Bohaterski miś/Wejście w świat

<<< Dane tekstu >>>
Autor Bronisława Ostrowska
Tytuł Bohaterski miś
Podtytuł czyli przygody pluszowego niedźwiadka na wojnie
Wydawca E. Wende i Ska
Data wyd. 1919
Druk Drukarnia Narodowa w Krakowie
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron




WEJŚCIE W ŚWIAT






Na początku był zgrzyt i błyskanie nożyc w skrawkach brązowego pluszu i sukna, brzęk szklannych czarnych paciorków, szykowanych na oczy, pisk i mruczenie sprężynek, zawijanych skrzętnie w brzuszki pakuł i gałganków. Był stukot maszyny po formach oddzielnych łap, łbów i korpusów, i skrzyp igieł, haftujących jedwabiem dowcipne nosy i wdzięczne pazury. A nad tem wszystkiem unosił się nieprzerwany gwar wesołych głosów kobiecych i śpiew, zawieszonego w klatce u okna, kanarka.
Robotnice śpiewały: tralala! tralala! kanarek wtórował: tirli; tirli! tiur! tiur! tiur! a dwie maszyny odpowiadały sobie wzajem: Ło-mot! ło-mot! tak! tak! tak!
Kiedy i jak przestałem być tem wszystkiem naraz, a stałem się ostatecznie doskonałym, artystycznie wykończonym Misiem?
Czuję jeszcze, jak przebierają, skubią i szczypią bez końca oddzielne części mojej rodzącej się postaci. Gniotą je, przybijają, szyją. Sprężynka pomimowoli mruczy: — Czy to tak będzie zawsze? — Nie. Skończyło się. Ktoś mówi nademną tonem głębokiego zadowolenia: — No! ten mi się udał. I oto jestem już porwany i podniesiony wysoko w górę.

Przez jedno mgnienie oka widzę zblizka zadarty nos i błyszczące oczy mojej życiodawczyni, potem cały szereg podniesionych w moją stronę, szeroko roześmianych twarzy innych robotnic; stukot maszyny i trele kanarka zagłusza donośne hahaha! i hihihi! śmiechu ludzkiego i — nareszcie! — zostaję tryumfalnie umieszczony na najwyższej półeczce tuż przed lustrem.

Tak. Wtedy właśnie — dokonało się. W lustrze zobaczyłem sam siebie, poznałem i odczułem siebie, i jednocześnie stałem się sobą ostatecznie i nieodwołalnie, sobą, Misiem, pluszowym niedźwiedziem z artystycznej krajowej wytwórni zabawek, — bohaterem mego własnego pamiętnika.







