Błękitny anioł/Rozdział drugi
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Błękitny anioł |
Podtytuł | Powieść |
Wydawca | Instytut Wydawniczy „Renaissance“ |
Data wyd. | 1930 |
Druk | Drukarnia Państwowa w Łodzi |
Miejsce wyd. | Warszawa; Poznań; Kraków; Lwów; Stanisławów |
Tłumacz | Marceli Tarnowski |
Tytuł orygin. | Professor Unrat oder das Ende eines Tyrannen |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
I Unrat zjadł, a potem położył się na kanapie. Ale, jak to się działo codziennie, we właściwej chwili, gdy miał się zdrzemnąć, gospodyni jego przewróciła w sąsiednim pokoju jakieś naczynie. Unrat zerwał się i natychmiast sięgnął znowu po zeszyt Lohmanna, oblewając się rumieńcem, jakby po raz pierwszy czytał napisane tam słowa, obrażające uczucie wstydu. Zeszyt do ćwiczeń nie dawał się już przytem zamknąć, tak bardzo odgięty był w miejscu, gdzie znajdowała się „Oda na cześć wzniosłej artystki panny Róży Frohlich“. Po tym tytule następowało kilka nieczytelnie przekreślonych wierszy, potem odstęp, a potem:
„Zepsuta jesteś aż do szpiku kości,
A jednak jesteś wielką artystką;
Jeśli cię chwycą kiedy ciąży mdłości —“
Rymu jeszcze sztubak nie znalazł. Ale tryb warunkowy w trzecim wierszu mówił wiele. Pozwalał się domyślać, że Lohmann jest w tem osobiście zainteresowany. Wyraźne potwierdzenie tego było może zadaniem czwartego wiersza. Dla odgadnięcia tego brakującego czwartego wiersza czynił Unrat takież właśnie rozpaczliwe wysiłki, jak jego klasa dla wymyślenia trzeciej modlitwy delfina. Zdawało się, że uczeń Lohmann tym czwartym wierszem kpi sobie z Unrata, i Unrat zmagał się z uczniem Lohmannem, ze wzrastającą namiętnością, w gwałtownem pragnieniu okazania mu, że ostatecznie on jest silniejszy. Już on go wpakuje!
Nieukształtowane jeszcze plany przyszłego działania przenikały Unrata. Nie pozwalały mu już usiedzieć bezczynnie, musiał narzucić starą pelerynę i wyjść. Padał rzadki i zimny deszcz. Z rękoma na grzbiecie, z czołem pochylonem, z jadowitym uśmiechem w kącikach ust omijał Unrat kałuże ulicy przedmiejskiej. Wóz z węglem i kilkoro dzieci — poza tem nie spotykał nikogo. U sklepikarza na rogu wisiało za drzwiami ogłoszenie teatru miejskiego: Wilhelm Tell. Unrat, tknięty jakąś myślą, skierował się ku niemu z ugiętemi kolanami... Nie, Róża Fröhlich nie była na afiszu wymieniona. Mimo to osoba ta mogła być zatrudniona w tym instytucie sztuki. Pan Drogę, sklepikarz, który powiesił program w swojem oknie, był prawdopodobnie obeznany ze szczegółami. Unrat trzymał już rękę na klamce; ale cofnął ją z przerażeniem i oddalił się szybko. Pytać o aktorkę, na swojej własnej ulicy! Nie powinien zapominać o plotkarskiem usposobieniu takich nisko postawionych, niedoświadczonych w wiedzy humanistycznej mieszczuchów. Przy zdemaskowaniu ucznia Lohmanna musiał Unrat jąć się dzieła potajemnie i zręcznie... Skręcił w aleję, wiodącą ku miastu.
