<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Bajbuza |
Podtytuł | Powieść historyczna. Czasy Zygmunta III |
Wydawca | Spółka wydawnicza księgarzy w Warszawie |
Data wyd. | 1885 |
Druk | Wł. L. Anczyc i Spółka |
Miejsce wyd. | Kraków |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tom I |
Indeks stron |
Odśpiewawszy Te Deum u św. Jana, wraz z całym dworem królowej i hetmana, rotmistrz nasz dnia tego, po wielu nieprzespanych nocach i trudach, z obozu się do dworku przy Długiej przeniósł, zabierając z sobą Szczypiora i Cezara Wąsowicza, a węgra zostawiwszy przy kopijnikach w obozie.
Wszyscy byli nadzwyczaj wesołej myśli, a rotmistrz posłał po wino i po jedzenie, chcąc wieczór spędzić a bodaj noc na gawędce z przyjaciółmi. Posłał też zaraz na zamek po Kalińskiego, bo sam od kilku dni nie mogąc być u królowej, ani o niej, ani o księżnie nic nie wiedział. Tej zaś choć stale się wypierał, więcej go ona obchodziła, niż okazywał po sobie.
Posłany wyrostek natychmiast Kalińskiego przyprowadził.
— Nowego króla zdrowie pić będziemy — zawołał ściskając go w progu i serdecznie witając Bajbuza — nie chciałem tego uczynić bez ciebie. Radbym też Pękosławskiego mieć starostę sandomirskiego, co się spisał tak gracko, ale tego nie wiem czy wyszukam. Dzięki jemu uprzedziliśmy Zborowskich i Rakuszan.
— A czemże się Pękosławski do tego przyczynił? — zapytał Kaliński. — O bożym świecie nie wiem!
— Jawne to przecie — śmiał się rotmistrz. — Wiesz, że arcybiskup chwiejący się jak trzcina, chyli się to na jedną, to na drugą stronę, wiesz, że mieszkał w klasztorze u Bernardynów, ale o tem nie wiesz może, iż gotowy mieli statek na Wiśle Zborowscy i Górka, aby go wykraść i kazać mu Maksymiliana okrzyknąć. Otóż Pękosławski, prawda że z rozkazu hetmana, ale się dzielnie uwinął, klasztor obszedł a staruszka na wygodniejsze mieszkanie na zamek przeprowadził.
— O tem wiem, że mieszka od dni kilku na zamku, alem słyszał, że królowa go zaprosiła, aby tu lepszą wygodę miał.
Bajbuza ręką podrzucił.
— Dosyć, że Pękosławski nas uratował… Uprzedziliśmy cesarskich i teraz już chyba koniec.
Rotmistrz żwawo się na obcasie zakręcił podśpiewując, chwycił Kalińskiego za barki i krzyknął wesoło.
— No, a na zamku! na zamku! toż to jubilacya być musi!
— Bywa różnie — odparł Kaliński — królowa śmieje się, modli, ale i płacze; przewiduje, że na tem nie koniec jeszcze. A tu z tymi szwedami jak z kamienia… Ile razy przyjdą listy, gryzie się i lamentuje, bo nic postąpić, nic dać, nic uczynić nie chcą, jakby nam łaskę wyświadczali, że królewicza raczą na tron nasz posadzić!
Na biedną królowę patrząc aż się serce rozdziera.
Skrzywił się Bajbuza.
— Wszystko się to ślicznie, pięknie załatwi — rzekł. — Król Jan, choćby szwedem był, pomiarkuje w końcu, że nasza rzeczpospolita coś jest warta. Szwedzkie bory, lasy, skały i jeziora srogie nie dostoją przy naszych żyznych łanach i ługach… Chleba mamy i dla siebie i dla drugich podostatkiem, mięsa też, mamy oboje czem posolić, i rycerskie ręce, co tych skarbów obronią. Mało królestw tem się pochwali. Na niczem nam nie zbywa, oprócz ładu i spokoju… ale warchołów wybijemy z pomocą bożą.
