Babunia (Němcová, 1905)/VI
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Babunia |
Wydawca | Wydawnictwo „Katolika“ |
Data wyd. | 1905 |
Druk | Wydawnictwo „Katolika“ |
Miejsce wyd. | Bytom |
Tłumacz | Paweł Rybok |
Tytuł orygin. | Babička |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Wikcia jest córką gospodarza z Żernowa. Rodzice jej już dawno umarli, brat zaś i siostra żyją podziś dzień. Przed piętnastu laty była Wikcia dziewczyną jak malina; nie było jej równej daleko i szeroko. Żywa jak sarna, pracowita jak pszczółka, przytem przyszła spadkobierczyni jednej części gospodarstwa po rodzicach — nikt nie mógł sobie życzyć lepszej dziewczyny za żonę. Taka nie mogła pozostać za piecem. To się samo przez się rozumiało.
Stała się więc niedługo głośną w całej okolicy i nie zawierały się drzwi przed zalotnikami. Rodzicom się nie jeden podobał, nie jeden młodzieniec był zamożnym gospodarzem, za którego wychodząc, córka byłaby przyszła, jak się to mówi, „do pełnego”. Lecz Wikci byli wszyscy obojętni, ona tylko na tego dobrem okiem spoglądała, który dobrze tańczyć potrafił, ale i takiego względami swojemi tylko podczas tańców darzyła. Skończyła się muzyka, skończyły się i jej względy.
Ojciec łamał sobie głowę, dlaczego córka zalotników tak lekko odprawiała, a sprzykrzywszy to sobie nareszcie, łajał ją ostro i stanowczo zażądał, aby się za jednego iść zdecydowała, inaczej on sam zalotnika wybierze i do zamążpójścia ją zmusi.
Dziewczyna płakała i prosiła, aby jej z domu nie wypędzali, uniewinniała się, że ma dopiero lat dwadzieścia i jeszcze niczego na świecie nie użyła, a Bóg wie, za kogo wyjdzie i jakie potem życie jej będzie.
Ojciec ją kochał szczerze, więc słysząc takie narzekania, ubolewał nad dziewczyną i patrząc w jej piękne oczy, tak rozumował:
— Nie masz się co spieszyć, znajdziesz jeszcze dość zalotników!
Lecz ludzie byli innego zdania; powiadali, że Wikcia jest harda i czeka, dopóki nie przyjadą po nią w karecie; i prorokowali, że po pysze przyjdzie upadek, i że kto długo wybiera, przebierze.
Takie i podobne przypuszczenia ludzie stawiali.
Wówczas strzelcy leżeli kwaterą we wsi. Po niedługim czasie pewien strzelec zaczął chodzić za Wikcią. Szła dziewczyna do kościoła, strzelec kroczył za nią; tylko co stanęła w świątyni, strzelec znalazł się w jej najbliższem sąsiedztwie, a zamiast oczy zwrócić na ołtarz i modlić się do Boga, wpatrywał się w dziewczynę; szła biedna w pole po trawę, strzelec się i tam niebawem znalazł; krótko mówiąc: Gdzie tylko bądź Wikcia się obróciła, strzelec ją prześladował i chodził za nią jak jej własny cień. Doszło do tego, że ludzie o nim mówić poczęli, że nie ma dobrego rozumu, a zdarzało się, że kiedy rówieśniczki Wikci zwróciły rozmowę na strzelca, Wikcia pytała:
— Po co ten żołnierz za mną chodzi? Prześladuje mnie jak mara, a jeszcze słowa do mnie nie przemówił. Boję go się jak ognia, a gdy go w pobliżu spostrzegę, to aż mrówki po mnie chodzą, a już spojrzeć mu w oczy, to człowiek wprost zawrotu głowy dostaje!
— Te jego oczy! Dziwne oczy! — mówili ludzie; — one nic dobrego nie wieszczą; wszak mu
się w nocy iskrzą i świecą! A zrośnięte nad nosem brwi, które się jak krucze skrzydła nad niemi zwieszają, są widocznym dowodem ich czarującej mocy.
Inni znów litowali się nad nim, wywodząc:
— Mój Boże! Któż winien jest ułomności, z którą przyszedł na świat! A zresztą nie każdy podlega czarującej mocy takich ócz, więc nie ma powodu, abyśmy się ich wszyscy obawiali.
To jednakowóż nie przeszkadzało sąsiadkom czemprędzej białą chustką ocierać swych malców, gdy przypadkiem które z dzieci strzelcowi było w drogę weszło, lub gdy jakie dziecko zachorowało wygadywać:
— Czarny strzelec dziecko urzekł!
Ludzie się z czasem przyzwyczaili do tej pochmurnej twarzy, a pomiędzy dziewczynami podnosiły się nawet głosy, że ta twarz nie była wcale brzydką, gdyby była trochę weselszą. Lecz ogólnie mówiono tak:
— Co tam taki leśniak! Bóg wie, kto i zkąd on jest; może to wcale nie człowiek; niedługo a trzeba się będzie, zobaczywszy go przeżegnać i mówić: Wszelki duch Pana Boga chwali! Ani nie
tańczy, ani nie mówi, ani nie śpiewa; unikajmy go!
I unikali go. Ale cóż to wszystko pomogło! Ludziom było łatwo powiedzieć:
— Unikajmy go! — bo za nimi nie chodził; ale Wikcia miała z jego powodu utrapienie.
Opuszczała już teraz dom tylko w razie gwałtownej potrzeby, aby się chociaż na chwilę przed temi oczami uchronić, które ją wszędzie i na każdym miejscu prześladowały. Przestała ją i muzyka bawić. Bo gdy zjawiła się na sali, zaraz z jakiego kąta ta pochmurna twarz na nią spoglądała. Nie chodziła także do przędzy, wiedząc dobrze, że czarny strzelec jest już w izbie, lub pod oknem na dworze; wtedy robiło się duszno dziewczynie i nić jej się rwała, raz za razem.
Trapiło ją to niemało. Każdy spostrzegał zmianę w jej usposobieniu, lecz nikt się nie domyślał, że czarny strzelec był temu winien, przeciwnie, sądzili, że biedna Wikcia mu pozwalała za sobą chodzić, gdy już ostatecznie inaczej sobie poradzić nie mogła.
Pewnego razu tak się Wikcia do swych rówieniaczek odezwała:
— Wierzajcie mi dziewczęta, gdyby teraz jaki bądź zalotnik po mnie przyszedł, czyby on był bogaty, czy ubogi, piękny, czy brzydki, zarazbym za niego wyszła, byleby nie był z naszej wioski.
— Co tobie do głowy przyszło? Czy ci w domu źle, że ci się wszystko sprzykrzyło i nawet ci nasza wioska obrzydła? — pytały dziewczyny.
