Benvenuto Cellini (1893)/Tom I/całość

<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas,
Paul Meurice
Tytuł Benvenuto Cellini
Podtytuł Romans
Wydawca Józef Śliwowski
Data wyd. 1893
Druk Noskowski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Józef Bliziński
Tytuł orygin. Ascanio ou l'Orfèvre du roi
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron


Aleksander Dumas (Ojciec).



Benvenuto Cellini
ROMANS
PRZEKŁAD Z FRANCUSKIEGO.
Tom I.
WARSZAWA.
NAKŁAD JÓZEFA ŚLIWOWSKIEGO.
SKŁAD GŁÓWNY W DRUKARNI NOSKOWSKIEGO,
11. ulica Mazowiecka 11.

1893.
Дозволено Цензурою.
Варшава 4 Ноября 1893 года.


ROZDZIAŁ I.
ULICA I PRACOWNIA.



Działo się to 10-go lipca 1540 roku, o czwartej godzinie po południu, w Paryżu, w kościele Augustyanów, niedaleko drzwi przy kropielnicy.
Wysoki i piękny młodzieniec, cery śniadej, z długiemi włosami i wielkiemi oczyma czarnemi, ubrany z prostotą pełną wdzięku i uzbrojony tylko małym sztyletem z cudownie rżniętą rękojeścią, stał oparty o filar.
Zapewne skutkiem pobożnego rozmyślania, nie ruszył się z tego miejsca przez cały czas trwania nieszporów; ze schylonem czołem i wyrazem zachwytu na twarzy, szeptał jakieś słowa, modlitwy zapewne, mówił bowiem tak cicho, że od Boga ledwie mógł być słyszanym; gdy wszakże nabożeństwo zbliżało się do końca, podniósł głowę a jego bliżsi sąsiedzi mogli usłyszeć te słowa, półgłosem wyrzeczone:
— Jak też ci mnichy francuzcy śpiewają nieznośnie! jeszcze w obecności „tej”, która zasługuje, aby jej aniołowie śpiewali. Szczęście, że nieszpory już skończone. O mój Boże! spraw, abym był dziś szczęśliwszy niż ostatniej niedzieli i aby chociaż spojrzała na mnie! Jeżeli ta ostatnia prośba zostanie wysłuchaną, osoba, która na proszącego wzniesie oczy, źle na tem nie wyjdzie; ujrzy bowiem najpiękniejsze młodzieńcze oblicze, o jakiem kiedykolwiek zamarzyła czytając poezye Klemensa Marot, opiewające miłostki Psyche i śmierć Narcyza.
W istocie, jak już rzekliśmy, młodzieniec ów w swym prostym i ciemnym stroju, uderzająco jest piękny; posiada prócz tego w uśmiechu jakąś słodycz i wdzięk niewypowiedziany, a jego spojrzenie, jeszcze niezbyt śmiałe, tyle jest namiętnem, o ile niem być może spojrzenie ośmnastoletniego młodzieńca.
Na odgłos usuwanych krzeseł, oznajmujący koniec nabożeństwa, nasz zakochany, (gdyż z kilku słów, które wyrzekł, czytelnik poznał zapewne, że ma prawo do tego tytułu) nasz zakochany, mówię, usunął się nieco na bok i spoglądał na przechodzący w milczeniu tłum, składający się z poważnych mieszczan, szanownych matron i ładnych dziewcząt.
Lecz w całym tym tłumie nic go widać nie zajmowało, dopiero wzrok jego roziskrzył się, gdy ujrzał zbliżającą się młodą w bieli ubraną dziewicę, której towarzyszyła ochmistrzyni w dobrym tonie, zdająca się znać świat, dosyć jeszcze młoda, wesołego oblicza i wcale na zbyt surową nie wyglądająca.
Gdy te dwie damy zbliżyły się do kropielnicy, nasz młodzieniec wziął wodę święconą i grzecznie im ją podał.
Ochmistrzyni uśmiechnęła się i ukłoniła jak mogła najwdzięczniej, a dotknąwszy rąk młodzieńca, z wielkiem jego niezadowoleniem podała sama wodę święconą swej towarzyszce; ta zaś, pomimo gorącej prośby, której była przedmiotem przed kilku minutami, miała oczy spuszczone co dowodziło, że wiedziała, iż piękny młodzieniec stał przed nią; gdy jednak się oddaliła, młodzieniec tupnął nogą mówiąc:
— Znowu mnie i tym razem nie widziała.
To dowodziło, że piękny młodzieniec, jak już mówiliśmy, miał dopiero lat ośmnaście.
Skoro pierwsza niechęć minęła, nasz nieznajomy śpiesznie zszedł po schodach kościoła, a ujrzawszy, że piękna roztargniona spuściwszy zasłonę, udała się wraz z swą ochmistrzynią na prawo, sam także pośpieszył na prawo, tem bardziej gdy spostrzegł, że w tę stronę wypadała także jego droga.
Młoda dziewica postępowała bulwarem aż do mostu świętego Michała, przez który przeszła: to także była droga naszego nieznajomego.
Później przeszła przez ulicę de la Barillerie i most Zamiany.
A ponieważ zawsze w tę stronę wypadała droga naszego nieznajomego, ciągle więc za nią jak jej cień postępował.
Lecz niestety! przed wielkim Châtelet, ta piękna gwiazda, którą śledził nasz nieznajomy, znikła raptownie; skoro tylko ochmistrzyni zapukała, drzwi królewskiego więzienia otworzyły się jakby same przez się i zamknęły natychmiast.
Młodzieniec stał jak wryty przez chwilę, lecz ponieważ był to chłopiec bardzo przemyślny, gdy nie widział już przed sobą młodej dziewicy, która mu odbierała przytomność umysłu, natychmiast więc postanowił co ma czynić.
Szyldwach z piką na ramieniu, przechadzał się poważnie przed bramą Châtelet.
Nasz młody nieznajomy uczynił jak ten zacny żołnierz, a oddaliwszy się nieco, aby nie zwrócić na siebie uwagi, lecz tak, ażeby nie stracić z oczu bramy, rozpoczął bohatersko-miłosną wartę.
Jeżeli czytelnik odbywał kiedy wartę w swojem życiu, musiał zauważyć, że jednym z najpewniejszych środków skrócenia czasu, jest rozmawiać z samym sobą.
Widać, że nasz młodzieniec był przyzwyczajony do odbywania warty, gdyż zaledwie ją objął, następny rozpoczął monolog:
— Zapewne nie tu ona mieszka. Dziś rano po mszy, gdy nieśmiałem iść za nią, jakżem był głupi!... widziałem, że nie udawała się na prawo lecz na lewo, ku stronie bramy Nesle i ku Présaux-Clercs. Po cóż u dyabła przyszła do Châtelet? Pomyślmy... Może odwiedzić jakiego więźnia, brata pewnie. Biedna dziewczyna! ileż cierpieć musi, bo zapewne jest tak dobra jak piękna. Dalibóg, wielką mam ochotę zaczepić ją, zapytać otwarcie o wszystko i ofiarować moje usługi...
Jeżeli to jej brat, zwierzę się mistrzowi i zapytam o radę, bo skoro kto potrafił uciec z zamku świętego Anioła, powinien wiedzieć jakim sposobem można wydostać się z więzienia. Więc to już rzecz ułożona... ocalam jej brata.
Otrzymawszy podobną usługę, brat zostaje moim przyjacielem. Zapytuje mnie z kolei co może zrobić dla mnie. Wyznaję mu, że kocham jego siostrę. Poznaje mnie z nią, ja padam jej do nóg, a wtedy zobaczymy czy ona nie podniesie oczu...
Raz wpadłszy na taką drogę, można się domyśleć, jak daleko wyobraźnia zakochanego zajść może.
Nasz tedy młodzieniec zdziwił się bardzo usłyszawszy godzinę czwartą i widząc, że zmieniają szyldwacha.
Nowy żołnierz rozpoczął wartę a młodzieniec dalej swoję odbywał.
Sposób jej skrócenia zbyt mu się udał, aby miał go zaniechać; dla tego więc rozpoczął znowu swą mowę, na tekst nie mniej obfity od pierwszego.
— Jak ona jest piękna! ile wdzięku w jej poruszeniach! Jaka skromność w całej postawie, jaka czystość rysów! Tylko wielki Leonard de Vinci, lub boski Rafael, byliby godnymi przenieść na swe płótno tę niebiańską istotę. O! czemuż nie jestem malarzem, mój Boże! zamiast być snycerzem, rzeźbiarzem, złotnikiem! Gdybym był malarzem, nie potrzebowałbym mieć ją przed oczyma, by zrobić jej portret. Widziałbym bez ustanku jej wielkie niebieskie oczy, jej śliczne błąd włosy, jej płeć tak białą, kibić jakby utoczoną. Gdybym był malarzem, umieszczałbym ją we wszystkich moich obrazach, jak czynił Sanzio dla Fornariny i Andrzej del Sarto dla Lukrecyi. A co za różnica między nią a Lukrecyą i Fornariną. Najprzód, Fornarina...
Młody człowiek nie skończył jeszcze tych porównań, które wszystkie były rozumie się, na korzyść jego kochanki — gdy szósta wybiła.
Zmieniono drugiego szyldwacha.
— Szósta godzina. Rzecz dziwna, jak czas szybko leci! — rzekł młodzieniec — a jeżeli upływa mi tak gdy na nią czekam, jakże by mi upływał obok niej! O! obok niej, to byłby raj! Gdybym był przy niej, patrzył bym na nią, a godziny, dnie, miesiące, życie całe upływałoby mi w ten sposób. Coby to było za szczęśliwe życie. O mój Boże!
I młodzieniec wpadł w zachwyt, gdyż przed jego oczyma artysty — kochanka, chociaż oddalona, ukazała się w rzeczywistości.
Zmieniono trzeciego szyldwacha.
Ósma godzina biła na wszystkich zegarach.
Zmierzchać się zaczynało.
Nakoniec cierpliwość młodego artysty, gdyż znamy jego stan, została wynagrodzoną.
Ujrzał bowiem drzwi Châtelet otwierające się po raz dwudziesty — lecz tym razem dając przejście tej, na którą oczekiwał. Taż sama matrona była przy jej boku; nadto dwóch zbrojnych ze straży prewotalnej o dziesięć kroków za nią postępowało.
Udano się tą samą drogą co przed trzema godzinami, to jest przez most Zamiany, ulicę de la Barillerie, most Ś-go Michała i bulwarki; tylko minięto Augustyanów i o trzysta kroków dalej — zatrzymano się przed ogromną bramą, przy której znajdowała się także mała furtka.
Ochmistrzyni zapukała; odźwierny natychmiast otworzył.
Dwóch żołnierzy oddawszy głęboki ukłon, oddaliło się drogą ku Châtelet a nasz artysta po raz drugi znalazł się przed zamkniętemi drzwami.
Pozostałby tak niezawodnie do rana, gdyż rozpoczął już czwarty oddział swoich marzeń. Lecz przypadek zrządził, że jakiś podchmiely przechodzień uderzył o niego głową.
— Hola przyjacielu — rzekł przechodzący — powiedzno, bez urazy tylko, czy jesteś człowiekiem czy słupem? Jeżeliś słup, to pełnij dalej swój obowiązek — a w takim razie nie zaczepiam cię; jeżeliś człowiek, to się umknij i przejść mi dozwól!
— Wybacz mi — odpowiedział młodzieniec roztargniony — lecz jestem cudzoziemcem, obcym w Paryżu, i...
— O! to znowu co innego; Francuzi są gościnni, przepraszam cię. A! jesteś więc cudzoziemcem. Lecz gdyś mi powiedział kim jesteś, muszę i ja powiedzieć o sobie... Jestem studentem i nazywam się...
— Przepraszam cię — przerwał młody artysta — lecz nim mi powiesz jak się nazywasz, chciałbym wiedzieć gdzie jestem.
— Przed bramą Nesle, kochany przyjacielu, a oto sam pałac — rzekł student wskazując wielką bramę, z której cudzoziemiec ani na chwilę oczu nie spuścił.
— Bardzo dobrze; a chcąc się dostać na ulicę Ś-go Marcina, gdzie mieszkam — powiedział nasz zakochany, ażeby cóś powiedzieć i spodziewając się tym sposobem uwolnić od towarzysza — którędy iść trzeba?
— Na ulicę Ś-go Marcina, mówisz? Chodź ze mną, będę ci towarzyszył, w tęż stronę i ja idę; a na moście Ś-go Michała wskażę ci dalszą drogę. Mówiłem ci więc, że jestem studentem, że powracam z Pre-aux-Clercs i nazywam się...
— Czy wiesz do kogo należy pałac de Nesle? — zapytał młody nieznajomy.
— Ba! nie miałbym tego wiedzieć, będąc w uniwersytecie! Pałac de Nesle, młodzieńcze, należy do króla naszego pana, a obecnie jest w rękach prewota Paryża, Roberta d’Estourville.
— Jakto! więc to tu mieszka prewot Paryża? — zawołał nieznajomy.
— Nie mówię ci przecie tego, mój synku — odrzekł student — prewot Paryża mieszka w wielkim Châtelet.
— A! w wielkim Châtelet! Lecz dla czego gdy prewot mieszka w wielkim Châtelet, król zostawia mu pałac de Nesle?
— O to cała historya. Król, widzisz, darował niegdyś pałac de Nesle naszemu bailemu,[1] człowiekowi niegdyś bardzo szanownemu, który strzegł przywilejów i rozsądzał sprawy uniwersyteckie w sposób ile tylko można było ojcowski.
Na nieszczęście, ten wyborny baili był tak sprawiedliwy, tak sprawiedliwy... dla nas, że od dwóch lat zniesiono jego urząd pod pozorem, że spał na posiedzeniach. Po zniesieniu jego urzędu, oddano prewotowi opiekę nad uniwersytetem. Piękny protektor! nie wieleby nam z niego przyszło, gdybyśmy się sami protegować nie potrafili! Otóż, wspomniany prewot... czy mnie słuchasz, mój synku?... wspomniany prewot będąc bardzo chciwym, sądził, że ponieważ objął urząd bailego, powinien był zarazem odziedziczyć jego posiadłości; powoli też zagarnął wielki i mały Nesle za protekcyą pani d’Etampes.
— A jednak, powiadasz, że go sam nie zajmuje.
— Bynajmniej; lecz zdaje mi się, ze stary skąpiec mieści w nim swoję córkę czy siostrzenicę, śliczne dziecię imieniem Blanka, którą zamyka w tym oto pustkowiu.
— A! doprawdy — zawołał artysta, który zaledwie oddychał, gdyż po raz pierwszy usłyszał imię swej kochanki — lecz to jest okropne nadużycie. Jakto! cały ten wielki pałac na mieszkanie dla jednej dziewczyny z ochmistrzynią!
— A zkądże przybywasz, cudzoziemcze! że nie wiesz, iż to jest nadużycie bardzo naturalne, aby my biedni, mieszkali po sześciu w lichej izbie, gdy tymczasem wielki pan trzyma pustkami taką ogromną posiadłość z ogrodami, trawnikami, z grą w piłkę.
— A! jest więc tam gra w piłkę?
— Przepyszna! mój synku, przepyszna!
— Lecz pomimo to, pałac de Nesle jest własnością króla Franciszka I-go?
— Bez wątpienia; lecz cóż król ma z nim robić?
— Niech go da komu innemu, kiedy prewot go nie zamieszkuje.
— No to proś o niego dla siebie.
— Dla czego nie? Czy lubisz grać w piłkę?
— Do szaleństwa.
— Zapraszam cię więc na kilka partyj w przyszłą niedzielę.
— Lecz gdzie?
— Do pałacu de Nesle.
— Brawo! Jaśnie wielmożny wielki mistrzu pałaców królewskich. Ale! powinieneś wiedzieć przynajmniej moje nazwisko; nazywam się...
Lecz ponieważ nieznajomy wiedział już co chciał, reszta zaś nie wiele go obchodziła — nie słyszał więc ani słówka z historyi swego towarzysza, który mu jednak opowiedział po szczegółach: że się nazywa Jakób Aubry, że jest studentem w uniwersytecie, a w tej chwili powraca z Preaux-Clercs, gdzie miał schadzkę z żoną swego krawca; że ta, zatrzymana zapewne przez swego brutala małżonka, nie przyszła; że pocieszał się w niebytności Simony pijąc wino z Suresne; i nakoniec, że zamierza porzucić niegrzecznego krawca, przez którego nadaremnie czekał na schadzce i przymuszony był upić się, co także jego zwyczajom przeciwne było.
Gdy dwaj młodzi ludzie przybyli na ulicę de la Harpe, Jakób Aubry wskazał naszemu nieznajomemu drogę, którą lepiej znał od niego; potem naznaczywszy sobie schadzkę na przyszłą niedzielę w południe, pod bramą, Nesle — rozeszli się, jeden śpiewając drugi marząc.
A ten, co marzył, miał o czem marzyć, gdyż tego dnia dowiedział się więcej, niż w ciągu trzech zeszłych tygodni.
Dowiedział się, że ta, którą kocha, mieszka w małym Nesle, że jest córką prewota Paryża, Roberta d’Estourville i że się nazywa Blanka.
Jak widzimy dobrze dnia użył.
Ciągle marząc udał się na ulicę Ś-go Marcina i zatrzymał się przed domem pięknej powierzchowności, nad którego drzwiami wyryte były herby kardynała de Ferrare.
Zapukał trzy razy.
— Kto tam? — zapytał ze środka po kilku chwilach oczekiwania, jakiś głos świeży, młody i dźwięczny.
— Ja, Katarzyno — odrzekł nieznajomy.
— Kto?
— Askanio.
— A! przecie!
Drzwi otworzyły się i Askanio wszedł.
Ładna dziewczyna od ośmnastu do dwudziestu lat, czarno-włosa, żywa, mała lecz doskonale zbudowana, przyjęła młodzieńca z tysiącznemi wybuchami radości.
— Otóż mamy zbiega! — zawołała — przecież powrócił.
I pobiegła a raczej poskoczyła, by uprzedzić o jego przybyciu, gasząc z prędkości lampę, którą niosła i zostawiając otworem drzwi od ulicy; lecz Askanio, daleko mniej od Katarzyny roztrzepany, zamknąć ich nie zapomniał.
Młodzieniec pomimo ciemności w jakiej go zostawiła Katarzyna, przeszedł krokiem pewnym dosyć obszerny dziedziniec, brukowany wprawdzie lecz zarosły trawą i otoczony wielkiemi budynkami posępnego pozoru.
Było to mieszkanie kardynała de Ferrare, chociaż już oddawna właściciel go nie zajmował.
Askanio wbiegł lekko na ganek po obrosłych mchem schodach i wszedł do ogromnej sali, jedynej w całym domu, gdzie było widać światło.
Była to sala w rodzaju refektarza klasztornego, smutna, posępna i naga zazwyczaj; lecz od dwóch miesięcy świetna, życia i wesołości pełna.
W istocie od 2-ch miesięcy w tej zimnej i ogromnej sali, wszystko było w ruchu, wszystko pracowało, wesołością tchnęło; od dwóch miesięcy dziesięć warsztatów, dwa kowadła i w głębi zaimprowizowana kuźnia, zapełniły ogromną salę. Rysunki, modele; półki obciążone cęgami, młotkami i pilnikami; pęki szpad z rękojeściami cudownie rzeźbionemi i klingami rzniętemi „á jour;” trofea z kasków, zbroi i nabitych złotem puklerzy, na których w płaskorzeźbie wyryte były miłostki bogów i bogiń, jak gdyby przez to chciano podać zapomnieniu cel na jaki były przeznaczone, wszystko to stroiło szarawe mury.
Słońce szeroko zaglądało wielkiemi poroztwieranemi oknami, a powietrze weseliło się śpiewami rzeźkich i zwinnych robotników.
Refektarz kardynalski zamienił się w pracownię złotnika!
Jednak tego wieczora 10 lipca 1540 roku, świętość niedzieli uczyniła chwilowo salę tak spokojną, jaką była przez wiek cały.
Lecz stół, na którym widać było w nieładzie resztki wybornej kolacyi, oświecone wykwintną lampą, zda się z ruin Pompei wydobytą, zaświadczał, że jeżeli tymczasowi mieszkańcy domu kardynalskiego lubili niekiedy spoczynek, to wcale nie byli zwolennikami postu.
Gdy wszedł Askanio, cztery osoby znajdowały się w pracowni.
Temi osobami były: stara służąca sprzątająca ze stołu; Katarzyna, która teraz rozpalała zgaszonę lampę; młodzieniec rysujący w kącie i czekający na zabraną mu lampę i sam mistrz, stojący z założonemi rękoma i o kuźnię oparty.
Tego to ostatniego, każdy wchodzący do pracowni najpierwby spostrzegł.
W istocie, jakieś szczególniejsze życie i potęga wytryskiwały z tego dziwnego człowieka i z wracały uwagę tych nawet, którzyby jej okazywać nie chcieli.
Byłto człowiek szczupły, wysoki, silny, czterdzieści najwięcej lat mieć mogący; lecz trzeba by dłuta Michała Anioła lub pędzla Ribeiry na oddanie tego czystego i śmiałego profilu, tej cery śniadej i ożywionej, wreszcie tej całej dumnej i prawie królewskiej postawy.
Wysokie czoło ocieniały brwi, marszczyć się zawsze gotowe; żywe, otwarte i przenikliwe spojrzenie, ciskało niekiedy groźne błyskawice; uśmiech pełen dobroci i łagodności, lecz cokolwiek drwiący, zachwycał i przestraszał zarazem; ręka, poruszeniem do którego nawykła, gładziła brodę i czarne wąsy; ręka ta nie była zupełnie mała, lecz nerwista, giętka, długa, zręczna a przytem delikatna, arystokratyczna, wytworna.
Nakoniec w sposobie patrzenia, mówienia, odwracania głowy, w poruszeniach żywych, wymownych a nawet w niedbałej postawie, jaką przybrał przy wejściu Askania, przebijała się siła i dzielność.
Lew spoczywający lwem dla tego być nie przestaje.
Co do Katarzyny i ucznia zajętego rysowaniem, ci tworzyli między sobą najwyraźniejszy kontrast.
On był ponury, milczący, czoła wązkiego i już pokrytego zmarszczkami, oczu w półzamkniętych, ust ściśnionych; ona wesoła jak ptaszek, pogodna jak kwiat; powieki jej dozwalały zawsze widzieć oko najzłośliwsze w świecie, a usta pokazywały bez ustanku bielutkie ząbki.
„Uczeń, usunięty w kąt, powolny i słabowity, zdawał się oszczędzać swoich poruszeń; Katarzyna chodziła, biegała, kręciła się, nie zostając sekundy na jednem miejscu, tyle ta organizacya młoda i żywa, potrzebowała ruchu w braku wzruszeń.
Dla tego to była ona rozweseleniem całego domu; żywa, z głosikiem czystym i mocnym jak skowronek, wiodła z zupełnem zaniedbaniem i nieprzewidywaniem to życie, w które zaledwie wstępowała.
Zresztą, pełna powabów i wdzięku, Katarzyna była duszą pracowni; gdy śpiewała wszyscy milczeli; gdy się śmiała, śmiano się z nią razem; gdy rozkazywała, słuchano jej, i to nie mówiąc ani słówka; bo przytem jej kaprysy i wybryki nie były zazwyczaj zbyt wymagające; a potem była tak szczerze i naiwnie szczęśliwą, że udzielała wszystkim na około siebie dobrego humoru, iż weselono się widząc ją wesołą.
Co do jej historyi, powrócimy do niej może; sierota i dziecię ludu, od dzieciństwa pozostawioną była losowi, lecz Bóg się nią opiekował.
Przeznaczona aby być rozkoszą dla wszystkich, napotkała człowieka, dla którego szczęściem się stała.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Opisawszy te nowe osoby, wróćmy do naszego opowiadania.
— Zkądże przybywasz latawcze? — spytał mistrz Askania.
— Zkąd przybywam? biegałem za twoim interesem mistrzu.
— Od samego rana?
— Przez cały dzień.
— Powiedz raczej, żeś szukał jakiej awantury.
— Jakiej awantury miałbym szukać, mistrzu? — mruknął Askanio.
— Czyż ja wiem!
— A choćby i tak było, nie wielka to rzecz. Zresztą, Askanio dosyć jest ładny, by przygody jego a nie on ich miał szukać.
— Katarzyno! — przerwał mistrz marszcząc brwi.
— No, no, czy i o tego mistrzu, zechcesz być zazdrosnym! biedne dziecię!
I mówiąc to, podniosła ręką brodę Askania.
— Tego by tylko brakowało — mówiła dalej — ale... Jezus Marya, jakiż on blady! może nie jadłeś kolącyi włóczęgo?
— W istocie — zawołał Askanio — zapomniałem o niej .
— O! skoro tak, to i ja jestem zdania mistrza; zapomniał o kalacyi! bez wątpienia jest zakochany. Huberta! Huberta! prędzej, kolacyę dla pana Askania.
Służąca przyniosła jeszcze bardzo ponętne resztki kolacyi, na które nasz młodzieniec z chciwością się rzucił, gdyż po takiej porządnej przechadzce na świeżem powietrzu, miał prawo być głodnym.
Katarzyna i mistrz spoglądali na niego uśmiechając się — ona z przywiązaniem braterskiem, on z czułością ojcowską.
Co do ucznia pracującego w kącie, ten podniósł głowę w chwili gdy Askanio wchodził, lecz skoro tylko Katarzyna postawiła przed nim lampę, którą wzięła idąc otworzyć drzwi, opuścił znowu głowę i dalej swą pracę prowadził.
— Mówiłem ci więc, mistrzu, że dla ciebie to cały dzień biegałem — rzekł znowu Askanio, dostrzegłszy złośliwe spojrzenia, jakie nań mistrz i Katarzyna zwracali, i starając się zwrócić rozmowę na inny przedmiot, a nie na swoje miłostki.
— I dla czegóż biegałeś dla mnie dzień cały? posłuchajmy!
— Wszak mówiłeś wczoraj mistrzu, że w tym domy złe mamy światło i że pragnąłbyś mieć inną pracownię?
— Bez wątpienia.
— A więc znalazłem ci ją.
— Czy słyszysz, Pagolo? — rzekł mistrz, odwracając się do milczącego ucznia.
— Słucham cię, mistrzu — ozwał się tenże, podnosząc po raz drugi głowę.
— No! porzuć na chwilę te rysunki i pójdź słuchać. Askanio znalazł inną pracownię, czy słyszysz?
— Wybacz mistrzu, lecz ztąd bardzo dobrze słyszeć będę, co powie mój przyjaciel Askanio. Chciałbym ukończyć ten szkic, bo zdaje mi się, że to nic nie szkodzi... gdy kto religijnie wypełniwszy w niedzielę obowiązki chrześcianina, poświęci wolne chwile jakiemu użytecznemu ćwiczeniu: pracować jestto modlić się.
— Pagolo, mój przyjacielu — rzekł mistrz, potrząsając głową i tonem więcej smutku niż gniewu — wierzaj mi, uczyniłbyś lepiej, pracując pilniej przez cały tydzień a rozrywając się w niedzielę, zamiast próżnować w dnie powszednie a odróżniać się obłudnie w święta; lecz masz zupełną wolność, rób więc jak ci się podoba; a ty, Askanio, moje dziecię — mówił dalej głosem, w którym słodycz i czułość się przebijała — mówisz więc?
— Mówię, żem znalazł przepyszną pracownię.
— Gdzie?
— Czy znasz, mistrzu, pałac de Nesle?
— Znam doskonale, lecz tylko przechodziłem tamtędy, bo nigdy niebyłem wewnątrz.
— Lecz z powierzchowności czy ci się podoba?
— Bez wątpienia; lecz...
— Lecz co!
— Lecz czyż pałac ten nie jest przez nikogo zamieszkany?
— I owszem, przez prevota Paryża, p. Roberta d’Estourville, który zajął go, żadnego do tego prawa nie mając. Zresztą, by zaspokoić twe sumienie mistrzu — zdaje mi się, że moglibyśmy pozostawić mu mały Nesle, w którym podobno mieszka ktoś z jego rodziny, a sami poprzestać na wielkim Nesle z jego dziedzińcami, trawnikami i grą w krąg i piłkę.
— To tam jest gra w piłkę?
— Piękniejsza niż w Santa-Croce, we Florencyi.
— Per Bacco, to moja gra ulubiona, wiesz przecie Askanio.
— Tak, a prócz tego, mistrzu, przepyszne to jest miejsce; powietrza pod dostatkiem, a jeszcze jakiego! powietrza wiejskiego; to nie tak jak w tym okropnym kącie, gdzie pleśniejemy i gdzie słońce o nas zapomina; tam z jednej strony Pre-aux-Clercs, z drugiej Sekwana... A król twój wielki król, o dwa kroki, w swoim Luwrze.
— Lecz czyj u dyabła jest ten pałac?
— Czyj? króla.
— Króla!... powtórz mi to moje dziecię: pałac de Nesle należy do króla!
— W jego własnej osobie; teraz idzie o to, czy on zgodzi się oddać ci, mistrzu, tak wspaniałe mieszkanie?
— Kto, król? Jak on się nazywa, Askanio?
— Sądzę, że Franciszek I-szy.
— Co ma znaczyć, że za tydzień pałac de Nesle, moją będzie własnością.
— Lecz prewot Paryża rozgniewa się pewnie.
— Cóż mnie to obchodzi!
— A jeżeli go oddać nie zechce?
— Jeżeli nie zechce! Jak ja się nazywam, Askanio?
— Nazywasz się Benvenuto Cellini, mistrzu.
— Co ma znaczyć, że jeżeli ów szanowny prewot nie zechce tego zgodnie ukończyć, to potrafimy go zmusić. A tymczasem połóżmy się spać. Jutro o wszystkiem pomówimy, a przy dniu lepiej to rozpoznamy.
Na zlecenie mistrza, wszyscy odeszli wyjąwszy Pagola, który rysowaniem zajęty, został jeszcze chwil kilka w swym kącie; lecz skoro tylko zmiarkował, że wszyscy są już w łóżkach, uczeń wstał, obejrzał się do koła, przystąpił do stołu, nalał sobie wielką szklankę wina, jednym wychylił ją łykiem i także na spoczynek się udał.




ROZDZIAŁ II.
ZŁOTNIK W SZESNASTYM WIEKU.



Ponieważ już skreśliliśmy obraz i wyrzekliśmy nazwisko Benvenuta Cellini, powiedzieć jeszcze kilka słów musimy o tym dziwnym człowieku, Francyę od dwóch miesięcy zamieszkującym, a który będzie główną tej historyi osobą.
Lecz najprzód powiedzmy, co znaczył złotnik w szesnastym wieku.
Jest we Florencyi most zwany Starym Mostem, który dotąd jeszcze zawalony jest domami; te domy były sklepami złotników.
Lecz nie złotników jakich dzisiaj widzimy; dziś złotnictwo jest rzemiosłem, niegdyś było sztuką w całem znaczeniu tego wyrazu.
To też nie było nic cudowniejszego nad to sklepy a raczej przedmioty, sklepy te zapełniające; były to puhary z oniksu, około których wiły się smocze ogony, gdy tymczasem głowy i ciała tych fantastycznych zwierząt, spinając się naprzeciwko siebie, rozpościerały swe przejrzyste skrzydła złotemi zasiane gwiazdami i z otwartą paszczą groziły sobie rubinowemi oczyma.
To znowu agatowe dzbanki, u podstawy których piął się wieniec bluszczu, co idąc w górę w kształcie ucha, zaokrąglał się po nad swym otworem, ukrywając między szmaragdowemi liśćmi jakiego prześlicznego krajów zwrotnikowych ptaszka, zdobnego emalią, zdającego się żyć i śpiewać gotowego.
Albo urny z lazurowego kamienia, na krawędziach których schylały się, jakby dla napicia się, dwie jaszczurki tak zręcznie wyrzynane, że widać było prawie mieniące ich złotej łuszczki odcienia, i zdawało się, że za najmniejszym szmerem uciekną i skryją się w jaką szczelinę muru.
Lub znowu kielichy, monstrancye; bronzowe, srebrne, złote medale; wszystko to drogiemi kamieniami emaliowane, jak gdyby w tej epoce, rubiny, topazy, karbunkuły i dyamenty, w piasku rzek lub pyle dróg publicznych znajdowano.
Nareszcie nimfy, najady, bogowie, boginie; cały Olimp, pomieszany z krucyfiksami, krzyżami, męką pańską; Matka Boska i Wenus, Chrystus i Apollo, Jowisz miotający pioruny i Jehowah świat stwarzający, a wszystko to nie tylko po mistrzowsku wykonane ale i poetycznie pomyślane; nie tylko prześliczne jako cacka dla ustrojenia buduaru kobiety, lecz świetne jako arcydzieła, ich twórców unieśmiertelnić mogące.
Prawda, że ówcześni złotnicy nazywali się: Donatello Ghiberti, Ghirlandajo i Benvenuto Cellini.
Benyenuto Cellini opisał sam w pamiętnikach, ciekawszych od najciekawszego romansu, to życie awanturnicze artystów piętnastego i szesnastego wieku, kiedy to Tycyan malował w kirysie na piersiach, a Michał anioł rzeźbił ze szpadą przy boku; kiedy Masaccio i Dominiquin umierali otruci; kiedy Kozma trawił dnie i noce chcąc wynaleźć hart stali która by porfir krajać mogła.
Aby dać poznać tego człowieka, opowiemy jeden tylko z jego życia epizod; ten właśnie, co go do Francyi sprowadził.
Benvenuto bawił w Rzymie, gdzie był wezwany przez papieża Klemensa VII-go, i namiętnie pracował nad przepysznym kielichem, przez Jego Świątobliwość zamówionym; lecz ponieważ chciał dołożyć wszystkich starań do tego kosztownego dzieła, robota szła bardzo wolno.
Benvenuto, jak łatwo się domyśleć, miał mnóstwo zazdrosnych tak dla pięknych obstalunków, które otrzymywał od książąt, królów i papieży, jak dla talentu z jakim je wykonywał.
Ztąd wynikło, że jeden z jego kolegów nazwiskiem Pompeo, który nie mając co robić, trudnił się oszczerstwem, skorzystał z tego opóźnienia, by mu szkodzić w umyśle Papieża.
To też codziennie, bez odpoczynku, to pokątnie to znów otwarcie, zapewniał Papieża, że Benvenuto nigdy kielicha nie skończy i że będąc zarzuconym robotą, wykonywał inne prace, z uszczerbkiem obstalunków Jego Świątobliwości.
Udało mu się wreszcie papieża przekonać.
Dnia więc jednego Benvenuto, widząc Pompea wchodzącego do swego sklepu, poznał natychmiast z jego śmiejącego oblicza, że jakąś złą przynosił nowinę.
— Kochany kolego — rzekł — przychodzę uwolnić cię od ciężkiego obowiązku. Jego Świątobliwość poznał, że jeżeli spóźniasz się z wykończeniem kielicha, to nie z braku gorliwości lecz czasu. Osądził więc, że należy uwolnić cię od jakiego ważnego zatrudnienia i z własnego swego przekonania, odbiera ci urząd rytownika monety. Wprawdzie nędzne dziewięć dukatów mniej mieć będziesz na miesiąc, lecz zyszczesz dziennie godzinę czasu.
Benvenuto Cellini uczuł gwałtowną chętkę wyrzucenia za okno szydercy; lecz powściągnął się, a Pompeo widząc, że ani jeden muskuł nie poruszył się w jego twarzy, sądził, że cios nie skutkował.
— Oprócz tego — mówił dalej — nie wiem sam dla czego, pomimo nawet żem mówił za tobą ile mogłem, Jego Świątobliwość rozkazuje ci oddać natychmiast kielich w stanie, w jakim się znajduje. Obawiam się doprawdy, kochany Benvenuto i uprzedzam cię po przyjacielsku, że może ma zamiar kazać go skończyć komu innemu.
— O! co to, to nie! — zawołał złotnik, prostując się tym razem jak człowiek ukąszony przez węża. Mój kielich do mnie należy. Jego świątobliwość ma tylko prawo domagać się zwrotu pięciuset talarów, które mi naprzód zapłacił; lecz z moją pracą zrobię co mi się podoba.
— Bądź ostrożny, mój mistrzu — rzekł Pompeo — bo podobna odpowiedź pachnie może więzieniem.
— Mości Pompeo, jesteś osłem — powiedział Bcnrenuto Cellini.
Pompeo wyszedł jak wściekły.
Nazajutrz dwóch szambelanów Ojca świętego przyszło do Benvenuta Cellini.
— Papież przysyła nas do ciebie — rzekł jeden z nich — abyś nam oddał kielich, lub udał się do więzienia.
— Jestem gotów, panowie — odpowiedział Benvenuto — prowadźcie mnie do więzienia. Lecz uprzedzam was, że to bynajmniej nie przyśpieszy ukończenia kielicha.
I Benvenuto udał się z nimi do gubernatora, który naprzód zapewne otrzymawszy instrukcye, zaprosił go do swojego stołu.
Podczas obiadu, gubernator starał się ile możności skłonić Benvenuta do oddania papieżowi swej pracy, zapewniając go przytem, że jeżeli okaże tę uległość, Klemens VII, jakkolwiek gwałtowny i uparty, ułagodzi się natychmiast; lecz Benvenuto odpowiedział, że już sześć razy pokazywał Ojcu świętemu rozpoczęty kielich i że więcej nic papież nie mógł wymagać od niego; że zresztą znając dobrze Ojca świętego, nie mógł mu ufać, wiedząc, że skoroby miał w rękach kielich, mógłby z tego korzystać i oddać go do skończenia jakiemu głupcowi, któryby go zepsuł.
Oświadczył przytem, że był gotów zwrócić papieżowi pięćset zaliczonych mu talarów.
To rzekłszy, Benyenuto na wszystkie nalegania gubernatora nic nie odpowiadał, wychwalał tylko jego kucharza i pod niebiosa jego wina wynosił.
Po obiedzie, wszyscy jego współziomkowie, wszyscy najbliżsi przyjaciele, wszyscy uczniowie, przyprowadzeni przez Askania — przyszli go błagać, aby nie opierał się Klemensowi VII; lecz Benvenuto Cellini wszelkie uwagi i prośby odrzucił.
Ziomkowie oddalili się wzruszając ramionami; przyjaciele oświadczając, że zwaryował a Askanio płacząc.
Na szczęście, Pompeo nie zapomniał o Cellinim i tak tymczasem do papieża mówił:
— Najświętszy ojcze, dozwól działać twojemu słudze; poślę oznajmić temu zaślepieńcowi, że ponieważ chce koniecznie, niechaj złoży 500 talarów; a że jest marnotrawcą i rozrzutnikiem i zapewne nie posiada podobnej sumy, będzie przeto zmuszony oddać kielich.
Klemensowi VII podobał się ten plan; pozwolił więc aby Pompeo działał podług siebie.
Tego więc samego wieczoru, właśnie gdy miano odprowadzić Benvenuta Cellini do przeznaczonego dlań pokoju, zjawił się szambelan, oświadczając złotnikowi, że Jego świątobliwość przyjmuje jego „ultimatum” i żąda mieć natychmiast 500 talarów lub kielich.
Bonyenuto odpowiedział, że chce tylko, aby go odprowadzono do jego mieszkania, a zwróci 500 talarów.
Czterech szwajcarów odprowadziło Benvenluta do mieszkania.
Wszedłszy do swojej sypialni, Benvenuto wyjął klucz z kieszeni, otworzył małą, szafkę żelazną wmurowaną w ścianę, sięgnął ręką do wielkiego worka, wyjął zeń pięćset talarów i oddając je szambelanowi, wyprosił go za drzwi wraz z czterema szwajcarami.
Ci ostatni otrzymali nawet (trzeba powiedzieć na pochwałę Benvenuta Cellini) cztery talary za fatygę, i oddalili się ucałowawszy mu (co trzeba wyznać na pochwałę szwajcarów) ręce.
Szambelan powrócił natychmiast do Ojca św. i oddał mu pięćset talarów, na co Jego świątobliwość wpadł w wielki gniew i począł lżyć Pompea.
— Ruszaj sam natychmiast do mego wielkiego pieczętarza, ośle — rzekł do niego — obsyp go grzecznościami, do jakich tylko twój bydlęcy rozum jest zdolny i powiedz mu, że jeżeli mi dokończy kielich, dam mu wszystko co zechce.
— Ale, Wasza świątobliwość — odpowiedział Pompeo — czy nie byłoby do tego dosyć czasu jutro rano?
— Teraz już za późno, głupcze; a nie chcę aby Benvenuto zasnął, mając do mnie urazę; wypełnij więc natychmiast mój rozkaz i niech jutro rano, wstając, mam pomyślną odpowiedź.
Pompeo wyszedł więc z Watykanu opuściwszy uszy i udał się do sklepu Benvenuta, który znalazł zamkniętym.
Zajrzał przez dziurkę od klucza, przez szpary we drzwiach; przeglądnął wszystkie okna, spodziewając się ujrzeć gdziekolwiek światło; lecz widząc, że wszędzie ciemno, odważył się zapukać do drzwi raz, potem drugi cokolwiek mocniej, nareszcie trzeci raz jeszcze mocniej.
Wtedy otworzyło się okno na pierwszem piętrze i Benvenuto pokazał się w koszuli z rusznicą w ręku.
— Kto tam? — zapytał.
— Ja — odrzekł posłaniec.
— Kto, ty? — powtórzył złotnik, poznając od razu Pompea.
— Ja, Pompeo.
— Kłamiesz — rzekł Benvenuto — znam bardzo dobrze Pompea; jest to taki tchórz, że nie odważyłby się o tej godzinie wyjść na ulice Rzymu.
— Ale, kochany Cellini, przysięgam ci...
— Milcz; jesteś łotrem co przybrał nazwisko tego biedaka, ażeby się dostać do mego domu i okraść mnie.
— Drogi Benyenuto, niech umrę...
— Rzeknij jeszcze słówko — zawołał Benrenuto, mierząc doń z rusznicy — a twoje życzenie spełni się.
Pompeo zaczął zmykać co mu sił starczyło, krzycząc, że go chcą zamordować i wkrótce zniknął w przyległej ulicy.
Gdy się oddalił, Benvenuto zamknął okno, zawiesił rusznicę na gwoździu i położył się napowrót, śmiejąc się ze strachu, jakiego napędził biednemu Pompeo.
Nazajutrz, w chwili gdy schodził do sklepu otwartego już od godziny przez jego uczniów, Benvenuto Cellini spostrzegł po drugiej stronie ulicy Pompea, który stojąc tam od samego świtu, czekał na jego ukazanie się.
Ujrzawszy Celliniego, Pompeo dał mu znak najprzyjaźniejszy, jaki kiedykolwiek komu uczynił.
— A! — rzekł Cellini — to ty, kochany Pompeo. Dalibóg o mało dziś w nocy jakiś hultaj, twe nazwisko przybierający, nie przypłacił drogo swej śmiałości.
— Doprawdy — powiedział Pompeo, siląc się na uśmiech i zbliżając po mału do sklepu — a to jakim sposobem?
Benvenuto opowiedział posłańcowi Jego świątobliwości całe nocne zdarzenie; lecz ponieważ w nocnej rozmowie Benvenuto nazwał go tchórzem, nie śmiał on przeto przyznać, że to z nim samym Benvenuto miał sprawę.
Skończywszy opowiadanie, Cellini zapytał Pompea, jakiej szczęśliwej okoliczności winien zaszczyt mieć go u siebie.
Wówczas Pompeo sprawił się, lecz naturalnie w innych wyrazach z poselstwa, włożonego nań przez Klemensa VII-go.
W miarę jak mówił, twarz Benvenuta Cellini rozjaśniała się.
Klemens VII ustępował więc.
Złotnik okazał się upartszym od papieża; gdy już Pompeo skończył:
— Odpowiedz Jego świątobliwości — rzekł Benvenuto — że najszczęśliwszym będę spełniając jego rozkazy i czyniąc wszystko w świecie celem odzyskania łaski, którąm utracił nie przez swoję winę, lecz przez złośliwość zazdrośnych. Co zaś do ciebie, panie Pompeo, ponieważ jak sądzę, papieżowi nie brak na służących, radzę ci dla własnego twego dobra, ażebyś mi na przyszłość innego służącego a nie siebie przysyłał; przez wzgląd na twoje zdrowie radzę ci, nie mieszaj się więcej mości Pompeo do moich spraw i proś Boga, abym cię nigdy na mej drodze nie znalazł.
Pompeo nie pytał o resztę i zaniósł Klemensowi VII odpowiedź Benvenuta Cellini. dodatek jednak przemilczając.
Niedługo potem, dla zupełnego pogodzenia się z Benvenutem, Klemens VII kazał mu wyryć swój medal.
Benvenuto wybił go z bronzu, srebra i złota; poczem zaniósł go papieżowi, który tak był nim zachwycony, że w uwielbieniu zawołał, iż nigdy starożytni nie wyryli tak pięknego medalu.
Tak więc Benvenuto pogodził się z Klemensem VII, czego niebyłby zapewne uczynił, gdyby go mniej kochał, lecz jako współziomek bardzo był przywiązany do niego.
To też zmartwił się bardzo, gdy w kilka miesięcy potem zdarzeniu, papież umarł prawie nagle.
Ten żelazny człowiek zalał się łzami na tę wiadomość; przez cały tydzień płakał jak dziecko.
Zresztą, zgon ten podwójnie był nieszczęsny dla biednego Cellini; w sam dzień pogrzebu papieża, spotkał Pompea, którego nie widział od chwili, kiedy mu zalecił nie nasuwać się zbyt często ze swoją osobą.
Trzeba powiedzieć, że od czasu gróźb Benvenuta Cellini, nieszczęśliwy Pompeo nie śmiał wyjść jak tylko w towarzystwie dwunastu dobrze uzbrojonych ludzi, którym płacił tak samo jak papież swej gwardyi szwajcarskiej; każde też wyjście na miasto kosztowało go dwa lub trzy talary.
Chociaż pośród tych dwunastu zbirów, Pompeo drżał jednak bojąc się spotkać Benvenuta Celini; wiedział bowiem, że jeżeliby skutkiem tego spotkania nastąpiła kłótnia i gdyby przytrafiło się jakie nieszczęście Cellini’emu, to papież, który lubił bardzo swego złotnika, zemściłby się za niego; lecz, jak powiedzieliśmy, Klemens VII umarł a jego śmierć dodała nieco śmiałości Pompeowi.
Benyenuto poszedł do kościoła świętego Piotra, by ucałować nogi zmarłego papieża i gdy wracał przez ulicę dei Banchi, w towarzystwie Askania i Pagola, spotkał się twarz w twarz z Pompeem i jego dwunastu ludźmi.
Na widok swego nieprzyjaciela, Pompeo zbladł jak śmierć, lecz spojrzawszy na około siebie i widząc się ludźmi otoczonym, gdy tymczasem Benvenuto miał z sobą tylko dwoje dzieci, odzyskał odwagę i zatrzymawszy się, oddał Cellini’emu ironiczny ukłon głową; jego zaś prawa ręka bawiła się rękojeścią sztyletu.
Na widok tej bandy, jego mistrzowi grożącej, Askanio sięgnął ręką do szpady gdy tymczasem Pagolo zdawał się spoglądać gdzie indziej; lecz Benvenuto nie chciał wystawiać swego ukochanego ucznia na tak nierówną walkę.
Położywszy więc rękę na jego ręku, i wepchnąwszy do pochwy na wpół już wydobytą szpadę Askania, oddalił się, jakby to co widział bynajmniej go nie uraziło.
Askanio nie poznawał w tym postępku swojego mistrza; lecz ponieważ mistrz się oddalał i on również z nim się oddalił.
Pompeo, tryumfując, oddał głęboki ukłon Celini’emu i udał się w swoję stronę, otoczony będąc ciągle zbirami, jego pogróżki naśladującemi.
Benvenuto gryzł sobie wargi aż do krwi; lecz na pozór zdawał się uśmiechać.
Było to nie do pojęcia dla każdego, kto znał charakter drażliwy znakomitego złotnika.
Lecz zaledwie zrobił sto kroków, napotkał sklep jednego ze swoich kolegów; wszedł więc do niego pod pozorem obejrzenia starożytnej wazy, którą znaleziono w grobach ertruskich w Corneto, swym zaś dwom uczniom rozkazał iść dalej, obiecując złączyć się z nimi za chwil kilka w sklepie.
Łatwo pojąć, że to był tylko pozór by oddalić Askania; zaledwie bowiem zmiarkował, że młodzieniec i jego towarzysz, o którego mniej się troszczył, wiedząc, że jego męztwo nie daleko go zaniesie, zakręcili na drugą, ulicę, postawił wazę na swojem miejscu i wybiegł ze sklepu.
W trzech skokach Benvenuto był na ulicy w miejscu gdzie spotkał Pompea; lecz tego już nie było.
Skoro jednak pierwszy zapytany przechodzień wskazał mu drogę, którą się Pompeo oddalił, Benvenuto jak ogar popędził za śladem jego.
Pompeo zatrzymał się przed drzwiami apteki, na rogu Chiavica i opowiadał zacnemu aptekarzowi dowody męztwa, jakie okazał względem Celliniego, gdy niespodzianie na rogu ulicy ujrzał jego samego, z błyszczące mi oczyma i czołem potem oblanem.
Benvenuto ujrzawszy go, wydał okrzyk radości a Pompeo zamilkł nagle wśród swego opowiadania, Widocznie miało zajść coś okropnego.
Siepacze uszykowali się na około Pompea i wydobyli szpady.
Szaleństwem było jednemu człowiekowi napastować trzynasta; lecz Benvenuto był, jak już powiedzieliśmy, jedną z tych lwich natur, które nie mają we zwyczaju liczyć swych nieprzyjaciół.
Wydobył ku tym trzynastu grożącym mu szpadom, mały nadzwyczajnie ostry sztylet, który zawsze nosił za pasem; rzucił się na tę gromadę, oddalając jedną, ręką dwie czy trzy szpady, drugą obalając jednego czy dwóch ludzi, tak, że dostał się natychmiast do Pompea, i za kołnierz go chwycił; lecz natychmiast gromada za nim się zamknęła.
Wtedy widziano tylko okropne zamieszanie, z którego ulatywały krzyki i nad którem błyszczały szpady.
W jednej chwili żyjąca ta grupa potoczyła się w nieładzie na ziemię; potem jakiś człowiek zerwał się, wydając okrzyk zwycięzki i gwałtownem wysileniem wydostał się z tłumu, wprawdzie krwią zbroczony, lecz potrząsając z tryumfem zakrwawionym sztyletem: był to Benvenuto Cellini.
Drugi został na bruku, wijąc się w boleściach konania.
Otrzymał dwa pchnięcia sztyletem: jedno poniżej ucha, drugie pod szyją, pomiędzy ramieniem i kością piersiową.
Po kilku sekundach skonał: był to Pompeo.
Kto inny po podobnym czynie byłby uciekał; lecz Benvenuto wziął sztylet w lewą rękę, prawą zaś dobył szpady i odważnie czekał na dwunastu zbirów.
Ale zbirowie nie mieli już nic do Benvenuta.
Ten co im płacił, nie żył już; a tem samem nie mógł im już płacić.
Zemknęli więc jak stado spłoszonych zajęcy, pozostawiając trupa Pompea.
W tej chwili nadbiegł Askanio i rzucił się w objęcia swojego mistrza; nie oszukała go waza etruska, powrócił, lecz chociaż biegł szybko, przybył jednak kilka sekund za późno.




