<<< Dane tekstu >>>
Autor Bronisława Ostrowska
Tytuł Bohaterski miś
Podtytuł czyli przygody pluszowego niedźwiadka na wojnie
Wydawca E. Wende i Ska
Data wyd. 1919
Druk Drukarnia Narodowa w Krakowie
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron




WOJNA






Czuję jeszcze na nosie gorący pocałunek Hali, słyszę stukanie kufrów, nawoływanie państwa Niedźwiedzkich do pośpiechu i żałosne pochlipywanie zostającej samotnie starej kucharki. Widzę dzieci, rozgorączkowane radością, posłańców, bieganinę, kurz... I — koniec.
Drzwi wejściowe zatrzasnęły się, łańcuch zgrzytnął, kucharka, człapiąc pantoflami, przebiegła przez salon i wyjrzała raz jeszcze dla pożegnania przez okno, na którem siedziałem, poczem machnęła ręką, pociągnęła nosem ostatni raz i odeszła do swojej kuchni, zamykając za sobą ostatecznie drzwi od pokoju na klucz.
Byłem sam.
Wszystkie meble w białych płóciennych pokrowcach prostowały się sztywno i godnie. Lampa, wisząca na środku, uśmiechała się melancholijnie przez biały muślin. Parę much tańczyło pod sufitem.

Tak wygląda nuda. Nuda trzymiesięcznego czekania, rozmyślań, obrachunków.
A tam, za szybą odartą z firanek tak szeroko rozpościera się widok na miasto! Plac pod oknami roi się od pojazdów i ludzi. Daleka perspektywa ulicy nieskończonemi pasmami drutów telegraficznych otwiera się na rozjaśniony zachodem świat.
Świat!
Żałość tak silna przycisnęła mię nagle, że zdawało mi się, iż lada chwila jęknę, jak pod naciskiem silnej ręki ludzkiej. Ale sprężynka milczała.
Wszystkie przedmioty pokoju pogrążały się w ospałość wakacyjną. Nikt nie interesował się mną. Cisza dzwoniła w uszach.
Siedziałem na oknie i obliczałem z rozpaczą w sercu, gdzie o tej porze mogą już być moi państwo? I zazdrościłem. I wyzywałem losy.
Nienapróżno.







Minęło dwa tygodnie nudy i bezczynności.
Dnie płynęły jednostajnie. Jedyną rozrywką było codzienne przejście służącej, która przychodziła rano otworzyć okna i sprzątnąć pokoje, a wieczorem zobaczyć, czy wszystko w porządku i okna zamknąć.
Tego ranka, pamiętnego ranka 29 lipca 1914 roku, otworzono mi okno jak zwykle i ciepła fala powietrza i słońca zalała mieszkanie.
Wszystko drzemało.
Smugi kurzu kołysały się w słońcu nad meblami. Wakacyjna nuda królowała wszechwładnie. Dom wydawał się tym zaczarowanym z bajki pałacem, gdzie wszystko śpi. Godziny mijały.
Silniejsza niż zwykle tęsknota i niepokój dręczyły mnie. Ścierpłe od zbyt długiego bezruchu członki ciężyły jak ołów.
Zdawało mi się, że cały świat popadł w podobne zdrętwienie, i że już nigdy, — nigdy...
Nagle tuż za oknami przebiegł dzwoniący, wstrząsający dreszcz.
Był cichy, ale tak przeraźliwy, że całe powietrze zadrgało, ospałość pierzchła, a wszystko dokoła natężyło się oczekiwaniem.
To druty telegraficzne za oknami dzwoniły.
Niezwykła, straszliwa musiała być wieść, którą podawały sobie tym jęczącym dreszczem, jak błyskawicę od słupa do słupa. Od tak dawna przecie znałem ich mowę. Tyle lat wysyłałem moje podróżnicze marzenia po ich czułych, obejmujących cały świat niciach. A przecie nigdy nie słyszałem w nich takiego dźwięku.

