Banita (Kraszewski, 1885)/Tom II/III

<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Banita
Podtytuł (Czasy Batorego)
Wydawca Spółka wydawnicza księgarzy w Warszawie
Data wyd. 1885
Druk Wł. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Kraków
Źródło Skany na commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron



III.

Samuel pod ten czas, czując się banitą, albo ciągle po kraju krążył, rzadko dwie z rzędu noce w jednem miejscu spędzając, albo około Zborowa, kędy miał czaty porozstawiane i ludzi sobie oddanych, w lesie, naumyślnie zbudowanem tam domostwie przesiadywał.
Był to jego kąt ulubiony, a ludzie zwali go Białym Kamieniem, może dlatego, iż dwór stał na podmurowaniu, które jasno od zciemniałego odbijało drzewa.
Fantazya Samuelowa dogodziła sobie, gdy tę kryjówkę wśród lasów wznosił, o której oprócz jego ludzi mało kto wiedział nawet. Na małym wzgórku nad rzeczułką, biegnącą parowem, wznosiło się to domostwo, cale obszerne, bo izb różnych z alkierzami i komorami liczyło przeszło dziesiątek. Dokoła, na wypadek napaści, aby się nie tak łatwo do dworu dostać było, opasywał go częstokół dębowy, wysoki, mocny i ziemią z jednej strony umocowany.
Oprócz tego opowiadano, iż z pośrodka domu, pod którym były lochy murowane, tajemne drzwi prowadziły wązkim korytarzem w głąb ziemi, tak iż popod rzeczułką przeszedłszy, dozwalał jak w starych zamkach, tak zwane wycieczki, wydobyć się niepostrzeżonemu.
W Białym Kamieniu, gdy pana Samuela nie było, a trwało to niekiedy czas dłuższy, bo niespokojnemu Zborowskiemu nawyknienie i temperament długo w jednem miejscu trwać nie dopuszczały, była zawsze jakaś załoga miejscowa, aby w razie niespodzianego przybycia, wszystko na swe przyjęcie znalazł pogotowiu.
I nagle ta pustka, w której kilku starych niedołęgów ziewało, zmieniała się we wrzawliwie przepełniony dworzec, w którym ludzi i konie zaledwie można było pomieścić.
Samko nawykł był nietylko na Niż, ale po Rusi i gdziekolwiek się obrócił jeździć tłumnie, hajduków i czeladzi wiodąc z sobą zwykle głów trzydzieści i więcej. Oprócz tego towarzyszyli mu przyboczni jego przyjaciele i słudzy, rezydenci, urzędnicy. Ciągnął czasem z sobą gości, prowadził psy, wieziono sokoły, z któremi po drodze polował, szły wozy ze śpiżarnią, a niektóre z bronią i z namiotami. Nie pytano po drodze, czyje były łąki i pola, a nawet i stogi; gdy zapotrzebował czego pan Samuel, brał jak ze swego. Trafiało się, że tak samo, nie pytając zajmował dwory i plebanie. Znano go nadto, aby mu się kto probował opierać. Kobiety naówczas najwięcej uciekały, a i niekażdy z mężczyzn dotrzymał placu, bo Samuel i jego ludzie słynęli jako gwałtownicy.
Zadrzeć się z nim nie było bezpiecznie, bo niczem dlań bywało zabić, powiesić, a na odjezdnym ogień kazać podłożyć. Gdy był dobrej myśli a trafił na ubogiego szlachcica, sam go w domu własnym przyjmował... z opierającymi się nie czynił wielkiego zachodu...
Majętności rodziny Zborowskich i spokrewnionych z nimi Spytków, Stadnickich, Opalińskich nietylko nie oszczędzał w tych pochodach pan Samuel, ale je przenosił nad obce, bo w nich choć cień jakiegoś prawa miał za sobą.
Dwór jego zmieniał się często, a do niego i poniewoli czasem przyłączać się musieli ludzie, którzy go zabawiali, lub których trwoga i utrapienie jego bawiło. Ciągnął tak z sobą niekiedy księży, szlachtę, z miast pozabieraną muzykę, grajków, różnego rodzaju trefnisiów, a tak jak zabierał gwałtem kto mu się podobał, rzucał potem, gdy mu się sprzykrzył, wpośród gościńca.
