Benvenuto Cellini (1893)/Tom I/Rozdział II
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Benvenuto Cellini |
Podtytuł | Romans |
Wydawca | Józef Śliwowski |
Data wyd. | 1893 |
Druk | Noskowski |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Józef Bliziński |
Tytuł orygin. | Ascanio ou l'Orfèvre du roi |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tom I Cały tekst |
Indeks stron |
Ponieważ już skreśliliśmy obraz i wyrzekliśmy nazwisko Benvenuta Cellini, powiedzieć jeszcze kilka słów musimy o tym dziwnym człowieku, Francyę od dwóch miesięcy zamieszkującym, a który będzie główną tej historyi osobą.
Lecz najprzód powiedzmy, co znaczył złotnik w szesnastym wieku.
Jest we Florencyi most zwany Starym Mostem, który dotąd jeszcze zawalony jest domami; te domy były sklepami złotników.
Lecz nie złotników jakich dzisiaj widzimy; dziś złotnictwo jest rzemiosłem, niegdyś było sztuką w całem znaczeniu tego wyrazu.
To też nie było nic cudowniejszego nad to sklepy a raczej przedmioty, sklepy te zapełniające; były to puhary z oniksu, około których wiły się smocze ogony, gdy tymczasem głowy i ciała tych fantastycznych zwierząt, spinając się naprzeciwko siebie, rozpościerały swe przejrzyste skrzydła złotemi zasiane gwiazdami i z otwartą paszczą groziły sobie rubinowemi oczyma.
To znowu agatowe dzbanki, u podstawy których piął się wieniec bluszczu, co idąc w górę w kształcie ucha, zaokrąglał się po nad swym otworem, ukrywając między szmaragdowemi liśćmi jakiego prześlicznego krajów zwrotnikowych ptaszka, zdobnego emalią, zdającego się żyć i śpiewać gotowego.
Albo urny z lazurowego kamienia, na krawędziach których schylały się, jakby dla napicia się, dwie jaszczurki tak zręcznie wyrzynane, że widać było prawie mieniące ich złotej łuszczki odcienia, i zdawało się, że za najmniejszym szmerem uciekną i skryją się w jaką szczelinę muru.
Lub znowu kielichy, monstrancye; bronzowe, srebrne, złote medale; wszystko to drogiemi kamieniami emaliowane, jak gdyby w tej epoce, rubiny, topazy, karbunkuły i dyamenty, w piasku rzek lub pyle dróg publicznych znajdowano.
Nareszcie nimfy, najady, bogowie, boginie; cały Olimp, pomieszany z krucyfiksami, krzyżami, męką pańską; Matka Boska i Wenus, Chrystus i Apollo, Jowisz miotający pioruny i Jehowah świat stwarzający, a wszystko to nie tylko po mistrzowsku wykonane ale i poetycznie pomyślane; nie tylko prześliczne jako cacka dla ustrojenia buduaru kobiety, lecz świetne jako arcydzieła, ich twórców unieśmiertelnić mogące.
Prawda, że ówcześni złotnicy nazywali się: Donatello Ghiberti, Ghirlandajo i Benvenuto Cellini.
Benyenuto Cellini opisał sam w pamiętnikach, ciekawszych od najciekawszego romansu, to życie awanturnicze artystów piętnastego i szesnastego wieku, kiedy to Tycyan malował w kirysie na piersiach, a Michał anioł rzeźbił ze szpadą przy boku; kiedy Masaccio i Dominiquin umierali otruci; kiedy Kozma trawił dnie i noce chcąc wynaleźć hart stali która by porfir krajać mogła.
Aby dać poznać tego człowieka, opowiemy jeden tylko z jego życia epizod; ten właśnie, co go do Francyi sprowadził.
Benvenuto bawił w Rzymie, gdzie był wezwany przez papieża Klemensa VII-go, i namiętnie pracował nad przepysznym kielichem, przez Jego Świątobliwość zamówionym; lecz ponieważ chciał dołożyć wszystkich starań do tego kosztownego dzieła, robota szła bardzo wolno.
Benvenuto, jak łatwo się domyśleć, miał mnóstwo zazdrosnych tak dla pięknych obstalunków, które otrzymywał od książąt, królów i papieży, jak dla talentu z jakim je wykonywał.
Ztąd wynikło, że jeden z jego kolegów nazwiskiem Pompeo, który nie mając co robić, trudnił się oszczerstwem, skorzystał z tego opóźnienia, by mu szkodzić w umyśle Papieża.