— Tak o mnie nie myślcie! Ale nie mogę tu wytrzymać, póki ten czarny strzelec tu siedzi. Wy sobie ani wyobrazić nie możecie, jak mnie ten natręt trapi i gniewa. Już się ani spokojnie wyspać, ani gorąco pomodlić nie mogę; wszędzie i zawsze oczy jego mnie prześladują! — skarzyła się Wikcia dziewczynom i rzewnie szlochać poczęła.
— Na Boga! A czemuż mu nie powiesz, że go ścierpieć nie możesz; że ci jest solą w oku? — odezwały się dziewczyny.
— Wszystko już zrobiłam! Nie mówiłam wprawdzie z nim osobiście — bo jakże mówić, gdy kroczy za mną, jak niemy, czarny cień — ale kazałam mu to przez jego towarzyszów słowo w słowo powtórzyć.
— I poskutkowało?
— Nic a nic; przeciwnie! — powiedział tylko, że nikt nie ma prawa go pouczać, że mu wolno chodzić gdzie i do kogo mu się podoba; a ostatecznie wcale mi nie powiedział, że mnie kocha, więc tak samo nie mam prawa do oświadczenia, że go nie chcę!
— A — patrzcie! co za mądrala! co za grubianin! — zawołały oburzone dziewczyny.
— Co on sobie myśli? Mamy się teraz za co pomścić!
— Tylko nie zaczynajcie z nim; mógłby was oczarować! — odradzały przezorniejsze.
— Gadu, gadu! co nam zrobi? Chciałby nam co zadać, musiałby posiadać jaki przedmiot, który my na ciele nosiły, a tego mu żadna z nas nie da; my zaś nie takie głupie od niego co przyjąć. Więc na co strachy?!
— Nie obawiaj się niczego, Wikciu. Pójdziemy pewnego pięknego dnia z tobą i tego dyabła wypłoszymy! — zapewniały śmielsze.
Lecz Wikci to zapewnienie nie pocieszyło, bo bojaźliwie wkoło siebie spoglądając, głęboko westchnęła:
— Gdyby już raz Pan Bóg ten krzyż ze mnie zdjął!
Oświadczenie Wikci nie zostało tajemnicą; wszyscy wnet o tem we wsi mówili, a i do sąsiedniej wioski nowina się przedostała.
Po kilku dniach przyszedł jakiś usłużny człowiek do ojca Wikci, mówił o tem i owem, aż na końcu wyznał i oświadczył, że sąsiad chce syna ożenić, któryby bardzo chętnie Wikcię za żonę pojął; przyszedł on zatem zapytać, czy tamtym wolno przyjść na zmowiny.
— Zaczekajcie chwilę, zapytam się córki, niech wam sama da odpowiedź. Bo co do mnie, to bardzo dobrze znam Szymona i jego syna Tomasza, nie mam zgoła nie przeciwko nim; mają porządne gospodarstwo, — rzekł ojciec do swata i poszedł do komory naradzić się z córką.
Gdy Wikcia wszystko wysłuchała, odpowiedziała bez namysłu:
— Niech przyjdą!
Ojcu wydawało się dziwnem, że się córka tak prędko zgodziła, więc zapytał, czy zna Tomasza, aby ich daremnie nie zapraszać. Lecz Wikcia została przy danem słowie i oświadczyła nadto ojcu, że Tomasz jest jej dobry znajomy, i że go uważa za uczciwego człowieka.
— Bardzo mnie to cieszy, — odrzekł ojciec; — zresztą — jak sobie pościelesz, tak się wyśpisz; więc — wola Boża! — niech przyjdą.
Gdy ojciec wyszedł, aby odprawić swata, weszła matka do komory i przeżegnawszy córkę, winszowała jej szczęścia i rzekła:
— Wielką radość mi sprawia twoje postanowienie, bo tam nie będziesz miała ani teściowej, ani szwagrowej, — będziesz sobie sama panią.
— Mamuniu! wyszłabym za niego, chociażby tam i dwie teściowe były! — odpowiedziała córka.
— To tem lepiej, że go tak kochasz.
— Nie dla tego, mamuniu! jabym i innemu godnemu człowiekowi była słowo dała.
— Co ty mówisz? Zlituj się! wszak tu dość zacnych ludzi chodziło, a nikogo nie chciałaś!
— Bo wówczas jeszcze strzelec za mną nie chodził — z temi złemi ślepiami, — szepnęła Wikcia.
— Nie masz chyba rozumu! co mówisz o żołnierzu? Co ten cię obchodzi? Cóż takiego, że za tobą drepta? Niech drepta! jak mu się podoba; nie zważaj na niego i basta! Wszak on chyba z domu cię nie wypędzi!
— Właśnie że on, mamuniu, tak jest — on; bo dla niego się trapię i męczę i nie mam nigdzie spokoju przed nim! — narzekała dziewczyna.
— Czemu mi o tem już dawno nie mówiłaś? Byłabym poszła z tobą do kumotry kowalowej, która na takie rzeczy umie poradzić. Lecz co się zwlecze, to nie uciecze; pójdziemy jutro zrana do niej, — pocieszała matka.
Następnego dnia wybrała się matka z córką do kowalowej, która obeznana była z takiemi tajemnicami, o których inni ludzie ani pomyśleli. Czy to, co zaginęło, czy krowy nie doiły lub złodzieje co pokradli, — wszystkiego przyczynę kowalowa wiedziała, na wszystko lekarstwo znalazła; więc i Wikcia ze wszystkiem jej się zwierzyła.
— Nie mówiłaś nigdy z nim? Ani słowa? — badała kumotra.
— Nigdy, ani słówka!
— Nie zjadłaś nic od niego? jako to: jabłka, marcypanu?
— Nie, kumotro, nic! Żołnierze się także z nim nie wdają, bo on bardzo dumny, zawsze sam na sam, taki dziki leśniak; tak o nim u nas mówili.
— To prawdziwa zmora z niego, — zapewniała kowalowa; lecz się nie obawiaj niczego; już ja ci pomogę; w tem nie ma nic złego. Przyniosę ci jutro coś i musisz to nosić ustawicznie przy sobie; rano nim wyjdziesz z komory nigdy nie zapomnij przeżegnać się święconą wodą a przytem mów te słowa: „Pan Bóg ze mną, a złe precz!“ Gdy pójdziesz potem, nie patrz ani za siebie, ani w bok, a gdyby strzelec do ciebie przemówił, nie zważaj na niego, chociażby słowa anielskie wymawiał, bo on gotów cię i głosem oczarować. Najlepiej będzie, jak sobie uszy zatkasz. Spamiętaj więc dobrze, com ci powiedziała, a gdyby za kilka dni lepiej być nie miało, przyjdź znów do mnie.
Wikcia odeszła od kowalowej weselsza i żywiła nadzieję, że jej znów tak dobrze i lekko na sercu będzie jak ongi.