Król Jan, bodaj zdrów był, panuje, jak powiadają, nad chłopami tylko, a syn będzie mieć zaszczyt rycerstwu przodkować… Przecie się na tem w końcu poznają!
I przerywając nagle, dodał Bajbuza.
— A księżna pani, a Jmpan wojewodzic Kostka co robią?
Kaliński głową poruszył.
— Kostka! Kostka! — rzekł — radbym, żeby wam całą kością w gardle nie stanął. Szaleje za księżną, a że ona go wyśmiewa potroszę, on to wszystko wam przypisuje i zaklina się słyszę, iż na żywot wasz godzić gotów.
— Niech próbuje — odparł chłodno rotmistrz — ale kto na cudzy godzi, ten swego nastawić musi. No! a księżna Jejmość?
— Księżna? — mówił Kaliński trochę się zżymając — księżna się śmieje z niego, to prawda, ale… niewiasta zacna, stateczna, a zawsze niewieściego w niej coś jest.
— Cóżeś to upatrzył? — zapytał Bajbuza.
— Nadto jest litościwą a powolną, daje mu się w siebie wpatrywać i coraz szaleć mocniej — mówił dalej Kaliński. — Bawi się nim jak pieskiem lub papugą. Jemu się tymczasem coraz bardziej w głowie zawraca.
— To jego sprawa! — mruknął Bajbuza. — Na zamku uroczyste nudy… niechże się gachem zabawi; a on głowy powinien pilnować, aby mu się nie zawracała.
— No, a na Kostce nie dosyć — dodał Kaliński, który niebardzo księżnę lubił — królowa prowadzi do niej drugiego pretendenta, i temu ząbki wyszczerza.
— Któż to taki?
— Szpakowaty już kniaź Olelkowicz z Litwy; dicitur, że bogaty… ale i niepowabny i dzieci ma dorosłe.
— Podobał się jej? — zapytał rotmistrz.
— Któż to spenetruje? Śmieje się jemu, Kostce, wam, a co u niej w sercu, ona tylko wie… Powiada, że za mąż nie chce, do klasztoru też nie ma ochoty, więc co?
— A ty jej zabronisz na wdowim stołku siedzieć — zapytał Bajbuza — jeżli się jej spodobało?
Rozmowa byłaby się może przedłużyła, bo rotmistrz rad o księżnie słuchał i mówił, ale na jasne okna dworku Bajbuzy coraz nowi goście napływali i drzwi się nie zamykały.
— Witaj! Vivat Sigismudus!
— Vivat! vivat!
— Jutro może — wtrącił przybywający Wnorowski rotmistrz — Zborowscy tak samo okrzykną: Vivat Maximilianus! bo gotują się, choćby we dwu senatorów z jednym biskupem elekcyę drugą bez prymasa dokonać, a potem orężem sobie drogę do tronu gotować.
Maksymilianowi do Krakowa bliżej niż Zygmuntowi, a gdy zamek opanuje, ukoronują go.
— Tylko to bieda — rozśmiał się rotmistrz — że do zamku, ani do Krakowa go nie puszczą. Zawczasu o tem myślano.
— Do zamku — wtrącił Wąsowicz — może być, ale na mieście, gdzie niemców siła cesarzowi przychylnych…
— A! nie wróżcież złego, do kata! — zawołał bijąc w stół oburącz gospodarz. — Nalewać kubki i Vivat Sigismundus!
Znowu tedy okrzyknięto aż w ulicy słychać było.
— Vivat Sigismundus!
I z ulicy strzał w tej chwili padł w okno, zabrzęczała szyba, kula świsnęła około uszu rotmistrzowi… rzucono się zaraz w pogoń za złoczyńcą, ale ani śladu go już nie było.
W chwilę potem wesołość powróciła.
— Macie dowód — rzekł Wąsowicz — że z nimi nie koniec. Gdyby o Zborowskich szło, dałoby się zagodzić, ale tu cała rakuzka siła przeciwko nam, a tej się lekceważyć nie godzi. Dodajcie ktemu szalonego Górkę, wściekłego Czarnkowskiego, mściwych Zborowskich.