ROZDZIAŁ III.
I KAR.



Benyenuto powrócił do siebie dosyć niespokojny, nie z powodu trzech ran otrzymanych, wszystkie bowiem były zbyt mało znaczące aby się o nie miał troszczyć; lecz skutkiem tego co zaszło.
Zabił już przed pół rokiem Guascontiego, mordercę swojego brata; lecz wydobył się z tej sprawy dzięki protekcyi papieża Klemensa VII-go; zresztą, morderstwo to było tylko rodzajem odwetu; lecz teraz protektor Benvenuta już nie żył, położenie więc było o wiele drażliwsze.
Jakoż, gdy powróciwszy do siebie, palił niektóre papiery i kładł pieniądze do kieszeni, zbirowie papiescy aresztowali go i zaprowadzili do zamku świętego Anioła.
Okoliczność ta jednak pocieszyła prawie Benvenuta gdy wspomniał, że w zamku świętego Anioła trzymano tylko szlachtę.
Lecz drugą pociechą, nie mniej skutecznie na Benvenuta Cellini działającą, gdy wchodził do zamku świętego Anioła, była myśl, że człowiek obdarzony wyobraźnią tak jak jego twórczą, nie zadługo tym lub owym sposobem wybić się na wolność potrafi.
To też gdy przybył do zamku, tak się odezwał do Gubernatora, który siedział przy stoliku okrytym suknem zielonem i papiery na nim układał:
— Panie Gubernatorze! potrój rygle, kraty i szyldwachy, zamknij mnie w najwyższym pokoju lub najgłębszym lochu; czuwaj dzień i noc, gdyż uprzedzam cię, że postanowiłem niezmiennie ztąd uciec.
Gubernator spojrzał na więźnia mówiącego doń z tak zadziwiającą pewnością i poznał w nim Benvenuta Cellini, którego przed trzema miesiącami miał honor mieć u swego stołu.
Pomimo tej znajomości, a może właśnie z powodu tejże, słowa Benvenuta wprawiły w głębokie osłupienie zacnego gubernatora; był to florentczyk, nazwiskiem Georgio, kawaler des Ugolini, wyborny człowiek lecz nieco słabej głowy.
Wkrótce jednak ochłonął z pierwszego zadziwienia i kazał zaprowadzić Benvenuta do pokoju najwyżej w całym zamku położonego.
Dachem tego pokoju był sam taras.
Szyldwach przechadzał się na tym tarasie, drugi czuwał u dołu muru.
Gubernator wskazał więźniowi wszystkie te szczegóły, potem gdy już był pewien, że więzień je ocenił:
— Kochany Benyenuto — rzekł — można otworzyć zamki, wyważyć drzwi, można przekopać grunt podziemnego lochu, można przebić mur, można przekupić stróżów; lecz trzeba by chyba mieć skrzydła, ażeby zejść z tej wysokości.
— A ja jednak zejdę — odparł Benvenuto Cellini.
Gubernator spojrzał mu w oczy; pewien był, że jego więzień zwaryował.
— Więc ulecisz na skrzydłach?
— Dla czego nie? wyobrażałem sobie zawsze, że człowiek mógłby latać; nie miałem tylko czasu do robienia doświadczeń. A że tu mieć go będę dostatkiem, muszę się więc o tem przekonać. Przygoda Ikara jest historyk a nie bajką.
— Strzeż się więc słońca, kochany Benvenuto — rzekł drwiąco gubernator — strzeż się słońca.
— Ja też ulecę w nocy — odpowiedział Benvenuto.
Gubernator nie spodziewał się tej odpowiedzi, tak że nie mając co na to odpowiedzieć, oddalił się.
W istocie, koniecznie trzeba było uciekać.
W innym czasie, Benvenuto zabiwszy człowieka nie byłby w takim kłopocie; za całą karę byłby musiał iść za procesyą Matki Boskiej, ubrany w kaftan i płaszcz z niebieskiej bylicy.
Lecz nowy papież Paweł III-ci, nie tak łatwo przebaczać umiał; pamiętał jeszcze dobrze o tem, że będąc kardynałem Farnese, Benvenuto odmówił mu srebrnej wazy, która mu się bardzo podobała, a której Jego eminencya przemocą nawet uzyskać nie mógł; prócz tego, Ojciec Święty zazdrośnym był o to, że Franciszek I-szy prosił o Benyvenuta przez pana de Montluc, swego ambasadora przy Stolicy Apostolskiej.
Dowiedziawszy się o uwięzieniu Benvenuta, pan de Montluc tem usilniej prośbę swego pana popierał.
Lecz Paweł III-ci nie zwykł był tego co raz wyrzekł cofać: poprzysiągłszy bowiem, że Benvenuto swój nierozsądny krok przynajmniej więzieniem a tym sposobem wyrzeczeniem się sławy i zapomnieniem odpokutować będzie musiał, na uwolnienie jego nie zezwolił.
W takim więc wypadku ważnem było, aby Benvenuto sam o sobie nie zapomniał; dla tego to postanowił uciec, nie czekając na badania i sądy, których by się nigdy może nie doczekał — gdyż papież rozgniewany wstawieniem się króla Franciszka I-go, nie chciał już nawet słyszeć o nazwisku Benvenuta Cellini.
„Więzień wiedział o tem wszystkiem przez Askania, który objął jego sklep, i który wskutek usilnych próśb, otrzymał pozwolenie odwiedzania swego mistrza; rozumie się, że takowe odwiedziny odbywały się przez dwie kraty i w przytomności świadków, czuwających aby uczeń nie podał mu ani pilnika, ani sznura, ani noża.
Skoro więc tylko gubernator kazał zamknąć drzwi za Benvenutem, ten rozpoczął przegląd swojej stancyi.
Otóż co obejmowały cztery ściany jego nowego mieszkania: łóżko, kominek, w którym można było palić, stół i dwa krzesła.
W parę dni Benvenuto otrzymał glinę i narzędzia do modelowania.
Gubernator odmówił z początku tych przedmiotów rozrywki swojemu więźniowi; lecz przyszło mu na myśl, że zajmując umysł artysty, odwróci go może od zamiaru ucieczki; tegoż dnia, Benvenuto ulepił model kolosalnej Venus.
To wszystko nie było nic wielkiego; lecz przyzwawszy na pomoc wyobraźnię, cierpliwość i energię, było to wiele.
Jednego dnia grudniowego, gdy było bardzo zimno i gdy napalono ogień na kominie, stróż, który przyszedł zmienić pościel na łóżku, zapomniał zabrać prześcieradeł.
Skoro tylko drzwi zamknięto, Benvenuto jednym skokiem był przy tapczanie, wyjął z siennika dwie ogromne garście liści kukurydzowych, zapełniających zwykle sienniki włoskie, włożył na ich miejsce parę prześcieradeł, powrócił do posągu, wziął narzędzia i zaczął pracować.
W tej chwili służący powrócił zabrać zapomniano prześcieradła; szukał wszędzie, pytając Benvenuta czy ich nie widział; lecz Benvenuto odpowiedział obojętnie i jakby zatopiony w modelowaniu, że pewnie który z jego kolegów zabrał je, albo może on sam je wziął i zapomniał o tem.
Służący nie miał najmniejszego podejrzenia, tak nie wiele czasu upłynęło pomiędzy jego wyjściem i powrotem, a nadewszystko Benvenuto odegrał tak naturalnie swą rolę.
Ponieważ zaś prześcieradła się nie znalazły, nie wspomniał o nich więcej, obawiając się, aby nie był oddalony lub zmuszony za nie zapłacić.
Skoro tylko służący wyszedł, Benvenuto padł na kolana i podziękował Bogu za nadesłaną mu pomoc.
Ponieważ zaś, posławszy raz łóżko, nie dotykano się go aż nazajutrz rano, pozostawił przeto skradzione prześcieradła w sienniku.
Gdy noc nadeszła, zaczął rozcinać prześcieradła, które na szczęście były nowe i dosyć grube, na pasy trzy lub cztery cale szerokie; potem zaczął je skręcać, jak tylko mógł najmocniej; nareszcie zrobił otwór w posągu z tłustej ulepionego gliny, wypróżnił go zupełnie, włożył weń swój skarb, zalepił otwór trochą gliny, którą wygładził wielkim palcem i swojem narzędziem tak, że najbieglejszy znawca nie doszedłby, że biednej Venus zrobiono operacyę.
Nazajutrz rano gubernator wszedł niespodzianie, jak miał we zwyczaju, do stancyi więźnia; lecz jak zawsze, zastał go spokojnego i przy pracy.
Co rano biedak, nocy szczególniej się obawiający, drżał czy nie zastanie próżnej stancyi.
I trzeba wyznać na pochwałę jego szczerości, co rano nie ukrywał swojego zadowolenia, widząc ją zajętą.
— Przyznam ci się, że mnie okrutnie niepokoisz, Benvenuto — mówił biedny gubernator do więźnia — jednakże zaczynam się przekonywać, że twoje groźby czczą tylko były gadaniną.
— Nie grożę ci, panie Georgio — odpowiedział Benvenuto — ostrzegam cię tylko.
— Więc zawsze obstajesz przy zamiarze ulecenia?
— Na szczęście! nie jest to tylko nadzieją, ale pewnością.
— Ależ jak to uczynisz? — zawołał biedny gubernator, któremu to pozorne czy też rzeczywiste zaufanie Benvenuta w środkach ucieczki, zupełnie spokojność odbierało.
— To moja tajemnica, panie. Ale uprzedzam cię, że moje skrzydła już rosną.
Gubernator zwrócił machinalnie oczy na ramiona swojego więźnia.
— Tak więc, panie gubernatorze — mówił ten dalej, modelując swoję statuę — jest między nami otwarta wojna. Pan masz za sobą ogromne wieże, grube drzwi, doświadczone zamki, mnóstwo stróżów, gotowych na wszystkie jego rozkazy; ja zaś głowę i te oto ręce, a jednak uprzedzam cię po prostu, że będziesz zwyciężony. Lecz ponieważ pan jesteś człowiekiem rozsądnym i już pewnie przedsięwziąłeś wszelkie środki ostrożności, pozostanie ci, panie Georgio, po mojej ucieczce pociecha, że nic nie będziesz miał sobie do wyrzucenia i że niczego nie zaniedbywałeś, ażeby mnie zatrzymać. A teraz, co pan mówisz o tem biodrze? gdyż wiem, że jesteś lubownikiem sztuki.
Tyle pewności przywodziło do rozpaczy biednego komendanta.
Jego więzień dręczył go coraz bardziej; z tego to powodu zesmutniał, stracił apetyt i drżał co chwila jak człowiek, którego nagle ze snu budzą.
Jednej nocy Benvenuto usłyszał wielki zgiełk na tarasie, potem zgiełk ten doszedł do jego korytarza, nareszcie ucichł przy jego drzwiach.
Wtedy drzwi otworzyły się i ujrzał pana Georgio w szlafroku i szlafmycy, w towarzystwie czterech stróżów i ośmiu żołnierzy; gubernator przystąpił do jego łóżka ze zmienioną twarzą.
Benvenuto usiadł na materacu i roześmiał mu się w oczy.
Gubernator nie zważając na ten śmiech, odetchnął jak nurek, co nad wodę wypłynął.
— A! — zawołał — Bogu niech będą dzięki, jest jeszcze! Słusznie mówią, że snom wierzyć nie trzeba.
— Cóż to się stało? — zapytał Benvenuto Cellini — jakiej że szczęśliwej okoliczności winienem przyjemność widzenia pana o tej godzinie?
— Chryste Jezu! nic się nie stało i na strachu się tylko skończyło. Śniło mi się, że te przeklęte skrzydła już ci urosły, ale to skrzydła ogromne, na których unosiłeś się swobodnie po nad zamkiem Świętego Anioła, mówiąc mi: Bywaj zdrów kochany gubernatorze, bywaj zdrów! nie chciałem oddalić się bez pożegnania z tobą; odlatam, więc do przyjemnego nie zobaczenia się więcej.
— Jakto! ja ci to mówiłem, panie Georgio?
— To były twoje własne słowa... A! Benvenuto, urodziłeś się na moje nieszczęście.
— O! spodziewam się, że nie masz mnie pan za takiego grubianina. Na szczęście, to było tylko snem, gdyż inaczej nigdybym ci tego nie przebaczył.
— Lecz chwała Bogu! nic się nie stało. Trzymam cię, kochany przyjacielu, i chociaż wyznać muszę, że twoje towarzystwo nie jest mi najprzyjemniejszem, spodziewam się jednak długo cię mieć jeszcze.
— Wątpię bardzo — odpowiedział Benvenuto z tym uśmiechem pełnym zaufania, który do wściekłości jego gospodarza przywodził.
Gubernator wyszedł, odsyłając Benvenuta do wszystkich dyabłów, a nazajutrz wydał rozkaz, aby dzień i noc co dwie godziny, jego więzienie zwiedzano.
To zwiedzanie trwało miesiąc; lecz po upływie miesiąca, gdy nie było żadnego widocznego powodu do mniemania, ażeby Benvenuto zajmował się ucieczką, czujność się zmniejszyła.
Ten miesiąc jednak Benvenuto poświęcił na olbrzymią pracę.
Benvenuto, jak powiedzieliśmy, jak najpilniej przejrzał swoję stancyę skoro tylko wszedł do niej; wtedy to ułożył sobie zaraz plan ucieczki.
Jego okno było zakratowane a kraty były zbyt mocne, aby je można wyłamać ręką lub wyjąć narzędziem do modelowania, a był to jedyny żelazny sprzęt, jaki posiadał.
Co do kominka, ten zwężał się do tego stopnia, że chyba trzeba było, aby więzień miał przywilej zmieniania się w węża jak wróżka Meluzyna, aby mógł przez niego przejść.
Pozostawały drzwi.
Zobaczmy jak drzwi te były zbudowane.
Drzwi były dębowe, grube na dwa palce, zamykane na dwa zamki i cztery rygle i pokryte wewnątrz blachą żelazną, przybitą gwoździami.
Temi to drzwiami wyjść trzeba było.
Benvenuto bowiem zauważył, że o kilka kroków za temi drzwiami, w korytarzu do nich prowadzącym, były schody wychodzące na taras.
Przez nie to przechodziła warta.
Co dwie godziny Benvenuto słyszał odgłos kroków, wstępujących na schody; potem znowu kroki zstępowały i przez następne dwie godziny inny już go łoskot nie budził.
Szło więc po prostu o to, aby się dostać na drugą stronę tych dębowych drzwi, grubych na dwa palce, zamkniętych na dwa zamki i cztery zasuwy, i co większa, obitych jak rzekliśmy wewnątrz blachą żelazną, przytwierdzoną do drzewa u góry i u dołu gwoździami.
A teraz wykażmy pracę, jaką się zajął Benvenuto podczas upłynionego miesiąca.
Za pomocą żelaznego narzędzia do modelowania, wyjął po kolei wszystkie gwoździe, oprócz czterech u góry, i tyluż u dołu, które zachował na ostatni dzień, potem, ażeby nie spostrzeżono ich braku, zastąpił je zupełnie takiemiż samemi główkami, które ulepił z gliny i żelaznemi posypał opiłkami, tak, że niepodobna było najwprawniejszemu oku rozeznać główek gwoździ prawdziwych od fałszywych.
Ponieważ zaś w całych drzwiach było sześćdziesiąt gwoździ a każdy gwóźdź zajmował godzinę a czasem nawet dwie godzin na wyjęcie, można wyobrazić sobie jaką pracę zadawało więźniowi podobne przedsiewzięcie.
Potem przez cały wieczór, gdy wszyscy spali i gdy nie było już nic słychać oprócz kroków szyldwacha po nad jego głową się przechadzającego, Benvenuto rozpalał ogień na kominku i żarzącemi węglami okładał na drzwiach blachę, ta zaś rozpaliwszy się do czerwoności, obracała powoli w węgiel drzewo, do którego była przymocowaną, tak jednak, aby ze strony przeciwnej drzwi tego zwęglenia nie dostrzeżono.
Przez cały miesiąc, jak powiedzieliśmy, Benvenuto oddawał się tej pracy, to też po upływie miesiąca była ona zupełnie ukończoną i więzień oczekiwał już tylko nocy przyjaznej dla jego ucieczki. Lecz musiał czekać jeszcze kilka dni, gdyż w tym właśnie czasie gdy owej pracy dokonał, była pełnia.
Benvenuto skończył już robotę z gwoździami, rozgrzewał tylko ciągle drzwi i przywodził do wściekłości gubernatora.
Tegoż samego dnia, gubernator wszedł do niego.
— Kochany więźniu — spytał Benvenuta — czy zawsze myślisz ulecieć? Odpowiedz mi otwarcie.
— Więcej niż kiedykolwiek, kochany gościu — odrzekł Benvenuto.
— Słuchaj — powiedział gubernator — gadaj mi co chcesz, lecz mówię ci szczerze, uważam to za niepodobieństwo.
— Niepodobieństwo, panie Georgio, niepodobieństwo! — odrzekł artysta — wszak pan wiesz dobrze, że ten wyraz nie istnieje dla mnie... dla mnie, co zawsze ćwiczyłem się w tem, aby wykonywać rzeczy najniepodobniejsze i to z powodzeniem. Niepodobieństwo! Czyż pan sądzisz, że ten co może ze szmaragdów i dyamentów stworzyć kwiat piękniejszy niż wszystkie kwiaty, które okrywa rosa... nie potrafi stworzyć skrzydeł?
— Niech mi Bóg przebaczy — rzekł gubernator — lecz to twoje zuchwałe zaufanie, przyprawi mię chyba o utratę głowy! Lecz wreszcie, aby skrzydła mogły cię utrzymać w powietrzu, co przyznam wydaje mi się niepodobieństwem, jakąż formę im nadasz?
— Już dosyć nad tem myślałem, jak się pan spodziewać powinieneś, gdyż bezpieczeństwo mojej osoby od kształtu tych skrzydeł zależy.
— No, więc?
— Więc uważając wszystkie zwierzęta latające, gdybym chciał uczynić to za pomocą sztuki co one otrzymały od Boga, nie widzę jak tylko nietoperza, którego można by naśladować z pewnym skutkiem.
— Ależ, Benvenuto — odrzekł gubernator — chociaż byś miał sposób zrobienia skrzydeł, czy w chwili użycia ich nie zabraknie ci odwagi?
— Daj tylko, co mi potrzeba do ich złożenia, kochany gubernatorze, a odpowiem ci na to ulatując.
— A czegóż ci potrzeba?
— O mój Boże! bardzo mało: małej kuźni, kowadła, pilników, kleszczów i obcęgów do zrobienia sprężyn; i ze dwadzieścia brytów ceraty na zastąpienie błon.
— Dobrze, dobrze — rzekł Georgio — uspokoiłeś mnie nieco gdyż nigdy, pomimo wszelkiego swego dowcipu, nie zdołasz wystarać się o to wszystko.
— To wszystko już zrobione — odpowiedział Benvenuto.
Gubernator podskoczył na krześle, lecz w tejże chwili pomyślał, że to było niepodobnem.
Pomimo to jednak, jego biedna głowa nie miała chwili spoczynku.
Każdego ptaka przelatującego koło jego okien, brał za Benvenuta Cellini, tak wielkim jest wpływ panującej myśli nad słabą głową.
Tegoż dnia pan Georgio posłał po najbieglejszego mechanika w Rzymie i kazał mu wziąć z siebie miarę na parę nietoperzych skrzydeł.
Mechanik osłupiały, spojrzał na gubernatora, nie dawszy mu żadnej odpowiedzi, sądząc bardzo słusznie, że pan Georgio zwaryował.
Lecz ponieważ pan Georgio nalegał, ponieważ był bogaty i jeżeli chciał czego nadzwyczajnego, miał czem za to zapłacić, mechanik zajął się robotą i w tydzień przyniósł mu parę przepysznych skrzydeł, które przymocowywały się do ciała za pomocą drucianego gorsetu i poruszały się za pomocą sprężyn bardzo dowcipnych, i z regularnością zupełnie zaspakajającą.
Pan Georgio zapłacił mechanikowi umówioną cenę, wymierzył przestrzeń, jaką mogła zająć cała maszynerya, poszedł do Benvenuta Cellini i nic nie mówiąc, przetrząsnął całą izbę, zaglądając pod łóżko, w komin, patrząc w sienniku i zwiedzając najmniejszy kącik.
Przejrzawszy wszystko, wyszedł milczący i przekonany, że chyba by Benvenuto był czarownikiem, aby mógł ukryć w swojej stancyi parę podobnych skrzydeł.
„Widocznie w głowie biednego gubernatora coraz bardziej mieszać się zaczynało.
Powróciwszy do siebie, pan Georgio zastał mechanika, który wrócił umyślnie by mu powiedzieć, że na końcu każdego skrzydła było żelazne kółko, przeznaczone do utrzymania nóg człowieka w położeniu horyzontalnem.
Zaledwie mechanik wyszedł, Georgio zamknął się, włożył gorset, rozwinął skrzydła, założył kółka na nogi i położywszy się na brzuchu, próbował wzbić się w powietrze.
Lecz pomimo wszelkich usiłowań, nie mógł wznieść się po nad ziemię.
Po dwóch lub trzech podobnych próbach, posłał znowu po mechanika.
— Mój panie — rzekł do niego — próbowałem twoich skrzydeł, na nic się nie przydadzą.
— Jakieś ich pan próbował?
Georgio opowiedział mu po szczególe potrójne doświadczenie.
Mechanik słuchał go z uwagą, gdy zaś skończył:
— Nie dziwię się temu — rzekł. — Położywszy się na ziemi, nie możesz pan mieć dostatecznej do wzbicia się ilości powietrza; trzeba było panu wejść na zamek Świętego Anioła i ztamtąd odważnie rzucić się w powietrze.
— I sądzisz pan, że wtenczas mógłbym latać?
— Jestem tego pewny — odpowiedział mechanik.
— Lecz jeżeli pan tak pewnym tego jesteś — mówił dalej gubernator — czy byś nie zechciał zrobić sam doświadczenia?
— Skrzydła są zastosowane do ciężaru pańskiego ciała a nie do mojego — odrzekł mechanik — skrzydła dla mnie przeznaczone, powinny by być półtorej stopy dłuższe.
Mechanik ukłonił się i wyszedł.
— Do dyabła! — rzekł Georgio.
Przez cały ten dzień uważano, że umysł pana Georgio coraz więcej bujał w jakiejś wymarzonej przestrzeni.
Wieczorem kładąc się spać, zwołał wszystkich służących, wszystkich stróży i żołnierzy.
— Panowie — rzekł — jeżeli dowiecie się, że Benvenuto Cellini chce odlecieć, nie przeszkadzajcie mu a tylko mnie uprzedźcie, gdyż potrafię nawet w nocy dogonić go z łatwością, z powodu, że jestem prawdziwym nietoperzem; gdy tymczasem on, cokolwiek bądź mówi, jest tylko fałszywym.
Biedny gubernator oszalał zupełnie; ponieważ jednak spodziewano się, że noc uspokoi go, postanowiono czekać do rana z zawiadomieniem o tem papieża.
Zresztą, noc była szkaradna, dżdżysta i ciemna i nikomu niechciało się wyjść w podobny czas.
Wyjąwszy Benvenuta Cellini, który powodowany duchem przeciwieństwa zapewne, wybrał tę noc do swojej ucieczki.
Dlatego skoro tylko usłyszał, że bije godzina dziesiąta i że zmieniają szyldwacha, padł na kolana i gorącą zaniósłszy prośbę do Boga, wziął się do dzieła.
Najprzód wyrwał cztery gwoździe, które pozostały i utrzymywały blachę.
Północ wybiła, gdy wydobył ostatni, Benvenuto usłyszał kroki warty, wchodzącej na taras, został bez tchu do drzwi przylepiony; lecz warta zeszła, kroki oddaliły się i znowu cichość nastała.
Deszcz wzmagał się, Benvenuto z sercem bijącem z radości, słyszał jak uderzał o szyby.
Wtedy spróbował oderwać blachę; blacha, którą nic już nie utrzymywało, odlazła, i Benvenuto postawił ją przy murze.
Potem położył się na brzuchu, uderzając w dolną część drzwi narzędziem do modelowania, które zaostrzył nakształt sztyletu i osadził w kawałek drzewa.
Niższa część drzwi ustąpiła; drzewo dębowe zupełnie obróciło się w węgiel.
Wkrótce Benvenuto zrobił w tem miejscu otwór tak wielki, że mógł wyjść czołgając się.
Wówczas otworzył wnętrze statui, zabrał pasy skręconego płótna, owinął je około siebie, uzbroił się w swoje narzędzie, z którego jak mówiliśmy zrobił sztylet, ukląkł znowu i modlił się po raz drugi.
Potem wysadził głowę przez otwór, dalej ramiona, resztę ciała i znalazł się na korytarzu.
Powstał lecz nogi tak pod nim drżały, że musiał oprzeć się o mur aby nie upaść.
Serce biło mu jak młotem, głowa pałała.
Kropla potu wisiała na każdym włosku; trzonek zaś swego sztyletu trzymał w ręku tak silnie, jak gdyby mu go wydrzeć chciano.
Gdy jednak wszędzie cichość panowała i nic słychać nie było, Benvenuto uspokoił się i macając ręką szedł koło muru korytarza; wkrótce poczuł, że tego muru zbrakło.
Podniósł więc natychmiast nogę i dotknął pierwszego stopnia schodów a raczej drabiny, prowadzącej na taras.
Przeszedł wszystkie stopnie po jednemu, drżąc na każde skrzypnięcie drzewa pod jego nogami; wkrótce też poczuł powiew powietrza, potem deszcz twarz mu skropił, aż nareszcie znalazł się na tarasie.
Ponieważ zaś od kwadransa był w najgłębszej ciemności, mógł zatem natychmiast osądzić czego się obawiać lub spodziewać można.
Szala przeważała na stronę nadziei.
Szyldwach dla zabezpieczenia się od deszczu, schronił się do budki.
Ponieważ zaś szyldwachy na zamku Świętego Anioła, umieszczeni byli nie dla strzeżenia tarasu, lecz dla zwracania uwagi na fosy i okolice, a tył budki był właśnie na przeciwko schodów, przez które wszedł Benvenuto Cellini.
Benvenuto Cellini przyczołgał się jak najciszej na rękach ku punktowi tarasu, najwięcej oddalonemu od szyldwacha.
Tam przymocował koniec swej liny do starożytnej cegły wmurowanej w tem miejscu, i wystającej prawie na sześć cali; następnie upadłszy po raz trzeci na kolana:
— Panie! panie! — szepnął — dopomóż mi, ponieważ sam sobie dopomagam.
I wymówiwszy tę prośbę, uczepił się rękami liny i zaczął spuszczać się, nie zważając na zadraśnięcia kolan i czoła, które czasami o mur uderzały.
W ten sposób zsunął się aż na ziemię.
Gdy poczuł grunt pod swemi nogami, uczucie radości i niewypowiedzianej dumy wzniosło jego piersi.
Spojrzał na niezmierną wysokość, którą przebył i patrząc na nią, nie mógł się wstrzymać od wyrzeczenia półgłosem: „Jestem więc wolny!”
Lecz ta chwila nadziei była krótką.
Odwrócił się i kolana pod nim się zachwiały; przed nim wznosił się mur świeżo postawiony, mur o którym nie wiedział; był więc zgubiony.
Wszystko zdawało się w nim burzyć; pełen rozpaczy usiadł na ziemi; lecz siadając napotkał coś twardego; była to długa belka; lekki okrzyk radości: był ocalony!
Benvenuto ujął belkę tak jak rozbitek chwyta się masztu, który ma go utrzymać nad wodą.
W zwyczajnej okoliczności, dwóch ludzi zaledwie by ją unieść mogło, on sam przyciągnął ją do muru i oparł o niego.
Potem za pomocą rąk i kolan wdrapał się na szczyt muru; lecz tam zabrakło mu siły do przyciągnięcia belki i przełożenia jej na drugą stronę.
Przez chwilę dostał zawrotu głowy i zamknął oczy; zdawało mu się, że szamocze się wśród jeziora płomieni.
Nagle przypomniał sobie o pasach skręconego płótna, za pomocą których spuścił się z tarasu.
Zsunął się po belce i pobiegł do miejsca, gdzie je zostawił wiszące; lecz ponieważ bardzo mocno u drugiego końca do cegły je przytwierdził, nie mógł więc ich od niej oderwać.
Benvenuto zawiesił się w rozpaczy u końca tych pasów, ciągnąc ze wszystkich sił i spodziewając się zerwać.
Na szczęście jeden z czterech węzłów, łączących pasy z sobą, rozwiązał się a Benvenuto padł wznak, pociągnąwszy za sobą kawał liny, na dwanaście stóp długiej.
Było to wszystko czego potrzebował; powstał szybko i pełen nowych sił, wlazł znowu na mur po belce a u jej końca przyczepił pas płótna.
Spuściwszy się po nim, napróżno szukał ziemi pod nogami, lecz patrząc pod siebie ujrzał grunt zaledwie o sześć stóp; puścił więc linę i padł na ziemię.
Wtedy położył się na chwilę.
Był wycieńczony; na rękach i nogach całą skórę miał zdrapaną.
Przez jakiś czas głupowato spoglądał na swoje pokrwawione ciało, lecz w tejże chwili piąta godzina wybiła i spostrzegł, że gwiazdy blednąc zaczynają.
Wstał, lecz gdy wstawał, szyldwach, którego nie spostrzegł a który zapewne wszystko widział, postąpił kilka kroków ku niemu.
Benvenuto poznał, że był zgubiony i że trzeba było zabić go, lub być samemu zabitym. Wyjąwszy więc z za pasa swoje narzędzie, szedł prosto na szyldwacha z miną tak pełną postanowienia, że ten poznał bez wątpienia, iż oprócz człowieka silnego, miałby do zwalczenia jeszcze straszliwą rozpacz.
W istocie, Benvenuto postanowił nie cofać się; lecz nagle żołnierz odwrócił się od niego, jak gdyby go nie widział; więzień zrozumiał co to miało znaczyć.
Pobiegł do ostatniego wału.
Szaniec ten przypierał do fosy i był wzniesiony mniej więcej na dwanaście do piętnastu stóp; podobny skok nie mógł wstrzymać takiego jak Benvenuto Cellini człowieka, tem bardziej, gdy już tak zaszedł daleko; przytem, ponieważ jednę część swoich lin zostawił u cegły, drugą u belki, tak, że nie miał spuścić się po czem a czasu nie było do stracenia, zawiesił się więc rękoma za ogniwo łańcucha i modląc się w myśli, spuścił się na ziemię.
Tym razem gdy upadł, zemdlał.
Godzina prawie upłynęła, nim przyszedł do siebie, lecz chłód rannego powietrza przywrócił mu przytomność.
Pozostał chwilę jeszcze jak odurzony, potem przeciągnął ręką po czole i wszystko przyszło mu na pamięć.
Czuł w głowie ból straszny a krople krwi, co sączyły się jak pot po jego twarzy, spadały na kamienie, na których leżał.
Zrozumiał, że był raniony w czoło.
Poniósł tam rękę po raz drugi, lecz już teraz nie dla zebrania myśli, lecz dla poznania ran; rany były lekkie, obtarły skórę lecz nie naruszyły czaszki.
Benvenuto uśmiechnął się i chciał powstać, lecz upadł natychmiast: prawą nogę miał złamaną o trzy cale nad kostką.
Noga była tak zdrętwiałą, że początkowo żadnej nie czuł boleści.
Wtedy zdjął koszulę, podarł ją na pasy a zbliżywszy jak mógł najlepiej kości nogi, ścisnął ze wszystkich sił, przeciągając kiedy niekiedy płótno pod podeszwą, dla utrzymania dwóch kości jednej przy drugiej.
Potem zaczął czołgać się na czworakach ku jednej z bram Rzymu, która o pięćset kroków ztamtąd się znajdowała.
Gdy po pół godzinie srogich męczarni, przybył do tej bramy, znalazł ją zamkniętą. Spostrzegł wielki kamień leżący pod bramą, wyrwał go i przeszedł tym otworem.
Zaledwie jednak zrobił trzydzieści kroków, gdy gromada psów błądzących i zgłodniałych, poznawszy z odoru krwi, że był raniony, rzuciła się do niego, wówczas Benvenuto dobył narzędzia do modelowania i jednem uderzeniem w brzuch zabił największego i najzajadlejszego a pozostało rzuciwszy się natychmiast na zabitego psa, pożarły go.
Benvenuto przyczołgał się wtedy aż do kościoła Traspontina; tam napotkał nosiwodę, który obładował osła i napełnił naczynia. Zawołał go więc.
— Słuchaj — rzekł do niego — byłem dziś u mojej kochanki; okoliczność pewna zrządziła, że wszedłszy do niej drzwiami, zmuszony byłem wyjść oknem; skoczyłem z pierwszego piętra i złamałem nogę, zanieś mnie na schody Świętego Piotra a dam ci talara złotem.
Nosiwoda nie mówiąc słowa, wziął rannego na barki i zaniósł go na wskazane miejsce.
Potem otrzymawszy przyrzeczoną nagrodę, udał się dalej, nie oglądając się nawet.
Wtedy Benvenuto, zawsze czołgając się, dostał się do domu pana de Montluc, ambasadora Francyi, który mieszkał ztąd o kilka kroków.
A pan de Montluc sprawił się tak dobrze, że po upływie miesiąca Benvenuto wyzdrowiał, po upływie dwóch miesięcy już został ułaskawiony, we cztery zaś miesiące odjechał do Francyi z Askaniem i Pagolem.
Co do biednego gubernatora, który oszalał, ten żył i umarł waryatem, mając się zawsze za nietoperza i nieprzestając czynić wszelkich usiłowań by wzbić się w powietrze.