Kowalowa przyniosła na drugi dzień mały woreczek z czerwonego sukna i zawiesiła go własnoręcznie dziewczynie na szyi, upominając przytem Wikcię, aby go nigdy nie zdejmowała ani nikomu nie pokazywała.
Gdy pod wieczór rznęła trawę, spostrzegła niedaleko pod drzewem mężczyznę. Zadrzała, krew jej uderzyła do głowy, ale przemogła się, ani razu nie spojrzała w bok, a po skończonej pracy biegła do domu, jakby się za nią paliło.
Trzeciego dnia potem była niedziela. Matka piekła kołacze, ojciec poszedł zaprosić do siebie na popołudniu pana organistę i kilku starszych sąsiadów, a na wsi mówili sobie ludzie po cichu:
— U Mikszów będą dziś zrękowiny!
Po południu weszli w podwórze Miksza trzej mężczyzni w świątecznych ubraniach. Dwaj mieli rozmarynowe różczki za kapeluszami. Gospodarz domu przywitał ich w progu, a czeladź w przedsionku zawołała:
— Szczęść Boże!
— Daj Panie Boże! — odpowiedział swat za ojca i syna.
Zalotnik przestąpił próg jako ostatni; w podwórzu odzywały się głosy kobiet:
— Czysty i ładny to chłop, ten Tomasz; głowę nosi jak jeleń i ma taką ładną rozmarynową różczkę za kapeluszem; gdzie się też takiej dokupił?
Mężczyźni zaś mówili:
— Nie ma się czemu dziwić! Snadno mu nosa zadzierać, gdyż weźmie najlepszą dziewczynę za żonę, w dodatku dobrą tanecznicę i doskonałą gospodynię i nie bez majątku. Ma się z czego cieszyć!
Tego samego zdania byli niejedni rodzice we wsi i gniewali się, że Wikcia za cudzego młodzieńca wychodzi, jakby to we wsi dość dobrych chłopaków nie było.
Innym wydawało się dziwnem i to, że się wszystko z takim pospiechem odbywało i tak „gadu, gadu”, jak to zwykle przy takich i tym podobnych okazyach bywa.
Do wieczora było po zmowach. Pan organista spisał urzędowy akt zrękowin, świadkowie i rodzice podpisali się trzema krzyżykami, imiona i nazwiska zaś położył organista. Wikcia ślubowała Tomaszowi podaniem ręki, że za trzy tygodnie będzie jego żoną.
Na drugi dzień przyszły rówieśniczki Wikci z powinszowaniami, a gdy się „młoda pani” we wsi pokazała, wszędzie za nią wołali:
— Daj ci Boże szczęście, niewiasto!
Lecz gdy młodzieńcy żałować zaczęli:
— Szkoda, Wikciu, że nas odchodzisz, wielka szkoda; czemu nas opuszczasz, Wikciu? — zalała się dziewczyna łzami i rzewnie płakała.
Przez kilka dni była weselsza, wychodzia na wieś bez obawy, która ją zawsze była ogarniała, póki nie miała szkaplerza od kowalowej i nie była jeszcze zaręczoną. Zdawało jej się, że wszystek strach przepadł i dziękowała za to Bogu i kowalowej, która jej tak dobrze była poradziła. Niestety ta jej radość nie miała być stałą.
Pewnego dnia narzeczeni siedzieli w sadzie i rozmawiali o przyszłem swem gospodarstwie i o weselu.
Nagle Wikcia zamilkła, oczy wlepiła w krzaki stojące naprzeciw i zaczęła się trząść na całem ciele.
— Co tobie jest? — zapytał zdziwiony narzeczony.
— Spojrzyj tylko prosto w zarośla; nie widzisz tam nikogo? — szepnęła Wikcia.
Narzeczony spojrzał badawczym okiem i rzekł:
— Nie nie widzę, a tyś kogo tam widziała?
— Mnie się zdawało, że czarny strzelec na nas patrzał! — szepnęła Wikcia jeszcze ciszej.
— Poczekaj! — krzyknął Tomasz, skoczył naprzód, przeszukał zarośla raz i drugi, ale daremnie, nie znalazł nikogo.
— Nie daruję mu tego! Co on teraz jeszcze na ciebie patrzy? Oj, zasolę ja mu tłuszczu! — złościł się Tomasz.
— Nie zaczynaj z nim żadnych kłótni, Tomaszu, proszę cię; bo sam dobrze wiesz: co żołnierz, to żołnierz. Wszak ojciec był na „Czerwonej Górze” z prośbą u oficera, aby strzelca z naszej wioski odkomenderował; chciał nawet przełożonemu hojnie wynagrodzić, lecz tenże oświadczył, że prośbie tej pomimo dobrej woli zadość uczynić nie może, albowiem żołnierz nie popełnia żadnego przestępstwa, gdy chodzi za dziewczyną. Mówili tam także ojcu, że czarny strzelec pochodzi z bardzo bogatego domu, że służy jako ochotnik i może odejść, kiedy mu się spodoba. Dopierobyś sobie piwa nawarzył! Z takim nie ma co zaczynać!
Tak perswadowała Wikcia Tomaszowi, który jej w końcu przyrzekł, że strzelcowi da spokój.
Od tego wieczora Wikcia przechodziła te same ciężkie chwile co przedtem, a chociaż z całą wiarą szkaplerz do serca tuliła, nie przestawał niepokój targać jej duszą i szarpać, gdy tylko czarne oczy w pobliżu uczuła.
Poszła więc po radę do kowalowej.
— Już sobie poradzić nie mogę! Widoczna kara Boska na mnie spadła, bo wszelkie Wasze środki i rady zostały bez skutku, — narzekała Wikcia.
— Niech będzie, co chce; a chociażby był sam antychryst, muszę mu poradzić. Wprawdzie potrzeba mi do tego dwóch rzeczy, które były jego własnością. Nim się w te zaopatrzę, unikaj go jak możesz. Módl się do Anioła Stróża i za dusze w czyśćcu cierpiące, które znikąd pomocy nie mają. Bo wyprosisz której zbawienie, będziesz miała orędowniczkę w niebie.
— Właśnie w tem sęk, kumotro, że się już wcale spokojnie pomodlić nie umiem, — skarżyła się biedna dziewczyna, zalewając się łzami.
— Widzisz; zwłóczyłaś długo, aż cię zła moc całkiem ogarnęła. Ale nie rozpaczaj; za pomocą Boską przemożemy tego dyabła.
Wikcia skupiła wszystkie swe siły i oddawała się rzeczonej modlitwie, a gdy myśli gdzieś odbiegać chciały, przypominała sobie mękę Pańską, Matkę Bolesną, aby się w ten sposób złej mocy oprzeć. Udało jej się to dzień pierwszy i drugi. Na trzeci dzień poszła rznąć koniczynę na ostatnie pole. Parobkowi kazała niedługo za sobą przyjechać, bo się z rznięciem pospieszy.