— Jesteśmy sami! — oznajmił uprzejmym zgrzytem klucz, zamykając wieczorem drzwi za ostatnią odchodzącą robotnicą.
W odpowiedzi rozległo się wesołe trzaskanie i skrzypienie sprzętów, — zwykła rozmowa oswobodzonych od obecności ludzkiej przedmiotów.
Półki zaczęły opowiadać sobie wzajemnie jakąś niestworzoną historyę o poszukiwanej przez cały dzień szpulce czerwonych nici. Krzesła śmiały się do rozpuku. Robiło się gwarnie i wesoło.
Nagle poważny, brzęczący głos zapanował nad gwarem. Przyjęło go natychmiast ogólne, pełne szacunku, uciszające — „cyt!“
Przemówiło lustro.
— Jestem bardzo stare, — zabrzękło, — bardzo stare! Odbiłom już więcej, niż to sobie wyobrazić możecie. A wiecie wszak, że odbicia nie mijają w nas tak bez śladu, jak to myślą ludzie, ale zbierają się w głębi poza srebrną powłoką dna, tworząc zasób doświadczenia i mądrości. Mówię rzadko. I wtedy tylko, kiedy mam coś do powiedzenia.
— Słuchajcie! Słuchajcie! — sykały zaciekawione sprzęty. Księżyc wyjrzał nagle zza chmur w samo okno. Lustro rozbłysło.
— Narodził się dziś w tej pracowni nasz brat, któremu danem będzie dokonać więcej, aniżeli komukolwiek ze świata rzeczy. Chcę go więc przywitać dobrą wróżbą, radą i przestrogą. Do ciebie mówię, Misiu.
Zapanowało zdumione milczenie.
Ja nastawiłem uszy, wytrzeszczyłem paciorki oczu, a sprężynka trzęsła mi się w brzuszku ze wzruszenia.
Lustro podjęło znowu:
— Jesteś najdoskonalszym z Misiów. Odbijałom już setki starszych braci twoich i osądzam bezstronnie. Nie zrozumiesz dzisiaj tego, co ci powiem. Może kiedyś... Jesteś — dzieckiem szczęścia. — Przyszłość jest twoja. Trzymasz ją w twoich miękkich, szczęśliwych łapach. Lecz na to, by ją wykorzystać, jak należy, musisz sam siebie znać. W tem pragnę ci dzisiaj dopomódz.
— Słuchaj Misiu!
— Jesteś zabawką, stworzoną przez ludzi i dla ludzi. Ale zanim stałeś się Misiem, byłeś, jak każdy z nas, częścią wielkiego żywego świata: druty twe i sprężynki były żelazem w głębi ziemi; sukno — życiem owiec, z których grzbietu zdjęto na nie wełnę; w paciorkach oczu, przez które i ze mną spokrewniony jesteś, stopiły się źdźbła piasku morskiego. Dzięki temu to tylko wszystkiemu możesz dziś mnie słuchać i patrzeć rozumnie na świat. Pamięć bowiem wszystkiego, czem byłeś, myśli, patrzy i słucha za ciebie. Jesteś starą prawdą i nowonarodzonym żartem. Podwójny jest twój los i podwójna droga. To masz wiedzieć.
Umilkło lustro i była chwila ciszy.
— Nie będę mówić wiele, — podjęło wreszcie głębszym, uroczystym brzękiem. — Przed tobą, jak i przed każdym z nas, stoi jedyny, najzaszczytniejszy cel, służyć człowiekowi. — Do tego celu idź. Idź zawsze, jak najśmielej, jak najsamodzielniej, — pamiętając o wszystkiem, czem jesteś. A — dojdziesz. Dojdziesz, na chwałę świata rzeczy, a może i ludzkiego świata. To wszystko.
— No, i — cześć, Misiu!
— Cześć! — zawtórował zgodny chór wszystkich znajdujących się w pokoju, przedmiotów.







Od chwili rozmowy z lustrem całe życie moje stało się niecierpliwością.
Wielkie jutro! Ach, doczekać się go! dorwać do niego! piorunem — telegrafem — już!
Kiedy przyjdzie? jak? skąd? Co mam robić? Gdzie pole działania? gdzie świat? — Ach, byleby prędzej! jak najprędzej!

Nazajutrz nieznana mi wizyta: Chuda pani w długim płaszczu i wielkim kapeluszu i opięty w czarnym tużurku, z melonikiem w ręku, nizki, okrągły pan, czerwony jak burak i łysy, jak kolano.

Rozmawiają. Ważne: podeszwy butów pana skrzypią uroczyście; wielkie guziki, opinające płaszcz pani, połyskują z godnością.
Wiem, — idzie los. — Słucham.
— Więc sądzi pan, panie radco, że nie będzie zbytnią śmiałością z naszej strony prośba o zapewnienie naszym wyrobom miejsca w pawilonie przemysłu artystycznego na Grunwaldzkiej wystawie we Lwowie?
— Ależ, szanowna pani! Jestem tak zachwycony działalnością warsztatów kobiecych, że proszę o jak najszerszy udział ich w wystawie. Przecież wasze wyroby to skończone dzieła sztuki. Choćby ten Miś....
Tłusta, czerwona ręka ze złotym sygnetem na wskazującym palcu zdejmuje mię ostrożnie z półki, maca, naciska...
— Hurra! — mruczy sprężynka. — Hurra, — radco!
Czy zrozumiał? Oddaje mię w ręce rozpromienionej pani. Uśmiecha się szeroko:
— I proszę, niechże to będzie pierwszy numer katalogu.