W Białym Kamieniu zwało się że spoczywał, ale tu czas trawił na łowach, na słuchaniu Wojtaszka, i na zabawianiu się z dziećmi, których dwoje szczególnie (miał troje tylko), syna Aleksandra i córkę Anusię, szczególniej lubił.
Anusia w dzieciństwie zdawała się nieszczęśliwą przypominać matkę Spytkównę, ale rosnąc przy boku ojca, zmieniła się i stała nadzwyczaj podobną do ojca. Miała wykapaną naturę jego i temperament, a nawet wypięknione rysy na pierwszy rzut oka dawały w niej poznać córkę Samuelową.
Po śmierci matki zdana na sługi, bo krewnym jej powierzyć nie chciał, Anusia wyrosła pieszczona, dzika, samowolna, a im więcej dokazywała, tem ojciec bardziej się do niej przywiązywał i cieszył. Nabrała więc zawczasu obyczaju nawpół męzkiego, jeździła konno, strzelała z łuku, który dla niej umyślnie robić kazano, nosiła sama i unaszała ptaki łowieckie, otaczała się psami, chadzała nawet po męzku, co ojca wielce zabawiało. Ale przychodziły na nią potem chwile jakichś niewieścich zachcianek, naówczas trefić sobie kazała włosy, wdziewała suknie kosztowne, stroiła się, zasiadała do krosien, uczyła pieśni, i nim dorosła, już grała rolę pani. Tak gwałtownego temperamentu jak ojciec, nie umiała się w niczem poskromić, a p. Samuel znajdował to w niej uwielbienia godnem. Zresztą cokolwiek zrobiła Anusia, dobrem było.
Nieraz powiadał, iż żałuje bardzo, że się ona chłopcem nie urodziła, bo Aleksander, którego kochał także, syn starszy wielce się różnił od ojca i siostry.
Młodzian był stateczny, poważny, rycerskiego ale szlachetnego ducha, i niedający się skusić przykładem do samowoli. Zwał go ojciec babą, chociaż miał dowody mnogie, że Aleksandrowi wcale na męztwie i energii nie zbywało.
Anusia nie mogła zawsze ojcu towarzyszyć w jego wycieczkach, ale w Białym Kamieniu zawsze z nim bywała i tu go nie opuszczała.
Brał z sobą zwykle i Wojtaszka, a znajdował tu ulubienicę, prostą dzieweczkę ze wsi wziętą, która naprzód była w usługach Anusi i wiekiem z nią rówieśnicą. Nie dbając o to, że córka patrzeć na to będzie, wziął ją potem pan Samuel, oddzielił, posadził osobno, zaczął się nią opiekować, obdarzać, zawrócił jej głowę i zrobił z niej dziwadło, które go tem więcej bawiło i tem mu było ulubieńsze, im mniej do pospolitych ludzi było podobne. Zamarzyło się tej Motrunce wybranej przez Samuela, że pan się z nią ożenić będzie musiał, nabrała więc dumy i obchodziła z ludźmi jak pani.
Anusia śmiała się z niej w początku, a potem znienawidziła. Motrunka była prostą, i wcale nie odznaczającą się żadnemi osobliwemi darami dziewczyną.
Po całych dniach siadywała przed zwierciadełkiem, ubierała i rozbierała, a że miała do posług dziewcząt kilka, z niemi odgrywała rolę pani. Piękną była w istocie i ta piękność jej nawet nierozjaśniona iskierką rozumu, uderzała swą regularnością i wdziękiem. Motruna usiłując się uczynić piękniejszą jeszcze, psuła raczej niż podnosiła wdzięk, jakim ją obdarzyła natura.
Samuel choć w początku się do niej namiętnie przywiązał, później kosztem jej się zabawiał już, i niekiedy niemiłosiernie nad nią znęcał. Bawiły go nawet łzy, gdy bywał znudzony.
W jednym dworze, pod tym samym dachem, tygodniami i miesiącami siedząc Motrunka i Anusia prowadziły z sobą wojnę. Córce naturalnie ojciec dawał pierwszeństwo, lecz niekiedy i Motruna swe dnie miała szczęśliwe...
Do dworu pana Samuela, oprócz tych dwu kobiet i ich licznego fraucymeru, należała niejaka Żabikowska, średnich lat kobieta, niegdyś za młodu ulubienica pana, teraz sługa córki i zarządzająca domem, baba ogromnego wzrostu, teraz już z małym wąsikiem na wardze, niegdyś piękna, śmiała, wyszczekana, chciwa i przewrotna. Tej obowiązkiem było służyć Anusi, której ona cierpieć nie mogła.