Szła lekkim krokiem jak sarna krasna, ludzie spoglądali z radością za nią, bo piękna była. Taka szła na pole, a do domu przywiózł ją parobek na zielonej koniczynie wyciągniętą, bladą, zranioną. Nogę miała zawiązaną cienką, białą szmatką; z wozu musieli ją podnieść i do izby zanieść.
— Matko Boska Jasnogórska! — biadała matka; — dziecku co się stało!
— Nastąpiłam na tarnisko, wbiłam w piętę cierń głęboko i zrobiło mi się źle. Zanieście mnie do komory, położę się! — prosiła Wikcia.
Zanieśli ją na łóżko, a ojciec pobiegł zaraz po kowalową. Kowalowa przypędziła jak na koniu a za nią przyszły inne baby z doradami.
Jedna radziła szezyr, druga babki, trzecia zażegnanie, czwarta kadzenie suszonemi ziołami, ale kowalowa nie dała się zbić z tropu i okładała nogę tartemi kartoflami. Potem wyprosiła kobiety, oświadczając, że sama Wikcię pielęgnować będzie, bo choroba długo nie potrwa.
— Opowiedz mi, dziewczyno, jako to było; takaś przestraszona! A kto ci tą bielutką, delikatną szmatką nogę zawiązał? wolałam ją czemprędzej schować, aby jej te gadatliwe baby nie spostrzegły, — mówiła przezorna kowalowa, układając wygodnie nogę na łóżku.
— Gdzieście ją podziali, kumotro? — spytała skwapliwie Wikcia.
— Masz ją pod poduszką!
Wikcia wzięła chustkę do rąk, patrzała na krwawe plamy, wyhaftowane nazwisko, którego nie znała i na odmian rumieniła się i bladła.
— Dziewczyno, dziewczyno! ty mi się nie podobasz; co mam o Tobie myśleć?
— Myślcie tak: że mnie Pan Bóg opuścił, że jestem stracona na wieki wieków, że dla mnie nie ma pomocy.
— Widocznie ma gorączkę i majaczy, — pomyślała kumotra, głaszcząc Wikcię po licach; ale twarz była zimna i ręce zimne. Tylko oczy dziewczyny gorzały i spoglądały ustawicznie na chustkę, którą obiema rękami przed sobą trzymała.
— Słuchajcie kumotro! — zaczęła z cicha, — ale nikomu o tem nie mówcie — wszystko wam opowiem. — Te dwa dni nie widziałam go, wszak wiecie, kogo mam na myśli, ale dziś już mi od rana w uszach dzwoniło: Idź na koniczysko, idź na koniczysko, jakby mi to kto podszeptywał. Wiedziałam, że to jest jakaś pokusa, bo on najczęściej bywał koło tego pola i wysiadywał pod drzewem — u stóp wzgórza; lecz mi nie dało spokoju, wzięłam więc kaftanik i sierp i poszłam. Często mi przychodziło na myśl, że jestem sama swoją zwodzicielką, ale w uszach mi wciąż szeptało: Idź na koniczysko, idź na koniczysko! Być może, że go tam nie będzie, czego się zresztą obawiasz? Wszak Tomasz za tobą przyjedzie!
Tak mnie pokusa zagnała na pole. Spojrzałam w stronę drzewa, nikogo tam nie było.
— Gdy go tam nie ma, tom już wygrała, — pomyślałam w duchu i wziąłam sierp do ręki, aby rznąć. Wtem mi przyszło na myśl, szukać czterolistej koniczyny, przyczem sobie pomyślałam: znajdziesz, bo będziesz z Tomaszem szczęśliwa! Szukałam i szukałam, nie odwracając ani na chwilę ócz od koniczyny. Nagle spojrzałam w bok i — widzę strzelca pod drzewem! Jednym zamachem obróciłam się w przeciwną stronę i w tem samem okamgnieniu nastąpiłam na tarnisko tuż przy ścieżce, raniąc nogę. Nie krzyknęłam z boleści, wiem tylko, jak mi się zrobiło ciemno przed oczami, padłam na ziemię. Jak przez sen widziałam, że mię ktoś brał na ręce i odnosił, aż mię znów silna boleść obudziła. U potoku klęczał strzelec, maczał białą chustkę w wodzie i owijał mi nogę.
— Panie Boże! — pomyślałam — co się teraz z tobą stanie! Już nie możesz uciec przed temi czarnemi oczami. Najlepiej, nie patrz w nie!
Boleści mi dokuczały, w głowie mi huczało, pomimo wszystkiego nie szepnęłam ani słówka, nie otworzyłam ócz.
Położył mi rękę na czole, chwycił za rękę: Mrowie mnie przeszło, ale — milczałam. Potem skropił mi wodą twarz i podniósł głowę; cóżem miała zrobić?! musiałam oczy otworzyć. Ach, droga kumotro, te jego oczy spojrzały na mnie, jak słońce Boże; nie mogłam wzroku jego znieść, zamknęłam powieki. Lecz na cóż się to wszystko przydało! Gdy do mnie przemówił!
— Och! mieliście słuszność, kumotro, że i głosem oczaruje. Głos jego brzmi mi ustawicznie w uszach i słowa, któremi wyznał miłość.
— Jesteś mojem szczęściem, mojem niebem! — powtarzał.
— Co za grzeszne słowa! Widocznie sidła dyabelskie! Bo ktożby z ludzi takie rzeczy wymyślił? Nieszczęsna dziewczyno, gdzieś ty rozum miała, żeś mu uwierzyła! — narzekała kowalowa.
— Boże! jak nie uwierzyć, gdy oświadczy, że kocha!
— Powiedzieć — to ladaco; obliczone na to, aby cię zbałamucić.
— Wszak mu to samo mówiłam, a on na Boga i duszę przysięgał, że mnie od pierwszego widzenia pokochał, i z tego powodu jedynie rozmowy ze mną unikał, bo nie chciał mnie przykuć do nieszczęsnego losu, który go wszędzie prześladuje i nie pozwala mu nigdy być szczęśliwym. Och! Już ani nie pamiętam, co wszystko powiedział; uwierzyłam słowo w słowo, powiedziałam, że go się tak bardzo bałam, że ze strachu przed nim na zrękowiny się zgodziłam; powiedziałam i o szkaplerzu, a gdy go żądał, chętnie oddałam! — rzekła Wikcia.
— O ty mój Zbawicielu! — lamentowała kowalowa; dałaś szkaplerz święcony, przedmiot, który się na twojem ciele ogrzał! Przez to jesteś całkiem w jego mocy; już cię ani sam Pan Bóg z tych szponów nie wyrwie, — oczarował cię do szczętu!
— Powiedział, że czary — to miłość; a o innych czarach mówić, jest głupstwem; nie mam w takie bajki wierzyć, — rzekła znów Wikcia.