— Dodaj sobie kogo chcesz, mój Wąsowiczu drogi — przerwał Bajbuza — my się ich wszystkich razem nie ulękniemy. Jeden hetman nasz stanie za wielu.
Zwróciła się rozmowa na wojenne sprawy, na uzbrojenie… Szczypior począł wywodzić, że landsknechty niemieckie lepiej są zbrojne. I na to Bajbuza nie chciał pozwolić.
— Ja ci powiadam, że nasze zbroje, co je włoch w Samsonowie wykonywa, nie ustąpią niemieckim. Mało co pośledniejsze są korczyńskie, a świątnickie dla mieszczan przeznaczone krakowskich, im w samą miarę starczą. Niemcy nas nachodzą, myśmy u siebie w domu. Wątpię nawet, aby się Maksymiliana obwoływać ważyli… Gdzie i kto?
Tak rozprawiano, jedząc i zapijając ochoczo a Bajbuza jak sam ducha nie tracił, tak drugim go dodawał.
— Elekcya skończona — mówił — szopę mogą raz wtóry spalić, już nam nie jest potrzebna, szlachcie pilno do żniw, rozjedzie się, my z oddziałami w pole, póki tu cesarskich najście grozi, musimy czujni być i na młodego pana czekać.
Ztąd tedy o młodym panu powieści różne… Bąknął Wąsowicz, że OO. Jezuitów lubi bardzo.
— I Batory się nimi posługiwał — przerwał Bajbuza — nie szukajmy przedwcześnie w nim co naganiać… chwalmy lepiej. U nas i tak aż nadto zawsze czernidła i plotek.
Podniósł kubek.
— Należy też królowej JMci vivat, — dodał — bo gdyby nie ona, jużby nam rakuszanin na pewno na karkach siedział… O Zygmuncie nie pomyślałby nikt, on zaś sam, jak widać, ani ojciec, o tronby się nie starali. Ostatnia kropla krwi jagiellońskiej w szwedzkąby ziemię wsiąkła.
— To prawda — przerwał Kaliński — iż królowa trzeci raz już swojego Zygmunta forytując na tron, do ostatniej niemal łyżki zastawia… Chciała go mieć, gdy Henryka obierano, ale dzieckiem był, potem gdy Stefana podniesiono, i wówczas się nie powiodło, aż nareście pociechę tę sobie u Boga uprosiła, ostatni grosz na to wyszafowawszy.
Od królowej przeszli na hetmana, bo rotmistrz jego zdrowie pił.
— Gdyby nie on popadlibyśmy w ręce Zborowskich i rakuzkich panów — odezwał się. — Co się tyczy cesarskich rządów, ja tam nie wiem czyby one tak straszne dla nas być miały, jak drudzy powiadają, ale srom się dostać rzeczypospolitej w ręce Górków, Czarnkowskich i Zborowskich. Smutna rzecz wojna domowa, ale my jej nie poczniemy.
— A uniknąć nie potrafimy — dorzucił Wąsowicz.
Dniało już, gdy ostatnie jeszcze zdrowie królewskie wypiwszy rozchodzić się poczęli, a Bajbuza po wielu nocach bezsennych, gdy padł na posłanie, snem kamiennym zasnął.
W Warszawie i na zamku teraz hetman rozpoczął układy z posłami szwedzkiemi o Pacta Conventa; tymczasem na przedmieściach rozłożeni Zborowscy i cesarscy pod Tarczynem i Powsinem wojska rozmieścili, biesiadując a pijąc zabierali się do drugiej elekcyi.
Każdy ich ruch i czynność hetmanowi były wiadome; często nawet bardzo tak upojone żołdactwo schodzili ludzie Zamojskiego, że mu wielką klęskę zadać mogli, ale rozpoczynać pierwszy wojny hetman nie chciał.
Niemal trzy tygodnie już upłynęło od wyboru Zygmunta, gdy na zamku dowiedziała się królowa, iż wieczorem około dziewiątej na półzegarzu, Woroniecki biskup-nominat kijowski Maksymiliana królem okrzyknął i w kościele Te Deum cicho odśpiewano.
