarynang. Muszęg złożycieng paning mojeng kemplementyng i polecamg sięg paning życzliwościng! Tszing, tszing, ing jeszczeng razong tszing!
Oczywiście, prócz słowa ostatniego nic nie zrozumiała. Wszakże z toku przemowy pojęła, że ją przywitał w sposób jak najbardziej grzeczny. Dlatego uśmiechnęła się wdzięcznie i skinieniem dała mu znak, że słowa jego przypadły jej do gustu. Cofnął się więc nasz wyga i szepnął do grubaska:
— Nader przyjemna kobietka, na honor! Włada najlepszą literacką chińszczyzną! Zrozumiała każde moje słowo! Moje najgłębsze poważanie!
Teraz zwróciła się ku Matuzalemowi.
— Jest pan zbawcą mego małżonka — rzekła. — Gdyby nie pan, nie żyłby już dzisiaj, a ja z rozpaczy poszłabym za nim. Dziękuję panu z całej duszy.
Wyciągnęła z rękawa małą bladą dłoń dziecka. Matuzalem jednak ujął ją przez jedwabny rękaw, przyłożył wargi do jedwabiu i odpowiedział:
Tsui-szin put tui!
Cztery te zgłoski wyrażają najwyższy hołd. Znaczą one: „Ja, grzesznik, nie powinienem odpowiadać“.
Że ujął jej rękę przez jedwab, to było oznaką wielkiego szacunku i hołdu. Wynagrodziła go za to podaniem ręki jego towarzyszom. Oczywiście, wzorowali się na Matuzalemie, co szczególnie komicznie wypadło u mijnheera.
Podczas gdy mandaryn uprzejmie odprowadzał żonę do jej pokoju, grubas zawołał:
Goede God, was dat eene vrouw! Moet die ontzettend vell gegeten hebben — Dobry Boże co to za kobieta! Musiała straszliwie wiele jeść!
Godfryd już miał na języku jakiś dowcip, ale speszył go nagły hałas. Słychać było swoiste, głuche, ale zgiełkliwe, tony licznych gongów, które się wzajemnie zagłuszały, i liczne nawoływania.
Mandaryn wrócił i rzekł:
— Słyszycie? Musiało się zdarzyć wielkie nieszczęście, lub przestępstwo. Wartownicy je ogłaszają.
Otworzył okno. Hałas był już blisko. Gongi brzmiały przeraźliwie i jakiś chrapliwy głos, napoły śpiewając, a napoły wyjąć, rozgłaszał coś, czego nawet Matuzalem nie zrozumiał.
— Co za przestępstwo! — zawołał mandaryn. — Nic podobnego nie zdarzyło się jeszcze w Kuang-tszéu-fu.
— Cóż takiego? — zapytał Degenfeld.
— Z Pek-thian-tszu-san wykradziono dwa bogi.
— Dziś?
— Bardzo niedawno. Przed siut-szi były jeszcze na miejscu. Teraz ich niema. Podejrzenie padło na dwóch ludzi, którzy stali z palankinem przed świątynią. Wartownik opisuje ich wygląd.
Nasi bohaterzy, oczywiście, udawali zdumionych i oszołomionych tem świętokradztwem. Tong-tszi dodał:
— Prawdopodobnie odkryje się świętokradców, a wówczas biada im! Obsadzi się wszystkie ulice, zaułki i place policją i wojskiem. Nikt nie zdoła się przemknąć. Jeśli złodzieje nie uciekli z miasta, są zgubieni.
— Ale w jakim celu skradli bóstwa?
— Nie wie pan? Nie domyśla się pan?
— Nie.
— Aby mieć szczęście, aby się wzbogacić. Mając boga w domu, można się spodziewać najrozmaitszych przysług. Lecz bogowie nie są dla poszczególnych ludzi, lecz dla wszystkich. Dlatego stawia się ich posągi w świątyniach, aby każdy mógł do nich zanosić prośby. Ktokolwiek — — o co chodzi?
Pytanie było skierowane do służącego, który W tej chwili wszedł do pokoju.
— Najwyższa Ekscelencjo, — odpowiedział służący — całkiem niegodny jubiler Wing-kan prosi z najgłębszą pokorą o zameldowanie.
— Ten? Może sobie wracać do domu; gardzę jego widokiem.
— Powiedział, że jego odwiedziny przyniosą korzyść wielkiemu panu.
Skoro się Chińczykowi mówi o korzyści, natychmiast przestaje się wzdragać.
— Wpuść go! — rozkazał tong-tszi. — Ale powiedz mu, że każę mu gnaty połamać, jeśli mnie nachodzi bez dostatecznych powodów!
Wing-kan ukazał się na progu, opuścił głowę niemal do samej ziemi i został już w tej pozycji.
— Czego chcesz tu o tak późnej porze? — zapytał urzędnik.
— Wszechpotężny kuan-fu, — rzekł jubiler tonem służalczym — musiałem śpieszyć ku blaskom twego słońca, ponieważ na naszej ulicy nie mieszka żaden sing-kuan.
— Sing-kuan? A więc chodzi o jakieś przestępstwo?
— Tak.
— Czemu zwracasz się do mnie? Widzę, że będę cię musiał przymknąć.
— Wasza jaśnie oświecona łaskawość zostawi mnie na wolności, skoro się dowie, że chodzi o skradzione bogi.
Mandaryn rozmawiał z nim, siedząc na krześle — inaczej bowiem nie wypadało. Teraz zerwał się na równe nogi i zawołał:
— Podnieś się, mów szybko i swobodnie. Co ty wiesz?
— Zdaje się, że wiem, u kogo znajdują się skradzione bóstwa.
— Ty? — U kogóż?
— U Hu-tsina, mego sąsiada.
Tong-tszi ściągnął groźnie brwi i odezwał się:
— U niego? Twego wroga? Ten człowiek jest uczciwy i niezdolny do kradzieży. Mógłbyś postawić go sobie za wzór rzetelności. Nie kradnie; tem bardziej nie popełni świętokradztwa. Czy wiesz, co czynisz, posądzając go o przestępstwo?
— Wiem. Ale nie oskarżyłem go jeszcze, wyraziłem tylko przypuszczenie.
— No, i dlaczego przypuszczasz, że on jest zbrodniarzem? Strzeż się powiedzieć jedno chociażby słówko, którego nie zdołasz dowieść! Dla ciebie nie będę pobłażliwy!
— Nie chcę nikogo oskarżać, ani posądzać; poczytuję sobie tylko za obowiązek powiedzieć waszej doskonałości to, co widziałem.