ROZDZIAŁ IV.
KATARZYNA.



Gdy Benvenuto Cellini przybył do Francyi, Franciszek I-szy bawił w zamku Fontainebleau z całym swoim dworem; artysta zatrzymał się więc w tem mieście, uprzedziwszy kardynała de Ferrare o swojem przybyciu.
Kardynał wiedząc, że król oczekiwał Benvenuta z niecierpliwością, zaniósł mu natychmiast tę wiadomość.
Tegoż samego dnia Benvenuto był przedstawiony królowi, który zaleciwszy aby spoczął po trudach podróży, przeznaczył mu mieszkanie w pałacu i rozkazał aby mu na niczem nie zbywało.
Benvenuto znalazł się więc nagle wśród ogniska cywilizacyi francuskiej, niższej jeszcze wówczas od włoskiej, lecz z którą już rywalizowała i którą wkrótce przewyższyć miała nawet.
Spoglądając około siebie, łatwo mógł sądzić, że nie opuszczał wcale stolicy Toskanii, znajdował się bowiem wśród artystów, których znał we Florencyi, a Leonarda de Vinci i mistrza Rosso zastąpił Primaticcio.
Należało więc Celliniemu okazać się godnym swych poprzedników i wznieść w oczach najwytworniejszego w Europie dworu, sztukę rzeźbiarską tak wysoko, jak ci trzej wielcy mistrze wznieśli sztukę malarską.
Dla tego Benvenuto chciał uprzedzić życzenie króla, nie czekając aż mu poleci wykonanie jakiego pięknego dzieła, lecz wykonywając je z własnego natchnienia.
Łatwo poznał, ile rezydencya, w której ujrzał króla, była mu drogą, postanowił więc pochlebić jego upodobaniu, wykonywając statuę, którą chciał nazwać nimfą Fontainebleau.
Statua ta miała być uwieńczona liściem dębowym, kłosami i winem; Fontainebleau bowiem leży na równinie, ocienione jest lasami i wśród winnic się wznosi.
Nimfa, o której marzył Benvenuto, miała więc łączyć w sobie trzy razem typy, w jeden zlane Cerery, Dyauy i Erygony; typy, co chociaż odróżniające się, jeden tworzyć miały; na piedestale miały być umieszczone potrójne godła tych trzech bogiń a ci, którzy widzieli prześliczne figurki statui Perseusza, wiedzą jak mistrz florencki wyrabiał te cudowne szczegóły.
Lecz największem nieszczęściem dla artysty było, że czując w sobie ideał piękności, nie miał dla materyalnej części swojego dzieła modelu ludzkiego.
A gdzież znaleźć model, coby łączył w sobie potrójną piękność trzech bogiń?
Gdyby, jak w starożytnych czasach, jak za dni Fidyasza i Apellesa, ówczesne piękności chciały dobrowolnie siadać przed artystą, Benvenuto znalazłby u samego dworu to czego szukał.
Był tam cały Olimp w samym kwiecie wieku; była Katarzyna de Medecis, mająca wtenczas dopiero dwadzieścia jeden lat; była Małgorzata de Valois, królowa Nawarry, którą nazywano czwartą Gracyą i dziesiątą Muzą; była nakoniec księżna d’Etampes, która obszernie ukaże się w ciągu tej historyi i którą nazywano najpiękniejszą z uczonych i najuczeńszą z pięknych.
Było tam więcej niż potrzebował artysta, lecz jak powiedzieliśmy, czasy Apellesów i Fidyaszów już minęły.
Benvenuto musiał więc gdzie indziej szukać modelu.
Z wielkiem przeto zadowoleniem dowiedział się, że dwór udaje się do Paryża, lecz na nieszczęście, jak opowiada sam Benvenuto, dwór w owej epoce podróżował nakształt żałobnego konwoju.
Mając w orszaku dwanaście do piętnastu tysięcy koni, zatrzymywał się w miejscach, w których zaledwie były dwa lub trzy domy i tracił cztery godziny co wieczór na rozbijanie namiotów i tyleż co rano na ich zbieranie. Pomimo, że szesnaście mil ledwie dzieliło rezydencyę od stolicy, potrzebowano pięciu dni na podróż z Fontainebleau do Paryża.
Dwadzieścia razy przez ten czas Benvenuto Cellini uczuwał chętkę wyprzedzenia dworu, lecz każdą razą kardynał de Ferrare zatrzymywał go mówiąc, że gdyby król przez dzień cały go nie widział, pytałby bezwątpienia co się z nim stało a dowiedziawszy się, że odjechał, uważałby to oddalenie się za uchybienie prawidłom etykiety.
Benvenuto powściągnął więc swoją niecierpliwość i podczas długich popasów zabijał czas, kreśląc szkice nimfy Fontainebleau.
Nakoniec przybyli do Paryża.
Benvenuto przedewszystkiem odwiedził swojego współziomka Primaticcia, który miał zlecenie dokonać w Fontainebleau dzieła Leonarda de Vinci i mistrza Rosso.
Benvenuto spodziewał się, że Primaticcio mieszkając oddawna w Paryżu, poprowadzi go od razu na ślad tego czego szukał i wskaże mu, gdzieby model mógł znaleźć.
Słówko przy tej sposobności o Primaticciu.
Signor Francesco, którego od miejsca urodzenia zwano wówczas Bologna, a którego my Primaticcio zwać będziemy, uczeń Juliusza Rzymianina, mieszkał od óśmiu lat we Francyi, gdzie na zalecenie margrabiego Mantui, przyzwał go Franciszek I-szy.
Długo nie poznano się na tej głowie encyklopedycznej, na tym rozległym talencie, który z powodzeniem traktował wszystkie rodzaje wysokiego malarstwa i którego nasza epoka pomściła za trzy wieki niesprawiedliwości.
W istocie, natchniony religijnie, malował obrazy do kaplicy Beauregard; w pałacu Montmorency uosobnił główne cnoty chrześciańskie; wreszcie całe Fontainebleau pełne było dzieł jego; na Złotej Bramie i w balowej sali można widzieć przedmioty najwdzięczniejsze z mitologii i alegoryi wyjęte; w galeryi Ulyssesa i w pokoju Ś-go Ludwika był poetą bohaterskim i przetłómaczył pędzlem Odysseę i znaczną część Iliady.
Następnie z czasów bajecznych przeszedł w czasy bohaterskie i historyę.
Główniejsze rysy życia Aleksandra i Romulusa, oraz poddanie się Hawru, wydał w obrazach zdobiących wielką galeryę i pokój przyległy sali balowej; naśladował także naturę w wielkich krajobrazach gabinetu osobliwości.
Nakoniec, gdybyśmy chcieli ocenić ten wysoki talent i policzyć wszystkie jego dzieła, przekonamy się, że w dziewięćdziesięciu ośmiu wielkich obrazach i stu trzydziestu mniejszych, kolejno traktował krajobrazy, marynarkę, historyę, przedmioty święte, portrety, alegoryę i epopeję.
Był to jak widzimy, człowiek godzien zrozumieć Benvenuta. Dla tego też, skoro tylko przybył do Paryża, Benvenuto pobiegł zaraz do Primaticcia, który go przyjął z otwartemi rękoma.
Po pierwszych wylaniach czułości przyjaciół, którzy się spotykają na obcej ziemi, Benvenuto pokazał swoje szkice Primaticciemu, wytłómaczył mu myśl swoję i zapytał, czy pomiędzy modelami,których on używał, nie było jakiego coby posiadał wymagane warunki.
Primaticcio potrząsnął głową, uśmiechając się smutnie.
W istocie, nie byli we Włoszech, tej córce Grecyi, rywalce swojej matki.
Francya była w owej epoce, jak i dziś, krajem wdzięku i zalotności, lecz napróżno szukanoby na ziemi Walezyuszów tej wzniosłej piękności, którą na brzegach Tybru i Arno natchnieni byli Michał Anioł i Rafael, Jan z Bolonii i Andrzej del Sarto.
Wprawdzie już rzekliśmy, że gdyby artyście wolno było wybrać model wśród arystokracyi, łatwoby znalazł szukanych typów, lecz jak cień zatrzymany z tej strony Styksu, widział je tylko na polach Elizejskich, do których wejście było mu wzbronione.
Jak Primaticcio przewidział, tak się też stało: Benwenuto przejrzał wszystkie modele jakich on używał, lecz ani jeden nie zdawał mu się łączyć w sobie przymiotów niezbędnych dla dzieła, o którem marzył.
Wtedy sprowadził do swojej pracowni wszystkie wskazane mu Wenery, biorące po talarze za posiedzenie, lecz żadna z nich nie odpowiedziała jego oczekiwaniu.
Benvenuto był więc w rozpaczy, gdy jednego wieczoru wracając z kolacyi, na którą był zaproszony przez swoich współziomków spotkanych w Paryżu, idąc ulicą Petits-Champs, spostrzegł przed sobą piękną i kształtną dziewczynę.
Benyenuto zadrżał z radości; ta kobieta była sądząc z jej kształtów, ideałem jakiego szukał.
Szedł więc za nią.
Dziewczyna udała się przez wzgórze Orties, około kościoła Ś-go Honoryusza i weszła na ulicę Pelikana.
Przybywszy tam, obejrzała się dla przekonania, czy nieznajomy ciągle idzie za nią a ujrzawszy Benvenuta o kilka kroków za sobą, popchnęła prędko drzwi jednego z domów i zniknęła.
Benvenuto przystąpił do tych drzwi i popchnął je także; drzwi ustąpiły natychmiast i zdołał zobaczyć jeszcze na zakręcie schodów oświeconych dymiącą lampą, koniec sukni dziewczyny.
Przybył na pierwsze piętro; drzwi prowadzące do pokoju były uchylone i w tym pokoju spostrzegł tę, za którą się uganiał.
Nie tłómacząc jej powodu swoich artystycznych odwiedzin, nie przemówiwszy nawet ani słowa, Benvenuto chcąc się zapewnić czy kształty ciała odpowiadały rysom twarzy, obszedł w koło dwa lub trzy razy zdziwioną dziewczynę, która machinalnie była mu posłuszną.
W modelu, który Benvenuto miał przed oczyma, było mało Cerery, jeszcze mniej Dyany, lecz za to wiele bardzo Erygony.
Wówczas mistrz postanowił co ma czynić; widząc niepodobieństwo połączenia tych trzech typów razem, postanowił poprzestać na bachantce.
Ale jak na bachantkę, to prawdziwie znalazł to czego szukał; oczy ogniste, usta koralowe, ząbki jak perły, szyja ślicznie osadzona, ramiona zaokrąglone, kibić szczupła i biodra wydatne; nie byłoż to dosyć?
— Jak się panna nazywasz? — spytał nareszcie Benvenuto cudzoziemskim akcentem biednej dziewczyny, coraz bardziej zdziwionej.
— Katarzyna, do usług pańskich — odpowiedziała.
— A więc, panno Katarzyno — mówił dalej Benvenuto — oto masz talara w złocie za twoją fatygę, jutro zaś przyjdź do mnie na ulicę Ś-go Marcina, do pałacu kardynała Ferrare a ofiarują ci drugie tyle.
Młoda dziewczyna wahała się przez chwilę, sądziła bowiem, że cudzoziemiec żartował z niej.
Lecz talar złotem przekonywał, że mówił prawdę; po krótkim przeto namyśle:
— O której godzinie? — spytała.
— O dziesiątej rano; czy będziesz wolna?
— Najwolniejsza.
— Mogę więc liczyć na ciebie?
— Bezwątpienia.
Benvenuto ukłonił się jej jak jakiej księżnej i powrócił do siebie z sercem pełnem radości.
Przybywszy do domu spalił zaraz wszystkie swoje szkice i zaczął kreślić nowy, wzięty z rzeczywistości.
Potem ukończywszy go wziął kawał wosku, który za chwilę przybrał pod jego mistrzowską ręką, kształty marzonej nimfy, a gdy nazajutrz Katarzyna stawiła się w pracowni, jedna część pracy była już dokonaną.
Jak powiedzieliśmy, Katarzyna bynajmniej nie pojęła zamiarów Benvenuta.
Zdziwiła się więc bardzo, gdy zamknąwszy za nią drzwi, pokazał jej rozpoczętą statuę i wytłómaczył w jakim celu przyjść jej kazał.
Katarzyna była bardzo wesoła, zaczęła więc śmiać się do rozpuku ze swojej omyłki; potem dumna, że miała służyć za model bogini przeznaczonej dla króla, zrzuciła suknie i sama przybrała postawę wskazaną przez statuę a to z takim wdziękiem i prawdą, że mistrz, odwróciwszy się i ujrzawszy ją, wydał okrzyk radości.
Benwenuto wziął się do roboty.
Zrzucił z siebie kaftan i z odkrytą szyją, gołemi rękami chodząc od modelu do kopii, od natury do sztuki, zdawał się jak Jowisz, gotów wszystko zapalić za samem dotknięciem. Katarzyna przywykłą do organizacyj pospolitych lub zepsutych ludzi z gminu, lub młodych paniczów, dla których była zabawką, patrzała z podziwieniem na tego człowieka z okiem natchnionem, gorejącym oddechem i wzdętą piersią.
Ona sama zdawała się wznosić do wielkości mistrza; jej spojrzenie błyszczało; artysta udzielał natchnienia modelowi.
Posiedzenie trwało dwie godziny; po upływie tego czasu Benvenuto dał Katarzynie talara w złocie i pożegnawszy ją w ten sam sposób co wczoraj, naznaczył schadzkę na jutro o tej samej godzinie.
Katarzyna powróciła do siebie i nie wychodziła przez cały dzień.
Nazajutrz była w pracowni dziesięć minut przed naznaczoną godziną.
Taż sama scena powtórzyła się; tak jak i wczoraj, Benvenuto był cudowny natchnieniem; pod jego ręką, jak pod ręką Prometeusza, ziemia oddychała.
Głowa bachantki była już umodelowana i wydawała się jakby żyjącą.
Katarzyna uśmiechała się do niej; nigdy tak szczęśliwą nie była i rzecz dziwna! nie mogła zdać sobie sprawy z uczucia, które w nią to szczęście wlewało.
Nazajutrz mistrz i model zeszli się znowu tej samej godzinie, lecz Katarzyna skutkiem uczucia, którego dni poprzednich nie doznawała, w chwili gdy się rozebrała uczuła, że rumieniec na twarz jej wystąpił.
Biedne dziecię zaczęło kochać a miłość wiodła za sobą wstydliwość.
Na drugi dzień było jeszcze gorzej i Benvenuto był przymuszony kilka razy zrobić jej uwagę, że nie modelował Wenery Medycejskiej, lecz Erigonę, upojoną rozkoszą i winem.
Zresztą, za dwa dni model miał być skończony, nie wiele już trzeba było cierpliwości.
Wieczorem tego drugiego dnia, Benvenuto ukończywszy swoję statuę, podziękował Katarzynie za grzeczność i dał jej cztery talary w złocie, lecz Katarzyna wypuściła złoto z ręki na ziemię.
Wszystko skończyło się dla biednej dziewczyny; miała znowu powrócić do pierwszego swojego stanu a od dnia, w którym weszła do pracowni mistrza, stan ten jej obrzydł.
Benvenuto nie przeczuwając co się działo w sercu biednej dziewczyny, podniósł cztery talary, podał znowu a uścisnąwszy jej rękę rzekł, że jeżeliby kiedykolwiek mógł jej być w czem użytecznym, tedy prosi, żeby się do niego udała; potem poszedł do sali uczniów po Askania, któremu chciał pokazać ukończoną statuę.
Skoro Katarzyna została samą, ucałowała jedno po drugiem narzędzia, których mistrz używał i wyszła płacząc.
Nazajutrz Katarzyna powróciła do pracowni i zastała Benvenuta samego, a gdy zdziwiony jej obecnością chciał zapytać co ją, sprowadza, zbliżyła się do niego, padła na kolana i zapytała, czy nie potrzebuje służącej.
Benvenuto posiadał serce artysty, to jest zdolne czuć wszystko; odgadł przeto co się działo w sercu biednego dziewczęcia, podniósł ją i pocałował w czoło.
Od tej chwili Katarzyna składała część pracowni, którą ożywiała, jak mówiliśmy, swoją dziecinną wesołością i wiecznym ruchem.
Dla tego też stała się prawie niezbędną dla wszystkich, a szczególniej dla Benvenuta.
Ona robiła wszystko, wszystkim rozkazywała, łając i pieszcząc Rupertę, która z początku z przestrachem na jej instalacyę patrzała, lecz wreszcie pokochała ją tak jak i wszyscy. Erigona nic na tem nie straciła.
Benvenuto mając teraz model pod ręką, korzystał z tego i ukończył swoją statuę z dokładnością, jakiej może nie posiadało żadne jego dzieło; poczem zaniósł ją królowi Franciszkowi I-mu, który był nią tak zachwycony, że polecił Celliniemu wykonać ją ze srebra.
Następnie długo rozmawiał z artystą, pytał go gdzie miał swoję pracownię, czy mu była dogodną i czy zawierała wiele pięknych rzeczy, wreszcie pożegnał Benvenuta Cellini, obiecując mu odwiedzić go kiedy niespodzianie, nie uprzedzając o swojej bytności.
Oto wszystko co zaszło do chwili rozpoczęcia tej historyi; Benvenuto pracował, Katarzyna śpiewała, Askanio marzył a Pagolo modlił się.
Nazajutrz po tym dniu, w którym Askanio powrócił tak późno, a to z powodu wycieczki w okolice pałacu Nesle, usłyszano głośne pukanie do bramy.
Pani Ruperta powstała natychmiast chcąc otworzyć, lecz Katarzyna wyprzedziła ją i w dwóch skokach była już na dziedzińcu.
W chwilę potem usłyszano jej wołanie, na w pół z radością na w pół z przelęknieniem.
— O! mój Boże, mistrzu! to król we własnej swojej osobie, przybywa odwiedzić twoję pracownię!...
I biedna Katarzyna, zostawiając za sobą otworem wszystkie drzwi, wpadła blada i drżąca do sali, w której Benvenuto pracował pośród swoich uczniów i czeladzi.




ROZDZIAŁ V.
GENIUSZ I BERŁO.



W istocie, tuż za Katarzyną król Franciszek I-szy wszedł na dziedziniec z całym swoim orszakiem.
Sam prowadził księżnę d’Etampes.
Król Nawarry szedł za nim z żoną Delfina Katarzyną de Medicis.
Delfin, późniejszy Henryk II-gi, szedł dalej ze swoją ciotką, Małgorzatą de Valois, królową Nawarry.
Prawie cała arystokracya im towarzyszyła.
Benyenuto wyszedł na przeciwko nich i bez żadnego zakłopotania przyjął króla, książąt i arystokracyę, jakby przyjmował przyjaciół swoich.
A jednak w orszaku tym były imiona najgłośniejsze w świecie.
Małgorzata de Valois, pani d’Etampes, Katarzyna do Medicis, Diana de Poitiers, wszystkie czarowały, zachwycały, a każdej piękność była w innym rodzaju.
Lecz Benvenuto przyzwyczajony był do typów najczystszych starożytności a jako ulubiony uczeń Michała Anioła, przywykł do towarzystwa królów.
Lecz przedewszystkiem powiedzmy kilka słów o księżnej d’Etampes.
Anna de Pisseleu, księżna d’Etampes, która od czasu powrotu króla z niewoli hiszpańskiej odziedziczyła jego względy po hrabinie de Chateaubriand, była wówczas w całym blasku piękności.
Lecz nic ruchliwszego i więcej zdradzieckiego jak fizyonomia tej kobiety, już to Hermiony, już Galatei, z uśmiechem niekiedy straszliwym, spojrzeniem już to pieszczącem, już znowu piorunującem i gniewnem.
Dumna i zazdrosna wymogła na Franciszku I-ym, że rozkazał hrabinie de Chateaubriand oddać klejnoty, które jej darował, lecz piękna i melancholijna hrabina, odsyłając tylko ich szczątki, zaprotestowała przeciw tej profanacyi.
Nakoniec skryta i biegła w udawaniu, nie raz zamykała oczy, gdy skutkiem jakiego kaprysu, król zdawał się zwracać uwagę na jaką młodą dziewicę u dworu, którą w istocie wkrótce porzucał i znowu powracał do swej pięknej i potężnej wróżki.
— Z niecierpliwością pragnąłem widzieć się z tobą, Benvenuto — rzekł król — bo choć już prawie dwa miesiące upływa jak przybyłeś do nas, sprawy jednak mego państwa sztukami zająć mi się nie dozwoliły. Winą to jest mego brata Cesarza, który mi ani chwili odpoczynku nie daje.
— Jeśli zechcesz, Najjaśniejszy panie, to napiszę do niego, prosząc aby Cię nie odrywał od sztuk, tem bardziej skoro Wasza królewska mość dowiodłeś już, że wielkim jesteś wodzem.
— A więc znasz Karola Piątego? — spytał król Nawarry.
— Miałem honor, Najjaśniejszy panie, przedstawić Jego cesarskiej mości przed czterema laty, w Rzymie, mszał mojego pomysłu i mieć do niego mowę, którą zdawał się być bardzo rozczulony.
— I cóż ci Jego cesarska mość powiedziała?
— Że mnie już znał; widział bowiem przed trzema laty u kapy papiezkiej, złotą zapinkę, zaszczyt mi przynoszącą.
— O! widzę — rzekł Franciszek I-szy, że co się tyczy królewskich grzeczności, zepsutym jesteś bardzo.
— To prawda, Najjaśniejszy panie, że miałem szczęście zadowolnić dosyć znaczną liczbę kardynałów, książąt, Wielkich książąt i królów.
— A teraz pokaż mi swe piękne dzieła; może zobaczywszy je, sprawiedliwszym od innych będę sędzią.
— Najjaśniejszy panie! bardzo mało miałem czasu, ale oto waza srebrna i takaż nalewka, które może nie są niegodne zwrócić uwagę Waszej królewskiej mości.
Król przez kilka chwil w milczeniu te arcydzieła oglądał.
Zdawało się, że twór o jego twórcy zapomnieć mu kazał, nareszcie gdy damy zbliżyły się z ciekawością:
— Patrzcie panie — zawołał Franciszek I-szy co za piękne dzieło! kształt wazy jaki nowy i śmiały! Co za delikatność i wykończenie w tych płasko-rzeźbach i wypukłościach! A postawy tych figur jak są rozmaite i prawdziwe! Ta naprzykład, co trzyma ramię po nad głową, ten gest ulotny, tak naiwnie schwycony, że patrząc nań, dziwić się trzeba, że się nie porusza. W istocie sądzę, że nigdy starożytni nie utworzyli nic równie pięknego. Przypominam sobie najlepsze dzieła starożytności, lecz nic nie sprawiło na mnie większego wrażenia. Czy widzisz Małgorzato, to piękne dziecię, ukryte wśród kwiatów i tę jego małą nóżkę zawieszoną w powietrzu; jak to wszystko jest żywe, wdzięczne i piękne!
— Mój wielki królu — zawołał Benvenuto — inni mi pochlebiali, lecz ty mnie pojmujesz!
— Cóż więcej mi jeszcze pokażesz? — rzekł król z rodzajem chciwości.
— Oto medal przedstawiający Ledę z łabędziem, zrobiony dla kardynała Gabryela Cesarini. Oto pieczątka, na której wyryłem Świętego Jana i Świętego Ambrożego; oto relikwiarz, emaliowany przezemnie.
— Jakto! bijesz więc medale? — spytała pani d’Etampes.
— Jak Cavadone z Medyolanu.
— I emaliujesz na złocie? — spytała Małgorzata.
— Jak Amerigo z Florencyi.
— Bytujesz pieczęcie? — spytała Katarzyna.
— Jak Lantizco z Peruzy. Sądzisz więc pani, że mój talent ogranicza się na drobnych klejnotach złotych i wielkich sztukach srebrnych? Wszystkiego umiem po trosze dzięki Bogu. Jestem niezłym inżenierem i dwa razy Rzym ocaliłem. Potrafię dosyć dobrze złożyć sonet, niech Wasza królewska mość rozkaże mi napisać poemat, byleby tylko on był na jej pochwałę, podejmuję się dokonać go, ani mniej ani więcej jak gdybym był Klemensem Marot. Co się tyczy muzyki, której uczył mię mój ojciec przy pomocy kija, skorzystałem to, że gram na flecie tyle, iż Klemens VII-my w dwudziestym czwartym roku umieścił mię w liczbie swych nadwornych muzykantów. Wyrabiam także dobre strzelby i narzędzia chirurgiczne. A jeżeli Wasza królewska mość zechcesz użyć mnie jako żołnierza, przekonasz się, że nie jestem niezdarą, i że potrafię władać rusznicą lub wymierzyć śmigownicę. Jako strzelec, zabijałem do dwudziestu pięciu pawi dziennie a jako artylerzysta, oswobodziłem Cesarza od księcia Oranii a Waszą królewską mość od konetabla Bourbon; zdaje mi się bowiem, że zdrajcy nie mają do mnie szczęścia.
— Z czego jesteś dumniejszy — przerwał młody delfin — czy z zabicia konetabla, czy z zastrzelenia dwudziestu pawi?
— Nie pysznię się z niczego, Mości książę. Zręczność jak wszystkie inne dary, pochodzi od Boga a ja użyłem tylko mojej zręczności.
— Lecz w istocie niewiedziałem, że mi oddałeś podobną przysługę — rzekł król. Więc to ty zabiłeś konetabla Bourbon. Jakże się to stało?
— Jak najprostszym sposobem. Wojsko konetabla niespodziewanie stanęło pod Rzymem, i przypuściło szturm do wałów. Wyszedłem z kilku przyjaciółmi, celem przypatrywania się. Wychodząc, machinalnie wziąłem rusznicę na ramię. Przybywszy na mury, ujrzałem, że nie miałem tam co robić. Szkoda jednak — pomyślałem — abym tu napróżno przychodził. Wtedy kierując rusznicą ku miejscu, gdzie widziałem liczniejszą grupę walczących, zmierzyłem do tego właśnie, co przewyższał wszystkich głową. Skoro upadł, powstała wielka wrzawa sprawiona moim wystrzałem. W istocie, zabiłem Bourbona. On to, jak się później przekonano, wyższym był od wszystkich otaczających.
Podczas gdy Benvenuto opowiadał to zdarzenie z zupełnem lekceważeniem, grono dam i dworzan nieznacznie rozszerzyło się około niego; wszyscy spoglądali z uszanowaniem, przestrachem prawie, na tego bohatera mimo wiedzy.
Sam Franciszek I-szy został przy Cellinim.
— A zatem, mój kochany — odezwał się do niego — widzę, że jeszcze nim mi swój geniusz poświęciłeś, twoje męztwo już mi było użyteczne.
— Najjaśniejszy panie — wesoło odpowiedział Benvenuto — zdaje mi się, że urodziłem się już sługą twoim. Pewna przygoda w mojem dzieciństwie, zawsze mi to na myśl przywodzi. Wasza książęca mość masz w swoim herbie salamandrę?
— Tak, z dewizą: „Nutrisco et extinguo”.
— Otóż, nie miałem wtedy jak pięć lat, znajdowałem się z moim ojcem w małym pokoju, w którym palił się na kominku dobry ogień, podsycany młodem dębowem drzewem. Było bardzo zimno. Spojrzawszy przypadkiem na ogień, ujrzałem wśród płomieni małe zwierzątko do jaszczurki podobne i w najgorętszem igrające miejscu. Pokazałem je mojemu ojcu, a ten (wybaczcie mi państwo szczegóły dziwnego w naszym kraju zwyczaju) dawszy mi potężny policzek, łagodnym rzekł głosem: „Nie uderzyłem cię dlatego, byś co złego zrobił, lecz abyś pamiętał, że ta mała jaszczurka, którąś w ogniu widział, jest salamandrą. Nikt z ludzi nie widział tego zwierzątka przed tobą,” Nie byłoż to Najjaśniejszy panie przepowiednią losu? Jest widać przeznaczenie. Właśnie w dwudziestym roku miałem wyjeżdżać do Anglii, gdy snycerz, Piotr Torreggiano, z którym tam udać się miałem, opowiedział mi jak będąc dzieckiem, podczas kłótni w pracowni, uderzył w twarz naszego Michała-Anioła. Tego było za nadto: za książęcy tytuł nawet nie wyjechałbym z człowiekiem, co podniósł rękę na mego wielkiego mistrza. Pozostałem więc we Włoszech a z Włoch zamiast udać się do Anglii, przybyłem do Francyi.
— A Francya, dumna z twojego wyboru, Benvenuto, starać się będzie, byś nie żałował swej ojczyzny.
— O! ojczyzną moją jest sztuka a moim monarchą będzie ten, co mi każe wykonać najbogatsze dzieło.
— A czy masz teraz w głowie jaką piękną kompozycyę, Cellini?
— O! tak, Najjaśniejszy Panie, Chrystusa; nie Chrystusa na krzyżu, lecz Chrystusa w całej chwale i blasku; będę się starał, ile możności, naśladować tę nieskończoną piękność, w jakiej mi się On ukazał.
— Jakto! — spytała Małgorzata sceptyczka, śmiejąc się — a więc, oprócz królów ziemskich, widziałeś także i króla niebios?
— Tak, pani — odrzekł Benvenuto z prostotą dziecięcia.
— O! opowiedz że nam i to także — prosiła królowa Nawarry.
— Chętnie, pani — odpowiedział Benvenuto Cellini z pewnością znamionującą, że ani myślał aby jego opowiadanie choć cokolwiek wzbudziło wątpliwości.
— Widziałem nieco dawniej — mówił Benvenuto — szatana i wszystkie dyabelskie legie, które jeden z moich przyjaciół, ksiądz nekromanta, wywołał przedemnie w Kolizeum i których prawdziwie ledwieśmy się pozbyli; lecz straszliwe wspomnienie tych widm piekielnych, na zawsze wymazane zostało z mojej pamięci, gdy na moją gorącą modlitwę ukazał się dla wzmocnienia mnie w utrapieniach więzienia, Boski Zbawiciel ludzi, uwieńczony promieńmi okalającego go słońca.
— I jesteś pewien zupełnie — zapytała królowa Nawarry — pewien bez żadnej wątpliwości, że Chrystus ci się ukazał?
— Nie wątpię o tem, pani.
— Więc zrób nam Benvenuto, Chrystusa do naszej kaplicy — odezwał się Franciszek I-szy rozradowany.
— Najjaśniejszy Panie! jeżeli Wasza królewska mość jesteś tak dobrym, to rozkaż mi co innego; wstrzymam się jeszcze bowiem z rozpoczęciem tego dzieła.
— A to dla czego?
— Ponieważ przyrzekłem Bogu nie robić go dla innego Pana jak dla Niego.
— To co innego! A więc, Benvenuto, potrzebuję dwanaście świeczników do mojego stołu.
— O co w tem, to będę ci posłuszny, Najjaśniejszy Panie.
— Świeczniki te mają, tworzyć dwanaście posągów srebrnych.
— Najjaśniejszy Panie, to będzie przepyszne.
— Te posągi będą, wyobrażać sześć bogów i sześć bogiń i będą takiej jak ja wielkości.
— Lecz to będzie istny poemat — zrzekła księżna d’Etampes — cud zadziwiający! nie prawdaż, panie Benvenuto?
— Nie dziwię się nigdy, pani.
— Ja zaś dziwiłabym się — odrzekła księżna urażona — gdyby kto inny a nie rzeźbiarze starożytności, zdołał wykonać podobne dzieło.
— Spodziewam się jednak wykonać je tak dobrze, jak starożytni rzeźbiarze — odpowiedział Benvenuto z zimną krwią.
— O! czy nie przechwalasz się nieco, panio Benvenuto?
— Nie przechwalam się nigdy, pani.
Mówiąc te słowa z zimną krwią, Cellini patrzał na panią d’Etampes a dumna księżna mimowolnie spuściła oczy przed tem spojrzeniem nieugiętem, pewnem siebie a przecież nie gniewnem. Anna uczuła pewną nienawiść przeciwko Celliniemu za tę wyższość, której ulegała mimowoli. Sądziła dotąd, że piękność była pierwszą na tym świecie potęgą; zapomniała o geniuszu.
— Jakież skarby — rzekła z goryczą — wystarczyłyby na opłacenie takiego jak twój talentu?
— Zapewne nie moje — odpowiedział Franciszek I-szy — a przy tej sposobności, Benvenuto, przypominam sobie, że dopiero odebrałeś pięćset talarów w złocie. Czy będziesz zadowolony z pensyi, jaką udzielałem mojemu malarzowi Leonardowi de Vinci, to jest siedmset talarów w złocie na rok? Oprócz tego będę ci płacił za wszystkie dzieła, które dla mnie wykonasz.
— Najjaśniejszy panie! te ofiary są godne takiego jak Franciszek I-szy monarchy. Ośmielę się jednak zanieść jednę jeszcze prośbę do Waszej królewskiej mości.
— Naprzód zgadzam się na wszystko.
— Najjaśniejszy panie! jest mi niedogodnie i ciasno do pracy w tym domu. Jeden z moich uczniów wynalazł miejsce stosowniejsze do wykonywania wielkich dzieł, jakie mój król może mi polecić. Gmach ten należy do Waszej królewskiej mości. Jest to wielki Nesle, który znajduje się pod zarządem prewota Paryża, lecz on w nim nie mieszka, zajmuje tylko mały Nesle, który mu chętnie pozostawię.
— A więc, niech i tak będzie, Benvenuto — rzekł Franciszek I-szy — osiądź w wielkim Nesle a Sekwana tylko przedzielać mnie będzie od ciebie częściej będę mógł widzieć się z tobą i twoje arcydzieła podziwiać.
— Jakto, Najjaśniejszy panie! — przerwała pani d’Etampes — pozbawiasz bezzasadnie własności człowieka mnie oddanego, szlachcica?
Benvenuto spojrzał na nią, a wtedy po raz drugi Anna spuściła oczy przed tem zadziwiającem spojrzeniem.
— Lecz i ja jestem także szlachcicem — rzekł Cellini — moja rodzina pochodzi od jednego z pierwszych dowódzców Juliusza Cezara, nazwiskiem Fioryno, który pochodził z Cellino, blizko Montefiascone i który nadał swoje nazwisko Florencyi, czem zapewne nie pochlubi się ani prewot ani jego dziadowie. Jednak — mówił dalej Benvenuto, odwróciwszy się do Franciszka I-go i zmieniając razem spojrzenie i ton mowy — może okazałem się zbyt śmiałym, może ściągnę przez to na siebie potężną nienawiść, która pomimo protekcyi Waszej królewskiej mości, mogłaby mi zaszkodzić. Prewot Paryża ma, jak mówią, rodzaj wojska na swoje rozkazy.
— Opowiadano mi — przerwał król — że razu jednego, w Rzymie, niejaki Cellini, złotnik, zatrzymał u siebie, z powodu niezapłacenia, srebrną wazę, którą mu polecił wykończyć Farnése, wówczas kardynał a dzisiaj papież.
— To prawda, Najjaśniejszy Panie.
— Co większa, mówiono mi, że cały dom kardynała przybył z orężem w ręku do sklepu złotnika, dla odebrania wazy przemocą.
— I to także prawda.
— Lecz ów Cellini, zaczaiwszy się za drzwiami z rusznicą w ręku, bronił się mężnie i rozpędził ludzi kardynała, który nazajutrz mu zapłacił.
— Wszystko to, Najjaśniejszy panie, jest czystą prawdą.
— Nie jestżeś tym samym Cellinim?
— Tak, Najjaśniejszy Panie; i bylebym zachował łaskę Waszej królewskiej mości, nic ustraszyć mnie nie zdoła.
— Zmierzaj więc prosto do celu — rzekł król uśmiechając się skrycie — a ponieważ jesteś szlachcicem, dopiąć go winieneś.
Pani d’Etampes milczała, lecz od tej chwili przysięgła Celliniemu nienawiść śmiertelną, nienawiść obrażonej kobiety.
— Najjaśniejszy Panie! jeszcze o jednę i ostatnię prosić będę łaskę — rzekł znowu Cellini. Nie mogę przedstawić Ci wszystkich moich uczniów; jest ich dziesięciu to francuzów to niemców, wszyscy odważni i zręczni, lecz oto ci dwaj, Pagolo i Askanio, przybyli ze mną z Włoch. Przybliż się Pagolo i podnieś nieco głowę i wzrok, nie bezwstydnie, lecz jak uczciwy człowiek, który nie potrzebuje rumienić się za żądny zły czyn. Brak mu może, Najjaśniejszy Panie na pomyśle i nieco także na zapale, lecz jest to sumienny i gorliwy artysta, pracujący wolno lecz dobrze, pojmujący doskonale moje myśli i wiernie je wykonywający. Ten zaś oto Askanio, to mój najlepszy i najszlachetniejszy uczeń i moje dziecię ukochane. Nie posiada on siły twórczej ani oryginalnej fantazyi, która wynajduje potworne chimery i bajeczne smoki, lecz jego dusza posiada instynkt ideału, że tak rzeknę, boskiego. Rozkaż mu, Najjaśniejszy panie, wyobrazić Anioła lub grupę nimf a nikt nie wyrówna jego wykwintnej poezyi i wyszukanemu wdziękowi. Z Pagolem mam cztery ręce, z Askaniem dwie dusze a przytem wiem, że mnie kocha; szczęśliwy też jestem, mając przy sobie serce tak czyste i tak mi oddane.
Podczas gdy mistrz tak mówił, Askanio stał przy nim, trzymając się skromnie lecz bez zakłopotania w postawie pełnej wdzięku.
Pani d’Etampes nie mogła oderwać oczu od tego młodego i zachwycającego Włocha z oczyma i włosami czarnemi, który zdawał się być żyjącą, kopią Apolina.
— Jeżeli Askanio — powiedziała — jest tak biegłym w swojej sztuce i jeżeli zechce przybyć którego dnia do mojego pałacu d’Etampes, dam mu drogich kamieni i złota, z których będzie mógł wykonać dla mnie jaki piękny kwiat.
Askanio skłonił się, dziękując jej słodkiem spojrzeniem.
— A ja — rzekł król — przeznaczam mu, równie jak Pagolowi, 100 talarów złotem na rok.
— Obowiązuję się dopilnować, aby zarobili te pieniądze, Najjaśniejszy panie — dodał Benvenuto.
— Ale cóż to za piękne o długich rzęsach dziecko, które się tam oto w kącie ukrywa? — spytał Franciszek I-szy, spostrzegając po raz pierwszy Katarzynę.
— O! nie uważaj na nią, Najjaśniejszy panie — odrzekł Benvenuto, marszcząc brwi — jest to jedna z ozdób tej pracowni, na którą nie lubię aby zwracano uwagę.
— A! jesteś zazdrosnym, mości Benyenuto?
— Najjaśniejszy Panie! nie lubię aby tykano mojego dobra; nie porównywając, gdyby kto ośmielił się myśleć o pani d’Etampes, rozgniewałbyś się niewątpliwie, Najjaśniejszy panie. A Katarzyna jest właśnie moją księżną.
Księżna, która wpatrywała się w Askania wyrwana tak nagle ze swoich marzeń, ust przygryzła.
Wielu dworaków nie mogło powstrzymać uśmiechu a wszystkie damy szeptać zaczęły.
Co do króla, ten śmiał się szczerze.
— Na honor! masz prawo być zazdrosnym, Benvenuto, a król i artysta łatwo się zrozumieją. A teraz bądź zdrów, mój przyjacielu; polecam ci moje posągi. Zaczniesz naturalnie od Jowisza a skoro ukończysz model, pokażesz mi go.
— Spodziewam się, że będę mógł wypełnić wolę Waszej królewskiej mości; lecz jakże dostanę się do Luwru?
— Wydam rozkaz, aby w każdym czasie wpuszczono cię i zaprowadzono do mnie.
Cellini ukłonił się i w towarzystwie Pagola i Askania, odprowadził króla i cały dwór aż do bramy, wychodzącej na ulicę. Przybywszy tam, ukląkł i ucałował rękę Franciszka I-go.
— Najjaśniejszy Panie — rzekł wzruszonym głosem — już raz, za pośrednictwem pana de Montluc, ocaliłeś mnie od niewoli a może i od śmierci, osypałeś mnie bogactwy, zaszczyciłeś moją biedną pracownię swą obecnością; lecz co przewyższa to wszystko, Najjaśniejszy panie, co sprawia, że niewiem jak ci podziękować, to, że tak wspaniale ziściłeś wszystkie moje marzenia. Pracujemy zazwyczaj dla przyszłych pokoleń, które mają nas sądzić, ja zaś będę miał szczęście mieć żyjącego sędziego, biegłego w ocenianiu dzieł sztuki. Pozwól mi przeto, Najjaśniejszy Panie, zwać się złotnikiem Waszej królewskiej mości.
— Moim złotnikiem, moim artystą i moim przyjacielem, Benvenuto, jeżeli tym ostatnim tytułem nie wzgardzisz. Teraz zaś, bądź zdrów a raczej do zobaczenia.
Rozumie się, że wszyscy książęta i panowie, wyjąwszy pani d’Etampes, naśladowali króla i obsypywali Celliniego oznakami przyjaźni i pochwałami.
Skoro się oddalił a Benvenuto pozostał sam na dziedzińcu ze swemi dwoma uczniami, ci podziękowali mu; Askanio z zapałem, Pagolo prawie z przymusem.
— Nie dziękujcie mi, moje dzieci; nie macie za co. Lecz jeżeli w istocie czujecie jakąkolwiek wdzięczność dla mnie, chcę, ponieważ ten przedmiot nasunął nam się dzisiaj, prosić was o jednę przysługę, jest to rzecz tycząca się serca mojego.
Słyszeliście com rzekł królowi o Katarzynie; to, co powiedziałem, pochodzi z głębi mojego serca. To dziecię niezbędne jest dla mnie, moi przyjaciele — jako dla artysty, ponieważ służy mi chętnie, jak wiecie, za model; jako dla człowieka, ponieważ sądzę, że mnie kocha. Proszę was więc, chociaż jest ładną a wy jesteście młodzi tak jak i ona, nie myślcie wcale o niej, jest i tak dosyć ładnych dziewcząt na świecie. Nie krwawcie mi mojego serca, nie urągajcie mojej przyjaźni, rzucając na moję Katarzynę zbyt zuchwałe spojrzenia; co większa, czuwajcie nad nią w mojej nieobecności i radźcie jej jak bracia. Zaklinam was, gdyż znam siebie i przysięgam na Boga, że gdybym dojrzał co złego, zabiłbym ją i jej wspólnika.
— Mistrzu — rzekł Askanio — szanuję cię jako mego mistrza i kocham cię jak ojca; bądź spokojny.
— Panie Jezu! — zawołał Pagolo, składając ręce — niech mię Bóg zachowa, abym pomyślał o podobnej niegodziwości! Czyż nie wiem, że ci jestem winien wszystko, i że byłoby szkaradną zbrodnią, nadużyć świętego zaufania, jakie we mnie pokładasz, odwdzięczając dobrodziejstwa twoje tak podłą zdradą?
— Dziękuję wam, moi przyjaciele — rzekł Benvenuto, ściskając im ręce — dziękuję wam po tysiąc razy. Teraz Pagolo, weź się do swojej roboty, gdyż przyrzekłem na jutro panu do Villeroi pieczątkę, nad którą pracujesz; tymczasem Askanio i ja pójdziemy zwiedzić własność, którą monarcha nas udarował i którą w przyszłą niedzielę dobrowolnie lub przemocą w posiadanie obejmiemy.
Potem, odwracając się do Ąskania:
— No, Askanio — rzekł — idźmyż obaczyć, czy ten słynny pałac Nesle, który ci się tak podobał z powierzchowności, odpowiada wewnątrz twojej o nim opinii.
I nim Askanio miał czas zrobić najmniejszą uwagę, Benvenuto rzucił ostatni raz okiem na pracownię, aby przekonać się, czy każdy robotnik był na swojem miejscu; poklepał okrągły i różowy policzek Katarzyny i wziąwszy pod rękę swojego ucznia, wyszedł wraz z nim na ulicę.