Garstka tych, co go mianowali, tak była szczupłą, iż elekcya śmieszną się wydawała; lecz nie szło ani o jej prawomocność, ani o zachowanie form wymaganych, ale o pozór tylko, któryby Maksymilianowi z wojskiem wtargnąć dozwalał.
Królowa Anna strwożyła się i zapłakała znowu. Hetman milczał, ale niezmiernie był czynnym. Dwa obozy przeciwne ocierały się w Warszawie o siebie. Już i naszemu rotmistrzowi dłużej tu pozostać nie było można, Zamojski ciągnął go z sobą do Krakowa, którego bronić musiano od przewidzianego najścia wojsk cesarskich.
Ponieważ nadedniem wyciągać musieli, Bajbuza wieczorem poszedł żegnać królowę.
Tak mówił, w istocie jednak, oprócz niej, księżnę widzieć chciał, której w ostatnich czasach nie mógł nawiedzić. Kaliński tylko mu donosił o niej i ukłony a pozdrowienia przywoził.
Chociaż wojna taka, gdzie się brat z bratem mógł spotkać, nikomu się nie uśmiechała, a najmniej Bajbuzie, rad był, że w pole się wyrwie. Życie to na pół w mieście, pół pod namiotem, wśród niepokoju ciągłego i wzajemnych zasadzek, dokuczyło mu wreście. Strzelanie z za węgłów oburzało.
Z wesołą twarzą stawił się na zamku, gdzie znalazł zwykłe towarzystwo królowej, jej podżyłe panie przyjaciółki, osiwiały dwór, doktorów i urzędników. Wśród tych głów szronem okrytych jak kwiatek wiosenny błyszczała księżna Teresa i ku niej też chciwie się oczy wszystkich zwracały.
Zobaczywszy rotmistrza sama pierwsza zbliżyła się do niego.
— Kaliński mi powiada, że opuszczacie Warszawę — rzekła. — Sądziłam, że pozostaniesz, rotmistrzu, jako straż przy królowej?
— A! nie! hetman mnie ciągnie z sobą, iść muszę — rzekł Bajbuza — dłonie świerzbią, aby tych zuchwalców skarcić, którzy już wszelką miarę przebrali. A wy, księżno?
— Ja? — odparła wdowa oczy spuszczając. — Czasu wojny na wsi, chociażby nawet w naszym cichym kącie nad Styrem, siedzieć jednej kobiecie trudno. Królowa mnie chce mieć przy sobie. Nie mam też nic lepszego do czynienia.
— No — przerwał śmiejąc się Bajbuza — i weselej wam tu, bo na pretendentach, jak słyszę, nie zbywa.
Spojrzała mu w oczy piękna wdowa.
— Trudno mi zabronić zbliżać się do siebie — rzekła — ale ja o żadnych nie myślę, bądźcie pewni.
— Nie widziałbym też w tem nic dziwnego, ani zdrożnego, gdybyście myśleli — odezwał się Bajbuza.
— Wiecie — przerwała mu księżna — żem tego świętego stanu małżeńskiego zakosztowała. Nie zostawił mi on po sobie wspomnień, któreby do ponowienia ślubów zachęcały. Dlatego wdową chcę pozostać.
— A cóż pocznie piękny Kostka? — zapytał Bajbuza.
— Nie wiem, ożenią go z Dulską zapewne — dodała księżna.
— A kniaź Olelkowicz? — szepnął rotmistrz.
Zarumieniła się zapytana.
— I o tym wiecie? — wtrąciła — ale tenby mi mógł być ojcem.
— Właśnie dlatego mężemby sobie życzył zostać, aby przy was odmłodniał — śmiał się Bajbuza.
Nie chcecie i jego?
Księżna tylko ruszeniem ramion odpowiedziała.
— Słyszałem i o jakimś Spytku — dorzucił Bajbuza.
Nastąpiło milczenie.