Pierwsza podróż. Wymarzona jak cud, a jakże smutna!
Trociny, bibułki. Tłum przygniecionych pajaców, kogutów, lalek. Ciasno, ciemno, — skrzynia zabita szczelnie. Ruch i stukot, — chwilami cisza. Żeby choć wiedzieć — dlaczego?
Deski są milczące i niechętne. Gwoździe wystawiły wprawdzie łebki nazewnątrz, ale też niewiele powiedzieć umieją. Podobno jedziemy.
Jak długo to trwa? Znów trzęsą nami, ciskają.

Nareszcie Deski trzasnęły żałośnie, gwoździe zadźwiękły. Światło. Oderwano wieko. Wyjmują nas. Jesteśmy na wystawie.

Pawilon nasz jest jak namiot królewski. Jaskrawe kilimy śmieją się w słońcu. Rozstawiono nas rzędami na rzeźbionych półkach. Ja sam na honorowem miejscu, jako pierwszy, wedle życzenia radcy, numer katalogu.
Ludzie patrzą.
Więc tu przyjdzie po mnie jutro — los. Jak go poznam w tym barwnym, wciąż zmieniającym się tłumie? Jak wyglądać będzie? Jak przemówi? Ale przedewszystkiem — czy przyjdzie?
Przyszedł.
Na imię mu było Hala. Miał siedem lat, okrągłą, różową buzię, niebieskie oczy i dwa płowe warkoczyki z czerwonemi kokardami. Z pod krótkiej sukienki widać mu było smukłe, opalone nogi w sandałach.

I miał brata, dwunastoletniego harcerza Stasia, małego zucha o zgrabnych ruchach i śmiałem spojrzeniu.
Tak wyglądał mój los.
Przyprowadził go miły siwy pan, który na niemy zachwyt dzieci nademną odpowiedział czynem wszechwładnym: pójściem do zarządu wystawy, opłaceniem mnie, a wreszcie zabraniem z półki i wręczeniem Hali i Stasiowi.
I to był początek. Jakby narodziny powtórne, — drugi stopień mojej życiowej karyery.







Jakże pięknym wydał mi się świat, oglądany z objęć mojej pani.
Ptaki śpiewały. Wszystko było zalane słońcem. Z placu Wystawy widać było leżące w dole miasto, jak szereg rozstawionych zabawek dziecinnych!
Powoli schodziliśmy do tramwaju. Tramwaj! Czyż jest na świecie coś rozkoszniejszego nad tramwaj? Wsiedliśmy. Jedziemy. — Widać! Mijamy ulice, domy... To jest świat. Tramwaj, wesoło postukując na szynach, opowiada. Ile radości! Jaka szkoda, że musimy wysiąść.
Wchodzimy na schody dużej kamienicy. Dzwonimy do drzwi, jak na pożar. Wpadamy do mieszkania. Hala przedstawia mię domownikom.
Witają mię wybuchy wesołości. Wszyscy się śmieją. Zrozumiałem już, że ze mną idzie — radość.

Wnoszą mię do dużego, jasnego pokoju dziecinnego. To będzie mój świat.

Hala siada na nizkim stołeczku, zapoznaje mię ze swemi zabawkami, pieści, wreszcie zaczyna mi przymierzać różne kostyumy lalczyne.
Staś przygląda się chwilę, wreszcie stwierdza, nie bez słuszności, że będę w tem wyglądał jak małpa, i odchodzi do stołu, gdzie błyszczą metalowe przyrządy jakiegoś rozłożonego warsztatu.