Wojna więc niewieścia była tu nieustającą, w której Anna zawsze dotąd górę brała.
Piękność jej z dojrzewaniem coraz się stawała świetniejszą, ale razem i charakter samowolniejszym codzień się objawiał.
Gdy pan Samuel na Niż się wybierał, Anusia na to pozwolić nie chciała, potem upierała się jechać z nim przebrana po męzku, tak że okłamawszy ją, uciekać od niej musiał, czego mu długo darować nie mogła.
Z wybitniejszych osób otaczających Samuela, wymienić jeszcze należy Boksickiego, który gdyby na politowanie zasługiwał, męczennikiemby go nazwać można było. Lecz najprzewrotniejszy z ludzi, korzystający z pana, wyłudzający z niego pochlebstwy i najpodlejszemi posługami co tylko zedrzeć mógł, Boksicki był poprostu łotrem o twardej skórze.
Trafiało się, że go Samuel zbił na gorzkie jabłko, ale się nie mogąc obejść bez niego, potem musiał sam smarować i plastry mu złote przykładać. Miał za to w Boksickim posługacza, oprawcę, narzędzie do czego tylko chciał go użyć. Człek był zręczny, pilny, wytrzymały, a bez sumienia. Aby takiemu jak Samko służyć, potrzeba było w istocie żelaznego człowieka.
Miał to do siebie Zborowski, że swych ludzi znał na wylot, i dobrze wiedział jak dalece podłym był Boksicki, ale go takim mieć chciał, bo mu to było dogodne.
Naostatek w gromadzie, która teraz ciągnęła z nim, miał jeszcze Samko i księdza, a raczej braciszka w sukni zakonnej św. Franciszka, włocha Zapatellego. Tego szczególniej sobie upodobał dlatego, że jąkał się i szeplenił, a mówił po włosku. Zborowski zaś do języka tego miał słabość i czasami się odkazywał, że zupełnie Polskę porzuci a do Włoch się wyniesie.
Zapatelli grał tu niewłaściwą swej sukni rolę trefnisia, z którego się wyśmiewano i znęcano nad nim. Zabrany gwałtem gdzieś po drodze, pojony, karmiony włoch się wyrwać nie mógł i oswobodzić. Znosił los swój od roku blisko z rezygnacyą, bo dwa razy nadaremnie się próbował wyśliznąć, a za każdym razem pochwycony, wyszturgany, musiał za karę siedzieć w czabance o chlebie i wodzie.
Taki był skład dworu pana Samuela, gdy temi czasy, na wiosnę do Białego Kamienia dla spoczynku zawitał. Syn Aleksander wymówił mu się i we Lwowie pozostał, co ojcu było na rękę, bo czasem poważniejszego Oleczka albo się musiał wstydzić, lub z nim kłócić.
Panowała więc Anusia w jednym a Motrunka w drugim dwora końcu. Wojtaszek na obu.
Tego się tu obawiali wszyscy, nie wyjmując nawet Anusi, do której z zuchwalstwem niesłychanem lutnista śmiał się zalecać, chociaż łajała go, pluła mu w oczy i patrzeć na niego nie chciała. Wojtaszek śmiał się.
— E! e! przyjdzie czas, że i Wojtaszek dla panny dobry będzie!
Tak samo zalecał się pańskiej kochance Motrunce, ale tu miał więcej szczęścia, bo ta się w nim potajemnie kochała, choć z niej sobie potem drwił niemiłosiernie.
Szydził on zarówno z Samuela, czasem w żywe oczy, choć to groźnem się stać mogło i nieraz pokaleczony i skrwawiony mu się z rąk wyrywał, ale wkrótce potem Samuel litował się nad nim, sam go opatrywał i wszystko puszczał w zapomnienie.
Miał nad nim jakąś niezrozumiałą dla nikogo przewagę.
Nikogo tu nie szanował, nikogo nie szczędził, nikomu się niepoczciwiec nie kłaniał, a poczynał sobie z zuchwalstwem, na któreby się żadne z dzieci nie ważyło.
Nie obawiał się ani oskarżenia, ani gniewu pana, bo go publicznie prawie zbójem nazywał.