— Wszak powiedział — miłość; nauczyłabym ja go, co to jest miłość; ale teraz już wszystko daremne; coś ty narobiła; — wszak on — zmora; będzie ci krew z ciała ssał, a gdy ostatnią kroplę wyssie, udławi cię, a dusza twoja nie będzie miała ani po śmierci spokoju. — A mogłaś być tak szczęśliwą!
Wikcia się przelękła słów kumotry, lecz po krótkiem namyśleniu odpowiedziała:
— Wszystko daremne! Pójdę z nim, chociażby do samego piekła; nic nie pomoże; pójdę z nim. — Przykryjcie mnie — zimno mi!
Kumotra przykryła dziewczynę pierzynami, lecz Wikci wciąż było zimno; milczała uporczywie; nie mówiła słowa do nikogo.
Kowalowa była do Wikci szczerze przywiązana. Rozgniewała się wprawdzie bardzo, że strzelcowi szkaplerz dała, lecz w sercu się o dziewczynę smuciła, bo ją uważała za straconą. Z powierzonych tajemnic Wikci nie zdradziła ani słowa.
Od tego dnia leżała Wikcia jak nieżywa. Nie puściła słowa z ust z wyjątkiem niezrozumiałego majaczenia we śnie; nie żądała niczego, na nic nie zważała. Kowalowa nie odstępowała jej ani na chwilę, i natężała całą swą wiedzę i doświadczenie, aby dziewczynę uratować, lecz daremnie.
Rodzice z każdym dniem stawali się smutniejsi, a narzeczony odchodził co dzień z większą żałością. Kowalowa kręciła głową i tak rozumowała:
— To rzecz nie do pojęcia, że żaden z tych środków nie pomaga, za pomocą których już tylu chorych wyleczyłam. Więcej jak pewno — strzelec ją oczarował — w tem sęk!
Takie były myśli kumotry dniem i nocą; a gdy raz późnym wieczorem wyjrzała z okna od komory i w sadzie pod drzewem zamaskowanego mężczyznę spostrzegła, któremu się oczy jak dwa żarzące węgle świeciły, — na co każdej chwili przysięgać chciała, — domniemanie jej zamieniło się w święte przekonanie.
Wielce się więc uradowała, gdy pewnego dnia Miksz wrócił do domu z nowiną, że strzelcy dostali rozkaz do odchodu.
— Dla mnie tu wszyscy mogli zostać, — rzekła kumotra, — ale że ten „czarny” odejdzie, z tego się więcej cieszę, aniżelibyście mi sto guldenów na stół wyliczyli.
— Wciąż mi się zdaje, że od czasu jego przybycia Wikcia się mocno zmieniła; musiał jej coś „zadać”, — powiedział ojciec; — matka zaś z kowalową były tego samego zdania.
Ta ostatnia łudziła się nadzieją, że razem ze strzelcem i czarowe siły znikną, Wikcia wyzdrowieje i wszystko się dobrze skończy.
Strzelcy odmaszerowali. W tęże samą noc było z Wikcią tak źle, że kowalowa chciała po księdza posłać, lecz nad ranem nastąpiła ulga i stan zdrowia polepszał się wciąż, tak że Wikcia po kilku dniach łóżko opuściła. Kowalowa sama przypisywała zwrot na lepsze w stanie zdrowia dziewczyny zniknięciu szatańskiej mocy, lecz bardzo jej ucho łechtało, jak ludzie mówili:
— Z kowalowej — to dopiero doktor! gdyby nie ona, jużby było po Wikci.
A słysząc to wszędzie, uwierzyła nareszcie, że swoją sztuką dziewczynę od śmierci uratowała.
Lecz Wikcia nie była jeszcze uratowana. Wprawdzie nie leżała już w łóżku, wychodziła w podwórze, ale stroniła zdala od ludzi, a spojrzenie jej ócz było smutne. Kowalowa i teraz pocieszała wszystkich, że to minie, a uważając dalszą opiekę nad cierpiącą za zbyteczną, wróciła do swego domostwa.
Odtąd siostra Marylka jak dawniej z Wikcią sypiała.
Pierwszej nocy, gdy dziewczyny sam na sam były, usiadła Marylka na krawędzi łóżka siostry i troskliwym głosem — była to bardzo dobra dusza — Wikcię zapytała, czy jej jeszcze co dolega i czemu się tak dziwacznie zachowuje.
Wikcia spojrzała obojętnie na pytającą i nie rzekła słowa.
— Słuchaj, Wikciu! radabym ci coś powiedziała, ale się obawiam, że cię rozgniewam — odezwała się znów Marylka.
Wikcia, przecząco poruszając głową, rzekła:
— Nie rozgniewasz mnie, bądź spokojna; mów
swobodnie Marylko!
— Wieczorem przed wymarszem strzelców — zaczęła Marylka, lecz tylko co te słowa wymówiła, chwyciła ją Wikcia za rękę, z pospiechem pytając:
— Strzelcy odeszli? Dokąd?
— Precz odeszli. Dokąd? nie wiem.
— Chwała Bogu! — westchnęła Wikcia.
— Więc słuchaj, Wikciu! ale się nie gniewaj. Wiem, żeś tego czarnego strzelca znieść nie mogła i że mi weźmiesz za złe, żem z nim mówiła.
— Mówiłaś z nim? — zapytała skwapliwie Wikcia.
— Nie podobno mi było nie mówić, bo bardzo o to prosił. Ale ani razu na niego nie spojrzałam, tak go się bałam. Już poprzednio często chodził około domu, zawsze mu uciekłam, nareszcie mnie w sadzie dopadł. Wciskał mi w rękę jakieś korzenie i prosił, abym ci je ugotowała, bo od nich wyzdrowiejesz. Oświadczyłam, że nie przyjmę, bo się obawiałam, że to może szarłatki. Gdym na żaden sposób nie chciała przyjąć korzeni, rzekł:
— Więc chociaż to mi uczyń i powiedz Wikci, że wprawdzie odchodzę, lecz nigdy nie zapomnę o moim ślubie; niechaj i Wikcia nie zapomni, co ślubowała; powiedz, że się spotkamy!
— To spełnić mu przyrzekłam, a teraz tobie powiadam. Zresztą ty się niczego nie obawiaj, wszak już nie wróci i będziesz miała spokój, — skończyła Marylka.
— Dziękuję ci, Marylko, bardzo ci dziękuję, zacna dusza z ciebie; a teraz idź spać, posłuchaj mnie i idź, — prosiła Wikcia, głaszcząc siostrę ręką po ramieniu.
Marylka poprawiła Wikci poduszki, serdecznie na „dobra noc“ uściskała ją i położyła się spać.
Gdy się rano Marysia obudziła, Wikci łóżko już było próżne. Pomyślała więc, że jest w izbie przy zwykłej robocie. Lecz Wikci nie było ni w izbie ni w podwórzu. Rodzice się temu nie mało dziwili i posłali do kowalowej, czyby może tam nie była. Lecz Wikci u kowalowej nie było.