— No, cóż takiego?
— Dziś cały dzień pracowałem ciężko i dlatego, skoro się ściemniło, wyszedłem do ogrodu, aby zaczerpnąć trochę świeżego powietrza. Stałem niedaleko muru. Było już zupełnie ciemno. Mimo to zobaczyłem dwóch ludzi, którzy nosili palankin i zatrzymali przed ogrodem mego sąsiada. Półgłosem rzucili hasło, otrzymali odzew. Widziałem następnie, jak wyjęli z palankinu dwa ciężkie przedmioty i przenieśli je przez mur. Potem sami się przeprawili i wykopali w ogrodzie jamę. Podkradłem się, ponieważ to wszystko wydało mi się dosyć podejrzane. Skoro spojrzałem uważniej, poznałem w przedmiotach posągi. Zakopawszy je w ziemię, obaj tragarze skoczyli przez parkan, ale Hu-tsin został w ogrodzie. Oto wszystko, com widział.
— Niebiosa! Czy to być może? — zawołał mandaryn. — Palankin z dwoma tragarzami, dwa posążki, czas właściwy; wszystko to się zgadza! Czyżby Hu-tsin miał być przestępcą?
— Opowiadam tylko to, co na własne oczy widziałem.
— A co później?
— Zastanowiłem się. Musiało to być coś występnego, skoro odbywało się tak skrycie. Czyż miałem zadenuncjować tak rzetelnego Hu-tsina, i samemu wystawić się na niebezpieczeństwo? Nie wiedziałem, co czynić, więc udałem się po radę do drugiego sąsiada. Opowiedziałem mu wszystko. Naraz usłyszeliśmy, że skradziono dwa bogi, pojąłem więc, co to były za posążki. Zrozumiałem, że muszę to zameldować. I sąsiad także mi radził udać się do waszej wspaniałości.
Mandaryn, głęboko wzburzony, chodził z kąta w kąt i wołał:
— Hu-tsin, Hu-tsin! Czyżbym się tak pomylił co do niego! Człowieku, mówisz prawdę?
— Niech wasza wspaniałość każe mnie wybatożyć na śmierć, jeśli skłamałem choć jedno słówko!
— Owszem, uczynię to, możesz być pewny. Czy zauważyłeś miejsce, gdzie zakopano bożków?
— Bardzo dokładnie.
— Natychmiast pójdziesz ze mną do Hu-tsina. Ale biada ci, jeśli cię złapię na kłamstwie!
Wing-kang ukłonił się nisko i odpowiedział tonem pewności:
— Moje sumienie jest czyste, moje serce prawe. Moja dusza przeciwstawia się temu, abym to ja właśnie demaskował świętokradcę, lecz postępuję według wymagań wzniosłej religji.
— Czekaj tu, zaraz wrócę!
Chciał już wyjść, lecz zawrócił, podszedł do Matuzalema i zapytał go:
— Jesteś pan wielkim uczonym w swoim kraju. Czy studjował pan także prawo?
— Tak.
— A więc niech się pan dowie, jak u nas potrafią chwytać i karać przestępców! Czy będzie mi pan towarzyszył?
Matuzalemowi było to bardzo na rękę. Zgodził się chętnie.
— Pana przyjaciele również z nami pójdą — oświadczył tong-tszi. — Poślę teraz po policjantów i żołnierzy.
Wydał krótki rozkaz służącemu. Niebawem przybyło mnóstwo uzbrojonych ludzi w stożkowych czapkach. Zbliżył się także mały oddział żołnierzy; uzbrojeni we flinty, nosili na plecach i na piersiach wszyty szyldzik z napisem „ping“ t. j. „żołnierz“.
Mandaryn nawet do domu Hu-tsina nie mógł pójść bez odpowiedniej pompy. Naprzedzie kroczyło czterech forysiów. Dalej, w palankinie, noszono samego mandaryna, za nim jego gości; następnie szedł oskarżyciel, Wing-kan, otoczony policjantami, a nakońcu żołnierze, którzy bynajmniej nie maszerowali zgodnym krokiem. Nosili broń, jaka się komu nadarzyła, i bez żadnego porządku.
Chociaż ulicy nie oświetlono, było dosyć jasno. Zebrało się mnóstwo ludzi z latarniami. Tylko uprzywilejowani wieczorami mogą przechodzić z jednej ulicy na drugą. Zwykli zjadacze ryżu mogą się zbierać tylko na własnej ulicy, ale i to w wyjątkowych okolicznościach. W takim wypadku każdy musi mieć w ręku lampjon.
W Chinach nadzór nad ludnością jest surowy. Specjalni urzędnicy czuwają nad każdym rejonem, to znaczy, nad wszystkiem, co się w jego obrębie dzieje. Bezpośrednio im podlegli „nadzorcy“ roztaczają pieczę nad poszczególnemi ulicami; niższy szczebel zajmują „nadzorcy domów“, a następnie „ojcowie rodzin“, odpowiadający za wszystko, co się dzieje w rodzinie.
Skoro zachodzi wypadek przestępstwa, kara dotyka całą rodzinę przestępcy, „nadzorcę domu“, „nadzorcę ulicy“, a czasem nawet „nadzorcę dzielnicy“.
Wiadomość o świętokradztwie zwabiła mnóstwo ludzi na ulicę. Skupiali się grupami i pocichu omawiali wypadek. Nadzorcy domów dbali o to, aby utrzymywano porządek i ciszę.
Hu-tsin dostał od Matuzalema ścisłe wskazówki, dotyczące jego odpowiedzi. Spodziewał się tong-tszi i oczekiwał go za zamkniętemi drzwiami. Otworzył je, ledwo zapukano.
Udając najwyższe zdumienie, skłonił się aż do samej ziemi i zapytał o powód tak zaszczytnych odwiedzin.
— Zaraz się dowiesz — odparł urzędnik. — Przedewszystkiem sprowadź swoją niegodną, cuchnącą rodzinę.
Dwaj policjanci uchwycili go za warkocz i wypchnęli za drzwi. Mandaryn udał się przy blasku lampjonów do ogrodu, dokąd też towarzyszył mu cały orszak.
Niebawem policjanci przyprowadzili jubilera, jego żonę, dzieci i służbę. Stanął, schylony w głębokim ukłonie; domownicy rzucili się na kolana przed dostojnikiem, który odezwał się tonem surowym do Hu-tsina:
— Czy wiesz, w jakim celu przybyliśmy?