Jeśli mu się uda, wówczas Lohmann padając pociągnie za sobą także von Erztuma i Kieselacka. Przedtem postanowił Unrat nie meldować dyrektorowi, że nazwano go jego przydomkiem. Okaże się samo przez się, że ci, którzy to czynili, zdolni są i do wszelkiej innej niemoralności. Unrat wiedział o tem; doświadczył tego na własnym synu. Miał go od wdowy, która niegdyś jako młodzieńca wspomagała go materjalnie do dalszych studjów, którą potem, gdy tylko otrzymał stanowisko, zgodnie z umową poślubił, która była koścista i surowa, a teraz nie żyła już. Syn jego nie wyglądał piękniej, niż on sam, a nadto był jednooki. Mimo to jako student, przybywając do miasta, pokazywał się na publicznym placu z dwuznacznemi dziewczynami. A gdy z jednej strony trwonił wiele pieniędzy w złem towarzystwie, z drugiej niemniej jak cztery razy ściął się na egzaminie, tak że teraz mógł jeszcze wprawdzie zostać zdatnym urzędnikiem: ale jedynie na zasadzie świadectwa abiturjalnego. Olbrzymia przepaść dzieliła go od wyższego człowieka, który zdał egzamin państwowy. Unrat, który ze stanowczością rozłączył się z synem, rozumiał wszystko, co się stało; ba, przewidział to niemal, gdy niegdyś podsłuchał syna, jak w rozmowie z kolegami nazywał własnego ojca jego przezwiskiem!
Podobnego losu można się więc było spodziewać dla Kieselacka, von Erztuma i Lohmanna, zwłaszcza jednak dla Lohmanna, który przecież, dzięki artystce Róży Fröhlich, był na najlepszej do tego drodze. Z zemstą na Lohmannie było Unratowi śpieszno. Dwaj pozostali znikali niemal obok tego człowieka, z jego obojętnemi manierami i zaciekawionem ubolewaniem, z jakiem przyglądał się rozgniewanemu nauczycielowi. Co to był wogóle za uczeń?... Ze świdrującą nienawiścią myślał Unrat o Lohmannie. Pod bramą miejską ze śpiczastym dachem zatrzymał się nagle i powiedział głośno:
— To są najgorsi!
Uczeń był mysio szarą, podwładną i podstępną istotą, bez innego życia, niż życie szkolne, i stale w podziemnej wojnie przeciwko tyranowi: takim był Kieselack; albo głupim, silnym chłopakiem, którego tyran swoją przewagą duchową stale utrzymuje w zmieszaniu — jak von Erztum. Ale Lohmann — on przecież zdawał się wątpić w tyrana! Unrat wrzał z upokorzenia źle opłacanego autorytetu, przed którym podwładny pyszni się w eleganckiem ubraniu i pobrząkuje pieniędzmi. Wszystko to — uświadomił sobie nagle — było tylko bezwstydem i niczem więcej! Że Lohmann nigdy nie wyglądał brudno, zawsze nosił czyste mankiety i robił takie miny; bezwstyd. Dzisiejsze ćwiczenie, wiadomości, jakie uczeń ten nabywał poza szkołą i z których najnikczemniejszą była artystka Róża Fröhlich: bezwstyd. I bezwstydem okazało się teraz z pewnością, że Lohmann nie nazywał Unrata jego przydomkiem!
Potem przebył Unrat resztę stromej ulicy między domami o szczytowych dachach, znalazł się przed kościołem, gdzie panował wicher, i zacisnąwszy wokół siebie pelerynę, zszedł znowu kawałek wdół. Teraz nastąpiła boczna uliczka, a przed jednym z pierwszych budynków Unrat zawahał się. Naprawo i nalewo od drzwi wisiały dwie skrzynki drewniane, a za ich drutami widniał program Wilhelma Tella. Unrat przeczytał go najpierw w jednej skrzynce, potem w drugiej. Wreszcie, rozglądając się lękliwie, wszedł do bramy i otwartej sieni. Za małem okienkiem zdawał się ktoś siedzieć przy lampie; w podnieceniu swojem Unrat źle rozpoznawał. W tem miejscu z pewnością nie był od dwudziestu lat; i cierpiał jak władca, trapiący się, że opuścił swoje państwo: mógł go ktoś nie poznać, przez nieświadomość potraktować go zbyt poufale, zmusić go, aby się uczuł człowiekiem.