To też codziennie, bez odpoczynku, to pokątnie to znów otwarcie, zapewniał Papieża, że Benvenuto nigdy kielicha nie skończy i że będąc zarzuconym robotą, wykonywał inne prace, z uszczerbkiem obstalunków Jego Świątobliwości.
Udało mu się wreszcie papieża przekonać.
Dnia więc jednego Benvenuto, widząc Pompea wchodzącego do swego sklepu, poznał natychmiast z jego śmiejącego oblicza, że jakąś złą przynosił nowinę.
— Kochany kolego — rzekł — przychodzę uwolnić cię od ciężkiego obowiązku. Jego Świątobliwość poznał, że jeżeli spóźniasz się z wykończeniem kielicha, to nie z braku gorliwości lecz czasu. Osądził więc, że należy uwolnić cię od jakiego ważnego zatrudnienia i z własnego swego przekonania, odbiera ci urząd rytownika monety. Wprawdzie nędzne dziewięć dukatów mniej mieć będziesz na miesiąc, lecz zyszczesz dziennie godzinę czasu.
Benvenuto Cellini uczuł gwałtowną chętkę wyrzucenia za okno szydercy; lecz powściągnął się, a Pompeo widząc, że ani jeden muskuł nie poruszył się w jego twarzy, sądził, że cios nie skutkował.
— Oprócz tego — mówił dalej — nie wiem sam dla czego, pomimo nawet żem mówił za tobą ile mogłem, Jego Świątobliwość rozkazuje ci oddać natychmiast kielich w stanie, w jakim się znajduje. Obawiam się doprawdy, kochany Benvenuto i uprzedzam cię po przyjacielsku, że może ma zamiar kazać go skończyć komu innemu.
— O! co to, to nie! — zawołał złotnik, prostując się tym razem jak człowiek ukąszony przez węża. Mój kielich do mnie należy. Jego świątobliwość ma tylko prawo domagać się zwrotu pięciuset talarów, które mi naprzód zapłacił; lecz z moją pracą zrobię co mi się podoba.
— Bądź ostrożny, mój mistrzu — rzekł Pompeo — bo podobna odpowiedź pachnie może więzieniem.
— Mości Pompeo, jesteś osłem — powiedział Bcnrenuto Cellini.
Pompeo wyszedł jak wściekły.
Nazajutrz dwóch szambelanów Ojca świętego przyszło do Benvenuta Cellini.
— Papież przysyła nas do ciebie — rzekł jeden z nich — abyś nam oddał kielich, lub udał się do więzienia.
— Jestem gotów, panowie — odpowiedział Benvenuto — prowadźcie mnie do więzienia. Lecz uprzedzam was, że to bynajmniej nie przyśpieszy ukończenia kielicha.
I Benvenuto udał się z nimi do gubernatora, który naprzód zapewne otrzymawszy instrukcye, zaprosił go do swojego stołu.
Podczas obiadu, gubernator starał się ile możności skłonić Benvenuta do oddania papieżowi swej pracy, zapewniając go przytem, że jeżeli okaże tę uległość, Klemens VII, jakkolwiek gwałtowny i uparty, ułagodzi się natychmiast; lecz Benvenuto odpowiedział, że już sześć razy pokazywał Ojcu świętemu rozpoczęty kielich i że więcej nic papież nie mógł wymagać od niego; że zresztą znając dobrze Ojca świętego, nie mógł mu ufać, wiedząc, że skoroby miał w rękach kielich, mógłby z tego korzystać i oddać go do skończenia jakiemu głupcowi, któryby go zepsuł.
Oświadczył przytem, że był gotów zwrócić papieżowi pięćset zaliczonych mu talarów.
To rzekłszy, Benyenuto na wszystkie nalegania gubernatora nic nie odpowiadał, wychwalał tylko jego kucharza i pod niebiosa jego wina wynosił.
Po obiedzie, wszyscy jego współziomkowie, wszyscy najbliżsi przyjaciele, wszyscy uczniowie, przyprowadzeni przez Askania — przyszli go błagać, aby nie opierał się Klemensowi VII; lecz Benvenuto Cellini wszelkie uwagi i prośby odrzucił.
Ziomkowie oddalili się wzruszając ramionami; przyjaciele oświadczając, że zwaryował a Askanio płacząc.
Na szczęście, Pompeo nie zapomniał o Cellinim i tak tymczasem do papieża mówił:
— Najświętszy ojcze, dozwól działać twojemu słudze; poślę oznajmić temu zaślepieńcowi, że ponieważ chce koniecznie, niechaj złoży 500 talarów; a że jest marnotrawcą i rozrzutnikiem i zapewne nie posiada podobnej sumy, będzie przeto zmuszony oddać kielich.