Nikt nad Wojtaszka lepiej nie znał wszystkich Zborowskiego przestępstw, gwałtów, mordów i szaleństw, i nikt o nich ochotniej głośno nie rozpowiadał.
Po dworze chodził jakby tu sam panem był z samowolą nieukróconą niczem, bo i do papierów i do pieniędzy Samuela sięgał bezkarnie. I nic mu się nigdy nie stało.
Zwali go też ludzie czarnoksiężnikiem i wierzyli w to, że jakiegoś inkluza miał, który życia jego strzegł, bo powinien je był stokroć stracić, codzień się narażając Samuelowi.
W Białym Kamieniu rozpoczęło się życie zwykłe tym trybem, który się nie dawał określić, bo codzień się odmieniał. Jednego dnia łowy, drugiego śpiewy, to biesiadowanie, to pisanie listów, to zamykanie się z Motrunką, to słuchanie córki i służba u niej zajmowały p. Samuela.
Były też godziny Zapatellego, dopóki jąkajło i włoszczyzna się nie sprzykrzyły, czasem opanowywał go Boksicki, niekiedy po całych dniach strzelał i wróblom urywał głowy kulami lub strzałami, to znowu spędzano ludzi i urządzano wielkie łowy z sieciami, które się tem kończyły, że napędzonego zwierza nożami i oszczepami dobijano.
Wszystko to nie starczyło niespokojnemu temu umysłowi, który czasem szukał roztargnienia w żalach po żonie i osamotnieniu żałobnem.
W takiem właśnie usposobieniu, drugi już dzień Samko leżał na skórach, które jego łoże stanowiły, zamknięty pod strażą Boksickiego, któremu nikogo, nawet córki do siebie nie kazał dopuszczać, gdy wystrojony jak gach, z utrefionemi włosami do progu się wolnym krokiem przysunął Wojtaszek.
— Słuchaj ty — zwrócił się do leżącego tuż na ziemi we drzwiach Boksickiego — puszczaj mnie do niego.
— Niewolno.
— Co to, niewolno! mnie! — odparł lutnista. — Gdzieżeś ty słyszał, aby mnie było niewolno wnijść kędy ja zechcę?
— Pan zakazał nawet panny nie puszczać — rzekł mrucząc stróż.
— Ale nie mnie.
— Nie ma wyjątku, idź sobie.
Wojtaszek leżącego nogą kopnął.
— Słuchajże ty bałwanie jakiś, otwieraj mi drzwi, bo ja ci każę.
— Ja od was rozkazów nie mam do odbierania — odparł Boksicki. — Idź precz.
Z pogardą spojrzał na niego lutnista i gniewnie nogami go począł tłuc.
— Otwieraj!
Powstała wrzawa. Wtem ze wnętrza izby, w której leżał pan Samuel, głos się dał słyszeć:
— Kto tu śmie! Boksicki, precz z tym.
— To ja! — wrzasnął Wojtaszek.
— Precz! — zawołał głos groźny Samuela.
— Precz? — podchwycił Wojtaszek — a ze mną i listy Krzychnika pójdą też precz!
Rozśmiał się na całe gardło, bo już z wnętrza głos potężny wołał:
— Otwierać!
Boksicki się zerwał, opończę narzucając na siebie i kosemi oczyma mierząc Wojtaszka.
W izbie, w której leżał już drugi dzień Samuel, było prawie zupełnie ciemno, pomimo wiosennego dnia jasnego. Okiennice stały pozamykane. Na podłodze nasłane siano, pokryte niedźwiedziemi skórami, służyło za łoże. Na niem w koszuli jednej, z obnażoną piersią, włosem okrytą, z rękami pod głowę podłożonemi spoczywał Samuel.
Powolnym krokiem, listy już pootwierane trzymając w ręku, zbliżył się ku niemu Wojtaszek.
Bystre oko leżącego dostrzegło, że naruszone były pieczęcie.
— Jakeś ty śmiał listy moje czytać? — zawołał zrywając się Samko.
— A dlaczegom nie miał ich otworzyć, kiedy prędzej czy później przecieżby się one przedemną nie ukryły!
Wojtaszek odpowiadał wcale nie zatrwożony, a wzrok, jakim pana mierzył, takie wyrażał lekceważenie, jakby on tu był panem, nie sługą. Samuel zgrzytnął zębami, ale nie odpowiedział nic. Podniósł się powoli wskazując, aby mu okiennice otworzono. Wojtaszek, który najmniejszej posługi sam nigdy nie spełnił, obrócił się ku progowi i zawołał Boksickiego.