— Moja głęboka nikczemność nie potrafi się domyślić, dlaczego wasza jasność raczyła oświecić mój podły dom, — odpowiedział zapytany.
— Łżesz! Czyż nie stałeś pode drzwiami, kiedyśmy nadeszli?
— Słyszałem odgłosy zbiegowiska na ulicy i chciałem wyjrzeć. Wówczas zjawiła się wasza najwyższa sprawiedliwość.
— Tak, moja najwyższa sprawiedliwość! Słusznieś powiedział. Właśnie ta sprawiedliwość da ci się we znaki. Czy nie wiesz, z jakiego powodu zebrał się tłum na ulicy?
— Z powodu kradzieży obu bogów.
— Skąd wiesz o tem?
— Słyszałem oznajmienie wartownika.
— Kłamiesz! Wiedziałeś o tem wówczas jeszcze, kiedy nikt nie wiedział, gdyż ty jesteś owym świętokradcą.
Doświadczony sędzia nie rzuca oskarżenia w twarz. Raczej stara się oskarżonego zaplątać w sieć nieistotnych pytań, sieć, z której prawdziwy przestępca nie potrafi się wywikłać. Natomiast postępowanie takie, jak kuan-fu, może popsuć wszelkie dowody winy.
Hu-tsin udał przerażenie i odparł:
— Co za słowa! Co mówi wasza najjaśniejsza potęga! Ja śmiałbym popełnić świętokradztwo, ja, który jestem najgorliwszym i najwierniejszym czcicielem świętego i wielkiego naszego zakonu? Co za oskarżenie! Mogę dowieść, że od samego rana nie opuszczałem sklepu.
— Owszem, możesz to dowieść, gdyż bogi skradłeś za pośrednictwem dwóch łotrów!
— Ja? Najczcigodniejszy panie, ja nic o tem nie wiem!
— Nie kłam! Kazałeś bogi zakopać we własnym ogrodzie!
— Któż to powiedział? Któż to może zaświadczyć?
— Wing-kang, twój sąsiad, który wszystko widział i oto stoi przed tobą, jako twój oskarżyciel.
— Ten? — Moje pokorne uwielbienie waszej najwyższej godności pozwala mi powiedzieć, że ten człowiek jest, jak wiadomo, moim wrogiem. Wymyślił tę bajeczkę, aby mnie zgubić.
— To nie bajeczka, to prawda. Wiem dokładnie, gdzie ukryłeś bóstwa. Rozkażę je wykopać.
— Wasza wzniosłości, rozkaż. Niech wyjdzie najaw, żem bez winy.
Wyrzekł tę prośbę tonem najgłębszego przeświadczenia. Mandaryn znał go dotychczas jako uczciwego człowieka i zaledwie dał się przekonać o jego winie. Spojrzał mu badawczo w twarz i rzekł:
— Twoje imię było dotychczas czyste i niesplamione. Dlatego chętnie uwierzyłbym twoim zapewnieniom. Ale biada ci, jeśli posągi znajdą się u ciebie! Kilku żołnierzy niechaj przyniesie potrzebne narzędzia! A teraz naprzód, Wing-kan, pokaż nam miejsce! Wezwany szybko wystąpił naprzód. Dotarłszy do oznaczonego miejsca, zatrzymał się, wyjął z rąk jednego z policjantów lampjon, oświetlił ziemię i rzekł:
— Oto tu! Wasza wzniosłość może zauważyć, że tu niedawno kopano.
— Rozkopać ziemię! — polecił mandaryn. — Teraz rozstrzygnie się, którego z was mam ukarać, jego, jako świętokradcę, czy ciebie, jako fałszywego donosiciela, kłamcę i oszusta.
Utworzono półkole. Dwaj policjanci zaczęli rozkopywać ziemię.
Wing-kan był pewny swej sprawy, jak można było wnosić z jego tęgiej miny; ale wnet mina zaczęła mu rzednieć, i to coraz widoczniej, z każdem głębszem uderzeniem łopaty i rydla.
Bożkowie byli zakopani bardzo płytko. Teraz utworzył się dół półtorametrowej głębi, a łopata nie natrafiała na posągi. Matuzalem zbliżył się, spojrzał w dół i orzekł:
— Tu posągi nie mogą być zakopane. Na powierzchni ziemia była miękka, jak zawsze na powierzchni; ale tu jest już twarda i mocno ubita, a więc oddawna nienaruszona.
— Słusznie — potwierdził mandryn. — Czy wiesz na pewno, że tu właśnie kopano?
Pytanie było skierowane do Wing-kana. Twarz donosiciela oblokła barwa szara, ziemista, jak piach, który właśnie wykopywano. Z wyrazem głębokiej zgrozy gapił się w dół.
— Tak, tutaj, — wymamrotał.
— Przecież widzisz, że bogów tu niema.
— więc zabrano stąd!
— Nikt ci nie uwierzy. Kto zakopuje rzecz skradzioną w ziemię, ten nie będzie jej zaraz potem przenosił. Może się omyliłeś co do miejsca.
— Nie. To tu — wiem z całą pewnością!
— A więc skłamałeś, aby zgubić swego uczciwego sąsiada!
— Nie, nie! Powiedziałem tylko prawdę. Widziałem dokładnie, jak umieszczono tu bóstwa.
— Nie kłam! Znam cię! Jesteś oszczercą. Hu-tsin zaś ma opinję prawego człowieka.
— Tak, i nie zawiodę jej, — odezwał się Hu-tsin, występując naprzód. — Milczałem dotychczas, ponieważ nie sądziłem, aby ktokolwiek mógł być tak do gruntu zły. Ale teraz będę mówił. Niech mnie wysłucha wasza wysokość!
— Mów! — rozkazał mandaryn. — O co ci chodzi?
— Pracowałem dziś bardzo ciężko i chciałem Po zamknięciu sklepu i po zapadnięciu zmierzchu wyjść do ogrodu. Podczas gdy — — —
— Zaczynasz dokładnie tak samo, jak on, — przerwał mandaryn. — Są to niemal te same słowa. Mów dalej!
— ...podczas gdy stałem przy murze i rozkoszowałem się świeżem czystem powietrzem, zobaczyłem mimo ciemności dwóch ludzi, noszących palankin.
— Dokładnie tak, jak i on! Dalej!
— Zatrzymali się przed murem jego ogrodu, wyjęli ciężkie przedmioty z palankinu i przerzucili przez mur.
— To kłamstwo! To kłamstwo! — wołał Wing-kan. — To wszystko zdarzyło się u niego!