Klemensowi VII podobał się ten plan; pozwolił więc aby Pompeo działał podług siebie.
Tego więc samego wieczoru, właśnie gdy miano odprowadzić Benvenuta Cellini do przeznaczonego dlań pokoju, zjawił się szambelan, oświadczając złotnikowi, że Jego świątobliwość przyjmuje jego „ultimatum” i żąda mieć natychmiast 500 talarów lub kielich.
Bonyenuto odpowiedział, że chce tylko, aby go odprowadzono do jego mieszkania, a zwróci 500 talarów.
Czterech szwajcarów odprowadziło Benvenluta do mieszkania.
Wszedłszy do swojej sypialni, Benvenuto wyjął klucz z kieszeni, otworzył małą, szafkę żelazną wmurowaną w ścianę, sięgnął ręką do wielkiego worka, wyjął zeń pięćset talarów i oddając je szambelanowi, wyprosił go za drzwi wraz z czterema szwajcarami.
Ci ostatni otrzymali nawet (trzeba powiedzieć na pochwałę Benvenuta Cellini) cztery talary za fatygę, i oddalili się ucałowawszy mu (co trzeba wyznać na pochwałę szwajcarów) ręce.
Szambelan powrócił natychmiast do Ojca św. i oddał mu pięćset talarów, na co Jego świątobliwość wpadł w wielki gniew i począł lżyć Pompea.
— Ruszaj sam natychmiast do mego wielkiego pieczętarza, ośle — rzekł do niego — obsyp go grzecznościami, do jakich tylko twój bydlęcy rozum jest zdolny i powiedz mu, że jeżeli mi dokończy kielich, dam mu wszystko co zechce.
— Ale, Wasza świątobliwość — odpowiedział Pompeo — czy nie byłoby do tego dosyć czasu jutro rano?
— Teraz już za późno, głupcze; a nie chcę aby Benvenuto zasnął, mając do mnie urazę; wypełnij więc natychmiast mój rozkaz i niech jutro rano, wstając, mam pomyślną odpowiedź.
Pompeo wyszedł więc z Watykanu opuściwszy uszy i udał się do sklepu Benvenuta, który znalazł zamkniętym.
Zajrzał przez dziurkę od klucza, przez szpary we drzwiach; przeglądnął wszystkie okna, spodziewając się ujrzeć gdziekolwiek światło; lecz widząc, że wszędzie ciemno, odważył się zapukać do drzwi raz, potem drugi cokolwiek mocniej, nareszcie trzeci raz jeszcze mocniej.
Wtedy otworzyło się okno na pierwszem piętrze i Benvenuto pokazał się w koszuli z rusznicą w ręku.
— Kto tam? — zapytał.
— Ja — odrzekł posłaniec.
— Kto, ty? — powtórzył złotnik, poznając od razu Pompea.
— Ja, Pompeo.
— Kłamiesz — rzekł Benvenuto — znam bardzo dobrze Pompea; jest to taki tchórz, że nie odważyłby się o tej godzinie wyjść na ulice Rzymu.
— Ale, kochany Cellini, przysięgam ci...
— Milcz; jesteś łotrem co przybrał nazwisko tego biedaka, ażeby się dostać do mego domu i okraść mnie.
— Drogi Benyenuto, niech umrę...
— Rzeknij jeszcze słówko — zawołał Benrenuto, mierząc doń z rusznicy — a twoje życzenie spełni się.
Pompeo zaczął zmykać co mu sił starczyło, krzycząc, że go chcą zamordować i wkrótce zniknął w przyległej ulicy.
Gdy się oddalił, Benvenuto zamknął okno, zawiesił rusznicę na gwoździu i położył się napowrót, śmiejąc się ze strachu, jakiego napędził biednemu Pompeo.
Nazajutrz, w chwili gdy schodził do sklepu otwartego już od godziny przez jego uczniów, Benvenuto Cellini spostrzegł po drugiej stronie ulicy Pompea, który stojąc tam od samego świtu, czekał na jego ukazanie się.
Ujrzawszy Celliniego, Pompeo dał mu znak najprzyjaźniejszy, jaki kiedykolwiek komu uczynił.
— A! — rzekł Cellini — to ty, kochany Pompeo. Dalibóg o mało dziś w nocy jakiś hultaj, twe nazwisko przybierający, nie przypłacił drogo swej śmiałości.