Stał już przez chwilę przed okienkiem, chrząkając. Gdy nic nie nastąpiło, zapukał końcem zagiętego wskazującego palca. Głowa za okienkiem poderwała się wgórę i natychmiast wychyliła się z za odsuniętej szybki.
— Pan sobie życzy? — zapytano ochryple.
Unrat poruszał tylko wargami. Przyglądali się sobie, on i wysłużony aktor o głębokich, granatowych rysach, płaskim nosie i binoklach na nim. Unrat wyjąkał:
— Tak? Więc dajecie Wilhelma Tella, To bardzo słusznie.
Kasjer rzekł:
— Jeżeli pan myśli, że robimy to dla własnej przyjemności.
— O to was nie posądzam, — zapewnił Unrat, obawiając się powikłań.
— Nic się przecież nie sprzedaje. Tylko że przedstawienia klasyczne objęte są umową dzierżawną, jaką mamy z miastem.
Unrat uznał za wskazane dać się poznać.
— Jestem mianowicie profesor Un — profesor Raat, wychowawca niższej sekundy w tutejszem gimnazjum.
— Bardzo mi przyjemnie, moje nazwisko jest Blumenberg.
— I bardzo chętnie przybyłbym ze swymi uczniami na przedstawienie klasycznego dzieła dramatycznego.
— Ach, to przecież pięknie z pańskiej strony, panie profesorze. Wiadomością tą osiągnę największy sukces u naszego dyrektora, nie wątpię ani na chwilę.
— Ale, — i Unrat podniósł palec, — musiałby to być — zaprawdę atoli — ów z dramatów naszego Schillera, który czytamy w klasie, mianowicie — ciągle znowu raz poraz — Dziewica Orleańska.
Aktor spuścił wargi, pochylił głowę i oddołu, z żalem i wyrzutem, spoglądał na Unrata.
— Niezmiernie mi przykro. Gdyż musielibyśmy ją dopiero przygotować, wie pan. Czy rzeczywiście nie zadowolniłby się pan Tellem? To przecież także bardzo ładne dla młodzieży.
— Nie, — zadecydował Unrat, — to się w żaden sposób nie da zrobić. Potrzeba nam dziewicy. I szczególnie — baczność więc tedy! —...
Unrat zaczerpnął oddechu, serce mu biło.
— ...szczególnie zależałoby na odtwórczyni roli Joanny, Gdyż musi to być wzniosła artystka, która ukaże uczniom — ciągle raz poraz — dostojną postać dziewicy.
— Oczywiście, oczywiście, — rzekł aktor ze zgodą bez zastrzeżeń.
— Pomyślałem więc tedy o jednej z waszych dam, o której słyszałem, spodziewam się nie bez słuszności, największe pochwały.
— No, no! — Mianowicie o pannie Róży Frohlich.
— Jak, proszę?
— Róży Fröhlich, — i Unrat wstrzymał oddech.
— Fröhlich? Nie mamy takiej wcale.
— Czy pan to wie napewno? — zapytał Unrat, tracąc głowę.
— Za pozwoleniem, nie zwarjowałem przecież jeszcze.
Unrat nie ważył się już spojrzeć na niego.
— W takim razie nie umiem sobie tego wcale —
Kasjer przyszedł mu z pomocą:
— Zachodzi tu zapewne omyłka co do osoby.
— Ach tak, — rzekł Unrat z dziecięcą wdzięcznością. — Niechże pan wybaczy.
I płaszcząc się odszedł od okienka.