— Milcz! — zgromił go mandaryn. — Wysłuchałem twego łgarstwa, a teraz chcę usłyszeć, co powie Hu-tsin. Możesz się odzywać tylko wówczas, gdy cię pytam! Nie znaleźliśmy tu nic, a więc kłamałeś. Mów dalej, Hu-tsin!
— Obaj nieznajomi, których twarzy nie mogłem rozpoznać, odstawili palankin na bok, gdzie zapewne stoi jeszcze dotychczas. Następnie wrócili i przedostali się do ogrodu sąsiada, który zapewne oczekiwał ich gdyż usłyszałem jego głos. Poczem rozległo się uderzenie rydla. Kopano dół — zamierzano więc coś zakopać. Nasłuchiwałem długo, póki nie ucichło. Rozległ się zgrzyt zamka w drzwiach; to Wing-kan wrócił do domu. Byłem przeświadczony, że także obaj nieznajomi oddalą się rychło. Słyszałem, jak podążyli do muru. Ale wówczas zdarzyło się coś, co mnie przejęło największą zgrozą.
— Co? — zapytał mandaryn.
— Rozległy się dwa potężne głosy. Nie mogłem odróżnić, czy pochodziły z powietrza, czy z pod ziemi; atoli słyszałem wyraźnie słowa: — „Stójcie! Zbezcześciliście nas. Trzymamy was mocno, póki nie przyjdzie mściciel, aby was ukarać!“ — Poczem usłyszałem hałas, jakby kogoś przemocą włóczono po ziemi; rozległy się krótkie przerażone jęki, wreszcie zaległa cisza.
Mandaryn, opuścił oczy. Był przeświadczony, że posążki nie potrafią mówić, ale musiał udawać, że wierzy w tego rodzaju cuda. Prawdopodobnie też powziął nieufność do Hu-tsina.
— Bogowie są pełni mocy — rzekł jednak. — Czem jest wobec nich człowiek ze swoją słabością. Cóżeś jeszcze słyszał, cóżeś widział?
— W ogrodzie sąsiada? Ani dźwięku więcej. Stałem oniemiały i przestraszony. Następnie usłyszałem gongi na ulicy i głośne krzyki wartownika. Nie zrozumiałem jego słów. Wróciłem do domu i zapytałem domowników. Powiedzieli mi, że dwa bogi zostały skradzione. Lęk mnie ogarnął straszliwy.
— Dlaczego nie doniosłeś o tem odrazu? — zapytał mandaryn.
— Ponieważ nie wiedziałem dokładnie, co się właściwie stało w ogrodzie sąsiada. Nie mogłem przeniknąć, co to za przedmiot zakopano. Każdy tutaj wie, że Wing-kan jest moim wrogiem; moje doniesienia uważanoby za akt zemsty. Naradziłem się więc z członkami swej rodziny i postanowiłem wyjść na ulicę, aby dowiedzieć się szczegółów. Zamierzałem otworzyć drzwi, gdy zapukano i oto wasza wysokość weszła i oskarżyła mnie o świętokradztwo. Wing-kan oskarżył mnie o ten czyn — więc dopiero nabrałem pewności, że zakopał skradzione bóstwa.
Nastąpiła krótka pauza, którą wnet przerwał Wing-kan. Drżąc na całem ciele, krzyknął:
— Co za nikczemność! Chce na mnie zwalić swój własny występek! Wygrzebał bogów i umieścił ich w innem miejscu. Wasza wielkość wydać może rozkaz, aby starannie przetrząśnięto cały ogród.
— Uczynię, co mnie się podoba, a nie, co tobie, — odpowiedział tong-tszi. — Zaraz się okaże, komu mam dać wiarę, tobie, czy jemu. Czyż nie mówiłeś, że obaj kulisowie oddalili się?
— Tak.
— Hu tsin natomiat twierdzi, że są tu jeszcze. Zaraz się przekonamy, czy palankin stoi wpobliżu.
Kilku policjantów przelazło przez mur. Po paru chwilach wrócili wraz z lektyką.
— Hu-tsin ma słuszność — oświadczył mandaryn. — Palankin się znalazł, a więc kulisowie Jeszcze nie znikli. Bierzcie Wing-kana do środka i pilnujcie go, jak oka w głowie! Pójdziemy do jego ogrodu.
Policjanci wzięli go pomiędzy siebie. Nie mógł sobie wytłumaczyć zniknięcia posążków, wszelako ani mu przez myśl nie przeszło, że mogą być u niego w ogrodzie.
Znowu tong-tszi musiał odbyć paradę, przejeżdżając do sąsiedniego domu. Wszedł do palankinu i wraz ze swoim orszakiem udał się do ogrodu Wing-kana.
Przy świetle lampjonów ujrzano rzecz niezwykłą; między dwoma karłowatemi drzewami ziemia była rozkopana i potem znowu zasypana, skutkiem czego tworzyła nieznaczne wzniesienie; na niem siedzieli obal kulisowie z rękami i nogami spętanemi, plecami przywiązani do dwóch mocnych palów, wbitych w ziemi. W ustach ich tkwiły szmaty ich własnych ubiorów, więc nie potrafili wydać dźwięku.
Wing-kan ze strachu omal nie runął, skoro ujrzał tę grupę. Mandaryn zaś, zmierzywszy obu hultajów od stóp do głów, zawołał:
— To są złodzieje, ci, których określono jako podejrzanych. Wing-kan, skąd oni się wzięli w twoim ogrodzie?
— Nie wiem — wykrztusił zapytany bezkrwistemi wargami.
— Jakto? Nie wiesz? Zato ja wiem dobrze! Ty sam popełniłeś ten czyn, który następnie chciałeś zwalić na swego sąsiada! Odwiążcie tych łotrów i rozkopcie ziemię!
Odwiązano zbirów od palów i odstawiono ich na bok. Ledwo usunięto górną warstwę ziemi, ukazały się oba posążki. Wyjęto je, starannie oczyszczono i postawiono na ziemi.
Nasi podróżni z trudem tłumili śmiech, spoglądając na bożków. Były to dwie drewniane otyłe lalki w siedzącej postawie, wymalowane na bronzowo, śmiejące się do rozpuku, tak, że ich drobne mongolskie oczki ledwo były widoczne.
— Dziwolągi! — rzekł Godfryd de Bouillon. — Jeśli wszyscy bogowie Chin są takimi starymi błaznami, to owszem, bardzo mi się podobają. Zdaje się, że się im nienajgorzej wiedzie, i że są w najlepszym humorze. Co pan o tem myśli, mijnheer?