— Wszystko więc wam donoszą — odezwała się po chwili.
— Bo wiedzą, że mnie to żywo obchodzi, co księżnie szczęście lub… frasunek przynieść może — rzekł Bajbuza.
Westchnął nieznacznie, lecz jakby się uląkł tej oznaki uczucia, począł zaraz żartować sobie z Kostki i jego odgróżek.
— Ten mnie gotów zgładzić — rzekł — bo posądza, iż ja mu u was sprawę psuję. To pewna, że naprawiać jej nie myślę, bo młokos mi się śmieszną wydaje lalką, zakochaną w sobie. O Olelkowiczu to tylko wiem, że stary, bogaty i że dzieciby nierade były drugiemu małżeństwu, więc przeszkadzać będą, a później by nieprzyjaciółmi się stały.
Naostatek Spytek — mówił powoli Bajbuza — wielkiej rodziny a miernego mienia, nie zbyt młody, w życiu być ma trudnym i popędliwym.
— Ale ja, wierzcie mi, o żadnym z nich nie myślałam i nie myślę — żywo wtrąciła księżna. — Dajcież mi pokój z ożenieniem. Raczejbym rada was wyswatać.
Bajbuza spojrzał na nią zdziwiony.
— Mnie? mnie?
— Dlaczegożby nie?
— Bo ja rychlej na mnicha, niż do stadła stworzony jestem — mówił Bajbuza. — Przeżyłem lat tyle samowolnym panem, iżbym może inaczej żyć już nie umiał. Oprócz tego dla kraju nic dotąd nie uczyniłem, a wielebym zrobić pragnął. Naostatek tak się przypóźniłem przez nieudolność moją, że siwieć poczynam. Nim się wysłużę rzeczypospolitej, klamka zapadnie…
Mówił to ze smutkiem jakimś głębokim, chociaż starał się wesołym okazać.
A że wdowa mu nic już odpowiedzieć nie umiała, zwróciła się rozmowa na przyszłego króla. Ponieważ rotmistrz ciekawym był, poszła księżna do królowej wyprosić na chwilkę wizerunku Zygmunta, który ona przy sobie nosiła.
Bajbuza ciekawie się w niego wpatrzył. Wyobrażał on przystojnego dosyć, poważnego wyrazu twarzy młodzieńca, ale malarz nadał mu i dumy i jakiejś zaciętości tyle, iż fizyognomia nie pociągała ku sobie. Było w niej coś zamkniętego, tajemniczego, a przy młodości odbijającego przedwczesnem ostygnięciem.
Oddając wizerunek rotmistrz nie rzekł ani słowa.
— Podoba się wam? — zapytała go księżna.
— Z malowanego o żywym sądzić trudno — szepnął Bajbuza — czemś obcem i cudzoziemskiem mnie odstręcza. Wiem, że pięć czy sześć języków umie, że między temi i polski być ma, którym do matki pierwsze w życiu wymówił wyrazy, ale czy on ten język i nas kochać będzie?
— Królowa za niego ręczy — pośpieszyła księżna.
— Daj Boże! — zamknął rotmistrz. A że godzina późną była, a dodnia ku Krakowu miał ciągnąć, począł się więc żegnać.
— Do widzenia w Krakowie — odezwała się z pewnem wzruszeniem piękna pani — i niech was Bóg szczęśliwie prowadzi.
Smutnym, smutniejszym niż na zamek wszedł, powrócił Bajbuza, którego przeprowadzał Kaliński.
We dworku już nagie tylko ściany i ławy zastali. Konie były osiodłane, Szczypior piwem grzanem na drogę się krzepił. Węgier, który przy szklance wina siedział, odezwał się do wchodzącego rotmistrza, iż wedle wszelkiego podobieństwa, na tej drodze ku Krakowu, którą ciągnąć miał i hetman i oni, oddziały Górki spotkają.
— Ale hetman powiada — dodał — iż tak zawsze nad ranem, po spędzonej u beczek nocy głębokim snem spoczywają, że będziemy mogli bezpiecznie ich pominąć i nikt się nie przebudzi.