ROZDZIAŁ VI.
DO CZEGO SŁUŻĄ OCHMISTRZYNIE.



Zaledwie zrobili dziesięć kroków na ulicy, napotkali człowieka prawie pięćdziesięcioletniego, dosyć szczupłego, lecz fizyonomii ruchliwej i dowcipnej.
— Szedłem do ciebie, Bonvenuto — odezwał się nowo przybyły, któremu Askanio ukłonił się z uszanowaniem połączonem ze czcią, a któremu Benvenuto uścisnął szczerze rękę.
— Czy w jakim ważnym celu, kochany Franciszku? — spytał złotnik — w takim razie powracam z tobą; czy też po prostu dla odwiedzenia mnie? a w takim razie pójdź z nami.
— W celu udzielenia ci przestrogi, Benvenuto.
— Słucham. Przestrogę zawsze dobrze przyjmuję, skoro tylko pochodzi od przyjaciela.
— Lecz ta, którą, mam ci udzielić, tobie tylko samemu udzieloną być może.
— Ten młodzieniec, to drugi ja; mów więc, Franciszku.
— Byłbym to już uczynił, gdybym sądził, że powinienem — powiedział przyjaciel Benvenuta.
— Wybacz, mistrzu — rzekł Askanio oddalając się.
— Idź więc tam, gdzie mieliśmy udać się obaj — powiedział Benvenuto do Askania — wiesz, że co ty widziałeś, to tak jak gdybym i ja widział. Obejrzyj wszystko po szczególe; przekonaj się, czy pracownia będzie miała dobre światło, czy dziedziniec będzie dogodny do odlewania i czy można będzie oddzielić nasze laboratoryum od reszty uczniów. Nie zapomnij także o grze w piłkę.
I Benvenuto wziąwszy pod rękę przybysza, wrócił z nim do pracowni, zostawiając młodzieńca nieruchomego na środku ulicy Świętego Marcina.
W istocie, zlecenie dane mu przez jego mistrza, zmieszało Askania.
Już i tak w niemałym był kłopocie, gdy Benvenuto uwiadomił go, że obaj udadzą, się na obejrzenie gmachu.
Można więc sobie wyobrazić co uczuł, widząc się zmuszonym sam odbyć te odwiedziny.
On więc, który przez dwie niedziele widział tylko Blankę z daleka, nie śmiejąc iść za nią, w trzecią zaś udał się w jej ślady nie śmiejąc ani słowa do niej przemówić, miał się jej przedstawić w jej własnem mieszkaniu, i w jakim celu? w celu obejrzenia pałacu Nesle, który Benvenuto zamierzał w następną niedzielę odebrać dobrowolnie lub przemocą ojcu Blanki.
Położenie było drażliwe dla każdego a dla kochanka okropne...
Na szczęście, było dosyć daleko z ulicy Świętego Marcina do pałacu Nesle. Gdyby nie było więcej nad kilka kroków, Askanio nie odważyłby się ich przebyć, ale że było pół mili, ruszył zatem w drogę.
Nic tak nie oswaja z niebezpieczeństwom, jak czas i odległość miejsca jaka nas od niego oddziela.
Dla wszystkich dusz silnych lub organizacyj szczęśliwych, zastanowienie jest potężnym posiłkiem. A do tej ostatniej klasy należał Askanio.
Pomimo więc drażliwego położenia, w jakiem się znajdował, Askanio czuł jednak niejakąś pociechę.
Nie spodziewał się widzieć Blanki aż następnej niedzieli, tym czasem miał ją ujrzeć tegoż samego dnia.
Zyskał więc sześć dni a sześć dni oczekiwania, jak wiemy, znaczą sześć wieków podług rachuby kochanków.
W miarę przeto jak zbliżał się do miejsca ku któremu zmierzał, cała rzecz okazywała się prostszą w jego oczach.
On to wprawdzie doradził Celliniemu aby prosił króla o gmach Nesle, na pomieszczenie w nim swojej pracowni, lecz czyż Blanka mogła mieć mu za złe, że szukał sposobu zbliżenia się do niej?
Wprawdzie zajęcie starego pałacu Amauryego przez florentyńskiego złotnika, miało przyjść do skutku ze szkodą ojca Blanki, który go uważał za swoję własność, lecz czy ta szkoda była rzeczywistą, skoro Robert d’Estourville nie zamieszkiwał go?
Zresztą Benvenuto posiadał mnóstwo środków zapłacenia owego mieszkania; puchar dany prewotowi, naszyjnik ofiarowany jego córce (a Askanio podejmował się zrobić naszyjnik) mogły i powinny, w owej epoce sztuk pięknych, załagodzić bardzo wiele rzeczy.
Tym więc sposobem, prewot (przypuszczając tylko, iż rzeczy tak się załatwią), pozostałby jeszcze dłużny mistrzowi Benvenuto, który był tak wspaniałomyślny, że jeżeliby pan d’Estourville postąpił sobie grzecznie, Askanio był pewien, że mistrz Benvenuto pokazałby się po królewsku.
Przybywszy na koniec ulicy Świętego Marcina, Askanio uważał siebie jako posłańca pokoju, wybranego przez Pana dla zachowania dobrego porozumienia pomiędzy dwoma mocarstwami.
Atoli pomimo tego przekonania, Askanio, który rad był, (niewytłomaczone dziwactwo kochanków) że nadłoży nieco drogi, zamiast przeprawić się przez Sekwanę, udał się bulwarem i przeszedł rzekę przez most au Moulins.
Może też obrał tę drogę dla tego, że tędy szedł wczoraj za Blanką.
Wreszcie, cokolwiek bądź spowodowało go do tego kroku, mniej więcej w dwadzieścia minut znajdował się przed pałacem Nesle.
Lecz skoro już tam przybył i ujrzał drzwi pałacu, któremi miał wejść, skoro spostrzegł prześliczny pałacyk gotycki, ukazujący śmiałe wieżyczki po nad murem, gdy pomyślał, że po za temi żaluzyami na pół przymkniętemi dla gorąca, znajdowała się piękna Blanka, całe to rusztowanie świetnych marzeń wzniesione przez drogę, runęło jak zamki z obłoków, które lada wietrzyk obala; ujrzał przed sobą, rzeczywistość, a ta nie bardzo go zaspakajała.
Jednak po kilku minutach wahania Askanio pojął, że powinien był cokolwiek bądź przedsięwziąć.
Nic zaś innego nie pozostawało, jak wejść do pałacu.
Postąpił więc aż na próg drzwi i wziął za młotek.
Lecz zaledwie go spuścił, drzwi w tejże samej chwili otworzyły się przypadkiem i ukazał się w nich człowiek trzydziesto letni, wyglądający w połowie na służącego, w połowie na wieśniaka.
Był to ogrodnik pana d’Estourville.
Askanio i ogrodnik cofnęli się nieco w tył.
— Czego pan chcesz? — spytał ogrodnik — do kogo masz interes?
Askanio, postanowiwszy nie cofać się, zebrał całą odwagę i rzekł śmiało:
— Przybywam obejrzeć pałac.
— Jakto, obejrzeć pałac! — zawołał ogrodnik osłupiały — a to w czyjem imieniu?
— W imieniu króla! — rzekł Askanio.
— W imieniu króla! — zawołał ogrodnik — Jezus Marya! czyż król chce nam go odebrać?
— Być może! — odpowiedział Askanio.
— Lecz cóż by to miało znaczyć?
— Pojmujesz, mój przyjacielu — rzekł Askanio z godnością — że nie obowiązany jestem tłomaczyć się tobie.
— To prawda. Z kim że więc pan chcesz mówić?
— Czy jest pan prewot? — zapytał Askanio, który wiedział bardzo dobrze, że go w Nesle niema.
— Nie, panie, jest w Chatelet.
— Któż go więc zastępuje w nieobecności?
— Jego córka, panna Blanka.
Askanio uczuł, że się zarumienił aż po uszy.
— A potem — mówił dalej ogrodnik — jest tak że pani Perrine. Czy pan chcesz mówić z panią Perrine, czy z panną Blanką?
Zapytanie było bardzo proste a jednak spowodowało straszliwą walkę w duszy Askania.
Otworzył usta chcąc powiedzieć, że z panną Blanką chce się widzieć, a jednak jakby słowa tak śmiałe nie chciały mu przejść przez gardło, zażądał pani Perrine.
Ogrodnik, który nie domyślał się, że jego zapytanie, które uważał za bardzo proste, sprawiło nieznajomemu taki kłopot, schylił głowę na znak posłuszeństwa i udał się przez podwórze ku wewnętrznym drzwiom Małego Nesle.
Askanio poszedł za nim.
Musiał przejść drugie podwórze, potem jeszcze jedne drzwi, potem mały parter, po tem schody przedsionka, nakoniec długą galeryę.
Nareszcie ogrodnik otworzył drzwi i rzekł:
— Pani Perrine, jest tu jakiś młodzieniec, który żąda obejrzeć pałac w imieniu króla.
I usuwając się, zrobił miejsce dla Askania, który stanął na progu drzwi.
Askanio oparł się o mur, gdyż zaćmiło mu się w oczach; rzecz bardzo prosta a której jednak nie przewidział, oto obok pani Perrine ujrzał Blankę.
Pani Perrine siedziała przy kółku i przędła. Blanka zaś była przy krosnach i pracowała nad krzyżową robotą.
Obiedwie podniosły jednocześnie głowy i ku drzwiom spojrzały.
Blanka poznała natychmiast Askania.
Spodziewała go się, chociaż rozsądek jej mówił, że nie powinien był przyjść.
Co do niego, skoro ujrzał oczy młodej dziewczyny zwrócone na siebie, chociaż spojrzenie jej było nadzwyczaj łagodne, sądził że umrze.
Przewidywał był tysiączne trudności, tysiączne przeciwności nim dostanie się do swej kochanki; te przeciwności byłyby go wzmocniły, ośmieliły, gdy tymczasem wszystko poszło tak po prostu, jak gdyby Bóg, tknięty czystością ich miłości ośmielił ich i pobłogosławił.
Znajdował się w jej obecności w chwili, gdy się najmniej tego spodziewał i z całej pięknej mowy, którą przygotował a której gorące słowa miały ją zdziwić i rozczulić, nie mógł spamiętać ani jednego zdania, ani jednego wyrazu.
Blanka ze swojej strony, pozostała nieruchoma i niema. Pani Perrine zaś podnosząc się do połowy na krześle i opierając na kołowrotku, przerwała pierwsza milczenie.
Co on powiedział, ten drągal Raimbault? — zawołała zacna ochmistrzyni. Czy słyszałaś Blanko?
Blanka milczała.
— Czego żądasz mój młody paniczu? — mówiła dalej, zbliżając się do Askania. — Ale, Boże przebacz! — zawołała nagle, poznając z kim miała do czynienia — to ten ładny kawaler, który przez trzy ostatnie niedziele, tak grzecznie podawał mi wodę święconą u drzwi kościoła! Czego żądasz, mój piękny przyjacielu?
— Chciałbym mówić z panią — bąknął Askanio.
— Ze mną samą? — zapytała przymilając się, pani Perrine.
— Z panią... samą...
Askanio odpowiadając w ten sposób, mówił sam do siebie, że był nieskończenie ograniczony.
— Więc chodź tędy, młodzieńcze — rzekła pani Perrine, otwierając drzwi boczne i dając mu znak aby szedł za nią.
Askanio poszedł, lecz odchodząc rzucił na Blankę jedno z tych długich spojrzeń, w których kochankowie mieszczą tyle rzeczy, jakkolwiek niezrozumiałych dla obojętnych, zawsze jednak pojętych przez osobę, na którą są wymierzone.
Bezwątpienia Blanka pojęła bardzo dobrze, gdyż jej oczy niewiedzieć jakim sposobem, spotkały się z oczyma młodzieńca, który zarumienił się nadzwyczaj a ponieważ i ona czuła, iż się zarumieniła, zwróciła więc oczy na swoję robotę i zaczęła niemiłosiernie kaleczyć biedny kwiatek, który wtenczas właśnie robiła.
Askanio spostrzegł ten rumieniec i zatrzymując się nagle, postąpił ku Blance; lecz w tej chwili pani Perrine odwróciła się i zawołała na niego, więc zmuszony był iść za nią.
Zaledwie przeszedł próg drzwi, Blanka porzuciła igłę, opuściła ręce z obu stron krzesła, pochylając głowę w tył — i wydała długie westchnienie, w którem łączyły się, przez jedno z tych niewytłomaczonych tajemnic serca, żal z oddalenia się Askania i niejakie ukontentowanie, że go już przy sobie nie czuła.
Co do młodzieńca, ten był w złym humorze, gniewał się na Benvenuta, że mu dał tak szczególne zlecenie; gniewał się na siebie samego, że nie umiał z niego lepiej korzystać; gniewał się szczególniej na panią Perrine, która wyprowadziła go właśnie w chwili, gdy mu się zdawało, że oczy Blanki mówią mu by został.
Skoro przeto ochmistrzyni, będąc sam na sam z nim, zapytała go o cel odwiedzin, Askanio pragnąc się zemścić na niej za swoją własną niezgrabność, odpowiedział śmiało i bez ogródki:
— Celem moich odwiedzin, szanowna damo, jest prosić cię o pokazanie mi pałacu de Nesle, a to od jednego końca do drugiego.
— O pokazanie pałacu Nesle! — zawołała pani Perrine — i na cóż chcesz go pan oglądać?
— Aby się przekonać, czy będzie nam dogodny i czy warto abyśmy się do niego przenosili.
— Jakto, przenosili! Czyście go najęli od pana prewota?
— Nie; lecz Jego królewska mość darował nam go.
— Jego Królewska mość darował! — zawołała pani Perrine, coraz bardziej ździwiona.
— Na zupełną, własność — odrzekł Askanio.
— I komuż to, panu?
— Niezupełnie, moja dobra damo; lecz mojemu mistrzowi.
— A któż to jest ten twój mistrz, młodzieńcze? zapewne jaki wielki magnat zagraniczny?
— Więcej jeszcze, pani Perrine, wielki artysta, przybyły umyślnie z Florencyi na usługi Jego chrześciańskiej mości.
— A! a! — rzekła dobra kobieta, która nie wiele zrozumiała — a cóż on robi?
— Co robi? wszystko: pierścionki dla młodych dziewcząt; nalewki na stoły królów; posągi do kościołów; przytem w wolnych chwilach, oblega lub broni miast i prowadzi wojnę z kardynałami.
— Jezus Marya! — zawołała pani Perrine — a jakże się nazywa ten twój mistrz?
— Nazywa się Benvenuto Cellini.
— To dziwna! nie znam tego nazwiska — mruczała dobra kobieta — a jakiż jest stan jego?.
— Jest złotnikiem.
Pani Perrine spojrzała na Askania wielkiemi oczyma.
— Złotnikiem! — mruczała — złotnikiem! i sądzisz, że pan prewot ustąpi swego pałacu... złotnikowi?
— Jeżeli nie ustąpi, odbierzemy mu...
— Przemocą?
— Bezwątpienia.
— Lecz zdaje mi się, że twój pan nie ośmieli się występować przeciwko panu prewotowi.
— Występował już przeciwko trzem książętom i dwom papieżom.
— Jezus Marya! dwóm papieżom. Czy czasem nie jest heretykiem?
— Jest katolikiem jak ty i ja, pani Perrine; uspokój się, szatan nie jest naszym sprzymierzeńcem lecz za to mamy za sobą króla.
— A! to być może; lecz pan prewot ma kogoś silniejszego za sobą.
— A kogóż to?
— Panią d’Etampes.
— A więc, partya równa — rzekł Askanio.
— A jeżeli pan d’Estourville nie zgodzi się na dobrowolne oddanie pałacu?
— To mistrz Benvenuto weźmie go przemocą.
— A jeżeli pan prewot zamknie się jak w cytadeli?
— Mistrz Benvenuto obiegnie ją.
— Prewot ma dwudziestu czterech zbrojnych, pamiętaj pan o tem.
— Mistrz Benvenuto ma dziesięciu uczniów; jak widzisz, pani Perrine, partya zawsze równa.
— Lecz pan d’Estourville jest odważny; na turnieju, który miał miejsce podczas wesela króla Franciszka I-go, był zwycięzcą i wszystkich przeciwników powysadzał z siodeł.
— Otóż to właśnie człowiek jakiego szukał Benvenuto, który nie znalazł jeszcze dla siebie mistrza w robieniu bronią i który tak jak pan d’Estourville, wszystkich przeciwników powalił na ziemię; z tą jednak różnicą, że we dwa tygodnie potem, ci co walczyli z panem prewotem powstali na nogi weseli i zdrowi — gdy tymczasem ci, co mieli sprawę z moim mistrzem, nie powstali nigdy i w trzy dni pochowano ich.
— Wszystko to źle się skończył — mruczała pani Perrine. — Powiadają, że w miastach szturmem wziętych, okropne dzieją się rzeczy.
— Uspokój się pani Perrine — odrzekł Askanio śmiejąc się — będziesz miała do czynienia z łagodnemi zwycięzcami.
— Oto mi tylko idzie, mój ładny kawalerze — mówiła znowu pani Perrine, która pocieszyła się tem, iż będzie mogła zapewnić sobie pomoc między oblegającymi — obawiam się, aby nie było rozlewu krwi, gdyż co do waszego sąsiedztwa, możesz pan być pewnym, że to byłoby nam bardzo przyjemne; brak bowiem jest zupełnie towarzystwa w tej przeklętej pustyni, gdzie pan d’Estourville kazał nam mieszkać, swojej córce i mnie, jak dwóm jakim zakonnicom, chociaż, dzięki Bogu, ani ona ani ja nie wyrzekłyśmy ślubów.
— Więc nie przyjmujecie panie żadnych odwiedzin? — zapytał Askanio.
— Jezus Marya! gorzej tu nam jak zakonnicom. Zakonnice, przynajmniej mają krewnych, mają przyjaciół, którzy je odwiedzają choć przez kratę. Mają refektarz, gdzie się zgromadzają i mogą rozmawiać. Nie bardzo to zabawne, wiem o tem; lecz i to zawsze cóś znaczy. My, mamy tylko pana prewota, który przybywa niekiedy strofować swoję córkę za to chyba, że staje się coraz ładniejszą, bo to jedynie cały występek tego biednego dziecka; lub znowu gderać na mnie za to, że jej jeszcze nie dosyć pilnuję, chociaż ona nie widuje żywej duszy i wyjąwszy gdy rozmawia ze mną, nie otwiera ust chyba do modlitwy. Dla tego proszę cię, młodzieńcze, nie mów nikomu, że byłeś tu przyjęty, że zwiedziłeś ze mną Wielki Nesle i że zwiedziwszy Wielki Nesle, powróciłeś do Małego i rozmawiałeś przez chwilę z nami.
— Jakto! — zawołał Askanio — zwiedziwszy Wielki Nesle, powrócę z panią do Małego? Będę więc...
Askanio uciął widząc, że jego radość za daleko się posunęła.
— Zdaje mi się, że byłoby niegrzecznie z pańskiej strony, ażebyś pokazawszy się tylko pannie Blance, która w nieobecności swojego ojca jest panią domu, i zażądawszy mówić ze mną samą, oddalił się bez pożegnania. Z tem wszystkiem, jeżeli się pan na to nie zgadzasz, możesz oddalić się prosto przez Wielki Nesle, który ma osobne wyjście.
— O! nie — zawołał Askanio. — Sądzę, że jestem tak dobrze wychowany, iż potrafię się grzecznie znaleźć przy damach. Lecz pani Perrine, zwiedzajmy ów pałac nie tracąc czasu, gdyż mi bardzo pilno.
W istocie, teraz gdy Askanio wiedział, że powróci przez Mały Nesle, pragnął jak najprędzej skończyć z Wielkim.
A ponieważ pani Perrine obawiała się zawsze, aby jej niespodziewanie nie zszedł prewot, nie zatrzymywała przeto Askania i zdjąwszy pęk kluczy wiszący przy drzwiach, zaczęła iść przed nim.
Rzućmy więc oczyma wraz z Askaniem na pałac de Nesle, w którym odtąd mają się odbywać główne sceny naszego opowiadania.
Pałac, a raczej gmach Nesle, jak go pospolicie wówczas nazywano, leżał, jak nasi czytelnicy wiedzą, na lewym brzegu Sekwany.
Zakończał Paryż od strony północno-zachodniej, gdyż po za jego murami nie widziano nic tylko fosy miasta i zieleniejące murawy Pré-aux-Clercs.
Zbudował go Amaury, pan na Nesle z Pikardyi, ku końcowi VIII wieku.
Filip Piękny kupił go od niego w roku 1308 i obrócił na zamek królewski.
W 1520 r. wieża Nesle oddzieloną została od zamku, w celu uformowania bulwaru, mostu na fosach i bramy Nesle, tak, że ponura wieża pozostała na brzegu rzeki samotna i posępna jak pokutująca grzesznica.
Lecz gmach Nesle był tak wielki, iż nie znać było tego odpadku.
Obszerny był jak miasteczko; wysoki mur z obszernym przysionkiem i małemi drzwiami, oddzielał go od bulwaru.
Wchodziło się naprzód na wielki dziedziniec, otoczony do koła murami; ten drugi mur miał drzwi na lewo i drzwi w głąb.
Jeżeli się wchodziło, tak jak wszedł Askanio drzwiami z lewej strony, natrafiano na prześliczny budynek w stylu gotyckim XIV wieku; był to Mały Nesle, który miał na południe oddzielny ogród.
Jeżeli zaś wchodziło się drzwiami w głębi, wtedy ukazywał się z prawej strony Wielki Nesle, cały z murów i uzbrojony w dwie wieżyczki z dachami śpiczastemi, otoczony balustradami, z fasadą trójkątną, wysokiemi oknami, kolorowanemi szybami i dwudziestu chorągiewkami skrzypiącemi bez ustanku; było tam gdzie umieścić trzech dzisiejszych bankierów.
Dalej, jeżeli szedłeś naprzód, mogłeś zbłądzić wśród mnóstwa ogrodów i dziedzińców; w ogrodach znalazłeś grę w piłkę, karuzel, gisernię, arsenał; potem następowały podwórza, obory, owczarnie i stajnie; tu znowu można było pomieścić trzech dzisiejszych dzierżawców.
A wszystko przyznać trzeba było bardzo zaniedbane i w bardzo złym stanie, Raimbault i jego dwaj pomocnicy, wystarczali zaledwie do pielęgnowania ogrodu Małego Nesle, w którym Blanka siała kwiaty a pani Perrine sadziła kapustę.
Lecz wszystko było obszerne, dobrze oświecone, mocno zbudowane, a dołożywszy nieco starania i nakładu, można było zrobić z niego najpyszniejszą w święcie pracownię.
Zresztą, choćby wszystko było daleko mniej godne uwagi, Askanio byłby jednak zachwycony, gdyż dla niego główną rzeczą było zbliżyć się do Blanki.
Przegląd odbył się śpiesznie; w jednej chwili zwinny młodzieniec wszystko obejrzał, wszystko przebiegł, wszystko ocenił. Co widząc pani Perrine, która napróżno chciała zdążyć za nim, dała mu pęk kluczy, które Askanio, przegląd ukończywszy, wiernie jej oddał.
— A teraz pani Perrine — rzekł Askanio — jestem na twoje rozkazy.
— No! wróćmy więc do Małego Nesle młodzieńcze, ponieważ sądzisz wraz ze mną, że tak uczynić wypada.
— Byłoby najniegrzeczniej postąpić inaczej.
— Ale ani słowa przed Blanką o przedmiocie, który tu pana sprowadził.
— O mój Boże! o czemże będę jej mówił — zawołał Askanio.
— Otóż już zakłopotałeś się młodzieńcze! Nie mówił żeś mi, że jesteś złotnikiem?
— Bezwątpienia.
— A więc, mów jej o klejnotach; jest to przedmiot rozmowy zajmujący najrozsądniejszą dziewczynę. Córki Ewy lubią wszystko co się błyszczy. Zresztą, biedne dziecię tak mało miewa roztargnienia w tem schronieniu, że dobrym uczynkiem będzie rozerwać ją nieco. To prawda, że najlepszą rozrywką w jej wieku byłoby dobre małżeństwo. Dla tego, ile razy pan prewot jest u nas, mówię mu zawsze do ucha: — Ożeń pan tę biedną małą, już czas na nią.
Gdy pani Perrine kończyła te słowa, dochodzili właśnie do Małego Nesle i w parę minut weszli oboje do salonu, w którym pozostała Blanka.
Blanka była jeszcze zamyśloną i znajdowała się w tem samem położeniu, w którem ją zostawiliśmy.
Tylko, dwadzieścia może razy, jej głowa podniosła się i spojrzenie padło na drzwi, któremi wyszedł piękny młodzieniec, a gdyby kto śledził jej spojrzenia, mógłby sądzić, że czekała na niego.
Jednak skoro tylko ujrzała drzwi obracające się na zawiasach, Blanka wzięła się do pracy tak pilnie, że ani pani Perrine ani Askanio nie domyśliliby się, że ją choć na chwilę przerwała.
Jakim sposobem zgadła, że młodzieniec powracał z ochmistrzynią?
Tylko magnetyzm mógłby nam to wytłómaczyć, gdyby był wynaleziony w owej epoce.
— Przyprowadzam ci naszego rozdawcę wody święconej, kochana Blanko, gdyż to on sam, poznałam go natychmiast. Miałam go wyprowadzić bramą Wielkiego Nesle, ale zrobił uwagę, że nie pożegnał się z tobą. Co było istotną prawdą, nie powiedzieliście bowiem do siebie ani jednego słóweczka. A jednak ani jedno ani drugie nie jest niemową, dzięki Bogu.
— Pani Perrine... — przerwała Blanka zmięszana.
— No i cóż? nie trzeba się tak rumienić. Pan Askanio jest zacny młodzieniec, tak jak ty jesteś skromną panną. Przytem jest biegłym artystą w wyrabianiu klejnotów, drogich kamieni i innych ozdób, które zazwyczaj podobają się ładnym dziewczętom. Przyniesie ci co na pokazanie, moje dziecię, jeżeli chcesz.
— Nie potrzebuję niczego — szepnęła Blanka.
— Teraz być może, lecz należy się spodziewać, że nie umrzesz samotnie w tej przeklętej samotni. Mamy szesnaście latek, Blanko i przyjdzie dzień, że będziesz piękną narzeczoną, której dadzą rozmaite klejnoty. Potem wielką damą, która będzie potrzebowała rozlicznych strojów. Czyż nie można wyrobom tego młodzieńca dać pierwszeństwa nad innemi, które zapewne nic warte nie będą?
Blanka była jak na torturach. Askanio, którego widoki pani Perrine nie bardzo cieszyły, spostrzegł to i przybył na pomoc biednemu dziecięciu, któremu prosta rozmowa była tysiąc razy mniej przykrą, niż ten monolog pani Perrine.
— O! pani — rzekł Askanio — nie odmawiaj mi tej łaski, abym ci przyniósł niektóre z moich prac; zdaje mi się teraz, że dla ciebie je utworzyłem i że tworząc je myślałem o tobie. O! tak wierz mni pani, bo my, artyści, mieszamy niekiedy do złota, srebra i drogich kamieni, nasze własne myśli. W tych dyademach wieńczących wasze głowy, w tych bransoletach, ściskających wasze ręce, w naszyjnikach pieszczących wasze ramiona, w kwiatach, w tych ptakach, w aniołach, w chimerach, które zawieszamy u waszych uszu, składamy niekiedy uszanowanie pełne uwielbienia.
Trzeba nam wyznać, jako historykowi, że na te słodkie słowa, serce Blanki rozpływało się, gdyż Askanio tak długo milczący, odezwał się wreszcie i mówił tak, jak powinien był mówić według jej marzeń; gdyż, nie wznosząc oczu, młoda dziewczyna czuła jego gorące spojrzenie, utkwione w nią a nawet akcent cudzoziemski młodzieńca, udzielał szczególnego wdzięku tym słowom nowym i nieznanym Blance.
— O panie — odrzekła zmieszana — wasze piękne dzieła będą mi zapewne na zawsze obce, a przynajmniej nieużyteczne; żyję w samotności, która nie tylko mi nie cięży, ale owszem powiedzieć muszę... lubię ją i chciałabym zawsze tu pozostać; wyznaję jednak, że pragnęłabym zobaczyć pańskie klejnoty, nie dlatego by je włożyć na siebie, lecz aby je podziwiać.
I z obawy, czy nie za wiele powiedziała, a może pragnąc powiedzieć jeszcze więcej, Blanka kończąc te słowa, ukłoniła się i wyszła tak nagle, że w oczach człowieka lepiej obeznanego wyjście to było by po prostu ucieczką.
— A! przecież! — odezwała się pani Perrine, pogodziła się nieco ze strojami. Ale też trzeba prawdę powiedzieć, że posiadasz młodzieńcze dar ujmowania sobie ludzi; najlepszy dowód, że przeciągnąłeś mnie na swoję stronę i na honor! życzę ci, aby pan prewot nie zrobił ci nic złego. Teraz zaś do widzenia, młodzieńcze; powiedz swojemu mistrzowi, aby się miał na ostrożności. Uprzedź go, że pan d’Estourville jest człowiek nieugięty i wiele może u dworu. Jeżeli przeto twój mistrz zechce usłuchać mojej rady, niech się zrzecze Wielkiego Nesle a szczególniej niech nie zamyśla brać go przemocą. Z tobą zaś, młodzieńcze, zobaczemy się, nieprawdaż? Nadewszystko, nie wierz Blance; z samego spadku po matce jest tak bogatą, że mogłaby pozwolić sobie fantazyj dwadzieścia razy kosztowniejszych niż te, jakie jej ofiarujesz. Ale, ale... przynieś pan także kilka przedmiotów tańszych, może ona zechce zrobić mi jaki podarunek. Nie jestem jeszcze dzięki Bogu w takim wieku, abym się miała wyrzekać wszelkiej kokieteryi. Zrozumiałeś mię pan, nieprawdaż?
I sądząc, że aby ją lepiej zrozumiał, należy dodać poruszenie do słów, pani Perrine wsparła swoję rękę na ramieniu młodzieńca.
Askanio zadrżał jak człowiek przebudzony nagle ze snu.
W istocie, zdawało mu się, że to wszystko snem było.
Nie pojmował, że był u Blanki i wątpił, czy to białe widzenie, którego wdzięczny głos obijał się jeszcze o jego uszy i którego lekkie kształty przesunęły się przed jego oczyma, było w istocie tą, za której jedno spojrzenie wczoraj i dziś rano jeszcze, byłby swe życie poświęcił.
Przepełniony szczęściem i nadzieją na przyszłość, przyrzekł pani Perrine wszystko co chciała, nie słysząc nawet co mówiła.
Bo i cóż go to obchodziło! Czyż nie był gotów oddać wszystko co posiadał, dla ujrzenia powtórnie Blanki?
Potem, pojąwszy, że dłuższa bytność byłaby nieprzyzwoitą, pożegnał panią Perrine, przyrzekając powrócić nazajutrz.
Wychodząc z Małego Nesle, Askanio spotkał się prawie twarz w twarz z dwoma ludźmi, którzy szli ku stronie pałacu; z ubrania a jeszcze więcej ze sposobu, w jaki jeden z tych dwóch ludzi spojrzał na niego, domyślił się, że to musiał być prewot.
Wkrótce jego domysł zamienił się w pewność, gdy ujrzał dwóch ludzi pukających do tych samych drzwi, któremi wyszedł; żałował wówczas, że nie odszedł wcześniej, gdyż kto wie, czy jego nieroztropność nie spadnie na Blankę.
Dla usunięcia wszelkiego podejrzenia, przypuszczając, że prewot uważał na niego, Askanio oddalił się, nie odwróciwszy nawet głowy ku temu miejscu, z którego chciałby się był nie oddalać wcale.
Powróciwszy do pracowni, zastał Benvenuta pogrążonego w głębokiem zamyśleniu.
Ten człowiek, który ich zatrzymał na ulicy, był Primaticcio; jako dobry wspólkolega, śpieszył uprzedzić Celliniego, że podczas znanych odwiedzin Franciszka I go, nieroztropny artysta potrafił zrobić sobie z księżnej d’Etampes śmiertelną nieprzyjaciółkę.