Ik zeg, zij zijn ontzettend veel dick. Zij moeten zeer goed gegeten hebben. — Ja myślę, że są straszliwie opaśli. Widocznie nigdy sobie nie skąpili.
— Co mówią ci obaj panowie? — zapytał mandaryn.
— Dziwią się, że człowiek mógł wpaść na tak zbrodniczy pomysł i wyrwać takich bogów z kontemplacji, odpowiedział Matuzalem.
— To najcięższe przestępstwo, jakie człowiek może popełnić. Spętajcie świętokradcę! Kara dorówna przestępstwu.
Wing-kan rzucił się przed nim na klęczki i zawołał z przestrachem:
— Litości, litości, najwyższy panie! Jestem niewinny! Nie wiem, jak ci ludzie i te bogi dostali się do mego ogrodu!
— Byłbyś zgubiony, nawet gdybyś nie wiedział, gdyż znaleziono bogi w twoim domu. Zresztą, nikt ci nie winien. Kazałeś bożków ukraść!
— Nie, nie, ukradł je Hu-tsin i kazał tu zakopać, aby mnie zgubić!
Matuzalem postanowił zapobiec wplątaniu niewinnego Hu-tsina w sprawę świętokradztwa.
— Nie znasz — zapytał Wing-kana — tych dwóch spętanych ludzi?
— Nie.
— Czyś nigdy z nimi nie rozmawiał?
— Nigdy!
— Czyś wychodził dzisiaj z domu?
— Też nie.
— To kłamstwo! Byłeś w Sza-mien za gospodą Portugalczyka!
— Myli się pan, szlachetny starcze!
— Nie mylę się, ponieważ stałem niedaleko muru i słyszałem twoją rozmowę ze starszym z tych obu ludzi. Ukradli posągi dla ciebie. Pieniądze, które im za to dałeś, znajdują się jeszcze prawdopodobnie w ich kieszeniach. Szlachetny i potężny tong-tszi niech każe ich zrewidować, a przekona się, że mówię prawdę!
Mandaryn ujął Matuzalema pod ramię, odciągnął go na stronę i zapytał szeptem:
— Panie, czy naprawdę słyszałeś tę rozmowę?
— Tak.
— I poznaje ich pan dokładnie?
— Dokładnie.
— A więc wie pan, w jakim celu Wing-kan ukradł bogów?
— Tak.
— Zakopał ich w ogrodzie sąsiada, one zaś bez jego wiedzy przywędrowały do jego własnego ogrodu. To dobrze, gdyż dzięki temu uratowany został niewinny człowiek. Ale ci, którzy przenosili bożków, są zgubieni, jeśli ich wina wyjdzie najaw. Jestem wolnomyślnym kuan-fu i wiem, co sądzić o tych posążkach; atoli nie wszyscy tak myślą, jak ja, prawa zaś nasze są okrutne i krwawe. Jesteś pan moim gościem, więc i ja sam również zginę, skoro wyjawisz wszystko. Milcz pan zatem; milcz pan, bo jeśli powiesz za wiele, nie ujrzysz już nigdy swej ojczyzny, aczkolwiek jesteś tam potężnym kuan-fu! Zniknie pan tutaj w taki sposób, że nikt nie poniesie odpowiedzialności. Uratował mi pan życie. Cieszę się, że mogę panu teraz okazać wdzięczność. Ale musi pan milczeć, jeśli nie chcesz na nas wszystkich ściągnąć nieszczęścia!
Po tem ostrzeżeniu mandaryn zwrócił się do policjantów i kazał im zrewidować kulisów. Znaleziono pieniądze. Wyjęto im kneble z ust, i mandaryn zapytał groźnym tonem:
— Czy rozkazać, aby zmiażdżono wam palce, czy też zechcecie odpowiadać dobrowolnie? Weźcie pod uwagę, że was schwytano na gorącym uczynku i że zatem nie możecie się wypierać! Jeśli mi nie dacie odpowiedzi, których żądam, spotka was dziesięćkroć surowsza kara!
Obaj kulisowie zrozumieli, że lepiej dobrowolnie wszystko wyznać.
— Wysoki i potężny pan może pytać, a my niegodni będziemy odpowiadać.
— Skradliście bogi ze świątyni?
— Tak.
— Wing-kan namówił was i opłacił?
— Tak jest. Gdyby nas nie kusił, nigdybyśmy tego nie zrobili, jesteśmy bowiem uczciwymi ludźmi i czcimy głęboko bogów.
— Czy mówił wam, w jakim celu kradnie bogów? Zastanówcie się, cuchnące szczury, że kara będzie dwakroć surowsza, jeśli się okaże, że pomagaliście mu w celu zgubienia innych ludzi!
Złodzieje doskonale zrozumieli słuszność jego słów. Zmiarkowali też, czego od nich żąda. Dlatego odpowiedział starszy:
— Chciał mieć bożków w swoim domu, aby się do nich modlić. Przynieśliśmy mu posążki, ale po drodze po tysiąckroć błagaliśmy o wybaczenie i ślubowaliśmy odnieść bóstwa zpowrotem.
— Czy uczynilibyście to z pewnością?
— O, tak. Mieliśmy zamiar uczynić to jutro.
— Wasze szczęście, żeście się z bogami obchodzili pobożnie. Ta okoliczność złagodzi wyrok. A więc zanieśliście bogi do jego ogrodu?
— Tak jest, protoplasto czcigodnych.
— Ale jak to się stało, że znaleziono je zakopane, a was w pętach?
— Nie wiemy. Ledwośmy przeleźli przez mur, bogowie uchwycili nas za gardła i pozbawili przytomności. Skoro się ocknęliśmy, byliśmy już spętani.
— A więc obrażone bóstwa spętały was, aby oddać w ręce sprawiedliwości. Możecie z tego wnosić o ich sile i potędze. Ponieważ wyznaliście odrazu prawdę, przeto wpłynę na złagodzenie kary.
Wing-kan usiłował kilkakrotnie zaprzeczyć świadectwu współoskarżonych. Atoli mandaryn nie dopuszczał go do słowa. Zbrodniczy jubiler uświadomił sobie także, że spotka go o wiele surowsza kara, jeśli się okaże, że zamierzał zgubić sąsiada. Zkolei tong-tszi zwrócił się do niego.
— I ty możesz polepszyć swoją sytuację szczerem wyznaniem. Czy przyznajesz, żeś namówił tych ludzi do świętokradztwa?