— A toćby pora właśnie napaść i wybić to paskudztwo — krzyknął Bajbuza.
— Uchowaj Boże! — zawołał węgier. — Rozkaz jest najwyraźniejszy pana hetmana, abyśmy pierwsi nie rozpoczynali, i nie porywali się. Jeżeli śpią, mamy ich pominąć.
Rotmistrz wargi zakąsił.
— Taki jest rozkaz hetmana? — zapytał.
— Sam to z ust jego słyszałem — odparł węgier.
— A więc spełnimy, co nakazano — zamknął rotmistrz.
Na koń!
— Na koń! na koń! — powtórzono na podwórcu.
Dzień się robić zaczynał, gdy oddział poruszył się w porządku i milczeniu, z rotmistrzem i Szczypiorem na przedzie. Miasto spało jeszcze, oprócz tych, których wyciągające oddziały hetmana pobudziły. Sierpniowy poranek duszny był, chmurny i zdawał się zapowiadać burzę.
Pominęli już ostatnie dworki i chatki za miastem w ogródkach rozsiane i wyjeżdżali w pole, gdy w lewo, tuż ponad gościńcem ukazał się obóz Górki i Zborowskich. Połamane wozy, porozbijane beczki, kilka zdechłych koni, rozsypane kawały drzewa, pokruszone kopie, wszelkiego rodzaju śmiecie, naprzód znaleźli nad drogą. Ale tuż… o dziwo! na ziemi rozciągnięte leżały we śnie najgłębszym pogrążone straże obozowe.
Rotmistrzowi to niedbalstwo tak się wydało dziwnem i nieprawdopodobnem, że oczom prawie nie wierzył własnym. Stanął.
— A toćby ich tu w tym śnie i wyrzezać i powiązać i zbić można na miazgę, nimby się opamiętali i za oręż pochwycili!
Rusznice w istocie stały o wał poopierane, broń zdala była rozłożona… Bajbuza drżał.
— Hetman ich pominąć kazał nie zaczepiając — rzekł Szczypior, który po twarzy rotmistrza poznał, jak niezmierną miał ochotę wpaść na tych ciurów.
— Spełnimy rozkaz hetmana — odezwał się stłumionym głosem Bajbuza — ale na miłość Bożą, niech ja się choć zabawię!
Skinął na węgra i wskazał mu na uśpione straże.
— Kardoszu mój — szepnął — nic im nie czyń… ale to są żołnierze, myśmy też nimi. Straż śpiąca, to wstyd dla wszelakiego rycerstwa… Macie przy siodłach postronki… Każdemu z nich zatknąwszy gębę po pięćdziesiąt…
Węgier się uśmiechnął, Bajbuza nie czekając spełnienia rozkazu natychmiast jechał dalej. Odwróciwszy się tylko, on i Szczypior mieli przyjemność widzieć, że polecenie rotmistrza spełnione zostało[1]. W milczeniu, bo im nie dano ust nawet otworzyć, a spali jak zabici, czeladź wojskowa przykładnie ich chłostała.
Oćwiczeni wyrwawszy się z rąk uciekali do śpiącego obozu, ale wstyd im krzyczeć nie dawał.
Gdy pominięto straże i czaty i okop, który niedbale usypany opasywał obozowisko, na znak Szczypiora uderzono w kotły i bębny, zagrały trąby i surmy, a kopijnicy, których szkarłatne z białym proporce długie, wiatr szeleszcząc unosił, raźno kłusowali ku Krakowu.
Kto o tej chłoście haniebnej zawiózł do Warszawy wiadomość, nie było wiadomem, ale dnia tego śmiano się ze straży oćwiczonej na zamku, szydzono z niej na ulicach, a Górka, któremu usłużny jakiś komornik doniósł o tem, wpadł w niewysłowioną wściekłość. To pewna, że nie tyleby go bolało może, gdyby mu straż wyrżnięto w pień. Pogarda z jaką sobie postąpił Zamojski, (bo to na jego naturalnie rachunek wciągnięto), była nieznośniejszą nad wszystko.