— Otwórz okiennice.
Tymczasem w Zborowskim już niecierpliwość górę wzięła, i nie czekając aż sam listy przeczyta, zawołał:
— Co on tam pisze?
— Ho! ho! — odparł zawsze szydersko Wojtaszek — pisze takie rzeczy, z których żaden rozumny człowiek papierowi się nie zwierza.
— Kto? — zapytał Samko.
— Kto? a to domyśleć się łatwo — rzekł lutnista. — Marszałek nadto ma rozumu i przebiegłości, aby to, co chce zrobić, naprzód oznajmywał, i pomógł tym, co mu zechcą przeszkodzić; kasztelan do was nie pisuje, jeden jest Krzychnik, co się nie boi, bo ma cesarza za sobą, a o wasze zdrowie pono niewiele stoi.
Otworzyły się w tej chwili okiennice, Samuel wyrwał listy z ręki lutnisty i namarszczony siedząc na łożu czytać je zaczął. Wojtaszek stał oczyma badając twarz swego pana, na której jak w wodzie obłoki, wszystkie wrażenia się dobitnie malowały. Czytał je jak z karty, a nie odchodził, bo ciekawym był końca.
Samuel czytał i odczytywał. Ściągał brwi, zakąsywał wargi, gniew po nim przechodził jak prąd gorący, ale wnet się to mieniło i list raczej ucieszył Samuela, niż zmartwił, choć o najgorszem usposobieniu króla donosił i o środkach, jakie nieodzownie przedsiębrać było potrzeba.
Właśnie ta ostateczność i nadzieja, że będzie czynnym, że się porwać zostanie zmuszony do zuchwałego i krwawego czynu, radowała tak Zborowskiego. Nudził się już tą swoją, jak ją nazywał, bezczynnością. Ani Motrunka, ani Anusia, ani Boksicki i Wojtaszek, ani mnich włoch, ani łowy i konie nasycić go nie mogły.
Raz zakosztowawszy krwi i doznawszy tego wrażenia, jakie ona wywiera na tym, kto się nią zmazał, był p. Samuel niemal chciwym nowego jej przelewu. Krzychnik w tym liście, którego już powiernikiem był Wojtaszek, bez ogródki mówił o truciznie na wilcze zęby, i o napaści na „szaraka“ na głowę Nigri Concilii.
Przygotowanie do napadu tego, samo dokonanie go, nikomu innemu przypaść nie mogło, tylko Samuelowi. Czuł się do tego powołanym i to mu się uśmiechało. Z Wapowskim siedem czy osiem żywotów ludzkich miał już na sobie.
Cóż mu znaczyło podjąć jeszcze jedno wielkie dzieło, które go chwałą okryć miało, a wedle jego pojęcia, naród wyzwolić! Radowała się jego dusza.
W tej chwili ów ciężki, dojmujący smutek, który go do łoża przygniatał, wszystkie powszednie zabawki, znikły z przed oczów; miał przed sobą znienawidzonego kanclerza postać, z którym się pragnął rozprawić. Nie powątpiewał ani na chwilę, że z walki, choćby nierównej, wyjdzie zwycięzcą.
Równymi nogami porwał się z łoża, aż Wojtaszek, stojący zbyt blizko, cofnąć nieco przed nim musiał.
Usta jego mimowolnie pocichu wyszemrały jeden wyraz.
— Zbójca!
P. Samuelowi przed chwilą namarszczona twarz się śmiała. Spojrzał w okno.
— Cóż to! — zawołał — blizko południe! Słyszysz, idź powiedz, aby mi Michał natychmiast dawał obiad. Jestem głodny.
— Boksicki — powtórzył nie ruszając się z miejsca Wojtaszek — idź do kuchni. Jam nie do tego.
Ten, który mozolnie ciasną właśnie opończę wciągał na ręce, zamruczał coś, jakby chciał na Wojtaszka zdać poselstwo, ale lutnista powtórzył dumnie:
— Słyszałeś rozkaz pański, nogi za pas. Leżałeś dosyć.
Mrucząc musiał być posłusznym Boksicki, a Wojtaszek w bok się wziąwszy po izbie przechadzać zaczął, nie chciał odejść, aby z oczów Samuela nie stracić.