Kasjer był stropiony. Wreszcie zawołał za nim:
— Ależ panie profesorze, o sprawie tej można mimo to pomówić. Ile biletów1 wziąłby pan wówczas? Panie pro —
W drzwiach Unrat odwrócił się jeszcze raz, uśmiech jego był skrzywiony z lęku przed prześladowcą.
— Niechże pan wybaczy.
I uciekł.
Nie spostrzegłszy tego poszedł wdół ulicy i ku portowi. Otaczały go tupiące kroki mężczyzn, którzy nosili worki, i głośne okrzyki innych, którzy windowali je do otworów w szczytach. Czuć było zapach ryb, smoły, oliwy, spirytusu. Maszty i kominy na rzece spowijał już mrok. Pośrodku tej zabiegliwości, wybuchającej jeszcze przed zmierzchem, kroczył Unrat ze swemi trawiącemi myślami: „złapać“ Lohmanna, stwierdzić miejsce pobytu artystki Fröhlich.
Popychali go panowie w ubraniach angielskich, biegający z frachtami, i robotnicy, którzy wrzeszczeli na niego: „Uwaga!“ Ogarnął go powszechny pośpiech; zanim się spostrzegł, nacisnął klamkę drzwi, nad któremi widniało słowo „Huerbas“ i jakiś szwedzki czy duński napis. W sklepie leżały zwinięte liny, suchary okrętowe, małe baryłki o ostrym zapachu. Papuga wołała: „Golnąć sobie!“ Wielu marynarzy piło, inni z rękoma w kieszeniach spodni przemawiali do olbrzymiego, rudobrodego mężczyzny. Trwało sporą chwilę, zanim wyłonił się on z chmur dymu tytoniowego, stanął za ladą, tak że blaszany reflektor latarni ściennej oświetlił silnie jego łysinę, wsparł się łapami o brzeg i zapytał grubjańsko:
— Chce pan czego ode mnie, panie?
— Niech mi pan da, — zażądał Unrat swobodnie, — bilet wstępu do teatru letniego.
— Co pan gada? — zapytał mężczyzna.
— No tak, do teatru letniego. Ponieważ pan wszak przecież oto ogłasza w swojem oknie wystawowem, że sprzedaje pan bilety do teatru letniego.
— Co ja mam sobie o tem myśleć, panie, — i mężczyzna otworzył szeroko usta. — Letni teatr nie gra przecież zimą.
Unrat upierał się sztywno przy swojem prawie.
— Ale macie to w oknie, człowieku.
— A niech tam sobie w oknie siedzi! Było to wykrzyknięte ordynarnie; ale huerbas przypomniał sobie zaraz o szacunku, należnym panu w okularach. Zastanawiał się nad argumentami, które mogłyby dowieść nieznajomemu, że teatr letni był teraz zamknięty. Aby sobie fizycznie dopomóc w wysilonej pracy myśli, ostrożnie gładził straszliwą, czerwono owłosioną ręką brzeg lady. Wreszcie znalazł:
— To przecież najgłupszy malec wie, — rzekł łagodnie, — że zimą niema letniego teatru.
— Za pozwoleniem, szanowny panie, — rzekł Unrat z wyższością.
Mężczyzna zawezwał pomoc:
— Hinnerich! Laurenz!
Marynarze zbliżyli się.
— Nie wiem, co się temu stało, bij-zabij chce się dostać do ogrodu.
Marynarze żuli w ustach tytoń. Huerbas i oni spoglądali na Unrata z napięciem, jakby był przybyszem z bardzo daleka, czemś w rodzaju Chińczyka, którego oto trzeba było zrozumieć. Unrat wyczuł to; postanowił zakończyć to szybko.
— Więc może potrafi mi pan przynajmniej powiedzieć, człowieku, czy ubiegłego lata grała w rzeczonym teatrze niejaka panna Fröhlich — Róża Föóhlich.
— A ja skąd mam to wiedzieć, panie? — Mężczyzna był zupełnie stropiony.
— Myśli pan może, panie, że ja się zadaję z cyrkówkami?