ROZDZIAŁ VII.
NARZECZONY I PRZYJACIEL



Jednym z tych dwóch ludzi, którzy wchodzili do pałacu Nesle w chwili gdy Askanio ztamtąd wychodził, był w istocie Robert d’Estourvile, prewot Paryża.
Co do drugiego, za chwilę dowiemy się kto on był.
Przeto w pięć minut po odejściu Askania, gdy Blanka, stojąc z nadstawionem uchem w swoim pokoju, do którego się schroniła, nie wyszła jeszcze z zamyślenia, pani Perrine weszła nagle, oświadczając młodej dziewczynie, że jej ojciec czeka na nią w przyległym pokoju.
— Mój ojciec! — zawołała Blanka przestraszona.
Potem dodała cicho;
— Mój Boże! czy go nie spotkał!
— Tak, twój ojciec, kochane dziecię — odrzekła pani Perrine — i z nim drugi jakiś stary jegomość, którego nie znam.
— Drugi stary jegomość? — powtórzyła Blanka, drżąc instyktowo. — Mój Boże, pani Perrine, co to znaczy? Pierwszy raz od dwóch lub od trzech lat może mój ojciec nie przyszedł sam jeden.
Ponieważ młoda dziewczyna musiała okazać się posłuszną, znając niecierpliwy charakter ojca, przywołała więc całą swą odwagę i powróciła do pokoju, z którego przed chwilą wyszła, z uśmiechem na ustach; pomimo bowiem obawy, jakiej po raz pierwszy doznawała i z której nie mogła sobie zdać sprawy, kochała szczerze pana d’Estourville i pomimo małego udzielania się prewota swojej córce, dnie, w których odwiedzał pałac Nesle, uważano na równi z dniami świątecznemi.
Blanka zbliżała się z wyciągniętemi rękami i otwartemi usty; lecz prewot nie dał jej czasu ani uściskać się ani odezwać. Biorąc ją tylko za rękę i prowadząc przed nieznajomego, który stał wsparty o wielki komin kwiatami zastawiony:
— Kochany przyjacielu — rzekł do niego — przedstawiam ci moję córkę.
Potem, zwracając się do niej:
— Blanko — rzekł — oto jest hrabia d’Orbec, podskarbi królewski a twój przyszły małżonek.
Blanka wydała słaby krzyk, który przytłumiło natychmiast uczucie przyzwoitości; lecz czując, że kolana nachylają się pod nią, wsparła się na poręczy krzesła.
W istocie, aby pojąć, szczególniej też w stanie umysłu w jakim znajdowała się Blanka, całą okropność tego niespodziewanego oświadczenia, trzeba wiedzieć kto był ów hrabia d’Orbec.
Bez wątpienia Robert d’Estourville, ojciec Blanki, nie był ładny; w jego gęstych brwiach, które marszczył za najmniejszą napotkaną przeszkodą fizyczną lub moralną, był pewien wyraz cierpkości a w całej postaci coś ciężkiego i nie zgrabnego, co wcale nie uprzedzało na jego stronę.
Jednak przy hrabi d’Orbec zdawał się on świętym Michałem Archaniołem obok szatana. Przynajmniej rysy wyraziste prewota znamionowały moc duszy; gdy tymczasem małe oczki, bure i żywe, oznaczały dowcip.
Lecz hrabia d’Orbec, wątły, suchy i chudy, z długiemi pajęczemi rękoma, głosem podobnym do brzęczenia komara, powolnością ślimaka, był nie tylko brzydki, ale odrażający.
Głowę miał pochyloną na ramię, na ustach igrał uśmiech nikczemnika, a w oczach zdradzieckich podłość przebijała.
To też na widok tego odrażającego stworzenia, przedstawionego jej na małżonka wtedy właśnie, gdy jej serce i myśl pełne były jeszcze pięknego młodzieńca, który wyszedł przed chwilą z tego pokoju, Blanka nie była w stanie powściągnąć wzruszenia i z przestrachem spoglądała na ojca.
— Wybacz, kochany przyjacielu, Blance jej zakłopotanie — mówił dalej prewot — najprzód nie wychodziła ona ztąd nigdzie prawie od dwóch lat, gdyż jak wiesz, teraźniejsze powietrze nie dobre jest dla ładnych dziewcząt; potem, prawdę mówiąc, źle zrobiłem, żem jej nie uprzedził o naszych układach, co zresztą było niepotrzebnem; to bowiem, co postanowiłem, nie potrzebuje niczyjego potwierdzenia, wreszcie nie wie ona kto jesteś i że ty, ze swojem nazwiskiem, bogactwami i względami pani d’Etampes, możesz dojść do wszystkiego, lecz gdy się namyśli, oceni zaszczyt jaki nam czynisz, zamierzając połączyć swoje dawno nazwisko z naszem świeżem szlachectwem, dowie się, że będąc przyjaciółmi od czterdziestu lat...
— Dosyć, mój drogi, dosyć, proszę cię — przerwał hrabia.
Potem zwracając się do Blanki z tem zaufaniem i zuchwalstwem, które tyle się odróżniały od lękliwości biednego Askania:
— No, no, uspokój się, moje dziecię — rzekł do niej — i przywołaj na swoje piękne jagody te rumieńce, które ci są tak do twarzy. O mój Boże! znam ja dziewczęta a nawet mężatki, bo byłem już dwa razy żonatym, moja mała. Nie powinnaś się tak mieszać; spodziewam się, że się mnie nie boisz, hę? — dodał z fanfaronadą, prostując się i przesuwając palce po rzadkich wąsach i takiejże bródce — dla tego twój ojciec źle zrobił, że tak niespodziewanie dał mi ten tytuł męża, wzruszający zawsze młode serce, które go po raz pierwszy słyszy; lecz oswoisz się z nim, moja mała, i sama go wymówisz temi pięknemi usteczkami. Cóż to! znowu bledniejesz... Boże mi przebacz! zdaje mi się, że zemdleje...
I d’Orbec wyciągnął ręce dla uchwycenia Blanki, lecz ona wyprostowała się i cofnęła na krok, jak gdyby ją wąż miał ukąsić, a odzyskując władzę wymówienia kilku słów:
— Wybacz mi pan, wybacz mi mój ojcze — rzekła zaledwie zrozumiałym głosem — to nic, lecz sądziłam, spodziewałam się...
— Co sądziłaś? czego się spodziewałaś? mów prędzej — rzekł prewot, wlepiając w córkę swoje małe oczy, żywe i rozgniewane.
— Że pozwolisz mi pozostać zawsze przy sobie, mój ojcze — odpowiedziała Blanka. — Od czasu śmierci mojej biednej matki, ty tylko posiadasz całe moje przywiązanie; sądziłam więc...
— Milcz, Blanko! — zawołał rozkazująco prewot — Nie jestem jeszcze tak stary, abym potrzebował doglądaćzki a ty jesteś w wieku stosownym do zamężcia.
— E, mój Boże! — rzekł d’Orbec, wtrącając się znowu do rozmowy — przyjmij mię bez tylu ceremonij, moje życie. Ze mną będziesz tak szczęśliwą jak tylko nią być można i nie jedna będzie ci zazdrościć, przysięgam. Jestem bogaty, będziesz bywać u dworu i to w klejnotaoh, które wzbudzą zazdrość, nie powiem królowej, ale samej pani d’Etampes.
Nie wiem jakie myśli obudziły się na to ostatnie słowa w sercu Blanki, lecz rumieniec powrócił na jej twarz i zdołała odpowiedzieć hrabiemu, pomimo surowego spojrzenia, jakiem jej groził prewot.
— Będę przynajmniej prosić mojego ojca, panie hrabio, o czas do namysłu.
— Co to znaczy? — zawołał pan d’Estourville z gwałtownością. Ani godziny, ani minuty. Jesteś od tej obwili narzeczoną hrabiego, czy rozumiesz? zostałabyś nawet jego żoną dziś jeszcze, gdyby nie był zmuszony za godzinę wyjechać do swojego hrabstwa w Normandyi a wiesz, że moja wola jest rozkazem. Namyślać się, do pioruna! D’Orbec, zostawmy ją. Od tej chwili mój przyjacielu, jest twoją i będziesz ją miał kiedy zechcesz. A teraz, pójdźmy obejrzeć wasze przyszłe mieszkanie.
D’Orbec chciał zostać, aby dodać jeszcze kilka słów do tego co już powiedział, lecz prewot wziął go pod rękę i odciągnął ztamtąd; ukłonił się więc tylko Blance ze złośliwym uśmiechem i wyszedł z prewotem.
Za nimi, przez drzwi w głębi, weszła pani Perrine; słyszała jak prewot podniósł głos i przybiegła domyślając się, że łajał swoję córkę, jak miał we zwyczaju. Przybyła w sam czas, aby uchwycić Blankę w swoje objęcia.
— O! mój Boże! mój Boże! zawołało biedne dziecię, niosąc ręce do oczu, jak gdyby lękało się ujrzeć znowu szkaradnego d’Orbec’a, chociaż już wyszedł O! mój Boże! więc to tak miało się zakończyć! O! moje złote marzenia, o! moje najsłodsze nadzieje! wszystko więc stracone, zniszczone! pozostaje mi tylko umrzeć.
Nie można wątpić, że podobne narzekania przy osłabieniu i bladości Blanki, przestraszyły panią Perrine, przytem wszakże, obudziła się jej ciekawość.
A ponieważ Blanka chciała ulżyć swemu sercu, opowiedziała przeto zacnej ochmistrzyni, płacząc gorzkiemi łzami, wszystko co zaszło pomiędzy nią, jej ojcem i hrabią d’Orbec.
Pani Perrine przyznała, że narzeczony nie był ani młody, ani ładny; lecz ponieważ podług jej zdania, największem nieszczęściem jakie mogło spotkać kobietę, było zostać panną, tłómaczyła tedy Blance, że w najgorszym razie, lepiej mieć męża starego i brzydkiego, a bogatego i możnego, jak nie mieć go wcale.
Ponieważ zaś teorya ta oburzała serce Blanki, młoda dziewczyna oddaliła się do swego pokoju, zostawiając panią Perrine, której wyobraźnia była bardzo żywą, budującą dla siebie tysiączne plany na przyszłość w dnia, gdy wzniesie się z ochmistrzyni panny Blanki, na godność damy do towarzystwa hrabinej d’Orbec.
Tymczasem prevot wraz z hrabią rozpoczęli tęż samą czynność, jaką niedawno ukończył Askanio z panią Perrine.
Byłoby zabawną rzeczą gdyby mury, które, jak utrzymują, mają uszy, miały także oczy i język i opowiadały wchodzącym to, co widziały i słyszały od wychodzących.
Lecz ponieważ mury milczały i patrzały na prewota i podskarbiego, śmiejąc się może na swój sposób, przeto tylko dwaj zwiedzający ze sobą rozmawiali:
— Na honor! — mówił podskarbi przechodząc przez dziedziniec, prowadzący z Małego do Wielkiego Nesle — na honor! jest bardzo ładna ta mała; takiej właśnie żony mi potrzeba; kochany d’Estourville: skromnej, niewinnej i dobrze wychowanej. Skoro pierwsza burza przeminie, nastanie pogoda, wierzaj mi. Znam ja się na tem, wszystkie młode dziewczęta marzą o mężu młodym, pięknym, dowcipnym i bogatym. Z tem wszystkiem mam najmniej połowę wymaganych przymiotów. Niewielu mogłoby tyle o sobie powiedzieć, a to już jest wiele.
Potem przechodząc od narzeczonej do swojej przyszłej własności, i mówiąc tym samym głosem piskliwym i łakomym o jednej i o drugiej.
— Tak jak ten Stary Nesle — mówił dalej — na honor! jest to przepyszne mieszkanie. Będzie nam w niem wybornie z żoną. Tu będziemy mieszkać sami, tu będą biura, tutaj służba. Lecz przy niejakim nakładzie, który postaramy się, aby Jego królewska mość zapłacił, będzie je można bardzo dobrze urządzić. Ale! powiedzno d’Estourville, czy jesteś pewien, że ci tego nie odbiorą? Powinienbyś uregulować tytuł własności, a zdaje mi się nawet, że król ci tego pałacu nie dał.
— Nie dał mi, to prawda — odrzekł śmiejąc się prewot — lecz pozwolił mi wziąć, a to prawie wszystko jedno.
— Tak; lecz gdyby kto zrobił ci figla i formalnie prosił o niego?
— O! żleby go przyjęto, ręczę ci; pewnym będąc protekcyi pani d’Etampes i twojej, żartowałbym sobie z niego. Nie! jestem spokojny i pałac Nesle tak do mnie należy, kochany przyjacielu, jak moja córka Blanka do ciebie; jedź więc spokojny i wracaj prędzej.
Gdy prewot mówił te słowa, o prawdzie których ani on ani jego towarzysz powodu wątpić nie mieli, trzecia osoba, wprowadzona przez ogrodnika Raimbault, ukazała się na progu drzwi, prowadzących z dziedzińca do ogrodu Wielkiego Nesle.
Byłto wicehrabia de Marmagne.
Ten był także pretendentem do ręki Blanki, lecz pretendentem nieszczęśliwym.
Byłto człowiek wysoki, włosów czerwono-bląd, rumiany, z miną zarozumiałą i zuchwałą, gadatliwy, pełen pretensyi przy kobietach, którym często służył za płaszczyk do pokrycia ich prawdziwych miłostek; pyszny z posiadania stopnia sekretarza królewskiego, któryto stopień pozwalał mu zbliżać się do Jego królewskiej mości, tak jak zbliżały się doń jego charty, papugi i małpy.
Dla tego prewot nie dał się oszukać pozornemi względami, ani mniemaną swobodą, z jakiej wicehrabia korzystał przy osobie monarchy.
Zresztą, wicehrabia de Marmagne oddawna przejadł całe swoje dziedzictwo i żył tylko z hojności Franciszka I-go.
Lecz ta hojność mogła lada dzień ustać a pan d’Estourville nie był tyle głupi, ażeby polegał w rzeczach takiej wagi na kaprysach króla, jednego z najkapryśniejszych.
Odrzucił więc delikatne żądanie wicehrabiego de Marmagne, wyznając mu w sekrecie, że ręka jego córki była już oddawna przyrzeczoną innemu.
Mimo jednak tego wyznania, które tłómaczyło odmowną odpowiedź prewota, wicehrabia de Marmagne i Robert d’Estourville zostali na pozór najlepszymi w świecie przyjaciółmi, chociaż od tego czasu wicehrabia nienawidził prewota a z swojej strony prewot nieufał wicehrabiemu, który pomimo uśmiechającej minki, niepotrafił ukryć urazy przed człowiekiem, tak przywykłym jak pan d’Estourvillo do czytania w najgłębszych tajnikach serc.
Każdym razem przeto, gdy spostrzegał wicehrabiego, prewot spodziewał się, pomimo jego miny grzecznej i uprzedzającej, usłyszeć jakie niepomyślne wiadomości, które wicehrabia miał zwyczaj opowiadać ze łzami w oczach i z tą udaną i wyrachowaną boleścią, która wlewa kropla po kropli truciznę na ranę.
Co do hrabiego d’Orbec, wicehrabia de Marmagne prawie zerwał z nim wszelkie stosunki; byłato nawet jedna z tych rzadkich nieprzyjaźni u dworu, widocznych dla każdego.
D’Orbec gardził wicehrabim, ponieważ ten niemiał majątku i nie mógł utrzymywać się odpowiednio do swego tytułu.
Marmagne pogardzał hrabią dla tego, że był stary, a tem samem utracił przywilej podobania się kobietom; obaj wreszcie nienawidzili się dla tego, że każdym razem gdy się spotykali na jednej drodze, jeden drugiemu złe wyrządzić musiał.
Skoro się więc spostrzegli, dwaj dworacy ukłonili się z tym sardonicznym i zimnym uśmiechem, który tylko widzieć się daje w przedpokojach pałaców i który ma znaczyć:
— A! gdybyśmy tchórzami obaj nie byli, jakże dawno jednego z nas nie byłoby na świecie.
Lecz obadwaj poprzestali na tym ukłonie i uśmiechu, a hrabia d’Orbec nie przemówiwszy ani słowa do wicehrabiego de Marmagne, wyszedł natychmiast temi samemi drzwiami, któremi wszedł jego nieprzyjaciel.
Niezapomnijmy jednak dodać, że pomimo nienawiści jaka ich rozdzielała, ci dwaj ludzie w naglącym razie, gotowi byli połączyć się na chwilę, dla zaszkodzenia komu trzeciemu.
Po wyjściu hrabiego d’Orbec, prewot pozostał sam ze swoim przyjacielem wicehrabią de Marmagne.
Zbliżył się do niego z wesołą twarzą, lecz wicehrabia czekał nań smutny.
— Kochany prewocie — rzekł Marmagne, przerywając pierwszy milczenie — zdajesz się być bardzo wesołym.
— A ty, kochany Marmagne — odpowiedział prewot — wyglądasz bardzo smutny.
— Wiesz mój biedny d’Estourville, że nieszczęścia moich przyjaciół obchodzą mię tyle, ile moje własne.
Tak, tak, znam twoje serce — rzekł prewot.
— I gdy widziałem cię tak wesołym z twoim przyszłym zięciem, hrabią d’Orbec; małżeństwo bowiem twojej córki z nim nie jest już tajemnicą, czego winszuję ci kochany d’Estourville...
— Wszak już dawno ci mówiłem, że ręka Blanki była przyrzeczoną, kochany Marmagne.
— Niewiem prawdziwie jak możesz rozłączać się z tak ślicznem dziecięciem.
— O! nie rozłączam się z nią — odrzekł prewot. — Mój zięć, hrabia d’Orbec, z całym swoim dworem będzie mieszkać w Wielkim Nesle, ja zaś, w wolnych chwilach przebywać będę w Małym.
— Biedny przjacielu! — rzekł Marmagne, wstrząsnąwszy głową i opierając jednę rękę na ramieniu prewota, a drugą niosąc do oczu, dla otarcia łzy, której nie było.
— Jakto, biedny przyjacielu? — powtórzył prewot. — Cóż u dyabła masz mi znów oznajmić?
— Czy ja pierwszy przynoszę ci tę niemiłą wiadomość?
— Jaką? mów nakoniec.
— Wiesz kochany prewocie, że na tym świecie musimy być filozofami; istnieje dawne przysłowie, które rodzaj ludzki powinien mieć bez ustanku na ustach, gdyż zamyka ono w sobie cały rozum narodów.
— I cóż to za przysłowie?
— Człowiek strzela, drogi przyjacielu a Pan Bóg kule nosi.
— Do czegóż to zmierza?
— Przeznaczyłeś pałac Nesle swemu zięciowi i córce?
— Tak jest, i spodziewam się, że za trzy miesiące będą już w nim mieszkali.
— Nie licz na to kochany prewocie, nie licz na to; pałac Nesle w tej chwili, nie jest już twoją własnością. Wybacz mi, że ci sprawiam zmartwienie; lecz pomyślałem, znając twój charakter nieco żywy, że lepiej abyś usłyszał tę wiadomość z ust przyjaciela, który dla udzielenia ci jej użyje wszelkich ostrożności, niż abyś miał otrzymać ją przez usta jakiego bałwana, który ciesząc się z twojego nieszczęścia, przyniósł by ci ją bez ogródki. Niestety! tak, mój przyjacielu, Wielki Nesle nie należy już do ciebie.
— Któż mi go odebrał?
— Jego królewska mość?
— Jego królewska mość!
— On sam; widzisz więc, że zło jest nienagrodzone.
— Kiedy?
— Dziś rano. Gdyby mnie nie zatrzymywała służba w Luwrze, byłbyś wcześniej uwiadomiony.
— Musiano cię oszukać, Marmagne; zapewne moi nieprzyjaciele rozgłosili tę wiadomość, której zawcześnie uwierzyłeś.
— Chciałbym dla wielu względów, aby tak było, lecz na nieszczęście, nikt mi tego nie powiadał, sam bowiem na własne uszy słyszałem.
— Co słyszałeś?
— Słyszałem, jak król osobiście darował Wielki Nesle innemu.
— Któż jest ten inny?
— Awanturnik włoski, złotnik, którego znasz może z nazwiska, intrygant zwany Banvenuto Cellini, który przybył z Florencji przed dwóma miesiącami, którego król proteguje nie wiem dla czego i którego dziś odwiedził z całym swoim dworem w pałacu kardynała Ferrare, gdzie ten mniemany artysta umieścił swój sklep.
— Mówisz, że byłeś przy tem, wicehrabio, jak król dał Wielki Nesle temu nędznikowi?
— Byłem — odrzekł Marmagne, wymawiając to słowo wolno i z pewną rozkoszą.
— A! a! — rzekł prewot — czekam więc tego awanturnika; niech przyjdzie objąć dar, otrzymany od króla.
— Zamierzasz się opierać?
— Bezwątpienia.
— Wbrew rozkazowi królewskiemu?
— Wbrew wszystkim rozkazom na świecie.
— Bądź ostrożny, prewocie — powiedział wicehrabia de Marmagne, prócz gniewu króla, na który się wystawiasz, sam ten Benvennto Cellini jest niebezpieczniejszy niż sądzisz.
— Czy nie wiesz kto jestem, wicehrabio?
— Najprzód, ma on wielkie łaski u Jego królewskiej mości; może być, że chwilowo — ale zawsze ma je...
— Czy nie wiesz, że jestem prewotem Paryża i reprezentuję Jego królewską mość w Chatelet?
— Przytem powiem ci, że ton przeklęty Włoch przyjmuje chętnie walkę, bez względu kto jest jego przeciwnikiem, choćby nawet nim był sam papież, i że rani lub zabija bez skrupułu wszystkich, którzy mu stoją na przeszkodzie.
— Czy nie wiesz, że mam dwudziestu czterech zbrojnych, zawsze gotowych na moje rozkazy?
— Powiadają, że zabił złotnika, do którego miał urazę, wśród batalionu sześćdziesięciu ludzi.
— Zapominasz, że pałac Nesle jest obwarowany i ma strzelnice w murach, nie licząc szańca miasta, który z jednej strony czyni go niezdobytym.
— Zapewniają, że umie oblegać miasta jak Bayard lub Antonio de Leyra.
— Zobaczymy...
— Obawiam się o ciebie.
— A ja czekam na niego.
— Czy chcesz abym ci dał radę, mój kochany.
— Daj, byleby była krótka.
— Unikaj walki z mocniejszym od siebie.
— Z mocniejszym odemnie! jakimś nędznym rzemieślnikiem włoskim! Wicehrabio! gniewasz mnie.
— Bo na honor, mógłbyś tego później żałować. Mówię ci bez żartów.
— Wicehrabio! przywodzisz mię do wściekłości!
— Pamiętaj, że ten człowiek ma króla za sobą.
— A ja mam panią d’Etampes..
— Jego królewska mość może źle uważać, że się opierać będziesz jego woli.
— Raz już to zrobiłem, mój panie, i to z powodzeniem.
— Tak, wiem, w sprawie opłaty z mostu w Mantes. Lecz...
— Lecz co?
— Lecz nie ryzykuje się nic, a przynajmniej bardzo mało, opierając się królowi słabemu i dobremu; bardzo jednak niebezpiecznie jest rozpocząć walkę z człowiekiem tak silnym i strasznym jak Benvenuto Cellini.
— Do stu piorunów! wicehrabio, chcesz więc mię przywieść do szaleństwa?
— Przeciwnie; chcę cię przywieść do rozsądku.
— Dosyć, wicehrabio, dosyć! przysięgam, że ten hultaj drogo przypłaci chwilę, jaką przepędziłem dzięki twej przyjaźni.
— Dałby to Bóg, prewocie! dałby Bóg!
— Dobrze, dobrze! czy nie masz mi nic więcej do powiedzenia?
— Nie, nie — odrzekł wicehrabia, jakby szukał jeszcze w myśli, czy nie ma co dodać do pierwszej wiadomości.
— A więc bywaj zdrów — zawołał prewot.
— Bądź zdrów, mój biedny przyjacielu!
— Żegnam!
— Uprzedziłem cię przynajmniej.
— Bądź zdrów!
— Nie, będę miał sobie nic do wyrzucenia, to mnie pociesza...
— Bądź zdrów!
— Życzę ci pomyślnego skutku! Chociaż muszę ci przyznać, że wątpię aby się to życzenie spełniło.
— Bądź zdrów! bądź zdrów! żegnam!
— Bądź zdrów!
Wicehrabia de Marmagne, z wyrazem głębokiego żalu na twarzy, uścisnąwszy rękę prewota, jak gdyby żegnał się z nim na zawsze, oddalił się wznosząc ręce ku niebu.
Prewot poszedł za nim i sam zamknął drzwi od ulicy.
Można się domyśleć, jak ta przyjacielska rozmowa rozjątrzyła krew i poruszyła żółć panu d’Estourville.
Dla tego też myślał na kimby mógł wywrzeć swój zły humor, gdy nagle przypomniał sobie młodzieńca, którego widział wychodzącego z Wielkiego Nesle w chwili, gdy wchodził z hrabią, d’Orbec.
Ponieważ Raimbault był niedaleko, przywołał go do siebie i rozkazał wyznać wszystko co wiedział o tym młodym nieznajomym.
Ogrodnik odpowiedział, że nieznajomy przedstawił się w imieniu króla, dla obejrzenia Wielkiego Nesle i że zaprowadził go do pani Perrine, która go uprzejmie oprowadziła po całym gmachu.
Prewot udał się czem prędzej do Małego Nesle, dla wybadania zacnej ochmistrzyni; lecz na nieszczęście, wyszła dopiero co za sprawunkami tygodniowemi.
Pozostawała więc Blanka, lecz ponieważ prewot przypuszczać nawet nie mógł, ażeby ona widziała młodego nieznajomego, po najsurowszych zakazach jakie uczynił pani Perrine względem pięknych chłopców, wcale więc z nią o tem nie mówił.
Poczem, ponieważ jego obowiązki wzywały go do Chatelet, oddalił się rozkazując Raimbaultowi pod karą bezwłocznego wypędzenia, aby nie wpuszczał nikogo w świecie, w czyjembykolwiek przybywał imieniu, ani do Wielkiego ani do Małego Nesle; a szczególniej też nędznego awanturnika, który był dzisiaj.
Dlatego, gdy Askanio przybył nazajutrz ze swemi klejnotami, stosownie do zaproszenia pani Perrine, Raimbault poprzestał na otworzeniu tylko małego okienka i powiedział mu przez kratę, że pałac Nesle zamknięty jest dla każdego a w szczególności dla niego.
Askanio, jak się można spodziewać, powrócił w rozpaczy, lecz wyznać jednak trzeba, ani na chwilę nie oskarżał Blanki o to szczególne przyjęcie; młoda dziewczyna jedno tylko spojrzenie rzuciła na niego, kilka tylko słów wymówiła, a w tem spojrzeniu było tyle skromności, w tych kilku słowach tyle miłości, że od wczoraj Askanio słyszał jakby głos anioła, który mu ciągle śpiewał w sercu.
Pomyślał więc bardzo słusznie, że ponieważ został spostrzeżony przez Roberta d’Estourville, on przeto wydał rozkaz, którego był ofiarą.




ROZDZIAŁ VIII.
PRZYGOTOWANIA NAPADU I OBRONY.



Zaledwie Askanio powrócił do domu i zdał sprawę Celliniemu z tej części swojej wycieczki, która miała związek z topografią pałacu Nesle, mistrz widząc, że gmach ten był mu ze wszelkich względów dogodnym, pośpieszył zaraz do pierwszego sekretarza skarbu królewskiego, pana de Neufville, żądając aktu donacyi królewskiej.
Pan de Neufville odłożył ten interes do dnia następnego, aby się przekonać o rzeczywistości żądań Benvenuta, a chociaż włoch wziął to za obrazę, że nie uwierzono mu na słowo, pojął jednak słuszność żądania i poddał się, lecz postanowił na drugi dzień nie ustąpić ani na pół godziny panu do Neufville.
— Dlatego nazajutrz przybył w naznaczoną, godzinę i został wprowadzony natychmiast, co zdało mu się dobrą wróżbą.
— I cóż panie sekretarzu — rzekł Banvenuto — czy włoch jest kłamcą, czy powiedział prawdę?
— Najzupełniejszą prawdę.
— To szczęście.
— Król rozkazał mi wręczyć panu akt donacyi w zupełnej formie.
— Przyjmę go z wdzięcznością.
— Jednak... — mówił dalej wahając się sekretarz skarbu...
— No! cóż tam znowu?
— Jednak, jeżeli pozwolisz pan dać sobie dobrą radę...
— Dobrą radę! do licha! jest to rzecz rzadka; mów, mów panie sekretarzu.
— Abyś poszukał sobie na pracownię innego miejsca, a nie Wielkiego Nesle.
— Doprawdy! — odpowiedział Benvenuto drwiąco — sądzisz pan, że mi nic będzie dogodny?
— I owszem! muszę nawet prawdę powiedzieć, że trudno by było znaleźć lepsze miejsce.
— A więc dlaczego?
— Dlatego, że on należy do zbyt znakomitej osoby, abyś pan bezkarnie mógł się jej sprzeciwiać.
— Należę do szlachetnego króla Francyi — odrzekł Cellini — i nie cofnę się nigdy, działając w jego imieniu.
— Tak; lecz w naszym kraju, panie Benvenuto, każdy magnat jest królem u siebie; chcąc więc wyrugować prewota z domu, który zajmuje, narażasz się na utratę życia.
— Wcześniej lub później trzeba umrzeć — odrzekł Cellini filozoficznie.
— A więc jesteś zdecydowanym...
— Zabić dyabła, nim dyabeł mnie zabije. Pozostaw to mnie, panie sekretarzu a pan prewot niech się ma na ostrożności, tak jak wszyscy ci, którzy będą chcieli opierać się woli króla, szczególniej gdy Benvenuto Cellini jest jej wykonawcą.
Pan de Neufville zaprzestał uwag filantropijnych, tylko wynajdywał rozmaite formalności, niezbędne przed wydaniem aktu, lecz Benvenuto usiadł z zimną krwią oświadczając, że nie oddali się dopóty, dopóki nie będzie miał aktu w ręku, choćby mu nawet przyszło nocować.
Co widząc pan de Neufville, bez względu co potem nastąpi, wydał wreszcie Celliniemu akt donacyi, uprzedziwszy jednak Roberta d’Estourville o tem co zmuszony był uczynić, tak z woli królewskiej, jak w skutek nalegań złotnika.
Benvenuto Cellini powrócił do siebie; nie mówiąc nikomu co miał uczynić, zamknął akt do szafki gdzie zamykał swoje klejnoty i wziął się spokojnie do pracy.
Wiadomość, udzielona prewotowi przez sekretarza skarbu, przekonała Roberta d’Estourville, że Benvenuto, jak utrzymywał wicehrabia de Marmagne, trwał w zamiarze zajęcia dobrowolnie lub przemocą pałacu Nesle.
Prewot więc miał się na ostrożności, sprowadził dwudziestu czterech zbrojnych, postawił warty na murach i nie oddalał się do Chatelet, chyba gdy tego koniecznie wymagały obowiązki jego urzędu.
Dni upływały jednakże a Cellini spokojnie zajmował się pracą, nie rozpoczynając żadnych nieprzyjacielskich kroków.
Lecz prewot był przekonany, że ta pozorna spokojność była tylko podstępem i że nieprzyjaciel chciał go zmęczyć oczekiwaniem i napaść niespodziewanie.
Dlatego pan d’Estourville miał się ciągle na baczności i zawsze gotów był do obrony; lecz w skutek położenia, które nie było ani pokojem ani wojną, doznawał jakiejś gorączkowej niecierpliwości, która, jeżeliby taki stan rzeczy dłużej potrwał, mogła była przywieść go do szaleństwa, tak samo jak gubernatora zamku Świętego Anioła; prewot stracił sen, apetyt i chudł widocznie.
Kiedy niekiedy dobywał nagle szpady i wywijał nią wołając:
— Niechaj przyjdzie ten łotr! niech się pokaże! jestem gotów, czekam na niego!
Benvenuto nie pokazywał się.
Dlatego pan d’Estourville, w chwilach spokojnej rozwagi, wmawiał sam w siebie, że złotnik miał język dłuższy niż szpadę i że nigdy nie odważyłby się wykonać swoich zuchwałych zamiarów.
W jednej z tych chwil, Blanka wyszedłszy przypadkiem ze swojego pokoju, spostrzegła wszystkie te przygotowania do wojny i zapytała ojca co to znaczy.
— Chcę ukarać jednego łotra, oto wszystko, odrzekł prewot.
A ponieważ karać należało do obowiązków prewota, Blanka nie pytała nawet kto był ten łotr, którego gotowano się ukarać; tem bardziej, że sama dosyć własnemi troskami zajętą była, aby nie miała poprzestać na tem prostem tłomaczeniu.
W istocie, jedno słowo pana d’Estourville sprawiło straszliwą zmianę w życiu jego córki; to życie tak samotne dotąd, te dnie i noce tak spokojne, podobne były do biednego jeziora przez uragan zaburzonego.
Dotąd niekiedy słabo przeczuwała, że jej dusza była uśpiona i że serce było próżne; lecz mniemała, że tęsknota pochodzi z samotności w jakiej zostawała; tymczasem nagle w jej istnieniu, w jej sercu i duszy, wszystko się zapełniło boleścią.
O! jakże wtenczas żałowała tych czasów niewiadomości, podczas których prosta lecz troskliwa przyjaźń pani Perrine, wystarczała prawie dla jej szczęścia; tych czasów nadziei i wiary, gdy liczyła na przyszłość jak liczymy na przyjaciela i gdy wierzyła w przywiązanie swojego ojca.
Niestety! teraz tą przyszłością była odrażająca miłość hrabiego d’Orbec a przywiązanie ojca było tylko dumą, przystrojoną w tkliwość rodzicielską...
Czemuż nie urodziła się córką jakiego nieznanego mieszczanina, któryby się zajmował nią kochał.
Mogłaby wówczas napotkać tego młodego artystę, który mówił z takiem wzruszeniem i wdziękiem, tego pięknego Askania, który zdawał się mieć tyle szczęścia, tyle miłości do udzielenia.
Lecz gdy bicie serca i rumieniec na twarzy uprzedzały Blankę, że obraz nieznajomego zajmował już od dawna jej myśli, starała się odpędzić to słodkie marzenie i dopięła swego zamiaru. Stawiała sobie przed oczy smutną rzeczywistość; zresztą, od czasu jak ojciec oznajmił jej zamiar wydania za mąż, surowo zabroniła pani Perrine przyjmować Askania, pod jakimkolwiek bądź pozorem, grożąc, że powie wszystko ojcu, jeżeli nie będzie posłuszną, a ponieważ ochmistrzyni bała się, aby ją nie posądzono o wspólnictwo, zamilczała przeto o nieprzyjaznych zamiarach Askania. Biedna więc Blanka sądziła się bezpieczną z tej strony.
Jednak nie trzeba mniemać, ażeby to łagodne dziecię gotowe było poddać się jak ofiara rozkazom ojcowskim.
Nie! cała jej istność oburzała się na wspomnienie związku z człowiekiem, ku któremu czułaby nienawiść, gdyby znała to uczucie.
Dlatego pod jej pięknem bladem czołem, roiło się tysiące myśli nieznanych jej dotąd; tysiące zamiarów oporu i nieposłuszeństwa, które prawie natychmiast uważała za zbrodnie i za które na kolanach błagała Boga o przebaczenie.
To znowu zamierzała rzucić się do nóg Franciszka I-go.
Lecz słyszała z boku, że w okoliczności daleko okropniejszej, ta sama myśl przyszła Dyanie de Poitiers, i że ją, przypłaciła honorem.
Pani d’Etampes mogła ją także protegować i ocalić gdyby chciała.
Lecz czy zechce? czy nie wysłucha z uśmiechem skarg dziecięcia? Ten uśmiech pogardy i żartu widziała już na ustach swego ojca, gdy błagała go, aby ją zostawił przy sobie, a ten uśmiech sprawił jej niewypowiedzianą boleść.
Blanka więc do Boga tylko uciec się mogła; dlatego też sto razy klękała przed modlitewnikiem, zaklinając Najwyższego, aby zesłał jej pomoc przed upływem trzech miesięcy, które ją oddzielały jeszcze od nienawistnego narzeczonego lub jeżeliby wszelka pomoc ludzka była niepodobną, ażeby mogła się przynajmniej złączyć ze swoją matką.
Co do Askania, ten niemniejszych doznawał cierpień, jak jego kochanka.
Dwadzieścia razy od chwili, gdy wzbroniono mu wstępu do pałacu Nesle, rano gdy nikt jeszcze nie wstał, wieczorem gdy już wszyscy spali, przybywał marzyć obok tych wysokich murów, które go oddzielały od kochanki.
Lecz ani razu nie próbował ani otwarcie, ani skrycie, dostać się do zabronionych mu miejsc.
Było w nim jeszcze to dziewicze poszanowanie, co broni kobietę kochaną przeciwko tej samej miłości, której by się później obawiać musiała.
Lecz pomimo to, Askanio przy codziennej swej pracy, czynił rozmaite niedorzeczne zamiary, nie licząc tych, które tworzył podczas rannych i wieczornych przechadzek, lub wśród snów niespokojnych.
Te marzenia odnosiły się szczególniej do dnia, którego obawiał się z początku a teraz z takiem upragnieniem wyglądał, dnia, w którym Benvenuto miał się stać panem pałacu Nesle, gdyż Askanio znał swego mistrza i wiedział, że cała ta jego pozorna spokojność była jak wulkan, który przysposabia wybuch.
Ten wybuch Cellini zapowiedział na przyszłą niedzielę; Askanio nie wątpił więc wcale, że w następną niedzielę Cellini spełni swój zamiar.
Lecz zamiar, o ile mógł sądzić podczas swoich przechadzek około pałacu Nesle, nie przyjdzie do skutku bez przeszkody; Askanio spostrzegł w pałacu Nesle wszystkie oznaki przygotowań do wojny.
Jeżeli więc nastąpi atak, będą się bronić, a ponieważ forteca nie zdawała się skłonną do poddania, widocznem było, że wypadnie wziąć ją szturmem.
W tej to więc ważnej chwili, Askanio będzie miał sposobność okazania męztwa. Nastąpi bitwa, szturm, może pożar.
O! tego mu właśnie potrzeba! pożaru szczególniej! pożaru, któryby wystawił dni Blanki na niebezpieczeństwo.
Wtedy słysząc jej głos, wołający pomocy, rzuci się wśród trzeszczących schodów, wśród gorejących belek, wśród rozpalonych murów; dostanie się aż do niej, uniesie ją z płomieni, umierającą i prawie zemdloną w swoich objęciach, przyciskając do siebie, czując bicie jej serca, oddychając jej oddechem.
Potem, wśród tysiącznych niebezpieczeństw, wyobrażał sobie, jak złoży ją u nóg stroskanego ojca, który nagradzając jego męztwo, odda ją temu co ją ocalił.
Albo też uciekając po jakim chwiejącym się moście rzuconym nad płomieniami, marzył, że oboje spadną razem i zginą, łącząc swe serca w ostatniej westchnieniu, w pierwszym i ostatnim pocałunku.
I ta ostateczność nie była jeszcze najgorszym wypadkiem dla człowieka, który jak Askanio nie miał wcale nadziej; gdyż dla kochanków niemających nadziei, największem szczęściem jest umierać razem.
Wszyscy więc nasi bohaterowie, jak widziemy, przepędzali dnie i noce bardzo niespokojnie, wyjąwszy Benvenuta Cellini, który zdawał się zupełnie zapominać o swoich nieprzyjaznych zamiarach względem zamku Nesle, i Katarzyny, która o nich niewiedzieła.
Jednakże po upływie tygodnia, gdy Benvenuto Cellini sumiennie pracując przez siedm dni, prawie ukończył z gliny model swojego Jowisza, w sobotę, około godziny piątej wieczorem, oblókł się w koszulę drucianą, zapiął na niej kaftan i wziąwszy z sobą Askania, udał się ku pałacowi Nesle.
Przybywszy pod same mury, Cellini obejrzał ich położenie, uważając miejsca słabe i układając plan oblężenia.
Atak przedstawiał nie jedną trudność, jak powiedział prewot swojemu przyjacielowi de Marmagne, jak zapewnił Askanio swojego mistrza, i jak wreszcie Benvenuto sam mógł się naocznie przekonać.
Zamek Nesle miał strzelnice i galerye, podwójny mur od strony Greve i oprócz tego fosy i way miasta od strony Pre-auxs-Clercs; byłto jeden z tych trwałych i groźnych gmachów feodalnych, które z łatwością mogły się bronić samym swoim ogromem, byleby tylko bramy były mocno zamknięte i odeprzeć bez obcej pomocy napastników.
Ukończywszy tę czynność, podług wszelkich prawideł strategiki starożytnej i nowoczesnej, i sądząc, że należało wezwać załogę do poddania się przed rozpoczęciem oblężenia, Benvenuto zapukał do małych drzwi pałacu, któremi już raz wszedł Askanio.
Teraz podobnież otworzyło się okienko, lecz zamiast spokojnego ogrodnika, ukazał się groźnej postaci sierżant.
— Czego chcecie? — odezwał się do nieznajomego, który zapukał do drzwi Nesle.
— Objąć w posiadanie pałac, którego własność została przyznaną mnie, Benvenutowi Cellini — odpowiedział złotnik.
— Dobrze, zaczekajcie — rzekł zacny sierżant, i pośpieszył, stosownie do otrzymanego rozkazu, uwiadomić pana d’Estourville.
Za chwilę powrócił w towarzystwie prewota, który nie pokazując się i wstrzymując oddech, podsłuchiwał w kącie, otoczony częścią swojego garnizonu, ażeby lepiej mógł sądzić o ważności wypadku.
— Nie wiemy co chcecie mówić — odpowiedział sierżant.
— A więc — rzekł Benvenuto Cellini — oddaj ten pargamin panu prewotowi; jestto wiarogodna kopia aktu donacyi.
I podał pargamin przez okienko.
Sierżant oddalił się po raz drugi, lecz ponieważ tym razem miał bardzo blisko prewota, któremu oddał pismo, okienko otworzyło się prawie natychmiast.
— Oto odpowiedź! — rzekł sierżant, podając przez kratę pargamin podarty w kawałki.
— Bardzo dobrze — odpowiedział Cellini z największą spokojnością. — Do zobaczenia.
I ucieszony uwagą, z jaką Askanio naśladował go w rozpoznawaniu miejscowości i trafnemi spostrzeżeniami jakich mu udzielił w tym przedmiocie, powrócił do pracowni, zapewniając swojego ucznia, że byłby wielkim wodzem gdyby nie był przeznaczony zostać większym jeszcze artystą, co w oczach Celliniego daleko więcej warte było.
Nazajutrz słońce wspaniale wzniosło się na horyzont; Benvenuto wczoraj jeszcze prosił swoich uczniów i robotników, ażeby przybyli do pracowni pomimo dnia niedzielnego; żaden z nich nie uchybił wezwaniu.
— Moje dzieci — rzekł do nich mistrz — zebrałem was, ażebyście pracowali jako złotnicy a nie walczyli, to pewna; lecz od dwóch miesięcy, gdy jesteśmy razem, znamy się już wszyscy dostatecznie; sądzę więc, że w ważnej potrzebie będę mógł liczyć na was, tak jak wy możecie zawsze liczyć na mnie. Wiecie o co idzie: jest nam tu niedogodnie, brak miejsca i powietrza i niemożemy przedsiębrać większych dzieł. Król, jak byliście świadkami, raczył ofiarować mi mieszkanie obszerniejsze i dogodniejsze, lecz ponieważ niema tyle czasu, aby mógł zajmować się tak drobnemi rzeczami, pozostawił mi staranie umieszczenia się samemu. Tego tedy mieszkania, tak wspaniałomyślnie ofiarowanego przez króla, nie chcą mi oddać i trzeba go wziąć przemocą. Prewot Paryża, który zatrzymuje go wbrew rozkazom Jego królewskiej mości, nie wie z jakim człowiekiem ma do czynienia a skoro mi czego odmawiają, tem bardziej upieram się przy swojem. Czy macie chęć dopomagania mi? Nie ukrywam przed wami, że jest niebezpieczeństwo; mamy wydać bitwę, przedsięwziąć szturm i inne nie zbyt niewinne rozrywki. Niema się niczego obawiać od policyi ani straży; mamy upoważnienie Jego królewskiej mości; lecz może być który zabity, moje dzieci. Niech więc ci, którzy niemają ochoty, nie robią ceremonii; żądam tylko serc odważnych. Choć mnie pozostawicie tylko z Askaniem i Pagolem, nie lękajcie się o nas. Lecz na rany Chrystusa! jeżeli mi poświęcicie wasze serca i ręce, jak się spodziewam, biada prewotowi! A teraz, gdy wiecie o wszystkiem, mówcie, czy chcecie iść za mną?
Wszyscy zawołali jednogłośnie:
— Wszędzie, mistrzu, wszędzie gdzie nas zaprowadzisz!
— Brawo, moje dzieci! więc wszyscy należycie do wyprawy?
— Wszyscy!
— Skoro tak, będziemy mieli rozrywkę — zawołał Benvenuto, który znalazł się w swoim żywiole; już dosyć dawno zostawałem w nieczynności! No! moje kochane dzieci, moi waleczni przyjaciele, trzeba się uzbroić, trzeba ułożyć plan a gdy przyjdzie do tańca, starajcie się dobrze trzymać. Oddam wam wszelką broń zaczepną i odporną, jaką posiadam, oprócz tej, która wisi na ścianie i z której każdy może sobie wybrać co mu się podoba. A! przydała by nam się dobra śmigownica, ale ba! mamy muszkiety, topory, piki, szpady i sztylety a przytem koszule druciane, kaski i kirysy. Dalej! dalej! ubierajmy się; idziemy na bal a prewot zapłaci za muzykę.
— Hura! — zawołali wszyscy towarzysze.
Wtedy powstał w pracowni ruch, zgiełk i zamieszanie trudne do opisania; zapał mistrza ożywiał wszystkie serca i twarze.
Przymierzano kirysów, próbowano szpad, dobywano sztyletów, śmiano się, śpiewano, jak gdyby szło o maskaradę lub bal.
Benvenuto był wszędzie, pokazując jednemu dobre pchnięcie, drugiemu zapinając pas; czuł że krew krążyła mu swobodnie i gorąco w żyłach.
Co do uczniów, ci bez końca żartowali między sobą ze swoich min wojowniczych i ze swojej niezgrabności.
— Patrz mistrzu — zawołał jeden — Szymon mańkut przypasuje szpadę z tej samej strony co my. Z prawej, z prawej!
— A Jan — odpowiedział Szymon — trzyma halabardę tak jak będzie trzymał pastorał, gdy zostanie biskupem.
— A Pagolo — mówił Jan — kładzie dwie druciane koszule.
— Dla czego nie? — odpowiadał Pagolo — wszak niemiec Hermann ubiera się jak rycerz z czasów cesarza Barbarossy.
I w istocie ten, którego nazwano niemcem Hermanem, bez którego to przydomka mógł się obejść, gdyż samo nazwisko wskazywało jego pochodzenie, Herman okrywał się żelazem od stóp do głów i wydawał się jednym z tych olbrzymich posągów, jakie rzeźbiarze tej pięknej dla sztuk epoki, kładli na grobowcach.
Dla tego Benvenuto, chociaż znał siłę walecznego niemca, która weszła w przysłowie w pracowni, zwrócił jego uwagę, że może będąc tak pokryty żelazem, dozna trudności w poruszeniach i że jego siła zamiast zyskać, straci na tem.
Lecz za całą odpowiedź, Herman wskoczył na jeden z warsztatów tak lekko, jak gdyby był w jedwabiach i zdejmując ze ściany ogromny młot, wywinął nim po nad głową i uderzył w kowadło po trzykroć tak potężnie, że za każdem uderzeniem kowadło wbiło się na cal w podłogę.
Nie było co odpowiedzieć na podobne dowody; przeto Benvenuto oddał mu głową i ręką ukłon pełen uszanowania, na znak swego zadowolenia.
Jeden tylko Askanio przywdziewał swój strój wojenny na stronie i w milczeniu; pomimowoli uzbrajając się, doznawał niejakiej niespokojności, gdyż Blanka mogła mu nie przebaczyć, że należał do napadu na jej ojca; nadewszystko, jeżeli walka sprowadzi jaką ważną katastrofę.
Co do Katarzyny, ta na pół wesoła na pół niespokojna, płakała i śmiała się zarazem; podobała jej się odmiana i bitwa, lecz obawiała się ran, więc na widok przygotowań do walki skakała z radości, lecz skutki bitwy zatrważały ją.
Benvenuto ujrzał ją nareszcie płaczącą i uśmiechającą się zarazem. A zbliżywszy się do niej:
— Ty Katarzyno — rzekł — zostaniesz w domu z Rupertą i przysposobisz szarpi dla rannych a dobry obiad dla zdrowych.
— O nie! — zawołała Katarzyna — ja pójdę za wami! Z tobą śmiało wyzwałabym prewota i całe jego wojsko, lecz tu sama z Rupertą, umarłabym z niespokojności i strachu.
— O, na to nigdy nie pozwolę — odpowiedział Benvenuto — myślałbym, że ci się może przytrafić jakie nieszczęście i to by mi przeszkadzało. Czekając, będziesz się modlić za nas.
— Posłuchaj, Benvenuto — rzekła młoda dziewczyna, jakby oświecona nagłą myślą — pojmujesz dobrze, że nie mogę znieść myśli, ażebym tu została w spokojności, gdy tymczasem ty możesz tam zostać raniony i umrzeć nawet. Lecz można wszystko pogodzić, zamiast modlić się tu w pracowni, pójdę do kościoła najbliższego placu bitwy. Tym sposobem nie będę narażona na niebezpieczeństwo i natychmiast będę uwiadomioną tak o zwycięztwie jak o klęsce.
— Niech i tak będzie — odpowiedział Benvenuto — zresztą, rozumie się, że nie pójdziemy na śmierć bez wysłuchania Mszy Świętej. A więc zgoda! wstąpiemy do kościoła Augustyanów, który jest najbliższy pałacu Nesle i zostawiemy cię tam, Katarzyno.
Wtedy, ponieważ wszystkie przygotowania były ukończone, przydano do broni zaczepnej i odpornej młoty, obcęgi, drabiny i liny i udano się w pochód nie gromadnie lecz po dwóch i w dosyć znacznej odległości, aby nie zwrócić na siebie uwagi.
Nie dlatego, aby podobne przedsięwzięcie było osobliwością w owym czasie, lecz prawdę mówiąc, nie obierano nigdy na to niedzieli, ani godziny południowej i trzeba było całej śmiałości Benvenuta Cellini, podtrzymywanej zresztą uczuciem swojego prawa, na tak ryzykowne przedsięwzięcie.
Wszyscy więc nasi bohaterowie przybyli jeden za drugim do kościoła Augustyanów i złożywszy broń i narzędzia u zakrystyana, który był przyjacielem Szymona mańkuta, pobożnie wysłuchali Mszy Świętej i błagali Boga o łaskę zabicia jak najwięcej nieprzyjaciół,.
Jednakże winniśmy powiedzieć, że pomimo ważności położenia i pomimo wielkiej pobożności, Benvenuto zaledwie wszedł do kościoła, okazywał szczególniejsze roztargnienie; nieco za nim, lecz po drugiej stronie kościoła, modliła się ze mszału młoda dziewczyna tak zachwycającej twarzy, że zwróciłaby uwagę świętego a tembardziej rzeźbiarza.
Artysta w tej okoliczności przeszkadzał bardzo chrześcianinowi.
Dlatego Cellini nie mógł się wstrzymać, ażeby nie podzielono jego uwielbienia, a ponieważ Katarzyna, która była z lewej strony, zbyt by zapewne okazała się surową na roztargnienie Benvenuta, odwrócił się do Askania, stojącego po prawej stronie, zamierzając pokazać mu tę zachwycającą dziewiczą głowę.
Lecz młodzieniec zaledwie wszedł do kościoła, jego spojrzenia utkwiły w młodej dziewczynie i nie odwróciły się od niej.
Benvenuto spostrzegłszy, że jest zatopiony w tym samym przedmiocie, poprzestał na trąceniu go łokciem.
— Tak — rzekł Askanio — tak, jest to Blanka; nieprawda mistrzu, jak jest piękną?
W istocie była to Blanka, której ojciec, nie obawiając się ataku w samo południe, pozwolił, nie bez trudności wszakże, udać się do Augustyanów.
Prawda, że Blanka bardzo nalegała, była to bowiem jedyna, jaka jej pozostała pociecha.
Pani Perrine była wraz z nią.
— Cóż to jest za Bianka? — zapytał bardzo naturalnie Benvenuto.
— A prawda, nieznasz jej. Blanka jest córką prewolta, samego Roberta d’Estourville. Nieprawda że jest piękną? — rzekł po raz drugi.
— Nie — odpowiedział Benvenuto — nie Askanio, to nie jest Blanka. To jest Hebe, bogini młodości; Hebe, którą mój wielki król Franciszek I-szy polecił mi wykonać; Hebe o której marzę, o którą prosiłem Boga i która zstąpiła na ziemię na moję prośbę.
I nie spostrzegając, jak dziwna była myśl o Hebe, słuchającej Mszy Świętej i wznoszącej serce do Jezusa, Benvenuto ciągnął dalej pochwały jej piękności, razem z modlitwą do Boga i wojennemi planami; artysta, katolik i strategik, kolejno przemagali w jego umyśle.
A skoro wymówiono „I te missa est”, Benvenuto i Katarzyna uścisnęli się za ręce.
Potem, gdy młoda dziewczyna ocierając łzy zostawała w miejscu, gdzie miała czekać na wypadek bitwy, Cellini i Askanio ze spojrzeniem utkwionem w Blankę, która nie odwróciła oczu od książki, odeszli wraz z towarzyszami, aby przeżegnać się święconą wodą; poczem rozłączono się, naznaczy wszy sobie schadzkę w samotnej uliczce, leżącej prawie na pół drogi między kościołem i pałacem Nesle.
Co do Katarzyny, ta podług umowy została na wielkiej mszy, co także uczyniły Blanka i pani Perrine, które dopiero przybyły przed godziną i tego pierwszego nabożeństwa wysłuchały tylko jako przygotowania do mszy uroczystej; zresztą, te dwie ostatnie nie domyślały się wcale, że Benvenuto ze swemi pomocnikami zamknie im wszelką komunikacyę z domem, który tak nieroztropnie opuściły.