— Gdzie się podziała? — pytali jedni drugich, szukając jej w każdym kącie.
Posłali do narzeczonego. Lecz Wikci i tam nie było.
Gdy jej nigdzie odnaleźć nie mogli, a i narzeczony oświadczył, że nie wie o jej pobycie, wtedy dopiero kowalowa nieśmiele napomknęła:
— Ja sądzę, że uciekła za strzelcem!
— Nie prawda! — zaprzeczał narzeczony.
— Mylicie się! — perswadowali rodzice.
— Jakby to być mogło; wszak go cierpieć nie mogła!
— Jest tak, a nie inaczej! — zapewniała kowalowa, zdradzając przytem nieco z powierzonej tajemnicy.
W końcu i Marylka do rozmowy z strzelcem i wieczornej pogadanki z siostrą się przyznała, wobec czego się jedno z drugiem tak składało, że wszystkim jasno było: Wikcia poszła za wojskiem, nie mogąc się oprzeć tajnej mocy szatańskiej, która nią zawładnęła.
— Nie jej to wina. Najwyżej zawiniła tem, że mi się wtedy nie zwierzyła, kiedy jej jeszcze pomódz mogłam. Teraz za późno. Strzelec ją oczarował i musi za nim chodzić, dokąd on będzie chciał. A chociażbyście ją odszukali i do domu przyprowadzili, znów za nim ucieknie!
Tak rozumowała kowalowa.
— Niech się stanie, co chce! Pójdę jej szukać! Może mnie usłucha; wszak dobrem dzieckiem zawsze była, — rzekł ojciec.
— I ja pójdę z wami, ojcze! — zawołał Tomasz, który wszystkiego z przerażeniem słuchał.
— Zostaniesz w domu! — rozkazał stanowczo gospodarz. — Gdy człowiek jest w gniewie, nie rządzi się rozumem; mógłbyś łatwo dostać się do klatki lub w biały kabat. I na coby ci się to przydało? Doświadczyłeś dość w tym czasie z nami, więc nie rób sobie jeszcze większej boleści, twoją żoną już być nie może. To sobie wybij z głowy na zawsze. Chcesz czekać rok na Marylkę, dam ci ją, jest to dobre dziewczę. Radbym cię miał zięciem, ale zmuszać cię nie będę; czyń, jak ci rozum nakazuje!
Wszyscy się rozpłakali, a ojciec ich pocieszał, mówiąc:
— Nie płaczcie! Nie przywiodę Wikci z powrotem, ha, darmo! Będziemy ją musieli polecić Opatrzności Boskiej.
Ojciec zabrał ze sobą kilka reńskich, zarządził, co się w gospodarstwie miało robić i udał się w drogę. Gdzie tylko mógł, dopytywał się ludzi, czy takiej a takiej osoby nie widzieli, opisując córkę od stóp do głów. Lecz nikt podobnej dziewczyny nie widział. W Józefowcu dowiedział się, że strzelcy odeszli do „Królewskiego Grodu“[1], a tam mu powiedziano, że czarny strzelec do innego batalionu przeniesiony został, ale miał zamiar za służbę podziękować; do której miejscowości zaś przesiedlonym został, zapytany żołnierz powiedzieć nie był w stanie. Był to ten sam, który u Miksza kwaterem stał. Za to twierdził stanowczo, że Wikci nigdzie nie widział.
Radzono Mikszce, aby się do rządu udał, bo tam najlepszą pomoc znajdzie; ale gospodarz z rządami nie chciał nic mieć do czynienia.
— Z urzędami nie chcę zaczynać, — odpowiadał gospodarz, — nie chcę, aby mi ją „szupasem“ odstawili jak zwyczajną włókę i ludzie ją palcem pokazywali. Tej hańby jej nie zrobię. Niech jest, gdzie jest, wszędzie jest w rękach Boga; bez jego woli włos jej z głowy nie spadnie. Ma wrócić, to wróci; nie wróci — niech się stanie wola Boska. Roztrąbywać jej po świecie nie dam.
I ojciec przytem pozostał.
Strzelca poprosił, aby Wikci dał znać, gdyby się o jej pobycie dowiedział, że ją ojciec szukał, a jeżeli ją spotka i będzie chciała wrócić do domu, aby zjednał dobrem słowem i pieniędzmi człowieka, któryby ją do rodziców odprowadził.
Strzelec mu wszystko chętnie przyobiecał, chociażby już dla tego, że miał u niego dobrą kwaterę i gospodarz wrócił do domu z tem spokojnem sumieniem, że uczynił wszystko, co było w jego siłach.
Wszyscy Wikcię opłakiwali, odprawiali za nią modlitwy i dawali na msze; lecz gdy minęło pół roku, trzy ćwierci roku, a o niej śladu nie było, wspominali ją już tylko jako umarłą.
Minął rok.
Pewnego dnia przynieśli owczarze nowinę do wsi, że widzieli w pańskim lesie kobietę tego samego wzrostu co Wikcia i z takiemi samemi włosami czarnemi. Zaraz wybiegła Mikszowa czeladź do boru. Przeszukała bór jak długi i szeroki, ale nic nie znaleźli.
Byłem wówczas pierwszy rok w nauce u mego poprzednika, nieboszczyka teścia. I nas te wieści doszły, a gdym się na drugi dzień do lasu zabierał, nakazał mi teść, abym miał oczy otwarte i bacznie na podobną osobę uważał. Wten sam dzień jeszcze spostrzegłem na wzgórzu naprzeciwko Mikszowego pola pod dwoma jodłami, które z wspólnego pnia wyrastały, kobietę z rozpuszczonemi włosami. Wikcię dawniej dobrze znałem, ale w tej zaniedbanej, zdziczałej osobie z biedą ją mogłem rozpoznać. Lecz była to ona rzeczywiście! Ubranie miała pańskiego kroju, niegdyś z pewnością przystojne i piękne, wtedy zupełnie zdarte. Poznałem też po niej, że była w błogosławionym stanie!
Opuściłem ostrożnie stanowisko i pospieszyłem do domu staremu wszystko opowiedzieć, który też zaraz z nowiną poszedł do Żernowa.
Rodzice płakali i woleliby byli, gdyby ją był Pan Bóg zabrał. Na nic się już narzekanie nie zdało.
Umówiliśmy się, że będziemy na nią czatować i uważać, co robi, gdzie chodzi, gdzie śpi.