— Albo chociażby, — rzekł Unrat na łeb i szyję, — czy wspomniana dama w przyszłym roku — ciągle znowu raz poraz — zaszczyci nas swemi występami.
Huerbas miał wygląd przerażony; nie rozumiał już ani słowa. Jeden z marynarzy wpadł na pomysł:
— On sobie kpinki stroi, Pieter, on sobie z ciebie dworuje!
Przechylił głowę i roześmiał się, gulgoczące i grzmiąco, z czarno rozwartej paszczy. Inni przyłączyli się do śmiechu. Huerbas nie miał coprawda zupełnie wrażenia, jakoby nieznajomy żartował; ale spostrzegł, że respekt, jaki należał mu się od gości, był w niebezpieczeństwie, respekt tych ludzi, którymi dyrygował, których ładował kapitanom na pokład razem z sucharami i jałowcówką. Bez przejścia popadł w sztuczną wściekłość, zaczerwienił się dziko, uderzył w stół i wyciągnął władczy palec.
— Panie! Mam co innego do roboty, pańską małpą nie jestem! Przypatrzno się pan drzwiom, co tam są za panem!
A gdy Unrat ogłuszony trwał jeszcze przez chwilę na miejscu, gospodarz począł się gotować do wyjścia z za lady. Unrat szybko otworzył drzwi. Papuga wołała za nim: „Golnąć sobie!“ Marynarze wyli ze śmiechu. Unrat zamknął drzwi.
Szybko skręcił na najbliższym rogu i uszedł z dzielnicy portowej na cichsze ulice. Oceniał wypadek.
— To był błąd. To był — owszem więc tedy — błąd.
Artystkę Fröhlich trzeba było odszukać na innej drodze. Unrat przyglądał się przechodniom pod tym kątem widzenia, czy wiedzą coś o niej. Byli to tragarze, służące, zapalacz latarni, gazeciarka. Z ludem niepodobna się było porozumieć: uczynił to doświadczenie. Ostatnie przeżycie skłaniało go także do ostrożności przy nawiązywaniu rozmowy z nieznajomymi. Rozsądniej było rozejrzeć się za jakąś znajomą już twarzą. Z najbliższego zaułka wynurzyła się właśnie taka twarz; w twarz tę Unrat w zeszłym jeszcze roku ze wściekłą intonacją Wykrzykiwał wiersze łacińskie. Uczeń, który „swego“ nie „przygotował“, był teraz widocznie praktykantem biurowym. Zbliżał się z paczką listów w ręku i wyglądał fircykowato. Unrat skierował się ku niemu, otworzył już usta, czekał tylko na ukłon młodzieńca. Ale ukłon ten nie nastąpił. Były uczeń szyderczo spojrzał profesorowi w oczy i przeszedł tuż obok wzniesionego ramienia Unrata, a na jego blond twarzy uśmiech stał się przeraźliwie szeroki.
Unrat znikł szybko w zaułku, z którego wyszedł spotkany. Była to jedna z uliczek, spadających ku portowi; a że spadała ona stromiej niż inne, zebrało się tu mnóstwo dzieci, które w małych, hałaśliwych wózkach o pełnych kołach zjeżdżały z góry. Matki i służące stały na chodniku, podnosiły ręce i wołały na kolację; ale młody światek nieustannie zjeżdżał z hałasem po wyboistym bruku, klęcząc w swoich wózkach albo z nogami w powietrzu, z powiewającemi śliniaczkami, z czapkami zasuniętemi na uszy i ustami otwartemi do okrzyków radości. Przechodząc przez ulicę, musiał Unrat wykonywać skoki, aby się nie dostać pod dyszel. Dokoła niego rozpryskiwały się kałuże. Z przejeżdżającego pędem wózka zawołał nagle przenikliwy głos:
— Błoto![1]
Unrat wzdrygnął się. Natychmiast kilku innych powtórzyło to słowo. Ci uczniowie szkoły ludowej lub miejskiej dowiedzieli się pewnie jego przezwiska od gimnazistów; a inni, którzy nie wiedzieli wcale, co przez to rozumiano, krzyczeli także. Wśród zawiei, jaka się przeciw niemu podniosła, musiał Unrat wdrapywać się po stromej ulicy. Dysząc dotarł do kościoła.