ROZDZIAŁ IX.
ATAK.



Chwila stanowcza nadeszła.
Benvenuto podzielił swoich dziesięciu ludzi na dwa oddziały: jeden miał starać się wszelkiemi sposobami zdobyć bramę pałacu, drugi był przeznaczony na zasłanianie prac robotników i na ucieranie się z oblężonymi, jeżeliby ci przedsięwzięli wycieczkę.
Benvenuto sam objął dowództwo nad tym ostatnim oddziałem, a porucznikiem naznaczył Askania; na czele drugiego postawił nowego naszego znajomego Hermana, owego poczciwego i silnego Niemca, który znowu obrał swoim zastępcą małego Jehana, hultaja piętnastoletniego, zręcznego jak wiewiórka, złośliwego jak małpa, a ku któremu nasz Goliat czuł szczególną sympatyę, bezwątpienia dlatego, że swawolny chłopiec bez ustanku dręczył dobrego Niemca.
Mały Jehan stanął dumnie obok swojego kapitana, z wielkiem nieukontentowaniem Pagola, który w swoich dwóch zbrojach, dosyć był podobny ze sztywności poruszeń do statui komandora.
Gdy skończył już wszystkie przygotowania i odbył ostatni przegląd broni i żołnierzy, Benvenuto odezwał się w kilku słowach do tych odważnych ludzi, którzy tak chętnie dla niego poświęcili się na niebezpieczeństwa, śmierć może; poczem wszystkim uścisnął ręce, przeżegnał się pobożnie i zawołał: „Naprzód!”
Natychmiast oba oddziały ruszyły, i postępując wzdłuż bulwaru Augustyanów, samotnego w tem miejscu, zwłaszcza o tej godzinie, przybyły wkrótce w pewnem od siebie oddaleniu przed pałac Nesle.
Wówczas Benvenuto, nie chcąc rozpoczynać szturmu nie dopełniwszy wszelkich formalności przyjętych w podobnym wypadku, zbliżył się sam z białą chustką na szpadzie do małych drzwi pałacu, u których był już dnia poprzedzającego i zapukał.
Jak wczoraj, zapytano go przez zakratowane okno, czegoby żądał.
Benvenuto powtórzył, co wczoraj powiedział, że przybywał objąć w posiadanie zamek darowany mu przez króla, lecz tym razem nie otrzymał nawet odpowiedzi.
— Ja — rzekł — Benvenuto Cellini, złotnik, rzeźbiarz, malarz, mechanik i inżenier, oznajmiam tobie Robertowi d’Estourville, panu na Villebon, prewotowi Paryża, że Jego królewska mość Franciszek I-szy dobrowolnie, jak do tego miał prawo, oddał mi na własność wielki Nesle, Ponieważ zaś zuchwale go zatrzymujesz i wbrew życzeniu królewskiemu odmawiasz oddania mi tegoż zamku, oświadczam ci przeto Robercie d’Estourville, panie Villebon, prewocie Paryża, że postanowiłem wziąć go szturmem. Broń się przeto, a jeżeli złe skutki wynikną z twego uporu, ty odpowiesz za nie na ziemi i w niebie, przed ludźmi i Bogiem.
Poczem Benvenuto zatrzymał się, słuchając jaki skutek sprawi jego wymowa, lecz wszystko milczało za murami.
Wówczas nabił muszkiet, rozkazał swemu oddziałowi przygotować broń, i zwoławszy na radę dowódzców, to jest Hermana, Askania i Jehana:
— Moje dzieci — rzekł do nich — jak widzicie, nie możemy uniknąć walki. Teraz tylko idzie o to, w jaki sposób rozpocząć?
— Wyważę bramę — rzekł Herman — i wejdziecie przez nią, oto cała rzecz.
— A czem mój Samsonie? — zapytał Benvenuto Cellini.
Herman spojrzał dokoła siebie i ujrzał na bulwarze belkę, którąby czterech ludzi zaledwie unieść zdołało.
— Tą belką — rzekł.
Poszedł spokojnie w miejsce gdzie leżała, wziął ją na ramię i wrócił do swego dowódzcy.
Tymczasem tłum ciekawych zaczynał się zbierać; Benvenuto pobudzony obecnością świadków, miał już wydać rozkaz rozpoczęcia ataku, gdy kapitan gwardyi królewskiej, uwiadomiony zapewne o rozruchu przez jakiego mieszczanina przyjaciela pokoju, ukazał się na rogu ulicy w towarzystwie pięciu czy sześciu ludzi na koniach.
Ten kapitan był przyjacielem prewota i chociaż wiedział doskonale o co chodziło, zbliżył się do Benvenuta Cellini, spodziewając się zapewne nastraszyć go, gdy tymczasem jego ludzie zastępowali drogę Hermanowi.
— Czego żądacie — rzekł — i dlaczego zakłócacie spokojność miasta?
— Burzycielem spokojności — odpowiedział Cellini — jest ten, który sprzeciwia się rozkazom królewskim a nie ten co je wykonywa.
— Jakto? — zapytał kapitan.
— Oto jest rozkaz Jego królewskiej mości w dobrej i prawnej formie, wydany przez pana de Neufville sekretarza skarbu, mocą którego Wielki Nesle stał się moją własnością. Lecz ludzie znajdujący się w nim nie chcą być posłusznymi temu rozkazowi i tem samem zaprzeczają mi prawa mojego. A ponieważ Pismo Święte mówi: żeby oddać Cezarowi co należy do Cezara, przeto Benvenuto Cellini ma prawo odebrać to, co do niego należy.
— Zamiast przeszkadzać nam w odebraniu naszej własności, powinienbyś pan udzielić nam pomocy — rzekł Pagolo.
— Milcz! — zawołał Benvenuto uderzając nogą — nie potrzebuję niczyjej pomocy, rozumiesz?
— Prawnie masz słuszność — rzekł kapitan — lecz twój postępek jest niewłaściwy.
— A to dlaczego? — zapytał Benvenuto, który czuł, że krew uderzała mu do głowy.
— Słusznie pragniesz objąć swoję własność, lecz zły sposób na to obrałeś, gdyż uprzedzam cię, nie wiele zyskasz uderzając na te mury. Jeżeli przyjmiesz przyjacielską radę, udaj się raczej do sprawiedliwości i zanieś skargę naprzykład do prewota Paryża. Zegnam więc i życzę pomyślności.
I kapitan gwardyi królewskiej oddalił się drwiąc, co sprawiło, że tłum widząc uśmiech na twarzy reprezentanta wyższej władzy, zaczął go naśladować.
— Śmieje się ten najlepiej kto się w końcu śmieje — rzekł Benvenuto Cellini. — Naprzód! Herman, naprzód!
Herman podjął znowu belkę i gdy Cellini, Askanio i dwóch lub trzech najzręczniejszych strzelców z oddziału, z muszkietami w ręku, gotowi byli dać ognia na mury, cały ten oddział jak żyjąca machina zbliżył się do małych drzwi, które łatwiejsze były do wyważenia niż brama.
Lecz gdy podszedł do muru, grad kamieni osypał go z góry, chociaż niewidziano nikogo, gdyż prewot kazał ułożyć te kamienie na wałach jak drugi mur leżący na pierwszym, i dosyć było popychać kamienie końcem palców, ażeby upadając, przygniatały oblegających.
Dlatego ci ostatni nie spodziewając się gradu co ich osypał, cofnęli się.
Jakkolwiek nie przewidzianą była ta straszna obrona, nikt nie został raniony wyjąwszy Pagola, który dźwigając na sobie dwie zbroje, nie mógł cofnąć się na równi z innemi i dostał kamieniem w piętę.
Co do Hermana, ten nie zważając na nic, zbliżył się do drzwi i zaczął w nie uderzać tak silnie, że widocznem było, iż choćby niewiem jak były mocne, nie zdołają wytrzymać podobnych razów.
Benvenuto i jego oddział stali z muszkietami w ręku i gotowi byli dać ognia gdyby ktokolwiek się ukazał; lecz nikogo nie było widać na murach i Wielki Nesle zdawał się być bronionym przez jakiś niewidzialny garnizon.
Wściekał się więc, że nie mógł przyjść na pomoc swemu dzielnemu niemcowi.
Nagle spostrzegł starą wieżę Nesle, która jak mówiliśmy, była z drugiej strony bulwaru i samotnie kąpała swe stopy w Sekwanie.
— Zaczekaj Herman — zawołał Cellini — zaczekaj mój dzielny chłopcze, pałac Nesle do nas należy, tak niewątpliwie, jak się nazywam Benvenuto Cellini.
Potem dając znak Askaniowi i dwom jego towarzyszom aby udali się za nim, pobiegł ku wieży, gdy tymczasem Herman stosując się do rozkazów swego wodza, cofnął się na cztery kroki i stawiając swoję belkę jak szwajcar halabardę, czekał na skutek obietnicy dowódzcy.
W istocie jak Benvenuto przewidział, prewot zaniedbał obsadzić starej wieży; Cellini zajął ją bez przeszkody i za chwilę przybył na taras.
Taras ten panował nad murami Wielkiego Nesle, jak dzwonnica nad wiejskim kościołem.
Oblężeni zasłonięci dotąd murem, nagle zostali odkryci.
Wystrzał z muszkietu rozlegający się w powietrzu, kula która świsnęła i jeden z żołnierzy upadający z jękiem, przekonały prewota, że postać rzeczy według wszelkiego do prawdy podobieństwa, mogła się zmienić dla niego.
W tejże chwili Herman uchwycił belkę i zaczął znowu uderzać we drzwi, które oblężeni wzmocnili już podczas tego przestanku.
Tłum ciekawych, zadziwiającym instynktem pojął, że miały nastąpić strzały i że widzowie tragedyi, która się odbywała, mogliby co oberwać; za pierwszym więc wystrzałem z muszkietu Benvenuta i na krzyk wydany przez ranionego żołnierza, rozproszył się jak stado gołębi.
Jedna tylko osoba została.
Tą osobą był nasz przyjaciel Jakób Aubry, student, który w nadziei zagrania partyi w piłkę, przybywał na schadzkę, jaką, mu Askanio naznaczył zeszłej niedzieli.
Zaledwie rzucił okiem na pole bitwy, wnet poznał o co chodziło.
Bawić się piłką, czy muszkietem, było zarówno grą w jego przekonaniu, a domyślając się, że jego przyjaciel jest w liczbie oblegających, stanął między niemi.
— Aha! moje dzieci — rzekł zbliżając się do oddziału, który czekał na wyważenie drzwi, ażeby się rzucić w dziedziniec — bawimy się więc oblężeniem? Do dyabła! pałac Nesle nie jest chałupą; macie ciężki orzech do zgryzienia będąc w tak małej liczbie.
— Nie wszyscy tu jesteśmy — rzekł Pagolo opatrując swoją piętę i wskazując ręką Benvenuta i jego trzech lub czterech towarzyszy, którzy tak dobrze mierzyli na mury, że kamienie spadały już daleko słabiej aniżeli z początku.
— Rozumiem, rozumiem, Mości Achillesie — rzekł Jakób Aubry — gdyż oprócz mnóstwa innych podobieństw, o których nie wątpię, zostałeś raniony w to samo miejsce co ów sławny bohater. Rozumiem... spostrzegam mojego kolegę Askania, a to zapewne mistrz... ten na szczycie wieży.
— On właśnie — rzekł Pagolo.
— A ten co tak dzielnie wali we drzwi, także do was należy, nieprawdaż?
— To jest Herman — rzekł dumnie mały Jehan.
— Do licha! to mi chwat — rzekł student. Muszę mu powinszować.
I z rękami w kieszeniach, nie troszcząc się bynajmniej o kule świszczące nad jego głową, zbliżył się do dzielnego niemca, który ciągnął swoję pracę z taką regularnością, jak machina w ruch wprowadzona przez doskonałe koła.
— Czy potrzebujesz czego kochany Goliacie? — rzekł Jakób Aubry — oddaję się na twoje usługi.
— Pić mi się chce — rzekł Herman, nie przestawając uderzać.
— Do licha! łatwo temu uwierzyć widząc twoje zatrudnienie, chciałbym mieć pod ręką beczkę piwa, ażebym mógł ci ją ofiarować.
— Wody — rzekł Herman — wody!
— Poprzestaniesz na tym napoju? Zgoda, niedaleko mamy rzekę, za chwilę będziesz miał czego żądasz.
Jakób Aubry pobiegł ku Sekwanie, nabrał w czapkę wody i przyniósł ją niemcowi.
Ten postawił belkę, jednym łykiem pochłonął wszystką wodę a oddając studentowi próżną, czapkę:
— Dziękuję — rzekł, biorąc znowu belkę i ciągnąc dalej przerwaną pracę.
Po kilku uderzeniach, odezwał się:
— Idź oświadcz mistrzowi, że robota postępuje, niech się ma na pogotowiu.
Jakób Aubry pośpieszył ku wieży i za chwilę był pomiędzy Askaniem i Cellinim, którzy z muszkietami w ręku, utrzymywali tak dobry ogień, że uczynili już niezdatnemi do boju dwóch lub trzech ludzi prewota.
Jednak, ponieważ jak Herman kazał oznajmić Celliniemu, drzwi niedługo miały ustąpić, prewot postanowił użyć ostatniego wysilenia, i tak zdołał zachęcić swoich żołnierzy, że kamienie znowu zaczęły spadać; lecz dwa strzały z oddziału Celliniego ostudziły zapał oblężonych, którzy pomimo wszelkich przełożeń i obietnic prewota, trzymali się w ukryciu.
Widząc to pan d’Estourville postąpił sam i biorąc w ręce ogromny kamień, zamierzał rzucić go na Hermana.
Lecz Benvenuto nie był człowiekiem dającym się podejść niespodzianie; skoro tylko ujrzał nierozsądnego co szedł tam gdzie nikt nie śmiał się pokazać, wymierzył swój muszkiet; pan d’Estourville był zgubiony, ale w chwili właśnie gdy Cellini miał wystrzelić, Askanio wydał krzyk i uderzył ręką w broń mistrza, a strzał wypadł w powietrze.
Askanio poznał ojca Blanki.
W chwili gdy Benvenuto rozgniewany, miał zapytać Askania o wyjaśnienie tego postępku, kamień rzucony silnie przez prewota upadł prosto na kask Hermana.
Ów nowoczesny Tytan, pomimo swojej ogromnej siły, nie był w stanie oprzeć się temu drugiemu Pelionowi; wypuścił z rąk belkę, otworzył ramiona, jakby szukając punktu oparcia, lecz nie znajdując go, upadł zemdlony z silnym łoskotem.
Jednocześnie oblężeni i oblegający wielki wydali okrzyk: mały Jehan i trzech lub czterech z jego towarzyszy znajdujący się blisko Hermana, poskoczyli chcąc go odwlec od muru i udzielić pomocy; lecz w tej samej chwili tak brama jak drzwi pałacu Nesle otwarły się i prewot na czele piętnastu ludzi rzucił się na rannego wywijając szpadą, tak, że Jehan i jego towarzysze pomimo zachęcań Benvenuta, który wołał aby się trzymali bo przybędzie im na pomoc, zmuszeni byli cofnąć się.
Prewot korzystał z chwili; óśmiu ludzi podniosło Hermana ciągle zemdlonego, jedni za ręce, drudzy za nogi, a siedmiu uszykowało się z przodu dla wstrzymania spodziewanego ataku, tak że w chwili gdy Cellini, Askanio, Jakób Aubry i trzech lub czterech towarzyszy, schodzili z czterech piętr oddzielających taras od ulicy, ludzie niosący Hermana wchodzili do wielkiego Nesle; a gdy Cellini z muszkietem w ręku ukazał się we drzwiach wieży, brama pałacu zamykała się za ostatnim człowiekiem z oddziału prewota.
Nie można było zaprzeczyć, że dla oblegających była to klęska, i ważna.
Cellini, Askanio i ich towarzysze swojemi strzałami zranili trzech lub czterech oblężonych, lecz strata tych ludzi daleko mniej znaczyła dla prewota, niż strata Hermana dla Celliniego.
Nastąpiła chwila osłupienia pomiędzy oblegającymi.
Nagle Cellini i Askanio spojrzeli po sobie.
— Mam pewną myśl — rzekł Cellini patrząc na lewo, to jest ku stronie miasta.
— I ja także — rzekł Askanio patrząc na prawo ku fosom.
— Znalazłem sposób wyprowadzenia garnizonu.
— A ja, mistrzu, jeżeli wyprowadzisz garnizon, znalazłem sposób otworzenia ci drzwi.
— Ilu ludzi potrzebujesz?
— Będę miał dosyć jednego.
— Wybieraj.
— Jakóbie Aubry — rzekł Askanio — czy chcesz iść ze mną?
— Na koniec świata, mój przyjacielu, na koniec świata! Lecz nie gniewałbym się, gdybym miał jakąkolwiek broń, naprzykład kawałek szpady lub sztyletu.
— A więc — rzekł Askanio — weź szpadę Pagola, któremu już niepotrzebna, gdyż trzyma piętę w prawej ręce a żegna się lewą.
— A oto masz na dopełnienie uzbrojenia mój własny sztylet — rzekł Cellini. Uderzaj nim śmiało, młodzieńcze, lecz nie pozostaw go przypadkiem w ranie, zrobiłbyś zbyt piękny podarunek ranionemu, gdyż jest cyzelowany przezemnie i sama rękojeść kosztuje sto talarów w złocie, jak jeden grosz.
— A ostrze? — rzekł Jakób Aubry. Rękojeść ma bezwątpienia swoję wartość, lecz w podobnym razie ostrze tylko cenię.
— Ostrze nie ma ceny — odpowiedział Benvenuto, gdyż niem zabiłem mordercę mojego brata.
— Wiwat! — zawołał student. — Dalej, Askanio, idźmy.
— Jestem gotów — rzekł Askanio, okręcając pięć lub sześć sążni sznura około szyi, i biorąc jednę z drabin na ramię.
Dwaj odważni młodzieńcy udali się bulwarem, potem zwrócili na lewo i zniknęli za narożnikiem muru wielkiego Nesle po za fosami miasta.
Pozostawmy Askania wraz z jego towarzyszem a powróćmy do Celliniego.
Wśród tłumu pospólstwa zgromadzonego opodal, zwróciły jego uwagę dwie kobiety; na nic to spoglądał w chwili, gdy Askanio jak mówiliśmy, patrzał na prawo, to jest ku fosom.
Temi kobietami były jak poznał od razu, córka prewota i jej ochmistrzyni, które po wysłuchaniu mszy wracały do małego Nesle, lecz przestraszone wieścią o oblężeniu pałacu, oraz tem co widziały na własne oczy, zatrzymały się drżące wśród tłumu.
Zaledwie Blanka spostrzegła, że nastąpiło pomiędzy walczącymi chwilowe zawieszenie broni, w skutek którego przystęp był wolny, pomimo próśb pani Perrine, która błagała ją aby się nie narażała, Blanka pobudzona myślą o niebezpieczeństwie ojca, postąpiła odważnie ku pałacowi, pozostawiając pani Perrine zupełną wolność udania się za nią lub pozostawania w miejscu gdzie się znajdowała; lecz ponieważ w gruncie serca pani Perrine kochała szczerze Blankę, pomimo więc obawy, postanowiła jej towarzyszyć.
Obiedwie wychodziły z tłumu gdy Askanio i Jakób Aubry znikali za murem.
Teraz łatwo pojąć zamiar Benvenuta.
Skoro tylko ujrzał dwie kobiety zbliżające się ku pałacowi, sam postąpił naprzeciwko nim i podając grzecznie rękę Blance:
— Nie lękaj się pani niczego — rzekł — a jeżeli zechcesz przyjąć moje ramię, sam zaprowadzę cię do twojego ojca.
Blanka wahała się, lecz pani Perrine chwytając rękę znajdującą się z jej strony, a którą Benvenuto zapomniał jej ofiarować:
— Przyjmij, moja droga — rzekła — nie odrzucajmy protekcyi tego szlachetnego rycerza. Patrz, patrz, oto pan prewot wychyla się z za muru, o nas zapewne niespokojny.
Blanka przyjęła rękę Benvenuta i wszyscy troje zbliżyli się na dwa kroki od drzwi.
Tam Cellini zatrzymał się i przytrzymując pod każdem ramieniem ręce Blanki i pani Perrine:
— Panie prewocie! — rzekł głośno — oto twoja córka pragnie wrócić do domu, spodziewam się, że otworzysz jej drzwi, chyba że chcesz pozostawić w ręku nieprzyjaciół ten prześliczny zakład.
Już nieraz od dwóch godzin, prewot zasłoniony murami, myślał o swojej córce, której tak nieroztropnie wyjść dozwolił.
Lecz spodziewał się, że uwiadomiona wcześnie, domyśli się i będzie czekać na niego w wielkim Chatelet, gdy w tem ujrzał jak Cellini opuścił swych towarzyszy i zbliżył się ku dwom kobietom, w których poznał Blankę i panią Perrine.
— Głupia dziewczyna! — mruczał po cichu prewot — nie mogę wszakże pozostawić jej pośród tych rozbójników.
Potem podnosząc głos:
— No! — rzekł otwierając okienko i przytykając twarz do kraty — i cóż, czego chcecie?
— Oto moje warunki — rzekł Benvenuto: Pozwolę wejść pannie Blance i jej ochmistrzyni, lecz wy wyjdziecie ze wszystkiemi ludźmi, byśmy mogli walczyć na odkrytem miejscu. Ci, którzy zwyciężą, posiędą pałac, a wtenczas tem gorzej dla zwyciężonych, „vae yictis!” jak mówił wasz współziomek Brennus.
— Przyjmuję — rzekł prewot — lecz pod jednym warunkiem.
— Jakim?
— Że oddalicie się wszyscy, podczas gdy moja córka będzie wchodziła a moi zbrojni wychodzili.
— Zgoda! — rzekł Cellini — lecz wyjdźcie naprzód, panna Blanka wejdzie potem, a wtedy wrzucicie klucz przez okno, ażeby odjąć wszelką możliwość ucieczki.
— Niech i tak będzie — odpowiedział prewot.
— Wasze słowo?
— Słowo szlachcica! a wasze?
— Słowo Benvenuta Cellini!
Po tej zamianie przyrzeczeń, drzwi otworzyły się; ludzie prewota wyszli i uszykowali się w dwa rzędy przed bramą, mając pana d’Estourville na czele.
Było ich jeszcze dziewiętnastu.
Ze swojej strony Benvenuto Cellini pozbawiony Askania, Hermana i Jakóba Aubry, miał tylko ośmiu walczących i to jeszcze Szymon mańkut był raniony, szczęście, że w prawą rękę; lecz Benvenuto nie liczył nigdy swoich nieprzyjaciół, on, który napadł Pompea pośród dwunastu zbirów.
Z radością więc przyjął zezwolenie prewota, gdyż niczego tak nie pragnął, jak decydującej walki.
— Teraz możesz pani wejść — rzekł do swojej ładnej zakładniczki.
Blanka przebiegła szybko przestrzeń, która rozdzielała dwa wojska i przestraszona rzuciła się w objęcia prewota.
— Mój ojcze! mój ojcze! na imię nieba, nie narażaj się! — zawołała z płaczem.
— Dalej, wejdź! — rzekł porywczo prewot, biorąc ją za rękę i prowadząc ku drzwiom: twoje to głupstwo przywiodło nas do tej ostateczności.
Blanka weszła do pałacu wraz z panią Perrine, której strach dodał jeżeli nie skrzydeł, jak jej pięknej towarzyszce, to siły w nogach przynajmniej.
Prewot zamknął drzwi za niemi.
— Klucz! klucz! — zawołał Cellini.
Prewot z swojej strony wiernie dotrzymujący słowa, wyjął klucz z zamku i rzucił go przez mur, tak aby upadł na dziedziniec.
— A teraz, dalej za mną dzieci! — zawołał Benvenuto Cellini, rzucając się na prewota i jego wojsko.
Nastąpiło wówczas straszliwe zamieszanie, gdyż nim żołnierze prewota mieli czas przyłożyć broń i wystrzelić, Benvenuto z swojemi siedmioma uczniami, wpadł pomiędzy nich, uderzając na prawo i na lewo tą straszliwą szpadą, którą władał tak zręcznie i która hartowana przez niego samego, przecinała koszule druciane a nawet kirysy.
Żołnierze prewota cisnęli przeto swoje muszkiety już im nieużyteczne, dobyli szpad i zaczęli bronić się niemi, lecz pomimo przemagającej liczby, w jednej chwili ujrzeli się rozproszonomi a dwóch lub trzech z najodważniejszych, ranieni i niezdolni już do walki, zmuszeni byli wycofać się, Prewot poznał niebezpieczeństwo, a że był odważny i jak mówiliśmy, w swoim czasie dzielnie robił bronią, rzucił się ku temu strasznemu Celliniemu, przed którym wszystko ustępowało i znalazł się z nim twarz w twarz.
— Do mnie! — zawołał — do mnie, nikczemny rozbójniku, i niech wszystko skończy się między nami. Dalej!
— O! na moję duszę, nie pragnę niczego więcej panie Robercie — odrzekł Benvenuto. I jeżeli zechcesz powiedzieć swoim ludziom, aby nam nie przeszkadzali, służę ci...
— Stójcie spokojnie! — rzekł prewot.
— Niech żaden się nie ruszy! — krzyknął Cellini.
Walczący pozostali na swoich miejscach, milczący i nieruchomi, jak ci rycerze Homera, którzy przerwali walkę, aby nic nie stracić z bitwy dwóch wsławionych wodzów.
Wtedy, ponieważ prewot i Cellini trzymali każdy gołą szpadę w ręku, rzucili się na siebie.
Prewot był biegłym w robieniu bronią, Cellini mistrzem w tej sztuce.
Od dziesięciu lub dwunastu lat prewot ani razu nie dobywał szpady.
Przeciwnie, od dziesięciu lub dwunastu lat, jeden dzień może nie przeszedł, aby Benvenuto nie potrzebował jej pomocy.
Po pierwszem starciu prewot, który trochę zanadto liczył na siebie, spostrzegł wyższość swojego nieprzyjaciela.
Bo też Benvenuto znajdując opór, którego nie spodziewał się ze strony człowieka cywilnego, z zadziwiającą biegłością używał wszystkich podstępów swojego sposobu robienia bronią.
Było cudowną rzeczą widzieć, jak jego szpada, zdając się być potrójnem żądłem węża, groziła razem głowie i sercu, przebiegając z miejsca na miejsce i zaledwie dając czas przeciwnikowi do zasłaniania się.
Dla tego prewot, widząc, że miał do czynienia z silniejszym od siebie, broniąc się ciągle, ustępował placu.
Na swoje nieszczęście, pan d’Estourville był naturalnie tyłem odwrócony do muru, tak że po kilku krokach wstecznych, został przyparty do drzwi, których szukał instynktem, chociaż wiedział dobrze, że klucz od nich wyrzucił przez mur.
Przybywszy tam, prewot czuł się zgubionymi przeto jak dzik kiedy psom się odcina, zebrał wszystkie siły i trzy lub cztery natarcia nastąpiły po sobie tak raptownie, że na Benvenuta przyszła kolej zasłaniania się; a nawet raz spóźnił się tak, że szpada jego przeciwnika, pomimo doskonałej siatki drucianej, jaką miał na sobie, drasnęła mu pierś.
Benvenuto jak lew raniony, niecierpliwy zemsty, zalewie poczuł ostrze żelaza, podwoił natarczywość i byłby okropnem pchnięciem przeszył na wskroś prewota, gdyby właśnie w tej chwili drzwi za nim nie otworzyły się, tak, że pan d’Estourville upadł na wznak, a żelazo trafiło tego, który ocalił prewota tem niespodzianem otwarciem.
Wbrew temu czegoby się spodziewano, zraniony zachował milczenie a Benvenuto wydał okropny krzyk.
W tym, którego dosięgła jego szpada, poznał Askania, Wówczas nie widział nic więcej, ani Hermana, ani Jakóba Aubry, który stał za ranionym.
Rzucił się jak szalony na szyję młodzieńca, szukając rany oczyma i ręką, i wołając: Zabity, zabity przezemnie! Askanio moje dziecię, ja go zabiłem! I płakał, tak jak lwy chyba płakać muszą.
Przez ten czas Herman wyciągał prewota zdrowego i nienaruszonego z pod nóg Askania i Celliniego, i biorąc go na ręcę jak dziecię, złożył do małej szopy, w której Raimbaudt chował swoje narzędzia ogrodnicze, i zamknąwszy za nim drzwi, dobył szpadę z pochwy i stanął na warcie, postanowiwszy bronić swojego więźnia przeciw każdemu, ktoby go miał zamiar odebrać.
Gdy się to dzieje, Jakób Aubry zjawił się na murach i wstrząsając swoją szpadą na znak tryumfu, krzyczał: Wiwat! wielki Nesle do nas należy!
Jakim się to sposobem stało, dowie się czytelnik w rozdziale następującym.




ROZDZIAŁ X.
KAPITULACYA.