Po tej bolesnej nauce oddziały też Zborowskich, Górki, Czarnkowskiego, Jazłowieckiego, ruszyły się, gdyż rakuszanie chcieli ubiedz Kraków, spodziewając się cochwila przybycia Maksymiliana.
Ale temu wcześnie zapobiegł Zamojski, zamek i miasto były obwarowane, strzeżone, zawarte.
Pozostawały przedmieścia tylko, szczególniej Garbarze, niemcami osiedlone, gdzie Zborowscy, rakuzcy stronnicy wcześnie zawiązali stosunki. Tu starczył dla mieszczan urok imienia cesarskiego, aby ich pociągnąć. Zdawało się im niepodobieństwem, ażeby potężnemu panu Zamojski sam z garścią zaciążnych mógł podołać. Niemcy tutejsi, obietnicami wielkiemi złudzeni, gotowi byli wpuścić pomiędzy siebie żołnierzy. Obsadzenie przedmieścia mogło dać w ręce rakuszanom miasto same, a to posiadłszy i o oblężenie zamku mogli się kusić.
Wszystko to knowało się w tajemnicy i milczeniu, ale hetman miał swych ludzi wszędzie i języka dostał zawczasu.
Zmuszeni zdobycie Krakowa odroczyć do zebrania sił znaczniejszych, a potrzebując mieć jakiś punkt oparcia, gdzieby nadciągającego Maksymiliana przyjąć mogli, Górka ze Zborowskimi pośpieszyli ku Wiślicy, która jako miejsce przyszłego zjazdu szlachty wyznaczona została. Zajęcie jej w istocie było opanowaniem stanowiska ważnego.
Miasto, pomimo murów i bagien je otaczających, pozbawione załogi, ubieżone zostało dość szczęśliwie przez Krzysztofa. Zarazem Andrzej oburzającym gwałtem pierwszy krok swój czynny oznaczył. Dowiedziawszy się o pobycie sandomirskiego kasztelana Stanisł. Tarnowskiego we dworze starościńskim w Stobnicy (o którą się dobijał z nim razem u Stefana), nocą wpadł na domostwo, zajęte przez niego i rodzinę. Zabito kilku dworzan, uwięziono jego, żonę i dzieci, zabrano pieniądze i kosztowności, i Tarnowskiego w pętach odesłano do Wiślicy.
Gwałt ten z pewnością nie poprawił sprawy Zborowskich, którzy się nim okazali wierni swemu charakterowi.
Czyniło go wstrętniejszem jeszcze bezkrólewie, w czasie którego bezpieczeństwo publiczne obwarowane było najsurowszemi przepisami.
Wymuszono na Tarnowskim za przywróconą swobodę wyrzeczenie się starostwa, zabranych pieniędzy, uczynionych szkód i krzywdy wyrządzonej.
Wiślicę zajętą Zamojski natychmiast musiał odzyskać i pociągnął z największym pośpiechem z całą swą siłą. Łączył się z nią Tęczyński. Zborowscy nie spodziewali się, nie mogli przewidywać tak nadzwyczaj prędkiego przybycia, rachowali też na to, że obrona Krakowa wstrzyma hetmana.
Zamknięci w mieście Zborowscy gotowali się do obrony rozpaczliwej, ale nie myśląc o zdobywaniu warowni, hetmanowi starczyło zawarcie ich w niej i uczynienie bezwładnymi. Po spędzeniu dział z wysepki, z której oblegających rażono, Zborowscy musieli nieruchomie pozostać w murach.
Nie tracąc chwili, zjazd zwołany do Wiślicy postanowił hetman odbyć pod Wiślicą, w oczach niemal Zborowskich, którzy ani mu przeszkodzić, ani w nim udziału brać nie mogli.
Ztąd wysłano, nie po raz już pierwszy posłów do arcyksięcia, którzy mu uchwały obrad i nieprawość jego wyboru mieli okazać, żądając, aby w granice Polski nie wkraczał.