Zborowski oblewał się wodą i odziewał pospiesznie, ale w rozmowę, której lutnista życzył sobie może, nie wdał się z nim.
Słów zresztą nie było potrzeba, aby czytać, co myślał. Radość, nadzieja jakaś błyskały mu z oczów.
W chwilę potem róg myśliwski, wedle miejscowego zwyczaju, dawał znać, że Michał pospieszył z obiadem, i p. Samuel przyodziany lekko już szedł do izby jadalnej, w której się wszyscy gromadzili. Jedna Motrunka nie miała się tu prawa pokazywać.
Zborowski nie byłby tak dalece może poszanował córki, aby ulubienicy zakazał przychodzić, ale Anusia oświadczyła, że u jednego stołu z chłopką siedzieć nie będzie, a chłopka nietylko u stołu siedzieć, ale przy nim pierwsze miejsce mieć chciała — i straciła prawo do niego.
Boksicki, Zapatelli mały, zażywny, tłusty i brudny braciszek w trepkach i habicie ladajakim powrozem przepasanym, kilku szlachty, starsi urzędnicy dworu, naostatek Żabikowska wystrojona śmiesznie, już dokoła wielkiego stołu oczekiwali. Szlachta dobywała zawczasu łyżki z za pasa i ocierała je rękawami, czeladź parujące wnosiła misy, z których korzennych przypraw wyziewy buchały. Zapatelli wedle zwyczaju zabierał się odmawiać Benedicite, choć nikt na nie ani zważał, ni czekał, gdy wpadł Samuel.
Anna stała w drugim końcu izby, wystrojona dnia tego, z twarzyczką rozkwitłą dzikiej różyczki, a zobaczywszy ojca, namiętnie się mu rzuciła na szyję.
— A! przecież! — zawołała głośno — ja nie lubię, gdy ty mi się zamykasz na pokutę. Ja i tak nie zawsze ciebie mam, każdej mi godziny żal, a ludzie, albo jakieś smutki mi je odbierają. No! dobrej myśli mi wracasz? — spytała.
Twarz sama jej odpowiadała, ojciec był uśmiechnięty, rozpromieniony.
— Miałem listy od Krzychnika — odparł, podnosząc córkę do ust swoich — rad im jestem.
— Cóż ci tak dobrego donoszą? — spytała Anusia.
— Krzychnik raz przecie rozumnie pisze — rozśmiał się Samuel — teraz my z nim pójdziemy ręka w rękę.
Anusia spojrzała mu w twarz, lecz siadano już do stołu i Samuel umyślnie przerwał z nią dalszą rozmowę. Wszyscy teraz biesiadnicy z oczyma zwróconemi na gospodarza, gotowali się go czemś zabawiać. Borowski donosił o sokołach, drugi mówił o wilczycy z małemi, na którą w gnieździe najść było potrzeba, aby szczenięta zabrać żywcem.
Wojtaszek siedział także u stołu, umieściwszy się tak, aby na Anusię mógł patrzeć. Ojca się wcale nie wystrzegał.
Anna unikała jego wejrzenia, a ile razy je spotkała, odwracała się z niewysłowioną pogardą.
Wojtaszek mimo to nie tracił fantazyi, owszem coraz się chciał z nią głośniej popisywać i wtrącał zuchwale do rozmowy. Zaczęto wyszydzać Zapatellego, któremu sąsiedzi najlepsze kąski nietylko z półmiska stojącego przed nim, ale prawie z ust wyrywali.
Włoch czerwieniał z gniewu, jąkał się tem więcej i bezsilną tą sierdzistością wszystkich do śmiechu pobudzał. Przychodziło niemal do utarczek na łyżki i pięści, co zdawało się tak zwyczajnem, że niczyjej nawet nie zwracało uwagi. Wojtaszek tylko jeden się marszczył, bo mu to do mięszania się w rozmowę przeszkadzało.
Samuel tymczasem nie mogąc nic nigdy długo w sobie utrzymać, już w głowie osnuwając zamiar zaskoczenia kędyś Zamojskiego, plan cały układał.
Ludzi mu dzielnych było potrzeba. Miał kilku, na których mógł rachować, innym mniej ufał.
— Boksicki — odezwał się — ludzi będę potrzebował! Szukaj mi takich, coby się ani śmierci ponieść, ani ją zadać nie obawiali, prawych rycerzy.
— Idziecie na wojnę? — zapytał Boksicki.