Ja przyglądam się dzieciom, badam otoczenie i staram się zapoznać ze wszystkiem.
Miło jest. Tak. Stanowczo, będzie mi tu dobrze. Trochę tylko ta rola małpy...
Ale sama Hala zniechęca się do tego wkrótce.
Woła brata.
— Abo co? — odzywa się, nie podnosząc głowy od warsztatu Staś.
— Chciałam z tobą porozmawiać poważnie!
— Ho, ho! — zdziwił się trochę ubliżająco.
— O Misiu.
— A! — zwrócił honor. — Słucham.
— Widzisz, Stasiu, — zaczęła Hala, nie zważając na lekceważący ton brata, — bo jabym chciała, żeby Miś był zupełnie, jak mój syn.
— Nie mam nic przeciwko temu! — rozśmiał się Staś.
— Widzisz! a śmiejesz się, kiedy ja mówię poważnie! — obraziła się już naprawdę Hala, zaczerwieniona i ze łzami w oczach.
— Ależ nie, Halu! ja wcale ci nie chciałem dokuczyć. Miś jest cudo. Miś jest arcy-Miś.
— A widzisz!
— Więc co?
— Chciałam, żebyś mi poradził, jak to zrobić. Bo z przebraniem za dziecko, widzisz, to nie idzie. A przecie Miś naprawdę nie jest zwyczajny niedźwiedź.
— Całkiem nadzwyczajny niedźwiedź! — zgodził się Staś.
— I ja chciałam, żeby on się nazywał tak jak my i żeby wszyscy o tem wiedzieli.
— To go ochrzcij.
— O, Stasiu! ja już wiem! I ty mu zrobisz obróżkę metalową z napisem. — To tak będzie ślicznie! Jak Filutowi... wiesz?

— Obróżkę byś chciała?
— Tak! Mój złoty! I napisze się na obróżce:
„Miś Niedźwiedzki, Lwów, adres i rok 1910“.
— Pięćsetna rocznica Grunwaldu. Ładny rok urodzenia.
— A widzisz! I zrobi się obróżkę i będzie bal. Dobrze, Stasiu! Co? Zrobisz? Zrobisz obróżkę?
— Ma się rozumieć, że zrobię, — zgodził się uroczyście Staś, biorąc mię z rąk siostry. — Będzie mu nawet bardzo do twarzy. Tylko że mam jeszcze dużo roboty dla zastępu, — no i lekcye. A wiesz przecie, co to znaczy, jak się jest skautem.
— Wiem, Stasiu, wiem! To znaczy, że musisz spełniać obowiązki i że na twojem słowie można polegać, jak na Zawiszy, — recytowała Hala, tańcząc jednocześnie ze mną naokoło stołu. — Misiu, żebyś wiedział: Twój pan jest skaut i przyrzekł ci obróżkę. I liczymy na niego, jak na Zawiszę. Tego, co to był pod Grunwaldem. Ach! ty nic nie wiesz! Ja ci to wszystko opowiem.
— To ty będziesz Misia uczyć historyi? — zaśmiał się Staś.
— Ma się rozumieć! — Wszystkiego! Wszystkiego! Przecież to mój syn.
I ucałowała Stasia, a potem mnie.







Moje chrzciny, a raczej uroczystość nałożenia mi obrożki z imieniem, nazwiskiem, adresem i datą, — wypadła wspaniale.
Byli goście, czekolada, gry... A nad tem wszystkiem błyszczała jak złoto obrożka chrzestna, — arcydzieło warsztatu Stasia. Zachwycali się nią wszyscy.
To też kiedy wreszcie założono mi ją na szyję, poczułem sam, że mi jest w niej pięknie i czcigodnie. Wezbrałem dumą.
Hala, jako matka, trzymała mię przy tym obrzędzie, a Staś, zapiąwszy klamerkę, zwrócił się do mnie z następującą przemową.
— Najoryginalniejszy z siostrzeńców, jakiego kiedykolwiek szanujący się skaut chrzcił i ozdabiał obrożką z własnoręcznym napisem.
— Urodziłeś się w pięknym roku 1910, roku jubileuszowym Grunwaldu.
— Jako niedźwiedź masz w sobie coś z dawnego litwina, jako wychowaniec harcerza z drużyny imienia Zawiszy powinieneś mieć coś z rycerza, jako starannie wychowany i kształcony syn mojej siostry jesteś pierwszym niedźwiedziem, kierowanym na obywatela polskiego.
— Misiu Niedźwiedzki, podniesiony do niebywałej w świecie niedźwiedzim godności. Pamiętaj, byś odpowiedział pokładanym w tobie nadziejom.
— Kształć się i czekaj momentu, by wsławić twoje niedźwiedzio-ludzkie nazwisko i oddać znakomite usługi zarówno Ojczyźnie jak i całej ludzkości.
Na tak wspaniałą przemowę wszyscy wybuchnęli śmiechem.
Ale ja się nie śmiałem. Przypominałem przemowę lustra.