Pałac Nesle od strony, która dotykała Pré-aux-Clercs, podwójnie był bronionym, przez rmury i przez fosy miasta, tak że z tej strony uchodził za niezdobyty.
Przeto Askanio rozsądnie pomyślał, że najczęściej nie strzegą tego, co zdaje się, iż nie może być wziętem; postanowił więc przedsięwziąć atak na punkcie, którego w istocie wcale nie broniono.
W tym to zamiarze oddalił się wraz z swoim przyjacielem Jakóbem Aubry, nie domyślając się, że w chwili gdy znikał z jednej strony, jego ukochana Blanka nadchodziła z drugiej, i że za jej pomocą Cellini miał zmusić prewota do wyjścia na otwarte miejsce, do czego ten nie miał najmniejszej ochoty.
Zamiar Askania był trudny do wykonania, i niebezpieczny w swoich skutkach.
Trzeba było przebyć głęboką fosę, przeleźć przez mur dwadzieścia pięć stóp wysoki, nareszcie znaleść się może wśród nieprzyjacielskiego oddziału.
Dopiero przybywszy na brzeg fosy, Askanio pojął całą trudność swojego przedsięwzięcia, przeto jego postanowienie tak zrazu mocne, zachwiało się na chwilę.
Co do Jakuba Aubry, ten spokojnie zatrzymał się o dziesięć kroków za swoim przyjacielem, spoglądając kolejno na mury i fosę. Potem zmierzywszy okiem oboje:
— Powiedz mi, mój kochany — rzekł doń, po co u dyabła tu mnie przyprowadziłeś? chyba będziemy łowić żaby. Aha!.. spoglądasz na swoję drabinę... wybornie. Lecz twoja drabina ma dwanaście stóp, a mur jest dwadzieścia pięć wysoki; fosa zaś ma dziesięć stóp szerokości, co jeżeli umiem rachować, stanowi dwadzieścia trzy stopy różnicy.
Askanio pozostał przez chwilę przygnębiony prawdą tego wyrachowania; potem uderzając się nagle w czoło:
— O! co za myśl! — zawołał — patrz!
— Gdzie?
— Tam — rzekł Askanio — tam!
— Nie pokazujesz mi myśli — rzekł student — to jest dąb...
W istocie, ogromny dąb stał prawie na samym zewnętrznym brzegu fosy, zaglądając ciekawie wierzchołkiem przez mur w dziedziniec pałacu Nesle.
— Jakto! nie pojmujesz! — zawołał Askanio.
— Przeciwnie! zaczynam pojmować. Tak, tak, rozumiem. Dąb wraz z murem tworzy jednę arkadę mostu, którego dopełni ta drabina. Lecz pod tem wszystkiem jest przepaść, kolego, przepaść pełna błota. Do dyabła! trzeba dobrze uważać. Mam na grzbiecie moje najpiękniejsze łachmany, a mąż Simonny nie chce mi już kredytować.
— Pomóż mi wciągnąć drabinę — rzekł Askanio — tego tylko żądam od ciebie.
— Tak, zapewne — rzekł student — a ja zostanę na dole. Dziękuję!
I obadwa zaczepiwszy się jednocześnie u jednej z gałęzi drzewa, za kilka sekund znaleźli się na dębie.
Wtedy łącząc swoje siły, wciągnęli drabinę i dostali się z nią aż na wierzchołek drzewa.
Przybywszy tam, położyli ją jak most zwodzony i ujrzeli z radością, że gdy jeden z jej końców opierał się mocno na gałęzi, drugi opierał się na murze, za który przechodziła jeszcze na dwie lub trzy stopy.
— Ale — rzekł Aubry — gdy się dostaniemy na mur?
Gdy się dostaniemy na mur, przeciągniemy drabinę na drugą stronę i zejdziemy po niej.
— Bardzo dobrze. Jedna tylko zachodzi trudność; mur jest dwadzieścia pięć stóp wysoki, a drabina ma tylko dwanaście...
— Przewidziałem to — rzekł Askanio odwijając sznur okręcony na szyi; przymocował go potem jednym końcem do pnia drzewa a drugi przez mur przerzucił.
— O! wielki człowieku, pojmuję cię — zawołał Jakób Aubry, i jestem szczęśliwy i dumny narażając się na skręcenie karku razem z tobą.
— A cóż ty robisz?
— Przechodzę — rzekł Aubry — sposobiąc się do przebycia przestrzeni oddzielającej go od muru.
— Nic — odrzekł Askanio — ja powinienem przejść pierwszy.
— Ciągnijmy losy rzekł Aubry podając towarzyszowi dwa rogi chustki, z których na jednym węzeł zrobił.
— Zgoda — rzekł Askanio — i wyciągnął róg chustki.
— Wygrałeś — rzekł Aubry, — Przechodź, lecz zimna krew, baczność i uwaga, rozumiesz?
— Bądź spokojny — odrzekł Askanio.
I zaczął przechodzić przez ten most wiszący, który Jakób Aubry utrzymywał w równowadze, opierając się na jednym z jego końców.
Drabina była wątła, lecz śmiały młodzieniec był lekki.
Student oddychając zaledwie, widział, że Askanio chwiał się przez chwilę, lecz przebył szybko cztery kroki, które oddzielały go od muru i przybył na miejsce zdrów i cały.
Tam jeszcze narażony był na niebezpieczeństwo, wrazie, gdyby który z oblężonych spostrzegł go; lecz nie omylił się w swoich przewidywaniach i rzucając szybkie spojrzenie na ogród pałacu:
— Niema nikogo — zawołał do towarzysza — niema nikogo!
— A więc — rzekł Jakób Aubry, dalej do liny.
I postąpił z kolei wązką i chwiejącą się drogą, gdy tymczasem Askanio przytrzymując drabinę, oddawał mu tę samą przysługę, jaką od niego otrzymał. A że Jakób nie był ani mniej zręcznym, ani mniej lekkim od swego towarzysza, za chwilę był obok niego.
Obadwa siedli wówczas na murzo jak na koniu i przyciągnęli drabinę, potem przywiązawszy do niej linę, której drugi koniec przymocowany był do dębu, spuścili ją wzdłuż muru i ustawili mocno, aby mieć punkt oparcia; nakoniec Askanio uchwycił linę oburącz i zsunął się po niej aż do pierwszego szczebla drabiny, w chwilę potem stanął na ziemi.
Jakób Aubry udał się za nim również szczęśliwie; a tak obadwaj znaleźli się w ogrodzie.
Przybywszy tam, należało działać jak najpospieszniej.
Askanio drżał czy ich nieobecność nie przyniosła uszczerbku jego mistrzowi; obadwaj dobywszy szpad, pobiegli ku drzwiom prowadzącym na pierwszy dziedziniec, gdzie powinien był znajdować się garnizon, przypuszczając, że nie zmienił miejsca.
Przybywszy do drzwi, Askanio przyłożył oko do zamku i spostrzegł, że podwórze było próżne.
— Benvenuto dopiął swego — zawołał. — Garnizon wyszedł. Pałac do nas należy! I spróbował otworzyć drzwi, lecz były zamknięte na klucz.
Obadwaj zaczęli je wstrząsać ze wszystkich sił.
— Tędy — rzekł głos, który odezwał się w głębi serca młodzieńca — tędy panie.
Askanio odwrócił się i spostrzegł Blankę w jednem z dolnych okien.
W dwóch skokach był przy niej.
— A! a! — rzekł Jakób Aubry idąc za nim — zdaje się, że mamy stosunki z oblężonemi. A! nie mówiłeś mi o tem, świętoszku.
— Ocal mojego ojca, panie Askanio! — zawołała Blanka, nie dziwiąc się bynajmniej, że widziała w tem miejscu młodzieńca i jak gdyby jego obecność była rzeczą bardzo naturalną — biją się za murami, czy słyszysz, i to z mojej przyczyny! O mój Boże! mój Boże! nie dopuść aby go zabili!
— Bądź pani spokojną — rzekł Askanio wbiegając do pokoju, który miał wyjście na mały dziedziniec; nie lękaj się, odpowiadam za wszystko.
— Bądź pani spokojną — rzekł Jakób Aubry, idąc tą samą drogą — odpowiadamy za wszystko.
Przybywszy na próg drzwi, Askanio usłyszał po raz drugi swoje nazwisko, lecz tym razem wymówione przez głos nie tak słodki.
— Kto mię woła? — rzekł Askanio.
— Ja, mój przyjacielu — powtórzył ten sam głos mocnym niemieckim akcentem.
— Dalibóg! — zawołał Jakób Aubry — to nasz Goliat! Co u dyabła robisz w tym kierunku?
W istocie poznał Hermana przez okienko będące w małej szopie.
— Nie wiem sam jakim sposobem tu się znajduję; odsuń rygiel, ażebym mógł iść bić się. Prędzej, prędzej, ręka mię świerzbi.
— Otóż jesteś wolny! — rzekł student, czyniąc niemcowi przysługę, której ten wymagał.
Przez ten czas Askanio zbliżał się ku zewnętrznym drzwiom, po za któremi słychać było straszliwy szczęk broni.
Gdy był już tylko rozdzielony od walczących grubością drzewa, obawiał się, aby pokazawszy się nagle nie wpadł w ręce nieprzyjaciół i spojrzał przez zakratowane okienko.
Wtedy ujrzał prewota przyciśniętego do drzwi, a naprzeciwko niego Celliniego rozjątrzonego i zapalonego; zrozumiał, że Robert d’Estourville był zgubiony.
Podniósł klucz leżący na ziemi, otworzył prędko drzwi i pamiętając tylko na przyrzeczenie uczynione Biance, otrzymał, jak już powiedzieliśmy, pchnięcie w ramię, które bez niego przeszyłoby niewątpliwie prewota.
Widzieliśmy co zaszło po tym wypadku; Benvenuto w rozpaczy rzucił się w objęcia Askania; Herman zamknął prewota w więzieniu, z którego sam przed chwilą wyszedł, a Jakób Aubry dostawszy się na wał, klaskał w ręce i głosił zwycięztwo.
Zwycięztwo w istocie było zupełne; ludzie prewota widząc, że ich pan został więźniem, nie próbowali nawet odbić go i złożyli broń.
Przeto oblegający weszli wszyscy na dziedziniec wielkiego Nesle, od tej chwili ich własności, zamknęli za sobą drzwi, zostawiając na ulicy ludzi prewota.
Co do Benvenuta, ten nie widział nic co się działo koło niego; trzymał ciągle Askania w swoich objęciach, zdjął zeń koszulę drucianą, rozdarł kaftan i doszedł nareszcie do rany, z której dobywającą się krew tamował chustką od nosa.
— Mój Askanio, moje dziecię — powtarzał bez ustanku — raniony, raniony przezemnie! co tam mówi twoja matka w niebie? Przebacz mi Stefana, przebacz! Cierpisz? odpowiedz. Czy moja ręka cię uraża? Ta krew nie chce się dać zatamować? Chirurga prędzej!... Czy kto pójdzie po chirurga?
Jakób Aubry wybiegł.
— To nic, kochany mój mistrzu, to nic — odpowiedział Askanio — tylko ramieniowi się dostało. Bądź spokojny, zaręczam ci, że to nic wielkiego.
W istocie, chirurg sprowadzony w pięć minut przez Jakóba Aubry oświadczył, że rana jakkolwiek głęboka, nie była niebezpieczną i wziął się do opatrzenia.
— O! jakiż ciężar zdejmujesz mi z serca, panie chirurgu! — rzekł Benvenuto Cellini. — Moje drogie dziecię, nie będę więc twoim zabójcą! Lecz co ci jest Askanio? twój puls bije tak silnie, krew uderza ci do twarzy... O! panie chirurgu, trzeba go przenieść ztąd, dostaje gorączki.
— Nie, nie, mistrzu — rzekł Askanio, przeciwnie, czuję się daleko lepiej. O! zostawcie mnie tu, błagam was.
— A mój ojciec? — odezwał się nagle za Benvenutem głos, na który zadrżał; coście zrobili z moim ojcem?
Benvenuto odwrócił się i ujrzał Blankę bladą i nieporuszoną, szukającą wzrokiem prewota, którego zarazem wzywała słowami.
— O! jest zdrów i nietknięty, pani, dzięki niebu! — zawołał Askanio.
Dzięki temu biednemu chłopcu, który odebrał, pchnięcie przeznaczone dla niego — rzekł Benvenuto, gdyż możesz śmiało powiedzieć, że ci ocalił życie, Mości prewocie. Lecz gdzie jesteś panie d’Estourville? — rzekł z kolei Cellini szukając oczyma prewota, którego zniknięcia nie mógł pojąć.
— Jest tu, mistrzu — rzekł Herman.
— Gdzie?
— Tu, w tem więzieniu.
— O! panie Benvenuto! — zawołała Blanka biegnąc ku szopie i czyniąc zarazem poruszenie błagania i wyrzutu.
— Otwórz Hermanie — rzekł Cellini.
Herman otworzył i prewot ukazał się na progu, nieco upokorzony swoją przygodą.
Blanka rzuciła się w jego objęcia.
— O! mój ojcze! mój ojcze! — zawołała — nie jestżeś raniony? nic ci nie jest? i mówiąc to spoglądała na Askania.
— Nie — rzekł prewot swoim ostrym głosem — nie, dzięki niebu, nic mi się nie stało.
— I... i... — zapytała z wahaniem się Blanka — czy to prawda, mój ojcze, że ten młodzieniec...
— Nie mogę zaprzeczyć, że w sam czas przybył.
— Tak, tak — rzekł Cellini, ażeby otrzymać pchnięcie szpady, które dla was przeznaczałem Mości prewocie. Tak, panno Blanko, tak — mówił dalej Benvenuto — temu to dzielnemu chłopcu winna jesteś ocalenie twojego ojca i jeżeli pan prevot nie przyzna tego głośno, nie tylko będzie kłamcą ale niewdzięcznikiem.
— Spodziewam się przynajmniej, że nie drogo to przypłaci — rzekła Blanka rumieniąc się mimowolnie.
— O! pani! — zawołał Askanio — przypłaciłbym to wszystką krwią moją!
— Patrzaj, panie prewocie — rzekł Cellini — jakie współczucie okazują ci! Ale mój Askanio mógłby osłabnąć. Rana jego już opatrzona, zdaje mi się, że dobrzeby było aby spoczął nieco.
To co Benvenuto powiedział prewotowi o przysłudze, którą mu oddał raniony, było czystą prawdą, ponieważ zaś każda prawda sama w sobie zawiera całą swoją siłę, prewot nie mógł nie przyznać w głębi serca, że był winien życie Askaniowi; zbliżywszy się przeto dosyć uprzejmie do ranionego:
— Młodzieńcze — rzekł — oddaję na twoje usługi apartament w moim pałacu.
— W waszym pałacu, mości Robercie — rzekł śmiejąc się Benvenuto Cellini, którego dobry humor powracał w miarę jak spokojniejszym był o Askania; w waszym pałacu? Więc chcesz koniecznie rozpoczynać bójkę na nowo?
— Jakto? — zawołał prewot, zamierzyłbyś więc wypędzić mnie ztąd i moję córkę?
— Bynajmniej. Zajmujecie mały Nesle; zatrzymacie go przeto i żyjmy jak dobrzy sąsiedzi. Co do nas, pozwolisz pan, że Askanio pozostanie od tej chwili w wielkim Nesle, gdzie przybędziemy wszyscy dziś wieczór. Z tem wszystkiem, jeżeli przekładasz pan wojnę...
— O! mój ojcze! — zawołała Blanka.
— Nie! wolę pokój! — rzekł prewot.
— Nie ma pokoju bez warunków, panie prewocie — rzekł Benvenuto. Uczyń mi zaszczyt towarzyszenia do wielkiego Nosie lub przyjmij mię w małym, a ułożymy traktat.
— Pójdę z panem — rzekł prewot.
— Zgoda! — odpowiedział Cellini.
— Blanko — rzekł pan d’Estourville do córki — idź do siebie i czekaj tam mojego powrotu.
Blanka, pomimo tonu w jakim rozkaz ten był wyrzeczony, nadstawiła czoło do pocałowania ojca i ukłoniwszy się spojrzeniem, które wymierzyła do wszystkich, ażeby Askanio miał także w niem udział, oddaliła się.
Askanio poprowadził za nią oczyma, aż dopóki nie zniknęła.
Potem, gdy nic go już nie zatrzymywało na podwórzu, sam zażądał udać się do mieszkania.
Herman więc wziął go na ręce jak dziecko i przeniósł do wielkiego Nesle.
— Dalibóg, panie Robercie — rzekł Benvenuto, który także wiódł oczyma za młodą dziewczyną — dalibóg, bardzo roztropnie uczyniłeś oddalając ztąd waszą córkę, na honor wdzięczny wam jestem za tę ostrożność; obecność panny Blanki mogłaby mówię zaszkodzić moim interesom, czyniąc mię zbyt słabym i kazałaby mi zapomnieć, że jestem zwycięzcą, pamiętając tylko na to, że jestem artystą, to jest kochankiem wszelkiego doskonałego kształtu i każdej boskiej piękności.
Pan d’Estourville odpowiedział na ten komplement wykrzywieniem twarzy niezbyt uprzejmem; jednak udał się za złotnikiem nie okazując otwarcie złego humoru, lecz odgrażając się w duchu; Cellini, ażeby go zupełnie przywieść do wściekłości, prosił aby obszedł z nim jego nowe mieszkanie.
Zaproszenie uczynione było z taką grzecznością, że niepodobna było odmówić; prewot więc, chcąc niechcąc, poszedł za swoim sąsiadem, który nie przepuścił mu ani jednego zakątka ogrodu, ani jednego pokoju w pałacu.
— Wszystko to jest przepyszne — rzekł Benvenuto skoro ukończyli przechadzkę, którą każdy z nich odbywał z odmiennem zupełnie uczuciem.
— Teraz panie prewocie, pojmuję i tłómaczę sobie twój wstręt do opuszczenia tego gmachu; lecz nie potrzebuję ci mówić, że będziesz zawsze bardzo mile widzianym gościem, gdy zechcesz uczynić mi jak dzisiaj, zaszczyt odwiedzenia mojego ubogiego mieszkania.
— Zapominasz pan, że dziś przybyłem tu jedynie dla usłyszenia twoich warunków i przedstawienie ci moich. Słucham...
— Jakto, panie Robercie! ja to przeciwnie jestem na twoje usługi. Jeżeli raczysz mi pozwolić przedstawić ci najprzód moje żądania, będziesz mógł potem wyrazić swoję wolę.
— Mów pan.
— Przedewszystkiem, warunek główny.
— Jakiż?
— Oto jest:
I Benvenuto wyjął z kieszeni papier i czytał:
— „Art. 1. Pan Robert d’Estourville, prewot Paryża, uznaje prawa Benvenuta Celliniego do posiadania wielkiego Nesle, odstępuje mu go i zrzeka się na zawsze tak dla siebie jak swoich spadkobierców.”
— Przyjmuję — odpowiedział prewot — jeżeli podoba się królowi odebrać wam to co mnie odebrał i komu innemu dać to co wam dał, rozumie się, że nie będę za to odpowiedzialny.
— Aj! — rzekł Cellini — to musi ukrywać w sobie coś niedobrego dla mnie, panie prewocie. Lecz mniejsza o to, potrafię zachować to co zdobyłem. Idźmy dalej.
— Teraz na mnie kolej — rzekł prewot.
— Bardzo słusznie — odrzekł Cellini.
— „Art. 2. Benvenuto Cellini przyrzeka nie czynić żadnych kroków w celu zajęcia małego Nesle, który jest mieszkaniem i własnością Roberta d’Estourville; co większa nie będzie nawet się starał przybywać doń jako sąsiad i w przyjacielskich stosunkach.”
— Niech i tak będzie — rzekł Benvenuto — chociaż warunek ten nie bardzo pochlebny dla mnie; lecz jeżeli mi otworzą drzwi, rozumie się, że niebędę tyle niegrzecznym, abym odmówił wejścia.
— Wydam stosowne rozkazy w tym względzie — odpowiedział prewot.
— Idźmy dalej.
— „Art. 3. Pierwszy dziedziniec leżący pomiędzy wielkim i małym Nesle będzie wspólny dla obu właścicieli.”
— To aż nadto słusznie — rzekł Benvenuto, oddajesz mi pan sprawiedliwość ufając, że skoro panna Blanka zechce wyjść, nie zatrzymam jej w więzieniu.
— O! bądź pan spokojny; moja córka będzie wychodzić przez drzwi, które umyślnie wybić każę; chcę mieć tylko wjazd dla karet i wozów ładownych.
— Czy to już wszystko? — zapytał Benvenuto.
— Tak — odpowiedział prewot. — A propos — dodał — spodziewam się, że pozwolisz mi pan zabrać moje meble.
— I to nader słusznie. Wasze meble należą do was, jak wielki Nesle do mnie. Teraz mości prewocie ostatni dodatek do umowy.
— Mów pan.
— „Art. 4 i ostatni. Pan Robert d’Estourville i Benvenuto Cellini, zrzekają się wszelkiej urazy i zawierają z sobą pokój szczery i otwarty.”
— Bardzo chętnie — rzekł prewot — lecz o tyle o ile to nie będzie mnie obowiązywać do udzielenia panu pomocy i wsparcia przeciwko tym, którzyby cię atakowali. Zgadzam się nie szkodzić panu wcale, lecz nie podejmuję się być ci użytecznym.
— Co do tego, panie prewocie, wiesz bardzo dobrze, że potrafię sam się obronić. Przeto jeżeli tylko o to chodzi — dodał Cellini podając mu pióro — podpisuj panie prewocie.
— Podpisuję — rzekł prewot z westchnieniem.
Prewot podpisał i każdy z umawiających się zachował przy sobie wyciąg traktatu.
Poczem pan d’Estourville powrócił do małego Nesle, gdyż pragnął prędzej wyłajać biedną Blankę za jej nieroztropne wyjście. Blanka pochyliła głowę i słuchała łajań ojca nie rozumiejąc z nich ani słówka, gdyż przez ten cały czas, dziewczę zajęte było jednem życzeniem, to jest zapytać się ojca o Askania.
Lecz było to daremnem, gdyż nazwisko pięknego ranionego nie mogło, pomimo wszelkich usiłowań, przejść przez jej usta.
Podczas gdy te wypadki miały miejsce z jednej strony muru, z drugiej, Katarzyna wchodziła do wielkiego Nesle, i z swojem zachwycającem trzpiotowactwem, rzuciła się na szyję Celliniemu, ściskała rękę Askania, winszowała Hermanowi, żartowała z Pagola, śmiała się, płakała, śpiewała, pytała; bo też doznawała straszliwej trwogi, odgłos strzałów dochodził aż do niej i przerywał jej modlitwy. Lecz wreszcie wszystko poszło dobrze wszyscy oprócz czterech zabitych i trzech ranionych, wyszli prawie zdrowi i cali z bitwy, a wesołość Katarzyny nie ubliżała ani zwyciężonym ani zwycięztwu.
Gdy zgiełk sprawiony przez przybycie Katarzyny uspokoił się nieco, Askanio przypomniał sobie o powodzie, jaki sprowadził studenta tak w porę, ażeby im dopomógł i obracając się do Benvenuta:
— Mistrzu — rzekł — oto mój znajomy Jakób Aubry, z którym miałem zagrać dziś partyę w piłkę. Dalibóg, nie jestem bynajmniej zdolny być jego przeciwnikiem. Lecz tak nam dzielnie dopomógł, że śmiem prosić abyś mnie zastąpił.
— Z całego serca — rzekł Benvenuto, tylko uprzedzam cię, abyś się trzymał dobrze, panie Jakubie Aubry.
— Postaramy się o to, panie Cellini.
— Lecz ponieważ potem będziemy wieczerzać, trzeba ci wiedzieć, że zwycięzca będzie musiał wypić przy kolacyi dwie butelki więcej, niż zwyciężony.
— Co ma znaczyć, że wyniosą mnie od was na pół żywego, panie Benvenuto, Niech żyje — wesołość, to lubię. A! do dyabła! a Simonna czeka na mnie! Ba! tem gorzej dla niej; czekałem ja także przeszłej niedzieli, dziś na nią kolej.
I biorąc piłkę obaj udali się do ogrodu.




ROZDZIAŁ XI.
PUCHACZE, SROKI I SŁOWIKI.



Ponieważ byłto dzień niedzielny, Benvenuto zagrawszy w piłkę, nic więcej nie robił, zjadł wieczerzę i obejrzał swoją nową własność; lecz zaraz nazajutrz rozpoczęły się przenosiny, które dzięki pomocy swoich dziewięciu uczni, we dwa dni ukończył.
Trzeciego dnia Benvenuto wziął się do pracy tak spokojnie, jak gdyby nic się nie przytrafiło.
Prewot uczuł się już zupełnie zwyciężonym, gdy się dowiedział, że pracownia Benvenuta, jego robotnicy i narzędzia, wszystko już było przeniesione do wielkiego Nesle, znowu wpadł w wściekłość i zaczął przemyśliwać o zemście.
Był tem właśnie najmocniej zajęty, gdy wicehrabia de Marmagne przybył do niego rano trzeciego dnia, to jest we środę.
Marmagne nie odmawiał sobie tryumfu próżności, jaki ludzie głupi i podli lubią, odnosić nad nieszczęściami swoich znajomych.
— A cóż! — rzekł — wszak ci mówiłem kochany prewocie.
— A! to ty wicehrabio. Dzień dobry — odpowiedział d’Estourville.
— No, czy miałem słuszność, hę?
— Niestety! tak. Jakże się masz?
— Nie mam sobie przynajmniej nic do wyrzucenia w tej przeklętej sprawie, uprzedzałem cię.
— Czy król powrócił do Luwru?
— „Bajeczka! — mówiłeś — „rzemieślnik, awanturnik, nic mi nie zrobi!” Przekonałeś się mój biedny przyjacielu...
— Pytam się ciebie, czy król powrócił z Fontainebleau?
— Tak i żałował bardzo, że go nie było w niedzielę w Paryżu i że nie mógł z jednej ze swoich wież w Luwrze, być świadkiem zwycięztwa odniesionego przez jego złotnika nad prewotem.
— Cóż mówią u dworu?
— Mówią, że zostałeś zupełnie pokonany.
— Hum! hum! — mruknął prewot, którego ta urywkowa rozmowa zaczynała niecierpliwić.
— A więc, pobił cię zupełnie? — mówił dalej Marmagne.
— Ależ...
— Zabił ci dwóch ludzi, nieprawdaż?
— Jeżeli chcesz ich zastąpić, mam na twoje usługi dwóch dzielnych włochów, doświadczonych zawadyaków; każą sobie zapłacić dosyć drogo, lecz za to są ludzie pewni. Gdybyś był ich miał, może wszystko inaczej byłoby poszło.
— Zobaczymy; nie odmawiam zupełnie. Jeżeli nie dla mnie, to dla mojego zięcia hrabiego d’Orbec.
— Jednakże, cokolwiek bądź mówią, nigdy nie mogłem uwierzyć, aby ten Benvenuto osobiście cię pokonał?
— Kto to mówił?
— Wszyscy. Jedni oburzają się tak jak ja, inni się śmieją, jak król.
— Dosyć, nie skończysz widzę.
— Bo też niepotrzebnie wdałeś się w zatargi z tym hultajem, i o co? o rzecz tak błahą. Gdyby szło o kochankę, pozwalam, mógłbyś w ostateczności dobyć szpady przeciwko podobnemu człowiekowi, lecz o mieszkanie...
— Pałac Nesle jest książęcem mieszkaniem.
— Prawda, lecz dla książęcego mieszkania wystawić się na podobne obejście!!
— Przyszła mi pewna myśl, Marmagne — rzekł prewot przywiedziony do ostateczności. — Tak mi sprzyjasz, że ja także z kolei chcę ci uczynić usługę przyjacielską i cieszę się niezmiernie, że mam właśnie do tego sposobność. Jak na szlachcica i sekretarza królewskiego, mieszkasz bardze licho, kochany wicehrabio. Niedawno prosiłem księżnę d’Etampes, która jak wiesz niczego mi nie odmawia, o mieszkanie dla jednego z moich przyjaciół w którymkolwiek z pałaców królewskich, podług jego wyboru. Nie bez trudności otrzymałem to, lecz właśnie mój protegowany przymuszony był wyjechać za interesami do Hiszpanii. Mam więc do mojego rozporządzenia przywilej królewski na to mieszkanie. Nie mogę sam z niego korzystać, czy chcesz go? Szczęśliwy będę mogąc ci zawdzięczyć tym sposobem twoję uczynność i przyjaźń szczerą.
— Kochany d’Estourville, jakąż mi uczynisz przysługę! Istotnie, bardzo źle mieszkam i nieraz już użalałem się o to przed królem.
— Kładę jeden warunek.
— Jaki?
— Że ponieważ wolno ci wybierać pomiędzy pałacami królewskiemi, wybierzesz...
— Dokończ.
— Pałac Nesle.
— A! a! wstydź się tak żartować.
— Bynajmniej, i dla przekonania cię, oto przywilej podpisany własnoręcznie przez Jego królewską mość, z próżnem miejscem na umieszczenie kandydata i nazwiska pałacu. Piszę więc pałac wielki Nesle i pozostawiam ci wolność wpisania czyjego zechcesz nazwiska.
— Lecz ten przeklęty Benvenuto?
— Nie ma się wcale na ostrożności, będąc zaspokojonym przez układ podpisany przez nas obu. Ten kto zechce wejść, znajdzie drzwi otworem, a jeżeli wejdzie w niedzielę, znajdzie sale próżne. Zresztą nie idzie o wypędzenie Benvenuta, lecz o podzielenie z nim wielkiego Nesle, który dosyć jest obszerny na pomieszczenie trzech lub czterech rodzin.
— Piszę więc moje nazwisko i tytuł na tym przywileju. Widzisz?
— Jednak bądź ostrożny, gdyż Benvenuto straszniejszy może niż sądzisz.
— Dobrze! zatrzymam moich dwóch zuchów i podejdziemy go w niedzielę.
— Jakto! wdasz się z takim hultajem dla tak błahej rzeczy
— Zwycięzca ma zawsze słuszność, a potem pomszczę przyjaciela.
— A więc, życzę szczęścia, wszak uprzedziłem cię Marmagne.
— Podwójnie zatem ci dziękuję, raz za podarunek, powtóre za radę.
Marmagne zachwycony, włożył przywilej do kieszeni i wyszedł spiesznie w celu zatrzymania swoich dwóch najemnych żołnierzy.
— Wybornie — rzekł zacierając ręce i prowadząc za nim oczyma pan d’Estourville. Jedno z dwojga: albo ty mnie pomścisz za zwycięztwo Benvenuta, albo Benvenuto za twoje przycinki; w każdym razie skorzystam. Niech się biją między sobą, niech się zabijają, ja będę przyklaskiwał za każdym ciosem, gdyż każdy sprawi mi rozkosz.
Podczas gdy nienawiść prewota zagraża mieszkańcom wielkiego Nesle, przebądźmy Sekwanę i zobaczmy w jakiem usposobieniu oczekują tam jej skutków.
Benvenuto spokojny i zaufany w sobie, wziął się jak powiedzieliśmy do pracy, nie domyślając się ani obawiając urazy pana d’Estourville.
Oto jak czas przepędzał: wstawał równo z dniem i udawał się do małego samotnego pokoju, który odkrył po nad ludwisarnią a którego okno wychodziło ukośnie na taras małego Nesle.
Tam modelował małą statuę Heby.
Po obiedzie, to jest o pierwszej godzinie udawał się do pracowni, gdzie tworzył model Jowisza; wieczorem dla rozerwania się, grał partyę w piłkę, lub przechadzał się. Co do Askania, któremu rana nie pozwalała jeszcze oddawać się pracy, pomimo czynnego umysłu, nie nudził się on, marzył...
Katarzyna, której daleko lepiej podobał się wielki Nesle niż pałac kardynała Ferrare, przez cały dzień kręciła się, paplała i śpiewała.
Gdybyśmy teraz zechcieli ujrzeć mieszkańców drugiej części pałacu i weszli do małego Nesle, ujrzelibyśmy tam naprzód w swoim pokoju, Blankę zamyśloną podobnie jak Askanio, lecz niech nam przebaczonem będzie, że teraz nic więcej powiedzieć nie możemy; tyle tylko dodamy, że marzenia Askania są różowego koloru, Blanki zaś posępne jak noc.
A potem, właśnie pani Perrine wychodzi po zwykłe sprawunki i musimy jeżeli pozwolicie, udać się za nią na chwilę.
Oddawna już, zdaje się, straciliśmy z oczu zacną ochmistrzynię, która nie będąc z natury bardzo odważną, podczas niebezpiecznych zajść które opisaliśmy, dobrowolnie usunęła się na stronę i zostawała w ukryciu; lecz gdy pokój zakwitł na nowo wzięła się do swoich zwykłych zatrudnień, przyczem powrócił jej dobry humor, jej chętka do gawędki i ciekawość kobieca.
Pani Perrine wychodząc po sprawunki, zmuszoną była przechodzić przez dziedziniec wspólny obu posiadłościom, gdyż nowe drzwi małego Nesle nie były jeszcze zrobione.
Szczególniejszym trafem, Ruperta, stara służąca Celliniego, wychodziła właśnie w tejże samej chwili zakupić żywność na obiad.
Te dwie szanowne osoby zbyt były godne jedna drugiej, aby miały naśladować nieprzyjaźń swoich panów.
Wyszły więc razem w najlepszej zgodzie, a ponieważ przy rozmowie droga o połowę wydaje się krótszą, zaczęły więc rozmawiać.
Ruperta zaczęła, wypytując się pani Perrine o ceny żywności i nazwiska kupców tego cyrkułu; potem przeszły do przedmiotów rozmowy poufalszych i ciekawszych.
— Wasz pan jest więc taki straszny człowiek? — zapytała pani Perrine.
— On! zazwyczaj jest słodki jak baranek; chyba gdy mu się kto sprzeciwia, o! wtedy muszę przyznać, że ciężka z nim sprawa; lubi bardzo ażeby to robiono co on chce. To jest jego mania, i gdy co sobie ułoży w swojej głowie, nikt w świecie mu tego nie wyperswaduje; zresztą można go prowadzić jak dziecko, okazując mu posłuszeństwo i nawet bardzo ma przyjemną mowę. Trzeba go słyszeć jak mówi do mnie: „Pani Ruperto, ta polędwica doskonale upieczona, albo: pani Ruperto, wybornie przyprawiłaś sałatę, uważam cię za perłę wszystkich gospodyń,” i to wszystko z taką uprzejmością, że aż słuchać miło.
— Zapewne! Lecz powiadają, że zabija ludzi.
— O! tak, gdy mu kto w czem zawini, gotów jest zabić go. Jestto zwyczaj w jego rodzinnym kraju; lecz tylko wtenczas, gdy go zaczepiają i jedynie dla, swojej obrony. Zresztą jest bardzo wesoły i przyjemny.
— Nie widziałam go nigdy. Podobno ma rude włosy?
— Bynajmniej. Czarne jak pani i ja, to jest jak ja miałam. A! nie widziałaś go pani nigdy! przyjdź więc do mnie zniechcenia niby co pożyczyć, to ci go pokażę. Jest bardzo przystojny i byłby z niego dzielny żołnierz.
— Ale, ale, a ten piękny młodzieniec jak się ma dzisiaj? Wiesz ten młody uczeń przystojny, co to otrzymał okropne pchnięcie szpadą dla ocalenia pana prewota?
— Askanio! Więc go pani znasz?
— Czy go znam? Przyrzekł mojej pani i mnie, że pokaże nam swoje klejnoty. Przypomnij mu to pani z łaski swojej. Lecz nie dowiedziałam się jeszcze nic o nim, a Blanka będzie tak kontenta, skoro usłyszy, że zbawca jej ojca wyszedł! już z niebezpieczeństwa.
— O! możesz jej pani powiedzieć, że się ma bardzo dobrze. Wstał nawet przed chwilą. Chirurg zabronił mu wprawdzie wychodzić z pokoju, a jednak bardzoby mu było zdrowo użyć nieco świeżego powietrza. Lecz po tem gorącem słońcu niepodobna. Wasz ogród w wielkim Nesle jest prawdziwą pustynią. Ani kawałka cieniu, pokrzywy i oset za całe warzywo, a cztery lub pięć drzew bez liści za cały spacer. Obszerne to, ale nie bardzo powabne. Nasz pan pociesza się grą w piłkę; lecz mój biedny Askanio, który nie jest w stanie rzucić piłki, musi się nudzić śmiertelnie, a zwłaszcza, że jest żywy, ten kochany chłopiec. Mówię tak o nim dużo, bo to mój faworyt, zawsze grzeczny dla osób w wieku. To nie tak jak ten niedźwiedź Pagolo, albo ten trzpiot Katarzyna.
— Mówisz więc, że biedny chłopiec...
— Umiera z nudów, widząc się przez cały dzień przykutym do krzesła.
— A więc, rzekła litościwa pani Perrine, powiedz temu biednemu młodzieńcowi, ażeby przyszedł do małego Nesle, gdzie jest tak piękny cień. Otworzę mu chętnie drzwi, chociaż pan prewot surowo tego zabronił. Ale dla przysłużenia się jego zbawcy, cnotą będzie okazać się nieposłuszną; a potem mówisz pani o nudach? my także z nich usychamy. Piękny uczeń rozerwie nas, będzie nam opowiadał o Włoszech swoim rodzinnym kraju, pokaże nam naszyjniki i fermoary, będzie rozmawiał z Blanką. Młodzi ludzie zwykle lubią widywać się, paplać z sobą, a w samotności to usycha biedactwo. A więc, rzecz już ułożona; powiedz mu, że może przyjść przechadzać się kiedy tylko zechce, byleby tylko przybył sam, to jest rozumie się z tobą pani Ruperto. Zapukacie cztery razy; pierwsze trzy słabo, ostatni zaś mocniej a zaraz wam otworzę.
— Dziękuję za Askania i za siebie; nie zaniedbam uwiadomić go o waszej grzeczności i wiem, że pośpieszy z niej korzystać.
— Cieszą się z tego pani Ruperto.
— Do zobaczenia, pani Perrine! Jestem zachwycona, że poznałam osobę tak przyjemną.
— Ja to samo, pani Ruperto.
Dwie matrony oddały sobie głębokie ukłony i rozłączyły się zadowolone jedna z drugiej.
Ogrody gmachu Nesle, były w istocie jak powiedziała Ruperta, rzadkie i nędzne z jednej strony, świeże i cieniste z drugiej.
Wątpliwość czy zostanie na zawsze przy swojej własności, oraz skąpstwo prewota, zostawiło w zaniedbaniu ogród wielkiego Nesle, którego utrzymanie zbyt by drogo kosztowało, a który może byłby potem zmuszony zostawić swojemu następcy.
Obecność jedynie córki w małym Nesle skłoniła go, że pozostawił w nim gaiki i szpalery, jedyną rozrywkę jaka pozostała biednemu dziewczęciu.
Raimbaut i jego dwóch pomocników, wystarczali do utrzymywania a nawet upiększania ogrodu Blanki.
Bardzo dobrze był zasadzony i podzielony.
W głębi ogród warzywny, królestwo pani Perine; dalej wzdłuż murów wielkiego Nesle, kwatery, w których Blanka uprawiała kwiaty i które pani Perrine nazywała „Ulicą Poranną,” gdyż promienie wschodzącego słońca padały na nią i zwykle o wschodzie słońca Blanka polewała tam stokrotki i róże.
Dodajemy także, że z pokoju położonego nad ludwisarnią w wielkim Nesle, można było nie będąc widzianym, nie stracić ani jednego poruszenia pięknej ogrodniczki.
Była tam jeszcze, podług geograficznego podziału pani Perrine, „Alea Południowa, ” kończąca się gaikiem, w którym Blanka lubiła czytywać lub haftować podczas upału dziennego.
W drugim końcu ogrodu, „Ulica Wieczorna” wysadzona potrójnym rzędem lip, udzielających rozkosznej świeżości, gdzie Blanka zwykła była przechadzać się po kolacyi.
Tę to ostatnią ulicę, dobra pani Perrine uznała za najstosowniejszą do przyśpieszenia wyzdrowienia ranionego Askania.
Z tem wszystkiem nie wyjawiła wcale przed Blanką swoich litościwych zamiarów.
Blanka zbyt powolna rozkazom ojcowskim, odmówiłaby może udziału w nieposłuszeństwie swojej ochmistrzyni.
A coby wtedy pomyślała pani Rupertą o władzy i znaczeniu swojej sąsiadki?
Nie, ponieważ tyle już postąpiła, może nieco za lekkomyślnie, trzeba było dopiąć swego.
Łatwo jej to można wybaczyć, gdy wspomniemy, że od rana do wieczora nie miała innego towarzystwa oprócz Blanki, która najczęściej pogrążona w zamyśleniu, nie odpowiadała nawet na jej zapytania.
Można sobie wyobrazić uniesienie Askania, jak szczerze błogosławił Rupertę, gdy się dowiedział, że jego raj był dla niego otwarty.
Chciał natychmiast korzystać ze szczęścia i zaledwie Rupertą zdołała przekonać go, że powinien był zaczekać przynajmniej do wieczora.
Był zresztą tego przekonania, że Blanka upoważniła panią Perrine do tego kroku; ta myśl przyprowadziła go do szalonej radości.
Z jakąż przeto niecierpliwością, połączoną z niejakim przestrachem, liczył wolno płynące godziny.
Nakoniec piąta wybiła. Robotnicy odeszli, Celliniego od samego południa nie było w pracowni, mniemano, że się udał do Luwru.
Wtedy Ruperta rzekła uroczyście do ucznia, który spoglądał na nią w sposób, w jaki oddawna nikt na nią nie potrzał:
— Teraz ponieważ czas już nadszedł, chodź ze mną młodzieńcze.
I przeszedłszy dziedziniec z Askaniem, zapukała po cztery kroć do drzwi małego Nesle.
— Nie wspominaj nic o tem mistrzowi, moja dobra Ruperto — rzekł Askanio, który wiedział, że Cellini jest szydercą i niedowiarkiem w miłości i który nie chciał aby jego czyste uczucie sprofanowane być miało przez żarciki.
Ruperta miała się zapytać o powód tajemnicy, która jej zawsze ciążyła, gdy drzwi otworzyły się i pani Perrine ukazała się.
— Wejdź piękny kawalerze — rzekła. — Jakże się masz? Bladość jest ci do twarzy. Wejdź także pani Ruperto; udaj się w ulicę na lewo, młodzieńcze. Blanka zejdzie do ogrodu, jestto zwykła godzina jej przechadzki; starajcie się abym nie była zbyt łajaną, za to, żem was tu wprowadziła.
— Jakto! — zawołał Askanio — więc panna Blanka nie wie...
— A! tak właśnie! Czy zgodziłaby się okazać nieposłuszną swojemu ojcu? Wychowałam ją w takich zasadach. Ja sama wzięłam na siebie całą odpowiedzialność. Ale trudno; nie można zawsze żyć jak w klasztorze. Raimbaut nie będzie nic widział, a jeżeli zobaczy, mam sposób zmuszenia go do milczenia a w najgorszym razie, nieraz już wytrzymałam burzę przeciw panu prewotowi.
Gdy była mowa o jej panu, pani Perrine bardzo była rozmowną, lecz sama Ruperta słuchała tylko jej opowiadania. Askanio słuchał tylko bicia serca swojego.
Jednak usłyszał słowa, które pani Perrine wyrzekła doń oddalając się: — Oto ulica, w której Blanka przechadza się co wieczór i gdzie przyjdzie bezwątpienia. Widzisz mój ładny pacyencie, że słońce cię tu nie dosięgnie.
Askanio uczynił znak podziękowania, postąpił kilka kroków i znowu pogrążył się w marzeniach oczekiwania, pełnego niepokoju i niecierpliwości.
Jednak usłyszał znowu te słowa, które pani Perrine mówiła przechodząc do pani Ruperty;
— Oto ulubiona ławka Blanki.
I dozwalając dwom kobietom przechadzać się do woli i rozmawiać z sobą, usiadł zwolna nie mówiąc słowa na tej poświęconej ławce.
Do czego zmierzał? czego się spodziewał? sam tego nie wiedział. Szukał widoku Blanki, ponieważ była młoda i piękna, i on był młody i piękny.
Zbliżyć się do niej było jedyną myślą jaka go zajmowała, resztę pozostawił Boskiej Opatrzności; a raczej nie przewidywał tak daleko.
W miłości nie ma jutra.
Blanka ze swej strony, nieraz myślała pomimowoli o młodym cudzoziemcu, który ukazał jej się w samotności jak Gabryel Maryi. Ujrzeć go znowu, było od pierwszego dnia tajemnem życzeniem tego dziecięcia nieznającego dotąd żadnego uczucia. Lecz pozostawiona przez nieprzewidującego ojca pod strażą własnego rozsądku, zbyt była wspaniałomyślną, ażeby nie przestrzegać względem samej siebie tej surowości, od której szlachetne dusze nie sądzą się wolnemi, aż gdy widzą ścieśnioną swoją swobodę.
Odważnie przeto oddalała z myśli wspomnienie Askania, lecz to wspomnienie przebywało potrójną zaporę wzniesioną przez Blankę około serca, łatwiej aniżeli sam Askanio przebył mury wielkiego Nesle. Przeto te trzy lub cztery dni, które ubiegły, Blanka przepędziła w najsprzeczniejszych uczuciach; była to niespokojność czy nie zobaczy już Askania, połączona z obawą ujrzenia go przed sobą.
Jedyną jej pociechą było marzyć podczas pracy lub przechadzek; skoro ustawał upał dzienny, udawała się do tej świeżej i pełnej cienia alei, której pani Perrine nadała poetyczne miano „alei Wieczornej”, i tam, siedząc na ławce, na której usiadł Askanio, pozostawała tak aż do ciemnej nocy, słuchając tylko własnych myśli i odpowiadając na nie, aż dopóki pani Perrine nie przyszła uwiadomić ją, że już czas powrócić do domu.
Przeto o zwykłej godzinie młodzieniec ujrzał nagle na zakręcie alei, w której znajdował się, nadchodzącą Blankę z książką w ręku.
Czytała Żywoty Świętych, niebezpieczny romans wiary i miłości, który przysposabia może do srogich cierpień życia, lecz nie do zimnej rzeczywistości świata.
Blanka nie spostrzegła zrazu Askania, lecz ujrzawszy kobietę nieznajomą obok pani Perrine, uczyniła znak podziwienia. W tej stanowczej chwili pani Perrine jak odważny generał, rzuciła się śmiało przeciw jej zapytaniu.
— Kochana Blanko — rzekła — wiem, że jesteś tak dobra, iż w twojem imieniu pozwoliłam przybyć dla użycia świeżego powietrza biednemu młodzieńcowi, który został raniony ocalając twojego ojca. Wiesz, że niema cieniu w wielkim Nesle, a chirurg ręczył za życie tego młodzieńca tylko w razie, gdy będzie codziennie przez godzinę“ używał przechadzki.
Podczas gdy zacna ochmistrzyni ogłaszała to dobroczynne lecz grube kłamstwo, Blanka zdaleka rzuciła oczyma na Askania i żywa czerwoność pokryła jej lica.
Co do młodzieńca, ten ujrzawszy Blankę zbliżającą się ku niemu, zaledwie miał siłę podnieść się.
— Nie odemnie to potrzeba było pozwolenia pani Perrine — rzekła nakoniec młoda dziewczyna — lecz od mojego ojca.
Mówiąc to głosem smutnym lecz stanowczym, Blanka zbliżyła się aż do kamiennej ławki, na której siedział Askanio. Ten usłyszał ją i składając ręce:
— Przebacz pani — rzekł — sądziłem... spodziewałem się, że ty zezwoliłaś na uczynność pani Perrine, lecz skoro tak nie jest, mówił dalej z łagodnością połączoną z dumą, błagam cię o przebaczenie za moję mimowolną śmiałość i oddalam się.
— Ale ja tego nie mówię — odrzekła żywo wzruszona Blanka — nie jestem tu panią. Zostań pan jednak na dziś przynajmniej, chociażby zakaz mojego ojca rozciągał się do tego, który go ocalił; zostań pan, chociażby dla tego, aby przyjąć moje podziękowania.
— O pani — rzekł Askanio — ja to dziękuję ci z głębi serca. Lecz pozostając, czy nie przeszkodzę twojej przechadzce? Może miejsce, w którem się znajduję, jest źle wybrane?
— Bynajmniej — odrzekła Blanka siadając machinalnie na drugim końcu kamiennej ławki i nieuważając tego w swojem pomieszaniu.
W tej chwili pani Perrine, która stała opodal i ani się ruszyła podczas nagany Blanki, zakłopotana nakoniec położeniem i milczeniem swojej młodej pani, wzięła pod rękę panią Rupertę i oddaliła się z nią razem.
Dwoje młodych ludzi zostało sam na sam.
Blanka miała oczy zwrócone na książkę, i Die spostrzegła zrazu odejścia ochmistrzyni, a jednak nie czytała, gdyż miała jakby obłok przed oczyma.
Była jeszcze mocno pomieszana i zaledwie zdołała instynktowo powściągnąć wzruszenie i wstrzymać przyspieszone bicie serca.
Askanio także stracił głowę i doznał naprzód boleści tak żywej, widząc że Blanka chciała go oddalić, potem radości tak szalonej gdy zdawało mu się, że dojrzał pomięszanie swojej kochanki, że wszystkie te gwałtowne wzruszenia, w stanie osłabienia w jakiem się znajdował, były mu zarazem bolesne i wprawiały go w uniesienie.
Był jakby zemdlony a jednak myśli cisnęły mu się do głowy z szybkością zadziwiającą.
— Pogardza mną! Kocha mnie! — mówił do siebie kolejno.
Spoglądał na Blankę, milczącą i nieruchomą, i łzy których nie czuł, toczyły się po jego policzkach.
Jednak, po nad ich głowami ptaszek śpiewał pomiędzy gałęźmi.
Wiatr zaledwie poruszał liśćmi.
W kościele Augustyanów, „Anioł Pański” rozlegał się dźwięcznie w powietrzu.
Nigdy wieczór lipcowy nie był tak pogodny i spokojny.
Była to jedna z tych chwil uroczystych, w których dusza dostaje się w nową sferę, które zawierają dwadzieścia lat w jednej minucie i których wspomnienie trwa przez życie całe.
Tych dwoje pięknych dzieci, stworzonych prawie jedno dla drugiego i które oddawna do siebie należały, potrzebowało tylko podać sobie ręce dla złączenia się, a zdawało się, że była pomiędzy niemi przepaść, która ich rozdzielała.
Po kilku chwilach Blanka podniosła głowę.
— Płaczesz pan — zawołała głosem mocniejszym niż jej wola.
— Nie płaczę — odpowiedział Askanio upadając na ławkę, lecz niosąc ręce do twarzy, odjął je zwilżone łzami. Prawda — rzekł — płaczę.
— I czego? co ci jest? Przywołam kogo. Czy cierpisz?
— Cierpię z powodu jednej myśli.
— Jakiej?
— Myślę, że lepiej by może było dla mnie gdybym był umarł owego dnia.
— Umrzeć! Ileż lat masz panie, że mówisz o śmierci?
— Dziewiętnaście, lecz wiek nieszczęścia powinienby być wiekiem śmierci!
— A nie żalby ci było rodziców, coby zapłakali! — mówiła dalej Blanka, chcąc pomimowoli przeniknąć przeszłość tego życia, którego przyszłość, jak przeczuwała, niejako do niej miała należeć.
— Nie mam ani ojca, ani matki i nikt nie płakałby po mnie, chyba mój mistrz Benvenuto.
— Biedny sierota!
— Dobrze pani mówisz, sierota! Mój ojciec nie kochał mnie nigdy, matkę utraciłem mając lat dziesięć, gdy zaczynałem pojmować jej miłość i odpłacać jej wzajemnością. Mój ojciec!... Lecz po cóż mówię ci o tem pani, cóż cię mogą obchodzić moi rodzice!...
— O! przeciwnie, mów Askanio.
— Wielki Boże! pamiętasz moje nazwisko!
— Mów dalej — rzekła Blanka z cicha, ukrywając rumieniec w obu dłoniach.
— Mój ojciec był złotnikiem; matka także córką złotnika florenckiego, nazwiskiem Rafael del Moro, pochodzącego z szlacheckiej rodziny, gdyż we Włoszech w naszych rzeczpospolitych, praca nie hańbi i ujrzałabyś pani nie jedno starożytne i świetne nazwisko na szyldzie sklepu. Rafael del Moro, będąc ubogim, wydał córkę Stefanę pomimo jej woli za joednego ze swoich kolegów, będącego prawie w równym z nim wieku, lecz bardzo bogatego. Niestety! moja matka i Benvenuto Cellini kochali się, lecz oboje nie mieli majątku. Benvenuto przebiegał świat dla pozyskania imienia i zarobienia złota. Był daleko; nie mógł sprzeciwić się temu związkowi. Gismondi Gaddi, to było nazwisko mojego ojca, chociaż nigdy się nie dowiedział, że Stefana kochała innego, zaczął niestety! nienawidzieć żonę za to, że kochać go nie mogła. O! bo byłto człowiek gwałtowny i zazdrośny, mój ojciec. Niech mi przebaczy, że go oskarżam, lecz sprawiedliwość dzieci dobrą ma pamięć. Często bardzo moja matka przeciwko jego brutalstwu szukała przy mojej kolebce schronienia, które nie zawsze szanował. Niekiedy bił ją (przebacz mu, o mój Boże!) gdy trzymała mię na ręku, a za każdem uderzeniem, aby je mniej czuć, moja matka całowała mnie. O! przypominam sobie jednocześnie, przez podwójne uczucie mojego serca, razy które odbierała moja matka i pocałowania, któremi mnie okrywała.
— Bóg, który jest sprawiedliwy — dotknął mojego ojca w tem co miał najdroższego na świecie — w jego bogactwie. Kilka bankructw przyprawiło go o utratę całego prawie majątku. Umarł z boleści, widząc się ubogim, a matka moja, w kilka dni potem, umarła także, gdyż sądziła, że przestała by6ć kochaną.
Zostałem sam na świecie.
Wierzyciele mojego ojca zajęli wszystko co pozostawił, a szukając wszędzie, aby nie zapomnieli czego, nie widzieli małego płaczącego dziecka.
Dawna służąca moich rodziców żywiła mię przez dwa dni z miłosierdzia, lecz staruszka ta żyła sama z litości innych i nie miała za wiele chleba dla siebie samej.
W parę dni potem, gdy myślała nad tem co ze mną ma zrobić, jakiś człowiek okryty kurzem wszedł do jej mieszkania, wziął mnie w swoje objęcia, uściskał z płaczem, i dawszy nieco pieniędzy dobrej staruszce, zabrał mnie z sobą.
Byłto Cellini, który przybył z Rzymu umyślnie po mnie do Florencyi.
Pokochał mię, nauczył swojej sztuki, zatrzymał przy sobie, i jak mówiłem, on jeden płakałby po mojej śmierci.
Blanka słuchała z pochyloną głową i ściśniętem sercem historyi tego młodzieńca, która co do sieroctwa, była jej historyą, a co do życia tej biednej matki, będzie może kiedyś jej życiem, gdyż, i ona także miała zaślubić z przymusu człowieka, który ją może nienawidzieć, ponieważ go nie będzie kochała.
— Niesprawiedliwym jesteś względem Boga — rzekła do Askania — ktoś przynajmniej, twój dobry nauczyciel kocha cię; znałeś przecie swoję matkę! gdy ja, nie mogę przypomnieć sobie pieszczot mojej; umarła wydając mnie na świat.Wychowana byłam przez siostrę mojego ojca, przykrą i nieznośną; a jednak płakałam bardzo utraciwszy ją przed dwoma laty, gdyż w braku innego uczucia przywiązałam się do tej kobiety, jak bluszcz do skały. Od dwóch lat mieszkam w tym pałacu z panią Perrine i pomimo mojej samotności, chociaż mój ojciec rzadko kiedy mnie tu nawiedza, te dwa lata były i będą... najszczęśliwszą epoką mojego życia.
— Wiele cierpiałaś pani, to prawda — rzekł Askanio — lecz jeżeli przeszłość była bolesną, dla czego wątpisz o przyszłości? Twoja jest świetną. Jesteś pani możną, bogatą i piękną, a cień twoich młodych lat, w tym większym blasku wystawi resztę twojego życia.
Blanka wstrząsnęła smutnie głową.
— O! moja matko! moja matko! — szepnęła.