Wojtaszek się rozśmiał.
— Jakiś ty głupi — rzekł — albo to nie wojna, gdy się w lesie napadnie podróżnego?
Zmarszczył się pan Samuel.
— Czyż my dość ludzi nie mamy? — odparł sługa. — Zawczasu robić zaciągi i żywić je! — mówił Boksicki — a tacy co tęgo się biją, okrutnie też jedzą i piją.
Śmiał się Zborowski.
— Postaramy się dla nich o kaszę, daj tylko — zawołał.
— Wielu? — zapytał sługa.
— Wielu? — począł podpierając się na łokciu Samuel — liczę tych, na których rachować mogę... mamyż ich aby trzydziestu?
— Tylko niech się Boksicki do ich liczby nie wciągnie — wtrącił Wojtaszek — bo on już stępił się jak nóż na skórce od chleba.
Nikt lutniście nie odpowiadał, ani zważał na niego, co jeszcze do śmielszego odzywania się go pobudzało.
— Trzydzieści orzechów wziąć, żeby ani jednego świstuna w nich nie było — podchwycił lutnista — to sztuka!
Samuel krzyknął, pięścią bijąc w stół.
— Milczeć!
Wojtaszkowi krew trysnęła do głowy, bo Anusia spojrzała na niego i uderzyła w dłonie.
— Patrzcie — krzyknął lutnista — że jak mnie śpiewać poprosicie, ja też milczeć będę!
— Oh! oh! — odciął się Boksicki — już ja podejmę się z was dobyć głosu...
Ledwie tych słów domówił, gdy Wojtaszek się zerwał i wymierzył mu potężny policzek. Boksicki się pochwycił z ławy do szabli, zrobił się huczek i zamięszanie, Wojtaszek stał w bok się wziąwszy i wyzywał. Zborowski wołał, aby się uciszyli, ale obity skakał do oczów lutniście, a inni, co także go nie lubili, pomagali.
Ksiądz włoch, z którego się Wojtaszek naśmiewał, skrobał mu marchewkę na palcu. Już, już tylko co nie było widać, jak się do bójki wezmą, w której lutnista sam jeden miał być przeciw wszystkim.
Widząc to i nie czekając, Wojtaszek się nieco ku drzwiom cofnął wewnętrznym. Wtem te się otworzyły i słuchająca pod niemi Motrunka wpadła jak opętana, chwytając za rękę Wojtaszka, chcąc go uprowadzić z sobą. Zborowski rozjątrzony tym, na nią na głos wołał:
— Precz, ty łajdaczko...
Anusia nie chcąc być świadkiem sceny, wybiegła drugiemi drzwiami.
Wtem ogromnym głosem odezwał się Samuel:
— Boksicki, nic mu nie czynić, ja cię pomszczę. Wziąć go i za drzwi precz wyrzucić, choćby i z tą dziewką razem. Dobrana para.
Lutnista, który pokumaniem go z chłopką srodze się czuł obrażonym, cofnął się od niej, a Motrunka z krzykiem sobie oczy zasłaniając, uciekła.
Boksicki zaś skinąwszy na swoich, przemagającą siłą naparł na Wojtaszka, który nie czekając aż go wyrzucą, wyrwał się i uciekł sam precz.
Zborowskiego ten wypadek, choć nie był u niego w domu żadną rzadkością, bo się rzadko obiad u niego kończył inaczej jak bójką i hałasem[1], siadł zły, sam nie wiedząc do kogo się za to czepiać.
Chwilę pomyślawszy, kazał biedz zobaczyć, co się z lutnistą stało, a gdyby go znaleziono, zamknąć w izbie gościnnej i straż postawić.
Wybiegli natychmiast dworzanie i czeladzi kilku, a tymczasem Zapatelli orzechy gryząc, śmiał się z Wojtaszka, przedrwiewał, bo już był sobie trochę podchmielił.
Anusia nie powróciła.
Zborowski ze swoim Boksickim najspokojniej w świecie nanowo rozpoczął o ludziach mu potrzebnych się naradzać, gdy dworzanin, jeden z tych co za Wojtaszkiem wyszli, powrócił z oznajmieniem, iż lutnista prosto ze dworu wpadłszy do stajni, konia okulbaczył i jak stał, dosiadłszy go, uszedł.
Zborowski nakazał pogoń, aby go, bodaj związanego nazad przywieziono, ale ludzie sami się gonić domyślili.