— Tak, wielki panie, wyznaję! — odpowiedział Wing-kan, rzucając się przed mandarynem na ziemię.
— A więc gotów jestem zapomnieć, coś mi mówił poprzednio w moim domu. W jakim celu chciałeś mieć u siebie błogosławiące bóstwa?
— Aby mi przyniosły szczęście, bo straciłem wszystkich klijentów. Następnie jednak zamierzałem zwrócić je świątyni.
— Czy przyjąłeś je tu w swoim ogrodzie?
— Nie. Nie byłem przy tem obecny. Nie sądziłem, że przybędę tak wcześnie. Skoro następnie usłyszałem, że skradziono bóstwa, sądziłem, że to nie te, które pragnąłem mieć; sądziłem, że może kto inny powziął taką samą myśl, co ja. Potem dopiero przyszła wasza wspaniałość i zaprowadziła mnie do tego ogrodu, gdzie, ku przerażeniu, zobaczyłem tych obu ludzi. Nie mogę powiedzieć, w jaki sposób bogi znalazły się w ziemi.
— Kapłani będą mogli to wyjaśnić. Bądź i nadal tak szczery, jak teraz. Wówczas może unikniesz straszliwej śmierci, która cię bezwzględnie czeka, jeśli w sing-pu złożysz odmienne zeznania.
— Powiedziałem prawdę i będę się jej nadal trzymał.
Bardzo słusznie. Jest też rzeczą nader ważną, jaki zakon wyznajecie? Jesteście może wyznawcami Lao-tse?
— Tak, tak, tak! — krzyknęli wszyscy trzej z zapałem. Było to kłamstwo, ale nader dla nich wygodne.
— Więc nie jesteście czcicielami Buddy? W takim razie nie potraficie nawet pojąć swego przestępstwa. Być może, przez wzgląd na tę okoliczność skażą was jedynie na wygnanie. Chwilowo odprowadzi się was wraz z bogami do sing-pu. Szanujcie władzę i nie odstępujcie od swoich zeznań! Polecę was pobłażliwości sędziego, któremu muszę o wszystkiem donieść. Aby nie wzniecać rozruchu na ulicy, policjanci przeprowadzą was drogą okólną.
Przetransportowano bożków i łotrów przez mur. Posągi wsadzono do palankinu, winowajców zaś okrążyli policjanci. Wkrótce cały kondukt zniknął w mroku nocy.
Ledwo umilkły kroki, tong-tszi zapytał niewinneqo jubilera:
— Twoja uczciwość została dowiedziona. Czy Jesteś zadowolony?
— Tak, najpotężniejszy dobroczyńco. Ale żądam surowego ukarania Wing-kana!
— Nie uniknie kary.
— Rozkazujący głos waszej wspaniałości mówił tylko o wygnaniu!
— Tak, w ten sposób pozbędziesz się wroga. A może ci to nie wystarcza?
— Sądzę, że śmiercią karane jest takie przestępstwo!...
Wówczas mandaryn podszedł doń bliżej i rzekł stłumionym głosem:
— Pragniesz jego śmierci — dobrze! Ale w takim razie sędzia dowie się, że bóstwa były najpierw w twoim ogrodzie, i zapyta, kto je przeniósł. Czy bardzo ci to odpowiada?
— Nie, nie! — odparł szybko Hu-tsin.
— A więc milcz i nie szukaj zemsty na wrogu! Groziło ci wielkie niebezpieczeństwo. Nie chcę wiedzieć, jak to się wszystko odbyło; ten obcy kuan-fu uratował życie tobie i wszystkim twoim domownikom, mieszkaniec naszego kraju nie odważyłby się na nic podobnego. Skłoń głowę przed jego dobrocią i wspominaj go z wdzięcznością.
Podniósł się i odszedł ku domowi. Oczywiście, towarzyszył mu cały orszak, Hu-tsin uchwycił Matuezalema za rękę i rzekł:
— Czy mój czcigodny i sędziwy przyjaciel zechce dotrzymać słowa i odwiedzi mnie jutro, jak przyrzekł?
— Przyjdę, przyjdę, — odpowiedział błękitnopurpurowy.
— Kiedy?
— Przed obiadem, zanim obejrzę miasto.
— Nie wiem, w jakim celu przybyliście do Kuan-tszéu-fu, ale być może, potrafię wyświadczyć wam przysługę, jakiej się ode mnie nie spodziewacie. Potężny tong-tszi ma słuszność. Uratował pan mnie i moją rodzinę. Dam panu podarunek, który może panu się ogromnie przydać.
Przed domem mandaryn wsiadł do palankinu, a goście poszli za jego przykładem. Na ulicy motłoch wciąż jeszcze się gromadził i, zaciekawiony, gapił się na palankiny. Rozumiał, że musiało się coś ważnego zdarzyć, skoro tong-tszi składał wizytę swoim sąsiadom o tak późnej godzinie.
Skoro wrócili do domu, mandaryn zaprowadził Matuzalema do swego gabinetu. Miał minę poważną, niemal uroczystą.
— Zanim pan zasiądzie do tsau-fan[1], — rzekł — muszę panu coś powiedzieć. Zasłużył pan sobie na moją wdzięczność, ale naraziłeś mnie na zgubę, na utratę życia, własności i urzędu. Niech pan na przyszłość będzie ostrożniejszy!
— Wybaczy pan — przeprosił student. — Sądziłem właśnie, że działam nader ostrożnie.
— Wręcz przeciwnie! Powinien pan był wszystko mi wyznać.
— Chciałem tak postąpić.
— Aleś zaniechał.
— Ponieważ nie było pana w domu, a musiałem działać natychmiast. Gdybym czekał pańskiego powrotu, byłoby już może za późno.
— A jednak znalazłbym odpowiednie środki ratunku. Cóż, co się stało, nie odstanie się. Miejmy nadzieję, że przestępcy nie odstąpią od swych zeznań. W takim razie wszystko się ułoży szczęśliwie. Jeśli jednak wypaplają całą prawdę, grozi panu, a także mnie, gdyż jest pan moim gościem, wielkie niebezpieczeństwo. Wówczas jedynem wyjściem będzie szybka ucieczka, i dlatego dam panu kuan[2], podpisany przez władze najwyższe, przysługujący jedynie najwyższym mandarynom i bardzo wybitnym cudzoziemcom. Ten dokument wybawi was z każdej opresji, jak wyście mnie wybawili.