I odtąd zaczął płynąć czas, — jak czas szkolny. Uczyłem się — ludzi.
Odrabiałem z Halą i Stasiem lekcye, słuchałem gawęd, starałem się żyć życiem moich państwa.
Przeszedłem z Halą odrę, ze Stasiem kuracyę zwichniętej ręki. Pokochałem ich. Rozumiałem tak dobrze, że wiedziałem zgóry, jak które kiedy postąpi. Uprzedzałem ich życzenia i nieraz oddawałem przysługi, których oczywiście nie domyślali się wcale. Ludzie są tak niedomyślni!
Z tem wszystkiem nie byłem szczęśliwy.
Było mi ciasno.
W wirze zajęć codziennych nie miałem coprawda czasu na rozmyślania, ale kiedy, wyjeżdżając na wakacye, państwo moi zostawiali mię samego, — ogarniała mię rozpacz.
Więc to ma być wszystko? Cztery ściany pokoju i nauka i zabawa codzienna. Dość już tego! Po cóż łudzono mię? Po co przepowiadano mi wielkość?
Pożerała mię żądza przygód i ciekawość świata.

Buntowałem się.

Czas płynął.
Staś z małego harcerza stał się wysokim, dzielnym chłopakiem, gorącym uczestnikiem organizacyi strzeleckich.
Hala z dziecka wyrastała na poważną dziewczynkę.
Nie! Stanowczo miałem już dość wykształcenia.
Jestem pewny, że zdałbym wówczas bez trudności za Halę ten egzamin do pierwszej klasy, który ją tak bardzo przerażał.
Niestety jednak to zrobić się nie dało.
Wogóle życie nie nasuwało mi sposobności do żadnego poważniejszego czynu.
I zaczynałem już wątpić o sobie.
Tak minęło cztery lata od mego wejścia w świat.
Nadeszły wakacye 1914 roku.
Staś miał w kieszeni świetną promocyę do klasy VII, Hala złożyła wreszcie szczęśliwie swój egzamin, i państwo Niedźwiedzcy postanowili pojechać z nimi tym razem w dalszą niż zwykle podróż, — aż nad ocean, na wybrzeże francuskie.
Co ja się nasłuchałem projektów! I o piasku, i o muszlach, i o łodziach, i o oceanie!

Z niewymowną zazdrością patrzałem na pakowane do kuferków przedmioty.
Wartoż było być Misiem, arcydziełem przez wszystkich uznanem, jeśli się ma życie całe butwieć za oknem dziecinnego pokoju! Nie lepiejże było być plecakiem Stasia, albo neseserem Hali, które z takim wesołym brzękiem zbierały się do oczekiwanej podróży.

Nie pomagały jednak żale. Nie pomagały nawet i podstępy, kiedy to niewiadomo jakim sposobem znajdowałem się nagle w pakowanej walizce. Byłem zbyt wielki, by wcisnąć się niepostrzeżenie. Za każdym razem zostawałem haniebnie wyciągnięty i wręczony Hali, która usadzała mię starannie z powrotem na mojem zwykłem wakacyjnem stanowisku, na oknie bawialnego pokoju, — „żebym się nie nudził“.
Zostałem.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Bronisława Ostrowska.