Wszystko to było mu dobrze znane; byli uczniowie, którzy mu się nie kłaniali, lecz śmiali się, młodzież uliczna, wykrzykująca jego przezwisko. Tylko że dzisiaj w zapale nie liczył się z tem: gdyż teraz ludzie winni mu byli odpowiedź. Jeśli dawniej nie znali wierszy Wergilego, musieli teraz wiedzieć przynajmniej o artystce Fröhlich!
Unrat przybył na rynek i przeszedł obok handlarza tytoniu, ucznia z przed dwudziestu lat, od którego kupował niekiedy pudełko cygar; — niekiedy tylko: nie palił dużo, pijał rzadko; nie posiadał żadnego z nałogów mieszczańskich... Rachunki tego człowieka nosiły stale nagłówek: Wielmożny Pan Profesor U —, i potem dopiero U przerobione było na R. Czy była to złośliwość czy bezmyślność, tego Unrat nigdy nie mógł stwierdzić; ale stracił nagle odwagę, aby wejść do sklepu, na którego progu już się znajdował. Człowiek w tym sklepie był opornym uczniem, którego niepodobna było „złapać“.
Szybko ruszył dalej. Nie padało już; wiatr rozpędził chmury. Latarnie gazowe migotały czerwonawo. Ukosem nad szczytem jakiegoś dachu wynurzał się niekiedy żółty półksiężyc: szydercze oko, które natychmiast spuszczało znowu powiekę, tak, że nie można mu było jego szyderstwa „dowieść“.
Nagle zapłonęły jaskrawo wielkie okna Cafe Central. Unrat uczuł chęć, aby tam wejść, wypić coś niezwykłego. W osobliwy sposób wytrącony był dzisiaj z torów swego dnia. Tam w kawiarni możnaby się z pewnością dowiedzieć czegoś o artystce Fröhlich; mówiono tam o wszystkiem. Unrat wiedział o tem z dawnych czasów, gdyż za życia żony pozwalał sobie niekiedy — bardzo rzadko — na godzinkę urlopu w Café Central. Odkąd nie żyła, miał w domu tyle spokoju, ile pragnął, i nie potrzebował kawiarni. Zresztą bywanie tam utrudnił mu pod koniec nowy właściciel, także były uczeń, który po wielu latach powrócił do miasta. Obsługiwał on swego byłego nauczyciela własnoręcznie, i z największą uprzejmością, tak iż Unrat nie mógł mu tego żadną miarą „dowieść“, tytułował go stale profesorem Unratem. Goście byli bardzo podnieceni; Unrat doznał wrażenia, że gdyby przychodził częściej, służyłby jako reklama lokalu.
Odwrócił się więc, szukając w duchu innych miejsc, gdzie mógłby zadać swoje pytanie. Ale nic mu nie przychodziło na myśl. Znajome głowy, które pamięć jego przywoływała, miały wszystkie takie same miny, jak spotkany pierw praktykant biurowy, jego uczeń. Oświetlone sklepy kryły wszystkie, jak trafika i kawiarnia, zbuntowanych uczniów. Unrat popadł w gniew, ogarniało go już zmęczenie i był spragniony. Z nad brzegów okularów rzucał na sklepy, na drzwi mieszkań z nazwiskami byłych uczniów niższej sekundy zielone spojrzenia, które klasa jego nazywała jadowitemi. Wszyscy ci chłopcy prowokowali go. Także artystka Fröhlich, która ukrywała się w jednym z tych domów, zajmowała jednego z jego uczniów sprawami pobocznemi i wymykała się mocy Unrata, i ona go prowokowała! Niekiedy tabliczka na drzwiach wymieniała jakiegoś nauczyciela; wówczas Unrat z podnieceniem odwracał wzrok. Ten przed jego własną klasą nazwał go przydomkiem; a że się potem poprawił, to niczego nie naprawiało. Ów widział syna Unrata z dziewczyną na rynku i rozgadywał to. Ze wszystkich stron zagrożony wrogami, mijał Unrat ulice. Przemykał się koło domów z uczuciem napięcia; gdyż lada chwila; niby wiadro pomyj, któreby mu ktoś wylał na głowę, mogło paść z jakiegoś okna jego przezwisko! A że nie widział wołającego, nie mógł go „złapać“! Zbuntowana klasa pięćdziesięciu tysięcy uczniów szalała wokół Unrata.