Otworzył szkatułkę i wyjął wielki zapisany chińskiem pismem, zaopatrzony w mnóstwo pieczęci arkusz. Wypisał w odpowiedniej rubryce nazwiska Matuzalema i jego towarzyszów. Następnie odczytał mu treść dokumentu:

W imieniu i z polecenia
KUANG-SU,

wszechpotężnego władcy Państwa Środka, światła mądrości, studni sprawiedliwości, źródła dobroci, zawiadamia się niniejszem wszystkie nasze kraje, ludy i urzędników, że

Ma-tu-za-le-me De-ge-ne-fe-le-de,

wielki, znakomity i potężny pełnomocnik państwa Tao-tse-kue ma prawe jeździć po wszystkich naszych prowincjach, jakiemi środkami lokomocji i jak długo tylko zechce. Jego oświeconemi towarzyszami są następujące osoby:

Tu-ru-ne-re-si-ti-ki,
Go-do-fo-ri-di,
A-ra-da-pe-le-ne-bor-scho,
Sei-tei-nei,
Liang-ssi,

wszystko ludzie, którzy posiadają najwyższy stopień naukowy i którzy złożyli z honorem wszystkie egzamina.
Naszą wolą jest, aby ci panowie w swojej ojczyźnie mogli z dumą i zadowoleniem opowiedzieć o zaletach i kulturze naszych ludów. Przeto rozkazuje się niniejszem wszystkim władzom i urzędnikom szanować ich jako naszych nadzwyczajnych posłów, słuchać ich rozkazów bez żadnego sprzeciwu i pomagać im we wszelkich okolicznościach.
Zwłaszcza tym, którzy odmówią

p. Ma-tu-za-le-me

należnego szacunku, grozi rychła kara. W tym celu udzielamy mu rangi szun-tszi-szu-tse nie zmuszając go wszakże do wyzbycia się ubioru jego kraju i do noszenia odznaki tej rangi.

Paszport nosił podpisy Nei-ko, wielkiego sekretarjatu stanu w Pekinie. Szun-tszi-szu-tse jest jedną z najwyższych rang.
Matuzalam nie mógłby sobie wymarzyć lepszej legitymacji. Zapytał:
— Czy istotnie uszanują władze ten kuan, jakgdyby go okazał wysoki prawdziwy mandaryn?
— Pewnie. Szun-tszi-szu-tse stoi ponad najwyższym mandarynem. Nic to, że pan jest cudzoziemcem. Wszelkie pana rozkazy znajdą natychmiast posłuch.
— Ale jeśli zażądam czegoś, co się sprzeciwia prawom tego kraju?
— Nawet wówczas pana usłuchają. Jeśli panu zagrozi jakieś niebezpieczeństwo, będzie pan mógł się salwować jedynie wbrew prawu. Dlatego właśnie muszę pana wyposażyć w siłę, przekraczającą normy prawne.
— Ale pan za to będzie odpowiadał, ponieważ pan właśnie dał mi ten kuan!
Urzędnik był zakłopotany. Po chwilowym namyśle zapytał:
— Czy nie zdarza się w pańskim kraju, że urzędnikowi może grozić utrata całego majątku, nawet życia?
— Majątku, o ile zdobył go nieprawnie, a życia, o ile popełnił ciężką zbrodnię i został skazany na śmierć.
— Tylko w tych wypadkach? Szczęśliwy kraj i szczęśliwi jego mandaryni! Tu każdy radby się obłowić i zdobywa majątek kosztem swoich podwładnych. Skoro posiadłem jakie takie dobra, nie mogę być pewny, czy mój najbliższy przełożony jutro nie oskarży mnie fałszywie o przestępstwo, czy nie zgładzi mnie i nie skonfiskuje mego majątku. Dlatego dobrze jest na wszelki wypadek posiadać tego rodzaju kuan. Tylko taki paszport umożliwia szybką ucieczkę.
— I takie kuany dostaje pan z Nei-ko, z Pekinu?
— Tak, chociaż nieoficjalnie. Sądzę, że nietrudno to panu rozumem swoim pojąć.
Matuzalem doskonale go zrozumiał. Blankiet był skradziony. Gdyby mandaryn nie posiadał kilku takich paszportów, nie wyzbyłby się go tak pochopnie na rzecz cudzoziemca.
— Widzi pan, — dodał mandaryn — że nie poniosę żadnej odpowiedzialności. Wszak pan nie zdradzi, że ja panu wystawiłem dokument, Tylko Nei-ko ma prawo je wydawać. Jeśli jaki urzędnik zwątpi o autentyczności tego paszportu, będzie musiał zwrócić się do Pekinu, a zanim nadejdzie odpowiedź, po panu ślad już zaginie.
— W mojej ojczyźnie nie wolno się posługiwać fałszywemi paszportami!
— Tu także nie. Ten paszport nie jest fałszywy Dostał go pan ode mnie. Czy zechce się pan posługiwać nim, czy nie, — to rzecz pana. Powtarzam, że może panu przynieść wszelkiego rodzaju korzyści. W nocy nawet otworzy przed panem wszystkie bramy i drzwi, z wyjątkiem bram więziennych.
— To wymaga innej legitymacji?
— Tak. Tej oto.
Wskazał na ścianę, gdzie wisiało wiele żółtych większych monet, na których Matuzalem rozpoznał smoka oraz drobny podpis.
— Kto okazuje ten pieniążek, — objaśnił tong-tszi — ten ma dostęp swobodny o każdej porze dnia i nocy do najsurowiej strzeżonych więźniów. Dzięki tej właśnie monecie nasi trzej dzisiejsi więźniowie zostaną skazani jedynie na banicję.
Matuzalem zrozumiał go wlot. Mandaryn zamierzał w nocy uwolnić schwytanych jeńców.
— Czy mogę się przy okazji dowiedzieć, co się stało z korsarzami? — zapytał Degenfeld po chwili.
— Zostaną wydani nam, a następnie skazani na śmierć.
Rzekłszy to, mandaryn podniósł się i pożegnał gościa:
— Macie już paszport. Cokolwiek się zdarzy, jestem o was spokojny. Teraz żegnam pana! Nie mogę panu dotrzymać towarzystwa, ponieważ oczekuje mnie jeszcze sporo pracy.
Przed drzwiami swego pokoju Matuzalem zastał służącego, który zaprowadził go do jadalni, gdzie już zebrali się wszyscy towarzysze.