Niespokojnym zaczynał być. Obejrzał się za listami Krzychnika, czy ich z sobą Wojtaszek nie zabrał, ale się okazało, że ich nie tknął.
Nie po raz to pierwszy uchodził lutnista, zawsze jednak powracał. Rachował na to pan Samuel, że go tutejsze miłostki nazad sprowadzą, i szepnął aby pilnowano Motrunki, która w swojej izbie leżąc na ziemi, z płaczu się zachodziła.
Samuel do córki szedł, którą zastał poruszoną i gniewnie się przechadzającą po swojem mieszkaniu.
Zobaczywszy ojca, Anusia brwi namarszczyła i obróciła się ku niemu.
— Uszedł! — rzekł Samuel.
— A tyś gonić kazał — odparła. — Jabym go ztąd wysmagać i wyświecić kazała... Tyś słaby dla tego łotra jednego, który nad tobą więcej mocy ma niż ty nad nim. Siedziałby on u mnie w zawarciu o chlebie i wodzie, ażeby się ukorzył, a to mu rogi urosły, że ani ciebie, ani mnie i nikogo tu nie szanuje...
Zborowski stał milczący.
— Potrzebny mi jest! — rzekł krótko. — Ty tego rozumieć nie możesz... a więc milcz i nie jątrz mnie.
Nadto rzeczy wie... a nas nienawidzi...
Anusia biegała po izbie.
— Innym, straszniejszym dawałeś rady, jego tylko oszczędzasz — krzyknęła. — Uzuchwalił się tak, że do mnie śmie się przybliżać! Rozumiesz ty to! ten podrzutek z kupy śmiecia do mnie, do twojej córki, do córki Spytkównej Jordanównej?...
— Czekaj mało — odparł chmurno Samuel — i na niego przyjdzie pora stanąć do porachunku... ja mu wszystko zaliczę...
— Ale on ci ujść może! — krzyknęła Anusia — ja nie będę spokojną, aż go w dybach ujrzę.
Potem z pogardą, kilka kroków ustąpiwszy, rzuciła ojcu:
— I to nic, że on cię jawnie zdradza, tę twoją ulubioną rozmiłowawszy...
— Anusiu — przerwał Samuel — tyś o niej wiedzieć i znać nie powinna.
Rozśmiało się dziewczę.
— Sameś się starał, abym na to patrzyła, wziąłeś ci ją odemnie, posadziłeś przy mnie, pozwoliłeś temu brudowi mieszkać ze mną pod jednym dachem.
Zborowski słuchając gdy to wywoływała z zapałem, zbliżył się i pocałował ją w czoło.
— Anuśka! — zawołał. — Wiedziałem, że takiego złota jak ty, żaden się brud nie ima. Dość tego, i nie czyń mi wyrzutów... Oprócz ciebie nikt mi nie jest drogi. Nie dbam o nich.
Córka popatrzyła nań.
— Tyś zmienny jak chorągiewka — rzekła, i wnet dorzuciła:
— Uciekł. A! gdyby kark skręcił...
— Nie byłoby komu śpiewać pieśni wieczornych — westchnął Samuel — on dla głosu tego i kunsztu żyć wart, ale to chwast, co pachnie a truciznę ma w sobie.
Otworzył drzwi niespokojnie i zawołał Boksickiego, czy Wojtaszka nie dognano.
— Gdzie go tam dopędzić! — odparł sługa. — Wziął najlepszego konia ze stajni i pół godziny ma przed sobą; gdyby nie uszedł, nie wartby nigdy na konia siąść.
— Więc śledzić mi ślij dokąd się udał — zawołał Samuel — bo nam piwa srogiego nawarzy.
— Dawno to temu piwowarowi łeb trzeba było uciąć — odparł Boksicki — a trafiało się do tego zręczności dosyć, ale go zawsze pieśń salwowała. Bodajby zaniemiał.
Anna słuchając milcząca, coraz się stawała smutniejszą, a pan Samuel, choć usiłował zapomnieć o tem, że mu Wojtaszek uszedł, uspokoić się nie mógł.
— Dydkabym za to nie dał — mówił w duchu — że pójdzie do kanclerza i wszystko mu wyśpiewa.







  1. Przypis własny Wikiźródeł Błąd gramatyczny; prawdopodobnie brak w tym miejscu słowa rozgniewał.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.