Pewnego dnia przyszła pod wieczór do Żernowa i weszła do sadu rodziców. Usiadła pod drzewem, objęła rękami kolana, oparła o nie brodę i tak siedziała, patrząc ustawicznie w jedno miejsce. Gdy matka chciała się do niej zbliżyć, nagle się zerwała na nogi, przeskoczyła przez płot i uciekła do lasu. Mój teść radził podłożyć żywności i cokolwiek odzieży w lesie pod jodły, bo sądził, że może co z tego weźmie, i niedługo Mikszowie poznosili, co uważali za potrzebne. Ja to wszystko własnoręcznie na wyznaczone miejsce zaniosłem. Na drugi dzień poszedłem zobaczyć; z żywności brakowało chleba, z odzieży sukni, lajbika i koszuli. Wszystko inne było jeszcze na trzeci dzień nietknięte; odniosłem to do domu, aby ktoś niepowołany tego nie zabrał.
Długośmy nie mogli legowiska odnaleźć, aż go w jaskini pod trzema sosnami wyśledziłem. Wejście jest chrościną zarośnięte, tak, że obcy wcale go nie zauważy i choiną zatarasowane. Wszedłem tam pewnego razu. Było tam miejsca na dwie osoby, a Wikcia tam nic nie miała, jak trochę ściółki i mchu.
To było jej legowisko.
Znajomi i krewni, a przedewszystkiem ojciec i Marylka, która już była Tomasza narzeczoną, nie raz na nią czatowali, aby z nią pomówić i przyprowadzić do domu; ale ona ludzi unikała i w dzień trudno ją było spotkać.
Gdy znów raz pod wieczór przyszła do ogrodu, Marylka, zbliżywszy się po cichu do niej, zaczęła ją łagodnie prosić:
— Wikciu, chodź ze mną; chodź do komory spać; już dawno w domu nie spałaś. Wszyscy tak bardzo za tobą tęsknimy; proszę cię, chodź ze mną.
Wikcia na nią spojrzała, pozwoliła się ująć za rękę i do sieni zaprowadzić; ale naraz się wyrwała i już jej nie było. Potem kilka dni nie pokazała się wcale w sadzie.
Raz w nocy byłem na stanowisku na wzgórzu, w wyż „Starego Bielidła“. Księżyc świecił, było jasno jak w dzień. Naraz widzę Wikcię, wychodzącą z lasu. Idąc, trzymała ręce złożone na piersiach, głowę miała pochyloną naprzód, a posuwała się tak lekko, że człowiek myślał, iż ziemi nie dotyka. Tak biegła wtedy z lasu prosto do tamy. Widywałem ją już często koło wody lub na wzgórzu pod starym dębem, więc to mnie nie zadziwiło. Ale gdym się dobrze przypatrzył, spostrzegłem, że coś wrzuciła w wodę, przyczem się tak dziko zaśmiała, że mi włosy na głowie stanęły.
Pies mój zaczął strasznie wyć. Trząsłem się ze strachu.
Potem usiadła na pniaku i śpiewała piosenkę. Nie rozumiałem słów, ale melodya była kołysanki, którą matki przy kolebce dzieciom śpiewają:
Śpij, dziecino, śpij,
Zmruż oczęta, śnij,
Pan Bóg będzie z tobą spać,
Aniołeczek kolebać,
Śpij, dziecino, śpij!
Melodya tak żałośnie rozlegała się po nocy, żem wszelkich sił dołożyć musiał, aby z miejsca się nie zerwać.
Dwie godziny biedna przesiedziała i śpiewała. A od tej doby jest każdy wieczór aż do nocy przy tamie i śpiewa zawsze tę samą kołysankę.
Następnego dnia rano opowiedziałem o zajściu teściowi, który wnet odgadł, co Wikcia wrzuciła w wodę; i nie omylił się! Bo gdyśmy ją znów spotkali, była postać jej zmieniona.
Matka się wzdrgnęła na samą myśl o tem, co się stało. Ale już nie było można złemu zaradzić. Nieświadomy czyn nie jest grzechem.
Z czasem przyzwyczaiła się chodzić pod nasze drzwi. Zdarzało się to zwyczajnie, gdy jej głód dopiekał. Zachowanie jej było to same, co dziś: przyszła, stanęła obok drzwi i stała, nie mówiąc ani słowa.
Moja żona, ongi jeszcze dziewczyna, wnet jej podała coś do spożycia. Przyjęła dar milcząco i potem odchodziła do boru.
Gdy ją w lesie spotkam i chleba jej podaję, przyjmie; lecz gdy tylko słowo przemówię, zaraz ucieka, nie przyjąwszy niczego. Szczególnie kwiaty lubi; jeżeli ich nie ma garstki w ręce, to z pewnością za lajbikiem, i rozdaje je dzieciom, które spotyka lub zostawia u ludzi, do których zajdzie.
Wie-li ona, co czyni; któż to może osądzić? Radbym się sam dowiedział, co się w jej zbałamuconej głowie dzieje; ale któż nam to powie?
W dzień wesela Marylki z Tomaszem przyszła podczas ślubu na „Czerwonej Górze” do rodzinnego domu; Bóg wie, czy naumyślnie, czy przypadkowo. We fartuchu miała kwiaty i rozrzucała je po podwórzu. Na jej widok matka się rozpłakała, przyniosła jej kołacza i co tylko dobrego miała, ale Wikcia się odwróciła i uciekła.
Ojciec Miksza bardzo się martwił, bo kochał dziecko szczerze. W trzy lata potem umarł. W dzień jego śmierci byłem właśnie we wsi; Marylka i Tomasz ze łzami w oczach dopytywali się, czym Wikci nie widział. Radziby ją byli do domu sprowadzili, ale nie wiedzieli na to sposobu. Ojciec nie mógł skonać, a wszyscy mówili, że Wikcia mu duszę zatrzymuje. Wróciłem do boru, aby jej smutną nowinę powiedzieć, nie bacząc na to, czy mię zrozumie, czy nie.
Siedziała pod jodłami, Przechodząc koło niej, jakby nigdy nic, tak mimochodem się odezwałem:
— Wikciu! ojciec twój kona, mogłabyś pójść do domu.
Ona nic, jakby nie słyszała. Pomyślałem więc, że trud mój był daremny i wróciłem do wioski, aby Tomaszów powiadomić. Rozmawiałem jeszcze z Marylką w progu, gdy się służąca odezwała:
— Wikcia wchodzi do sadu!
— Tomaszu! wywołaj kumotry z izby i ukryjcie się, abyście Wikci nie spłoszyli. Potem udała się za siostrą do sadu, którą po chwili wprowadziła do pokoju, milczącą jak kamień. W ręce trzymała pierwiosnek i nie odwracała ani na chwilę tych pięknych, czarnych, zgasłych ócz od kwiatu, krocząc jak ślepa babka za Marylką.
W pokoju było cicho. Po jednej stronie łóżka klęczała matka, u nóg tegoż syn jedynak. Ojciec leżał ze złożonemi na piersiach rękami; oczy stały słupem, walczył ze śmiercią. Gdy Wikcia stanęła przy samem łóżku, konający zwrócił oczy do niej i błogo się uśmiechnął. Chciał podnieść rękę, lecz nie mógł. Wikcia, myśląc, że czego żąda, włożyła w złożone ręce pierwiosnek. Jeszcze raz ojciec na nią spojrzał, potem głęboko westchnął i skonał.