— Doprawdy — powiedział Pompeo, siląc się na uśmiech i zbliżając po mału do sklepu — a to jakim sposobem?
Benvenuto opowiedział posłańcowi Jego świątobliwości całe nocne zdarzenie; lecz ponieważ w nocnej rozmowie Benvenuto nazwał go tchórzem, nie śmiał on przeto przyznać, że to z nim samym Benvenuto miał sprawę.
Skończywszy opowiadanie, Cellini zapytał Pompea, jakiej szczęśliwej okoliczności winien zaszczyt mieć go u siebie.
Wówczas Pompeo sprawił się, lecz naturalnie w innych wyrazach z poselstwa, włożonego nań przez Klemensa VII-go.
W miarę jak mówił, twarz Benvenuta Cellini rozjaśniała się.
Klemens VII ustępował więc.
Złotnik okazał się upartszym od papieża; gdy już Pompeo skończył:
— Odpowiedz Jego świątobliwości — rzekł Benvenuto — że najszczęśliwszym będę spełniając jego rozkazy i czyniąc wszystko w świecie celem odzyskania łaski, którąm utracił nie przez swoję winę, lecz przez złośliwość zazdrośnych. Co zaś do ciebie, panie Pompeo, ponieważ jak sądzę, papieżowi nie brak na służących, radzę ci dla własnego twego dobra, ażebyś mi na przyszłość innego służącego a nie siebie przysyłał; przez wzgląd na twoje zdrowie radzę ci, nie mieszaj się więcej mości Pompeo do moich spraw i proś Boga, abym cię nigdy na mej drodze nie znalazł.
Pompeo nie pytał o resztę i zaniósł Klemensowi VII odpowiedź Benvenuta Cellini. dodatek jednak przemilczając.
Niedługo potem, dla zupełnego pogodzenia się z Benvenutem, Klemens VII kazał mu wyryć swój medal.
Benvenuto wybił go z bronzu, srebra i złota; poczem zaniósł go papieżowi, który tak był nim zachwycony, że w uwielbieniu zawołał, iż nigdy starożytni nie wyryli tak pięknego medalu.
Tak więc Benvenuto pogodził się z Klemensem VII, czego niebyłby zapewne uczynił, gdyby go mniej kochał, lecz jako współziomek bardzo był przywiązany do niego.
To też zmartwił się bardzo, gdy w kilka miesięcy potem zdarzeniu, papież umarł prawie nagle.
Ten żelazny człowiek zalał się łzami na tę wiadomość; przez cały tydzień płakał jak dziecko.
Zresztą, zgon ten podwójnie był nieszczęsny dla biednego Cellini; w sam dzień pogrzebu papieża, spotkał Pompea, którego nie widział od chwili, kiedy mu zalecił nie nasuwać się zbyt często ze swoją osobą.
Trzeba powiedzieć, że od czasu gróźb Benvenuta Cellini, nieszczęśliwy Pompeo nie śmiał wyjść jak tylko w towarzystwie dwunastu dobrze uzbrojonych ludzi, którym płacił tak samo jak papież swej gwardyi szwajcarskiej; każde też wyjście na miasto kosztowało go dwa lub trzy talary.
Chociaż pośród tych dwunastu zbirów, Pompeo drżał jednak bojąc się spotkać Benvenuta Celini; wiedział bowiem, że jeżeliby skutkiem tego spotkania nastąpiła kłótnia i gdyby przytrafiło się jakie nieszczęście Cellini’emu, to papież, który lubił bardzo swego złotnika, zemściłby się za niego; lecz, jak powiedzieliśmy, Klemens VII umarł a jego śmierć dodała nieco śmiałości Pompeowi.
Benyenuto poszedł do kościoła świętego Piotra, by ucałować nogi zmarłego papieża i gdy wracał przez ulicę dei Banchi, w towarzystwie Askania i Pagola, spotkał się twarz w twarz z Pompeem i jego dwunastu ludźmi.
Na widok swego nieprzyjaciela, Pompeo zbladł jak śmierć, lecz spojrzawszy na około siebie i widząc się ludźmi otoczonym, gdy tymczasem Benvenuto miał z sobą tylko dwoje dzieci, odzyskał odwagę i zatrzymawszy się, oddał Cellini’emu ironiczny ukłon głową; jego zaś prawa ręka bawiła się rękojeścią sztyletu.