Po obiedzie przyniesiono gościom fajki. Spędzili godzinę w jadalni na pogawędce. Liang-ssi, który się był spóźnił do obiadu, opowiedział, że w ogrodzie tong-tszi zauważył coś bardzo ciekawego.
— Cóż takiego? — zapytał Matuzalem.
— Mógłem się przekonać, w jaki to sposób bogacą się mandaryni. Wie pan zapewne, że majątek każdego straconego przypada państwu?
— Tak.
— No. tong-tszi, zdaje się, uważa jubilera już za straconego. Kazał zaaresztować także jego pomocników i służbę. A teraz ogałaca opustoszały dom.
— On sam?
— Nie licuje to z jego stanowiskiem. To służba krząta się i znosi wszelkie wartościowe rzeczy. Skoro nazajutrz rano kuan od sprawiedliwości przyjdzie skonfiskować majątek świętokradcy, znajdzie tylko drobiazgi bezwartościowe.
— Ale przecież Wing-kan zna stan swego majątku!
— O, panie, nikt Wing-kana nie będzie pytał. Wszystko, co powie, będzie uchodziło za kłamstwo. Zresztą, nim dzień wzejdzie, może zaniemówić na zawsze.
— Hm! Nasz gospodarz chce mu pomóc do ucieczki!
— Czy tak powiedział? Wierzę. Zbieg musi zostawić na pastwę losu swoja mienie. I nadomiar nikt już nie będzie mógł dowieść tong-tszi, że zagrabił połowę sklepu. O, ci mandaryni kradną, wszyscy bez wyjątku!
— Błogosławiona kraina! — roześmiał się Godfryd de Bouillon. — U nas inaczej. A jakże jest w Holandji, mijnheer?
Daar muisen de mandarins ook niet — Tam mandaryni nie kradną — odpowiedział grubas.
— Tam nie kradną także bogów. Nawiasem mówiąc, chciałbym obejrzeć taką świątynię. Czy wpuszczą nas?
— Czemu nie? — rzekł Matuzalem. — Chińczycy nie są tak nietolerancyjni, jak muzułmanie, — wpuszczają inowierców do swoich świątyń. Często nawet świątynie chińskie stanowią rodzaj gospód dla podróżnych. Być może, że i nam się zdarzy przenocować w takiej gospodzie.
— Chciałbym obejrzeć tę „kantynę“, z której wykradziono naszych bałwanów. Jakże się ona nazywa?
— Pek-thian-tszu-fan, to zniczy, „dom stu władców nieba“.
— Stoi tam setka tych bałwanów?
— Tego rodzaju liczby należy traktować jako hiperbolę, chociaż, coprawda, niejedna świątynia tutejsza posiada wieleset obrazów i posążków.
— Pek — pek — pek — — jak tam się nazywa? — wtrącił kapitan.
— Pek-thian-tszu-fan.
— Co za nędzna chińszczyzna! Niema ani jednej końcówki. Poprzednio okrutnie się zdenerwowałem. Stałem w ogrodzie i przysłuchiwałem się śledztwu, ale nie mogłem zrozumieć ani jednego słowa. Wogóle tutaj w mieście posługują się plugawym żargonem. Powinni ze mnie brać wzór. Nauczyłbym ich używać właściwych końcówek.
— Chciałbym zobaczyć pana w roli nauczyciela chińskiego języka! — roześmiał się student.
— Odmawia mi pan kwalifikacyj?
— A jakże! Z pańskiemi końcówkami!
— Sądzę!
— Ale pierwiastki, pierwiastki! Każdy pierwiastek ma wiele znaczeń. Naprzykład „tszu“ oznacza pana, laskę, kuchnię, oparcie, świnię, starą kobietę, przygotować, przyrządzać, łamać, polepszać, przerąbać, swobodnie, mało, skłonny, nauczyć, niewolnik, jeniec i t. d., zależnie od wymowy, miękkiej, czy twardej, szybkiej, czy powolnej. Nadobitek, można każdym pierwiastkiem posłużyć się w przenośni, to też trzeba akcentować niebywale subtelnie, aby rozmówca zrozumiał, o co chodzi. Dla przykładu powiem panu, że powitanie „tszing“ ma przeszło pięćdziesiąt innych znaczeń, czasem wręcz przeciwnych.
— I należy się ich domyślić ze sposobu wymowy?
— W zasadzie, tak. Ponieważ jednak wymagałoby to nadludzkiej subtelności, więc dodaje się do danego słowa atrybut. Naprzykład „fu“ — to ojciec, lecz ma sporo innych znaczeń. Skoro ma oznaczać ojca, dodaje się doń słowo „tszin“ — pokrewieństwo, a więc „ojciec“ brzmi „fu-tszin“.
Niech mi pan da spokój z tymi fu-tszinami! Ja się trzymam moich końcówek. Kiedy powiem „mójng droging przyjacielung“, każde dziecko będzie wiedziało, o co mi chodzi. Wracając do rzeczy, godzę się z naszym Godfrydem, że jutro powinniśmy zwiedzić świątynię. Jestem bardzo ciekaw, jak wygląda.
— Obejrzymy całe miasto i niejedną świątynię. Będzie to dzień urozmaiconych wrażeń, dlatego proponuję iść spać. — —
Łóżko Matuzalema było niskie, pięknie polakierowane i wymalowane w kwiaty. Materac był pokryty jedwabną chustką; haftowany, wypchany pachnącemi ziołami; rulon służył za poduszkę; kołdra i zasłony nad łóżkiem były jedwabne. We wspaniałym świeczniku z bronzu paliła się świeca, otoczona abażurem z wymalowanym pejzażem.
Niemniej wspaniałe były łóżka towarzyszów Matuzalema. Nad łóżkiem Godfryda wisiał lampjon, przypominający smoka z mieszkania Matuzalema, smoka, któremu Godfryd wyciął był przed wyjazdem pamiętne kazanie.
Wyciągnąwszy się na łóżku i spojrzawszy na lampjon, pucybut kiwnął głową i rzekł:
— Dobranoc, poczciwy smoku! Tszing, tszing, tszing! Wisisz nade mną, podobnie jak po tamtej stronie oceanu wisiał twój przyjaciel, twój sobowtór i kuzyn. Nie płataj mi tylko figlów podczas mego snu, bo nie jestem do tego przyzwyczajony! Nie waż mi się przyśnić, nie wlepiaj we mnie swoich rozczapierzanych gałów. Tszing, tszing! Dobranoc! — — —






  1. Wieczerza (dosł. „ryż wieczorny).
  2. Paszport.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Karol May i tłumacza: anonimowy.