ROZDZIAŁ XII.
(Dalszy ciąg poprzedzającego).



Tymczasem Askanio spoglądał na Blankę z nieopisaną czułością.
Blanka zaś dozwalała patrzeć na siebie z anielską ufnością.
Z założonemi rękoma i głosem jakim musiał modlić się do Boga, młodzieniec odezwał się do dziewicy:
— Posłuchaj mnie Blanko, jeżeli pragniesz czego, jeżeli grozi ci jakie nieszczęście, a czas jeszcze spełnić twoje życzenia i odwrócić je choćby poświęceniem wszystkiej krwi mojej, rzeknij słówko Blanko, jak gdybyś mówiła do brata, a będę najszczęśliwszym.
— Dziękuję ci! — rzekła Blanka — na jedno moje słowo, naraziłeś się już raz szlachetnie, wiem o tem; lecz tą razą Bóg tylko sam może mnie ocalić.
Nie miała czasu powiedzieć więcej; pani Ruperta z panią Perrine zatrzymały się w tej chwili przed niemi.
Dwie kobiety skorzystały podobnież z czasu jak dwoje kochanków i związały się już ścisłą przyjaźnią, opartą na wzajemnej sympatyi.
Pani Perrine nauczyła panią Rupertę lekarstwa na odmrożenie; pani Ruperta zaś, ażeby nie zostać dłużną, odkryła pani Perrine sekret przechowywania śliwek.
Łatwo pojąć, że odtąd ich przyjaźń była nierozerwalną, i że postanowiły widywać się bez względu na przeszkody.
— I cóż! Blanko — rzekła pani Perrine zbliżając się do ławki, czy się jeszcze gniewasz na mnie? Czy nie byłoby wstydem, powiedz, odmawiać wejścia do domu temu, bez pomocy którego dom ten nie miałby już pana? czyż nie idzie wreszcie o wyleczenie tego młodzieńca z rany, którą otrzymał dla nas? I patrz, pani Ruperto, czy nie lepiej teraz wygląda i nie mniej jest blady, niż wówczas gdy tu wchodził?
— To prawda — potwierdziła pani Ruperta, nigdy będąc zdrowym nie miał piękniejszych rumieńców.
— Zastanów się, Blanko — mówiła dalej pani Perrine, że byłoby zbrodnią nie dopuścić wyleczenia tak dobrze zaczętego. Dobry koniec dzida, usprawiedliwia środki ku niemu powzięte. Pozwalasz mu więc, spodziewam się, przyjść jutro zmrokiem? Dla ciebie samej będzie to rozrywką, moje dziecię, rozrywką bardzo niewinną; powiem nawet prawdę, że potrzebujesz roztargnienia, Blanko. A któż tam doniesie panu prewotowi, że złagodzono nieco surowość jego rozkazów? Zresztą, przed jego rozkazem zezwoliłaś ażeby Askanio przyniósł ci na pokazanie klejnoty, a ponieważ zapomniał ich dzisiaj, musi je przynieść jutro.
Blanka spojrzała na Askania: zbladł i z udręczeniem oczekiwał jej odpowiedzi.
Biednej młodej dziewczynie trzymanej jak w niewoli i traktowanej surowo, ta pokora niezmiernie pochlebiała.
Był więc ktoś na świecie zależący od niej i którego szczęście lub smutek jednem sprowadzała słowem! Każdy lubi mieć władzę.
Zuchwałe obejście hrabiego d’Orbec, świeżo poniżyło Blankę.
Biedna niewolnica! przebaczcie jej, nie mogła się oprzeć chęci ujrzenia promienia radości, błyszczącego w oczach Askania, rzekła też rumieniąc się i uśmiechając:
— Pani Perrine, przekonałaś mnie, niech tak będzie.
Askanio chciał mówić, lecz zdołał tylko złożyć ręce z uniesieniem; kolana uginały się pod nim.
— Dziękuję ci, piękna damo — rzekła Ruperta z głębokim ukłonem. No, Askanio, jesteś słaby jeszcze, czas już wracać. Podaj mi rękę i idźmy.
Młodzieniec znalazł zaledwie moc wyrzeczenia pożegnania i podziękowania; brak słów wynagrodził spojrzeniem, w którem umieścił całą swoją duszę, i powolny jak dziecko, poszedł za służącą z sercem przepełnionem radością.
Blanka upadła na ławkę zamyślona i przejęta upojeniem, które sobie wyrzucała i do którego nie była przyzwyczajona.
— Do jutra! — rzekła z tryumfującą miną pani Perrine żegnając swoich gości, odprowadzając ich, będziesz mógł, jeżeli zechcesz młodzieńczo, bywać tak codziennie przez trzy miesiące.
— Dlaczego tylko przez trzy miesiące? — zapytał Askanio, który marzył, że to będzie trwać wiecznie.
— Ponieważ za trzy miesiące — rzekła Perrine — Blanka idzie za mąż za hrabiego d’Orbec.
Askanio potrzebował całej siły swojej woli ażeby nie upaść.
— Blanka zaślubia hrabiego d’Orbec! — poszepnął. O! mój Boże! mój Boże! więc omyliłem się! Blanka mnie nie kocha!
Lecz ponieważ w tej chwili pani Perrine zamykała za nim drzwi, a pani Ruperta szła przodem; ani jedna więc ani druga nie usłyszała co mówił.




ROZDZIAŁ XIII.
WŁADCZYNI KRÓLA.



Powiedzieliśmy, że Benvenuto wyszedł około godziny jedenastej rano z swojej pracowni, nie mówiąc gdzie się udawał.
My wszakże wiemy, że poszedł do Luwru oddać Franciszkowi I-mu wizytę, jaką Jego królewska mość zaszczycił go w pałacu kardynała Ferrare.
Król dotrzymał słowa.
Nazwisko Benvenuta Cellini było zapowiedziane służbie i wszystkie drzwi otwierały się przed nim; jednak ostatnie, to jest prowadzące do sali obrad, znalazł zamknięte.
Franciszek I-szy roztrząsał sprawy państwa ze znakomitszemi dygnitarzami królestwa, i chociaż wyraźny był rozkaz króla, nie śmiano wprowadzić Celliniego wśród poważnego zgromadzenia.
Bo też w istocie przedmiot toczących się rozpraw był ważny; dotąd mało mówiliśmy o sprawach ówczesnych Francyi, w przekonaniu, że nasze czytelniczki przekładają sprawy serca nad politykę; lecz nakoniec doszliśmy chwili, w której nie możemy się już cofnąć i jesteśmy zmuszeni rzucić okiem na Francyę i Hiszpanię, a raczej na Franciszka I-go i Karola V-go, gdyż w szesnastym wieku historya królów była historyą narodów.
W epoce, w której dzieje się nasze opowiadanie, przez grę tej politycznej huśtawki, której skutków obaj tak często doznawali, położenie Franciszka I-go polepszyło się a Karola V-go pogorszyło.
W istocie postać rzeczy bardzo się zmieniła od pamiętnego traktatu w Cambrai, którego dwie kobiety, Małgorzata Austryacka, ciotka Karola V go i księżna d’Angouléme, matka Franciszka I-go były przedstawicielkami.
Wedle tego traktatu, który był dopełnieniem Madryckiego, król hiszpański miał oddać Burgundyę królowi Francyi, ten zaś z swojej strony zrzec się miał hołdu Flandryi i Artois.
Nadto, dwaj młodzi książęta, którzy byli zakładnikami ojca swego Karola V-go, mieli być mu wróceni za sumę dwóch milionów talarów w złocie.
Nakoniec, dobra królowa Eleonora, siostra Karola V-go przyrzeczona naprzód konetablowi w nagrodę jego zdrady, następnie zaślubiona Franciszkowi I-mu, w zakład pokoju, miała powrócić na dwór Francuski z dwojgiem dzieci, którym tak tkliwie służyła za matkę.
Wszystko to spełniono z równą z jednej i drugiej strony sumiennością.
Lecz jak łatwo pojąć, zrzeczenie się praw do księstwa Medyolańskiego, wymuszone na Franciszku I-ym podczas jego niewoli, było tylko chwilowe.
Zaledwie odzyskał wolność, wzmocniwszy swoję potęgę, zwrócił znowu żądne oczy na Włochy.
Pragnąc znaleźć poparcie swoich pretensyj u dworu Rzymskiego, ożenił syna Henryka, który został delfinem przez śmierć starszego brata Franciszka — z Katarzyną de Medicis, siostrzenicą papieża Klemensa VII-go.
Na nieszczęście, w chwili gdy wszystkie przygotowania do wtargnięcia do Włoch przez króla zostały poczynione, papież Klemens VII-my umarł, a po nim nastąpił Aleksander Farnêse pod imieniem Pawła III-go.
Paweł III-ci postanowił nie pomagać ani stronnictwu cesarza, ani króla Francuskiego, a tylko utrzymywać równowagę pomiędzy Karolem V-ym i Franciszkiem I-ym.
Zabezpieczony z tej strony cesarz, przestał się niepokoić przygotowaniami Francyi, i sam przedsięwziął wyprawę przeciwko Tunisowi, zajętemu przez sławnego korsarza Khair-Eddina, przezwanego Barberussą, który wypędziwszy zeń Mulej-Hassana, pustoszył Sycylię.
Wyprawa udała się najzupełniej, i Karol V, zniszczywszy trzy czy cztery okręty admirałowi Solimana, wszedł z tryumfem do portu Neapolitańskiego.
Tam powziął wiadomość następującą, która jeszcze zwiększyła jego bezpieczeństwo: Karol III, książę Sabaudzki, jakkolwiek wuj ze strony matki Franciszka I-go, ulegając radom nowej swojej małżonki Beatriczy, córki Emmanuela króla Portugalskiego, zerwał z królem Francuskim przymierze — a gdy Franciszek I-szy na zasadzie dawnych traktatów z Karolem III-im, wezwał tegoż aby przyjął jego wojska, książę Sabaudzki odmówił, i Franciszek I-szy znalazł się w konieczności zdobycia przemocą przejścia przez Alpy, do których dotychczas dzięki swojemu sprzymierzeńcowi i krewnemu, miał dostęp otwarty.
Lecz nie wiele to przyniosło korzyści Karolowi V-mu, bo król Francuski w-ysłał tak śpiesznie armię na Sabaudyę, że jej książę ujrzał swoję prowincyę zajętą pierwej, nim się tego domyślił.
Brion, dowodzący armią zajął Chambery, ukazał się na wysokościach Alp i zagroził Piemontowi, w tej samej chwili, gdy Franciszek Sforza, przerażony zapewne wieścią o powodzeniach wojsk francuskich, umarł nagle, pozostawiając księstwo Medyolańskie bez dziedzica, a tem samem dając nie tylko łatwość ale jeszcze jedno prawo więcej odziedziczenia go Franciszkowi I-mu.
Brion posunął się dalej i zajął Turyn.
Tam zatrzymał się, rozłożył obóz nad brzegami Sésyi i czekał.
Karol V-ty ze swej strony, opuścił Neapol dla Rzymu.
Zwycięztwo jakie odniósł nad odwiecznemi nieprzyjaciółmi Chrystusa, zyskało mu tryumfalne wejście do stolicy chrześciańskiego świata.
To wejście tak rozdrażniło cesarza, że porzucając zwykłe umiarkowanie, oskarżył wobec całego konsystorza Franciszka I-go o herezyę, zasadzając to oskarżenie na protekcyi, jakiej tenże udzielał protestantom i na związku jaki zawarł z Turkami; a potem przypomniawszy swoje dawne spory z królem francuskim, w których podług niego, Franciszek I-szy zawsze był winnym, poprzysiągł zaciętą walkę swojemu szwagrowi.
Doznane dawniej nieszczęścia uczyniły teraz Franciszka I-go tak roztropnym, jak pierwej był nierozważnym.
Skoro przeto ujrzał się zagrożonym jednocześnie przez siły Hiszpanii i cesarstwa, pozostawił Annebaut’a w Turynie, Briona zaś przywołał z rozkazem strzeżenia całości granic.
Wszyscy ci, którzy znali charakter rycerski i przedsiebierczy Franciszka I-go, nie pojmowali tego odwrotu i sądzili, że ponieważ cofał się, naprzód już uważał się za zwyciężonego.
To mniemanie podniosło jeszcze dumę Karola V-go, stanął też osobiście na czele swojej armi, i postanowił zająć Francyę, wtargnąwszy od południa.
Wiadome są następstwa tego kroku: Marsylia, która oparła się konetablowi Bourbon i Pescaier’owi, dwom największym wodzom spółczesnymi z łatwością stawiła czoło Karolowi V-mu, wielkiemu politykowi, lecz miernemu wodzowi.
Karol V-ty mniej dbał o to, pozostawił Marsylię i chciał iść na Avignon; lecz Montmorency rozwinął przy zbiegu Rodanu i Duransy niezdobyty obóz, przeciwko któremu nadaremnie wysilał się Karol V-ty.
Nareszcie po sześciu tygodniach próżnych usiłowań, Karol V-ty odparty na wszystkich punktach i zagrożony zatamowaniem odwrotu, przyśpieszył go, co bardzo podobnem było do ucieczki, i omal nie wpadłszy w ręce nieprzyjaciela, z trudnością dostał się do Barcelony, gdzie przybył bez ludzi i pieniędzy.
Wówczas wszyscy ci, którzy oczekiwali końca tej sprawy, dla oświadczenia czyjej trzymają się strony, oświadczyli się przeciw Karolowi V-mu; Henryk VIII-my rozwiódł się z swoją żoną, Katarzyną Arragońską i zaślubił swoją kochankę Annę de Boulen; Soliman najechał Węgry i królestwo Neapolitańskie.
Książęta niemieccy, protestanccy, zawiązali tajemną ligę przeciwko cesarzowi.
Nareszcie mieszkańcy Gandawy, uprzykrzywszy sobie podatki, jakie bezustannie na nich nakładano, dla pokrycia wydatków łożonych na wojnę z Francyą, zbuntowali się i wysłali do Franciszka I-go posłów, prosząc aby stanął na ich czele.
Lecz wśród tylu niebezpieczeństw grożących Karolowi V-mu, nowe układy nastąpiły pomiędzy nim i Franciszkiem I-ym.
Obaj monarchowie widzieli się w Aigues-Mortes i Franciszek I-szy skłoniony do pokoju, którego potrzebę dla Francyi czuł dobrze, postanowił dochodzić odtąd wszystkiego nie w zbrojnych walkach, lecz przez przyjacielskie układy.
Miał więc zamiar uwiadomić Karola V-go o propozycyach Gandawczyków i ofiarować mu zarazem wolny przejazd przez Francyę, dla udania się do Flandryi.
Ten to przedmiot roztrząsała zgromadzona rada, w chwili gdy Benvenuto zapukał do drzwi.
Franciszek I-szy uwiadomiony o obecności swojego wielkiego złotnika, wiernie dotrzymując przyrzeczenia, rozkazał aby go wprowadzono.
Benvenuto więc słyszał koniec rozpraw.
— Tak panowie — mówił Fanciszek I-szy — tak, celem pana de Montmorency i mojem marzeniem, jest zawrzeć trwały związek z cesarzem, wznieść nasze obadwa trony nad całe chrześciaństwo i znieść wszystkie te korporacye, zgromadzenia narodowe, co mają pretensyę naznaczać granice naszej królewskiej władzy, odmawiając nam już to rąk, już to pieniędzy naszych poddanych. Mojem marzeniem jest obalić wszystkie te herezye, które trapią kościół święty; nakoniec połączyć wszystkie siły przeciwko nieprzyjaciołom Chrystusa; wypędzić Sułtana tureckiego z Konstantynopola, choćby tylko dla przekonania, że nie jest, jak twierdzą, moim sprzymierzeńcem i założyć w jego stolicy drugie cesarstwo, współzawodniczące z pierwszem w potędze, świetności i rozległości. Oto moje „marzenia” panowie a dla tego tak je nazywam, ażeby nie dać się zbytecznie uwieść nadzieją powodzenia, i aby się zbytecznie nie zmartwić, wrazie jeżeli przyszłość okaże mi niepodobieństwo. Lecz gdyby się powiodło, konnetablu, gdybym miał Francyę i Turcyę, Paryż i Konstantynopol, Zachód i Wschód, przyznajcie panowie, żeby to było pięknie, olbrzymio, wspaniale!
— A więc, Najjaśniejszy panie — rzekł książę de Guise — już ostatecznie postanowiłeś odrzucić hołd ofiarowany ci przez Gandawczyków i zrzec się dawnych posiadłości domu Burgundzkiego?
— Tak jest, cesarz przekona się, że jestem równie szczerym sprzymierzeńcem, jak otwartym nieprzyjacielem. Lecz pojmujecie, że przedewszystkiem żądam oddania mi księstwa Medyolańskiego, należącego do mnie prawem spadku oraz przez inwestyturę cesarzy, i na honor, mieć je będę; lecz spodziewam się, bez zerwania związków przyjaźni z moim bratem Karolem.
— I dozwolisz Najjaśniejszy panie, Karolowi V-mu przejazdu przez Francyę, dla ukarania zbuntowanych Gandawczyków? — dodał Poyet.
— Tak, Mości kanclerzu — odrzekł król — wyślij dziś jeszcze pana de Frejus dla zaproszenia go w mojem imieniu. Pokażmy mu, że jesteśmy gotowi na wszystko dla zachowania pokoju. Lecz jeżeli chce wojny...
Straszliwy i majestatyczny gest towarzyszył tym słowom przerwanym na chwilę, gdyż Franciszek I-szy spostrzegł swojego złotnika, który skromnie stał przy drzwiach.
— Lecz jeżeli chce wojny — dodał — na mojego Jowisza, o którym Benvenuto przynosi mi wiadomość, przysięgam, że ją będzie miał krwawą, straszliwą, zaciętą. I coś tak zamyślony? jakże daleko jest mój Jowisz?
— Najjaśniejszy panie — odpowiedział Cellini — przynoszę ci model; lecz czy wiesz o czem myślałem patrząc i słuchając słów Waszej królewskiej mości? Myślałem o fontannie, nad którą wznosiłaby się statua kolosalna sześćdziesiąt stóp wysoka, która w prawej ręce trzymałaby strzaskaną włócznię, a lewą opierała się na rękojeści miecza. Ta statua, Najjaśniejszy panie, przedstawiałaby Marsa, to jest Waszą królewską mość; zaś na czterech narożnikach podstawy tej statui, byłyby cztery siedzące figury; poezya, malarstwo, rzeźbiarstwo i szczodrość. Oto jest przedmiot mojej zadumy, Najjaśniejszy panie.
— Który ożywisz w marmurze lub bronzie, Benvenuto; chcę tego — rzekł król tonem rozkazu, lecz uśmiechając się z otwartą uprzejmością.
Cała rada rozkaz pochwaliła, gdyż każdy uważał króla godnym statui a statuę godną króla.
— A tymczasem — rzekł król — obaczmy naszego Jowisza.
Benvenuto wyjął model z pod płaszcza i postawił go na stole, około którego toczyła się niedawno rozprawa o losach świata.
Franciszek I-szy oglądał go przez chwilę z uwielbieniem, o którem nie można było wątpić.
— Znalazłem nakoniec — zawołał — człowieka podług mojego serca; potem uderzając po ramieniu Benvenuta. — Mój przyjacielu — mówił dalej — nie wiem kto doznaje więcej szczęścia, czy monarcha co znajduje artystę uprzedzającego wszystkie jego myśli, słowem takiego jak ty, mój Cellini, czy artysta znajdujący monarchę zdolnego go pojąć, zrozumieć? Zdaje się, że moja rozkosz jest większa.
— Nie śmiem spierać się z Waszą, królewską mością — rzekł Cellini — jednakże...
— No, powiedzmy sobie, mój przyjacielu, że obaj równej doznajemy przyjemności...
— Najjaśniejszy panie, nazwałeś mię swoim przyjacielem — rzekł Benvenuto — ten wyraz stokrotnie wynagradza mię za wszystko co uczyniłem dla Waszej królewskiej mości, za wszystko co mogę jeszcze dla Niego uczynić.
— A więc chcę cię przekonać, że nie próżne słowo wymknęło się z ust moich, i że jeżeli nazwałem cię moim przyjacielem, to dla tego, że jesteś nim rzeczywiście. Ukończ jak będziesz mógł najprędzej mojego Jowisza, a daję ci słowo szlacheckie, że o cokolwiek będziesz mnie prosił przynosząc go, otrzymasz, jeżeli tylko ręka królewska będzie mogła tego dosięgnąć. Rozumiecie mnie panowie, a jeżelibym zapomniał mojej obietnicy, chciejcie mi ją przypomnieć.
— Najjaśniejszy panie — zawołał Benvenuto — jesteś wielkim i szlachetnym królem, wstydzę się, że tak mało mogę uczynić dla Ciebie, kiedy tyle czynisz dla mnie.
Potem ucałowawszy rękę, którą król mu podał, Benvenuto Cellini wziął statuę swojego Jowisza i wyszedł z sali narad z sercem pełnem dumy i radości.
Wychodząc z Luwru, spotkał Primaticcia tam właśnie idącego.
— Gdzie spieszysz tak wesoło, kochany Benvenuto? — rzekł Primaticcio do Celliniego, który przechodził nie widząc go.
— A! to ty Francesco — zawołał Cellini. — Tak, masz słuszność, jestem uradowany, gdyż widziałem naszego wielkiego, naszego wspaniałego Franciszka I-go.
— A czy widziałeś panią d’Etampes? — zapytał Primaticcio.
— Przemawiał do mnie słowy, których nie śmiem powtórzyć, Francesco, chociaż powiadają, że skromność nie jest moim głównym przymiotem.
— Lecz co ci powiedziała pani d’Etampes?
— Nazwał mię swoim przyjacielem, pojmujesz Francesco? Mówił ze raną poufale tak jak rozmawia z swoimi marszałkami. Nakoniec oświadczył, że gdy ukończę mojego Jowisza, będę mógł prosić go o co będę chciał i naprzód zgadza się na wszystko.
— Lecz co ci przyrzekła pani d’Etampos?
— Jakiż dziwak z ciebie, Francesco.
— Dla czego?
— Mówisz mi tylko o pani d’Etampes, gdy ja ci mówię o królu.
— Ponieważ znam dwór lepiej aniżeli ty Benvenuto; ponieważ będąc twoim ziomkiem i przyjacielem, chcę cię wybawić od wielkiego niebezpieczeństwa. Posłuchaj mnie: księżna d’Etampes jest twoją nieprzyjaciołką, śmiertelną nieprzyjaciołką; mówiłem ci to już raz, choć wówczas domyślałem się tylko tego; dzisiaj zaś powtarzam to samo, gdyż jestem tego pewny. Obraziłeś tę kobietę i jeżeli nie ułagodzisz jej gniewu, zgubi cię pani d’Etampes. Benvenuto, posłuchaj dobrze co ci powiem, pani d’Etampes jest królową króla.
— Co też mi gadasz! — zawołał Cellini śmiejąc się. Ja ją obraziłem, panią d’Etampes!.. a to jakim sposobem?
— O! znam ciebie, Benvenuto, spodziewałem się, że nie domyślałeś się jej nienawiści ku tobie, gdyż dowiedz się, że cię nienawidzi.
— Cóż chcesz abym na to poradził?
— Co chcę? Chcę aby dworak ocalił rzeźbiarza.
— Ja dworakiem! zalotnicy — zawołał Cellini.
— Niesprawiedliwym jesteś, Benvenuto — rzekł z uśmiechem Primaticcio — pani d’Etampes jest bardzo piękny, każdy artysta musi to przyznać.
— Ja też przyznaję — rzekł Benvenuto.
— A więc powiedz to jej, jej samej, a nie mnie. Nie potrzeba więcej, ażebyś został jej najlepszym przyjacielem. Zraniłeś ją przez kaprys artysty, do ciebie więc należy uczynić pierwszy krok.
— Jeżeli zraniłem ją — rzekł Cellini — to bez zamiaru a raczej bez złośliwości. Wyrzekła do mnie kilka słów uszczypliwych, na które nie zasługiwałem; użyłem przeto prawa odwetu.
— Mniejsza o to! zapomnij co do ciebie powiedziała, i każ jej zapomnieć co jej odrzekłeś. Powtarzam ci, jest potężna, mściwa, i panuje nad sercem króla, który lubi sztuki, lecz nad nie miłość przekłada. Pożałujesz twojej śmiałości Benvenuto, narobi ci nieprzyjaciół: ona to już dodała prewotowi odwagi do opierania ci się; i oto właśnie ja wyjeżdżam do Włoch; udaję się do Rzymu z jej rozkazu. Ta podróż, Benvenuto, jest wymierzona dla szkodzenia ci; ja sam, twój przyjaciel, jestem zmuszony służyć za narzędzie do tej nienawiści.
— Po co jedziesz do Rzymu?
— Po co jadę? Obiecałeś królowi rywalizować ze starożytnemi mistrzami, i wiem, że jesteś zdolny dotrzymać obietnicy; lecz księżna sądzi, że przechwalałeś się tylko, i bezwątpienia dla pogromienia cię przez porównanie, wysyła mnie, malarza, abym odlał w Rzymie najpiękniejsze posągi starożytnych, Laokoona, Wenery i mnóstwa innych!
— Jestto w istocie okropne wyrafinowanie nienawiści — rzekł Benvenuto, który pomimo dobrej opinii jaką miał o sobie, nie był zupełnie spokojnym, dowiedziawszy się, że miano porównywać jego dzieła z utworami największych mistrzów — lecz ustąpić kobiecie — dodał ściskając pięści — nigdy, nigdy!
— Kto ci mówi o ustąpieniu! ja ci podam sposób. Askanio jej się podobał; chce aby pracował dla niej i poleciła mi abym jej go przyprowadził. Nic więc dziwnego, jeżeli będziesz towarzyszył twojemu uczniowi do pałacu Étampes, dla przedstawienia go osobiście pięknej księżnej. Korzystaj ze sposobności; weź z sobą jaki z tych cudownych klejnotów, jakie ty tylko tworzyć potrafisz, pokażesz go naprzód, potem gdy ujrzysz, że jej oczy błyszczą spoglądając nań, ofiarujesz jako dar zaledwie jej godny; wtedy przyjmie go, podziękuje wdzięcznie, uczyni ci w zamian jaki podarunek godny ciebie i tym sposobem pozyskasz jej względy. Jeżeli przeciwnie będziesz miał w tej kobiecie nieprzyjaciołkę, wyrzecz się odtąd wszystkich wielkich nadziei o jakich marzysz. Niestety! i ja także byłem zmuszony uniżyć się na chwilę, ażeby tem wyżej wznieść się później. Aż dotąd widziałem jak przekładano tego bazgracza Roso, stawiano go zawsze i wszędzie nademnie, a nawet mianowano go Intendentem korony.
— Niesprawiedliwym jesteś względem niego, Francesco — rzekł Cellini, niezdolny ukryć swojej myśli — Rosso jest wielkim malarzem.
— Tak sądzisz?
— Jestem pewny.
— E! i ja także jestem pewny — rzekł Primaticcio i właśnie dla togo go nienawidzę. Otóż używano go na pognębienie mnie; zacząłem pochlebiać ich nędznej próżności, i teraz jestem wielkim Primaticcio, którego używają z kolei na pognębienie ciebie. Uczyń więc tak jak ja, Benvenuto, nie pożałujesz, że usłuchałeś przyjaciela. Błagam cię o to dla ciebie i dla mnie, błagam cię w imię twojej sławy i przyszłości, które własnemi dłońmi obalisz, jeżeli będziesz trwał w uporze.
— To będzie trudno! — rzekł Benvenuto Cellini, który jednakże widocznie zaczynał ustępować.
— Uczyń to, Benveuuto — dodał Primaticcio — jeżeli nie dla siebie, to dla naszego wielkiego króla. Czy chcesz zakrwawić mu serce, stawiając go w konieczności wybierania pomiędzy faworytą, którą kocha i artystą, którego uwielbia?
— A więc, niech i tak będzie! dla króla uczynię to — zawołał Cellini, ucieszony, że znalazł w obliczu swojej miłości własnej dostateczną wymówkę.
— To co innego! — rzekł Primaticcio. A teraz pojmujesz Cellini, że gdyby jedno słowo tej rozmowy doszło do księżnej, byłbym zgubiony.
— O! — rzekł Benvenuto — spodziewam się, że jesteś spokojny.
— Niech Benvenuto da swoje słowo, a wszystko skończone — rzekł Primaticcio.
— Masz je...
— O tak, dobrze! bądź więc zdrów bracie.
— Szczęśliwej podróży!
— Szczęśliwego powodzenia!
I dwaj przyjaciele po raz ostatni uścisnąwszy dłonie, rozłączyli się.

KONIEC TOMU PIERWSZEGO.




  1. Dawniej we Francyi urzędnik sądowy wyższy.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autorów: Paul Meurice, Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: Józef Bliziński.