Na widok tej bandy, jego mistrzowi grożącej, Askanio sięgnął ręką do szpady gdy tymczasem Pagolo zdawał się spoglądać gdzie indziej; lecz Benvenuto nie chciał wystawiać swego ukochanego ucznia na tak nierówną walkę.
Położywszy więc rękę na jego ręku, i wepchnąwszy do pochwy na wpół już wydobytą szpadę Askania, oddalił się, jakby to co widział bynajmniej go nie uraziło.
Askanio nie poznawał w tym postępku swojego mistrza; lecz ponieważ mistrz się oddalał i on również z nim się oddalił.
Pompeo, tryumfując, oddał głęboki ukłon Celini’emu i udał się w swoję stronę, otoczony będąc ciągle zbirami, jego pogróżki naśladującemi.
Benvenuto gryzł sobie wargi aż do krwi; lecz na pozór zdawał się uśmiechać.
Było to nie do pojęcia dla każdego, kto znał charakter drażliwy znakomitego złotnika.
Lecz zaledwie zrobił sto kroków, napotkał sklep jednego ze swoich kolegów; wszedł więc do niego pod pozorem obejrzenia starożytnej wazy, którą znaleziono w grobach ertruskich w Corneto, swym zaś dwom uczniom rozkazał iść dalej, obiecując złączyć się z nimi za chwil kilka w sklepie.
Łatwo pojąć, że to był tylko pozór by oddalić Askania; zaledwie bowiem zmiarkował, że młodzieniec i jego towarzysz, o którego mniej się troszczył, wiedząc, że jego męztwo nie daleko go zaniesie, zakręcili na drugą, ulicę, postawił wazę na swojem miejscu i wybiegł ze sklepu.
W trzech skokach Benvenuto był na ulicy w miejscu gdzie spotkał Pompea; lecz tego już nie było.
Skoro jednak pierwszy zapytany przechodzień wskazał mu drogę, którą się Pompeo oddalił, Benvenuto jak ogar popędził za śladem jego.
Pompeo zatrzymał się przed drzwiami apteki, na rogu Chiavica i opowiadał zacnemu aptekarzowi dowody męztwa, jakie okazał względem Celliniego, gdy niespodzianie na rogu ulicy ujrzał jego samego, z błyszczące mi oczyma i czołem potem oblanem.
Benvenuto ujrzawszy go, wydał okrzyk radości a Pompeo zamilkł nagle wśród swego opowiadania, Widocznie miało zajść coś okropnego.
Siepacze uszykowali się na około Pompea i wydobyli szpady.
Szaleństwem było jednemu człowiekowi napastować trzynasta; lecz Benvenuto był, jak już powiedzieliśmy, jedną z tych lwich natur, które nie mają we zwyczaju liczyć swych nieprzyjaciół.
Wydobył ku tym trzynastu grożącym mu szpadom, mały nadzwyczajnie ostry sztylet, który zawsze nosił za pasem; rzucił się na tę gromadę, oddalając jedną, ręką dwie czy trzy szpady, drugą obalając jednego czy dwóch ludzi, tak, że dostał się natychmiast do Pompea, i za kołnierz go chwycił; lecz natychmiast gromada za nim się zamknęła.
Wtedy widziano tylko okropne zamieszanie, z którego ulatywały krzyki i nad którem błyszczały szpady.
W jednej chwili żyjąca ta grupa potoczyła się w nieładzie na ziemię; potem jakiś człowiek zerwał się, wydając okrzyk zwycięzki i gwałtownem wysileniem wydostał się z tłumu, wprawdzie krwią zbroczony, lecz potrząsając z tryumfem zakrwawionym sztyletem: był to Benvenuto Cellini.
Drugi został na bruku, wijąc się w boleściach konania.
Otrzymał dwa pchnięcia sztyletem: jedno poniżej ucha, drugie pod szyją, pomiędzy ramieniem i kością piersiową.
Po kilku sekundach skonał: był to Pompeo.
Kto inny po podobnym czynie byłby uciekał; lecz Benvenuto wziął sztylet w lewą rękę, prawą zaś dobył szpady i odważnie czekał na dwunastu zbirów.
Ale zbirowie nie mieli już nic do Benvenuta.
Ten co im płacił, nie żył już; a tem samem nie mógł im już płacić.
Zemknęli więc jak stado spłoszonych zajęcy, pozostawiając trupa Pompea.
W tej chwili nadbiegł Askanio i rzucił się w objęcia swojego mistrza; nie oszukała go waza etruska, powrócił, lecz chociaż biegł szybko, przybył jednak kilka sekund za późno.