Schronił się więc, zanim to sobie jeszcze uświadomił, do najodleglejszej okolicy, gdzie na końcu długiej, cichej ulicy znajdowało się przytulisko starych panien. Było tu zupełnie ciemno. Kilka przemykających się postaci w półdługich „mantylach“ i z chustkami na głowach powracały spóźnione z herbatki, z nabożeństwa wieczornego, dzwoniły ukradkowo, znikały w szparze drzwi. Nietoperz kreślił zygzaki nad kapeluszem Unrata. Unrat myślał, zerkając zukosa ku miastu:
„Wtedy nie będzie tam ani jednego, ani jednego człowieka“.
Powiadał pewnie:
„Jeszcze ja was bandę kiedyś wpakuję!“
Ale że czuł swoją niemoc, nienawiść poczęła w nim drżeć i szarpać go gwałtownie; nienawiść do tych tysięcy leniwych, złośliwych uczniów, którzy stale wykręcali się od roboty, jaką mu byli winni, stale nazywali go jego przydomkiem, stale myśleli tylko o psotach; którzy teraz drażnili go artystką Fröhlich, nie wydawali jej ani ucznia Lohmanna, lecz zachowywali się jak „ordynarna“ klasa, solidaryzująca się przeciwko nauczycielowi; którzy siedzieli teraz wszyscy przy wieczerzy, jego zaś zmuszali, aby się tutaj włóczył; i którzy wogóle — przeczuł to w tej chwili — uczynili z niego coś złego, którzy podczas tych długich lat, gdy był pośród nich, okropnie go skrzywdzili.
On, który od dwudziestu sześciu lat miał przed sobą klasę, klasę z zawsze temi samemi złośliwemi twarzami, nie spostrzegł nigdy, że twarze te tutaj i gdy czas mijał, rychło stawały się obojętne na myśl o profesorze Unracie, i że później przybierały nawet miny życzliwe. W naprężeniu walki nie był nigdy skłonny uznać, że starsi w mieście, nawet gdy rzucali mu jego przezwisko w twarz, nie wymawiali tego słowa, aby go dotknąć, ale gwoli wspomnień młodości, które teraz wydawały się im niewinnie wesołe; i że był on w mieście figurą, która dla każdego miała w sobie jakiś komizm, ale dla niektórych komizm czuły. Nie słyszał wymiany zdań między dwoma uczniami z najstarszej generacji, którzy zatrzymali się na rogu i spoglądali za nim, jak sądził, z szyderstwem:
— Co się stało z tym Unratem? Starzeje się.
— I coraz jest brudniejszy.
— Nigdy nie znałem go innym.
— O, nie pamięta pan już chyba. Jako pomocnik nauczyciela był on jeszcze zupełnie schludnym człowiekiem.
— Tak? Czego to nie robi przezwisko. Nie potrafię go sobie wcale wyobrazić czystym.
— Wie pan, co myślę? Że on się sobie sam także takim nie potrafi wyobrazić. Przeciw takiemu przezwisku nikt nie zdoła przez dłuższy czas walczyć.