Wszyscy płakali, matka zawodziła na głos. Wikcia słysząc głośny płacz, spojrzała dziko w koło siebie i prędko jak strzała znikła po za drzwiami.
Nie wiem, była-li odtąd jeszcze kiedy w rodzinnym domu. Przez całe piętnaście lat pobytu jej w lesie, słyszałem ją jedyny raz mówiącą. Nie zapomnę tego do śmierci. Szedłem właśnie drogą do mostu. Szosą jechali pańscy parobcy z drzewem; przez łąkę kroczył „złotawiec”, był to pisarz ze zamku. Taki przydomek dały mu wiejskie dziewczyny od pięknych, na ramiona spadających włosów złotoczerwonych, bo nie mogły spamiętać jego niemieckiego nazwiska. Był to Niemiec. Krocząc przez łąkę zdjął dla gorąca kapelusz i zmierzał prosto do lasu.
Naraz, jakby z nieba spadła, rzuciła się na niego Wikcia, wjechała palcami we włosy i rwąc z całej siły, rzucała nim o ziemię, jak gdyby był z piernika. Niemiec krzyczał, co gardła miał. Pobiegłem mu na pomoc, lecz Wikcia wpadła w pasyę, gryzła go po rękach i krzyczała pełnym wściekłości głosem:
— Raz cię dostałam, ty gadzie, ty szatanie! Rozszarpię cię! Gdzieś mi kochanka podział? Ty szatanie! Ty czarcie! Oddaj mi go! I tak się rozwściekliła, że słowa wymówić nie mogła, sapała tylko i nic jej rozumieć nie mogłem. Niemiec, nic nie rozumiejąc, był jak oszołomiony. Nie bylibyśmy jej w dwójkę rady dali, gdyby nie byli parobcy na pomoc przybyli. Zauważywszy bijatykę, przybiegli na łąkę i dopiero wspólnemi siłami wydostaliśmy biednego pisarza. Gdyśmy ją odprowadzić chcieli, przemocą nam się wyrwała, a zatrzymawszy się na krańcu boru, obrzucała nas kamieniami. Potem się kilka dni nigdzie nie pokazała.
Niemiec się rozchorował, a ze strachu przed Wikcią podziękował za służbę. Dziewczyny się z niego naśmiewały, ale cóż z tego? Kto ucieknie, wygra, a i bez niego rodzi się na polach. Nie zatęskniliśmy bez niego.
— Więc tak Babuniu, to jest cała historya o Wikci; wiem ją po części od nieboszczki kowalowej, po części od Marylki. Jak się to stało, komuż wiadomo, ale to pewne, że się źle działo i ciężko za to odpowiadać będzie ten, który ma Wikcię na sumieniu.
Babunia otarła oczy chustką i odezwała się z ugrzecznionym uśmiechem:
— Dziękuję wam pięknie, to wam przyznać muszę, panie kumotrze, że umiecie opowiadać jak pisarz, słuchałabym was godzinami i zapomniałabym, że słońce już za górami, — wskazując na zapadający zmrok, odłożyła wrzeciono.
— Chwilę się jeszcze zatrzymajcie, tyle co drobiu zasypię, odprowadzę was potem ku dolinie, — prosiła pani kumotra i Babunia zaczekała.
— A ja pójdę z wami do mostu, bo muszę jeszcze iść do lasu, — rzekł leśniczy, wstając od stołu.
Pani kumotra pobiegła po ziarno i po chwili odezwało się w podwórzu głośne wołanie: „Put, put, put, put!” i drób zlatywał się z wszech stron.
Babunia stała z dziećmi w progu i pilnowała malców, aby nie spłoszyły drobiu, na który z widocznem upodobaniem spoglądała. A było na co patrzeć! Widziała białe i siwe gęsi z gąsiętami, kaczki i kaczęta, potem kaczki czarne, „turczynkami“ zwane, piękne kury własnego chowu, tyrolki o wysokich nogach, kury z czubkami, pawie, perłówki, indyczki z indykiem, który wrzeszczał i najeżał się, nareszcie przeróżne gołębie. Wszystko to zleciało się na jedną gromadę, pchało się do ziarna, deptało, skakało jedno przez drugie, podłaziło pod brzuchem, przełaziło przez plecy, a wróble, uliczniki, napełniwszy sobie dobrze żołądki, skakały głupim gęsiom i kaczkom po grzbietach. Niedaleko siedziały w trawie króliki, wesoła wiewiórka, z wyprostowanym jak szyszak ogonem nad głową, przypatrywała się ciekawie z wysokiego kasztana. Na płocie siedział kot, śledząc chciwem okiem za wróblami. Baśka głaskała sarnę po głowie. Psy leżały spokojnie obok dzieci, widząc u pani kumotry pręt w ręku. Lecz gdy czarny kogut puścił się w pogoń za gęsią, która mu była wzięła ziarnko z przed samego dzioba, i biedna uciekając przebiegła Hektorowi tuż przed nosem, psisko dłużej nie wytrzymało i chapnęło za kogutem.
— Patrzcie na tego osła! Jeszcze mu się na
stare lata igrać zachciewa. Masz na pamiątkę! — zawołała kumotra i świsnęła go prętem.
Hektor wstydząc się kary przed młodszymi kolegami z spuszczoną głową wbiegł do sieni. Babunia zaś tak rzekła:
— Nie lepszy ojciec od syna!
Hektor był bowiem ojcem Sułtana, który swego czasu Babuni zagryzł tyle pięknych kacząt.
Popas się skończył. Drób się rozszedł. Dzieci otrzymały od Franciszka i Wojciecha piękne pawie pióra, pani kumotra dała Babuni tyrolskich jaj na podsadzenie, pan leśniczy przewiesił flintę przez ramię, zawołał na Hektora, poczem wszyscy opuścili gościnny dom.
Sarna szła za nimi jak pies. U stóp góry pożegnała się pani kumotra i wróciła z dziećmi do domu. Przy moście podał pan leśniczy Babuni opaloną prawicę i udał się do boru. Jan długo za nim spoglądał, nareszcie tak się odezwał do Baśki:
— Jak będę jeszcze trochę większy, pójdę do pana Beyera w naukę i będę także chodził na stanowisko.
— To chyba pan Beyer będzie musiał kogo z tobą posyłać, bo się boisz leśnych djabłów i ognistych mężów, — pośmiewała się Baśka.
— Co ty wiesz! — gniewał się Janek, — gdy
będę większy, to się bać nie będę.
Babunia przechodząc obok tamy, spojrzała na omszony pniak i myśląc o Wikci, głęboko westchnęła:
— Biedna dziewczyna!