Zygmunt już stanął podówczas w Gdańsku. Po odbytych naradach opuszczono Wiślicę, nie myśląc jej oblegać. Poczęły się harce, zabiegi, podstępne zmowy, aby to Kraków ubiedz dla Maksymiliana, to z drugiej strony obronić się, zaskoczyć, nieprzyjaciela onieśmielić.
Bajbuza ze swymi kopijnikami, choć ich nie wielu miał, ale że na nich rachować było można ciągle przy hetmanie się trzymał.
Jako żołnierzowi to życie czynne, całe na czatach lub w potyczkach, niedające spocząć, ale trzymające człowieka w ciągłej gorączce oczekiwania, było mu pożądanem i miłem, lecz w nim niejeden tylko był żołnierz.
Dawał się rycerskiemu duchowi unosić i ciągnąc w pole zapominał o wszystkiem, lecz gdy pod namiotem później przyszło mu spocząć samemu, podumać, rozważyć, ocenić co się to około niego działo, człowiek brał górę i smutek go ogarniał.
Nigdy jeszcze w życiu z takiej strony niekorzystnej nie przypatrywał się tej braci swej, którą kochać pragnął, a zmuszony był się nad nią litować. Tysiące przykrych wątpliwości piersi mu wypełniało i głowę uczuciami i myślami, którym się obronić nie mógł.
Nie miał się nawet przed kim wyspowiadać i poskarżyć.
To też przychodziły na niego takie godziny pogrążenia w sobie i nieprzezwyciężonego smutku, że Szczypior zastając go z głową spartą na rękach i brwiami ściągniętemi, posądzał o wcale inne powody tego znękania.
Przypisywał mu taką okrutną tęsknicę za śliczną ową księżną Teresą.
Na prawdę zaś Bajbuza, który tak gorąco ciałem i duszą się rzucił w ten wrzątek i zamęt spraw publicznych, doznawał tego rozczarowania, jakie spotyka każdego, co długo sobie roił, snuł, tworzył świat po swej myśli i sądził, że go takim znajdzie.
Tymczasem rozbijał się na nim o tyle samolubstwa, dziecinnych fraszek, dumy i próżności, chciwości, rozpasania, lekkomyślności, a tam gdzie trafiał na poczciwych, znajdował ich tak biednie na duchu wyposażonymi, że mu cała odpadała ochota od mięszania się do tego bezładnego ruchu.
Jednego dnia stary arcykapłan był z Górką i Zborowskimi, nazajutrz przechodził do hetmana. Spytek od hetmana przerzucał się do obozu Górków. Rzymski poseł popierał dyssydentów…
Od każdego można się było spodziewać zdrady.
W samym hetmanie, którego znakomitego charakteru Bajbuza nie mógł zaprzeczyć, chwilami grała duma ogromna i chęć panowania… Pomiędzy wodzami stronnictw najmniejsze powodzenie budziło zazdrość.
W ostatnich dniach Bajbuza dowiedział się poufnie, iż dotąd wiernie trzymający stronę hetmana marszałek Opaliński, przestraszony tem, że Zamojski znowu może i za tego panowania opanować umysł młodego króla, zaczynał w wielkiej tajemnicy zbliżać się do rakuszan i Górki.
Codzienne te doświadczenia, nieustanne zmiany, które niezawsze szlachetności charakterów dowodziły, zraziły rotmistrza.
Odpadła go ochota od poświęceń i pracy… nie wiedział, w którą iść miał stronę. Chorągwią dla niego dotąd był hetman, zaczynał nawet o nim wątpić.
Potrzeba było jednak dotrwać na stanowisku do końca, choćby przez ciekawość, jak się miał ten zamęt tak długo przeciągający ukończyć. Nie uszło przyjaciołom i towarzyszom broni rotmistrza to jego ponure zadumanie, szukali przyczyny i trafiali zawsze tylko na księżnę, o której on właśnie teraz może mniej myślał, bo ta tragikomedya życia publicznego, w którą był wmięszany, podnosiła go nad poziom powszedni.