I nigdy na skierowane do nich rozciekawione pytanie nie otrzymałem takiej szorstkiej, nieoczekiwanej odpowiedzi:
— Nie przeszkadzać!
To było wbrew wszystkim uświęconym w świecie rzeczy zwyczajom. — Cóż się dzieje?
Czekałem w zdumieniu.
Wreszcie zdaleka na ulicy rozległ się krzyk. Krzyk, co nie ścichał, ale coraz bliższy rozrastał się, mnożył, przeciągał.
Natężyłem słuch. Wypatrzyłem oczy.
To pod oknami biegli już roznosiciele gazet z nadzwyczajnemi dodatkami pism.
Pędzili sznurem zziajani, ochrypli, jeden przez drugiego krzycząc miastu nieprawdopodobną wieść.
Pierwsze słowo obce, nieprzytomne wpadło do pokoju, obiło się o ściany, zakotłowało słoneczny kurz i wyleciało z krzykiem dalej, — mącić miasto:
— Mobilizacya!
Ale w ślad za niem wkroczyło drugie, — proste, groźne, a takie wielkie, że napełniło sobą pokój, zalało ulice, ogarnęło świat:
— Wojna.







Nie wiem jak długo nikt z nas nie ośmielił się przerwać milczenia.
Roznosiciele byli już daleko i tylko za nimi biegł ulicami głuchy zgiełk, przerażony bełkot obudzonego piorunem miasta.
Obejrzałem się na pokój.
Tych parę godzin zmieniło go do niepoznania. Zdrętwienie wakacyjne prysło. Wszystko było zbudzone, uroczyste, czujne.
Po starej broni, rozwieszonej na ścianach, przelatywały co chwila ostre, gwałtowne błyski.
I cisza. Ale jakże do tamtej codziennej niepodobna!
Czekamy. Kto odezwie się pierwszy?
Wreszcie!
W staroświeckiem biurku dziada najgłębsza, zapomniana skrytka westchnęła.
Westchnęła głęboko, głęboko, jak człowiek obudzony z ciężkiego, mocnego snu:
— Znowu wojna!
Ach! więc ona pamięta? wie? opowie?
Mówi.

— Wiem. Wiem. Leżał we mnie krzyż zasługi z Napoleońskich wojen: Ułański krzyż z pod Somo Sierry. Chowałam rozkazy Rządu Narodowego i białą kokardę skrwawioną pod Grochowem. I dotąd kryje się we mnie paczka listów pożółkłych, przekradanych niegdyś lasami w sześćdziesiątym trzecim... — a oto jeszcze mało?

— To nie nasza wojna! — skrzypnęła szorstko stara mahoniowa szafa. — Przypomniałaś ostatni kres: — świtki powstańcze. Od tego czasu chowano we mnie samą tylko odzież powszednią. A czasami obce mundury. Niema mundurów naszych i niema naszej wojny.
— Jeszcze jesteśmy my! — syknęła ostrym błyskiem stara szabla ułańska.
— I już jesteśmy — my! — szczęknął butnie nowy karabinek strzelecki, radość i duma Stasia.

Wiedziałem już. Wiedziałem wszystko, choć przecie nie wiedziałem nic. Ani jaka wojna, ani gdzie, ani z kim?
Ale z lekcyi historyi, i z gawęd ideowych, i z tylekroć słyszanego gorącego bicia serc dzieci powstała we mnie teraz nagła, gorąca pewność.

I zdumiałem się, kiedy wypowiedział ją głośno, wiszący pośród broni, zczerniały, stary ryngraf:
— Każda wojna musi być naszą, jeżeli można walczyć w niej — o Polskę.
— O co chodzi? O co chodzi? — dopytywał się nadaremnie wazon japoński.
Ale nikt mu nie odpowiedział. Tylko dwie francuskie porcelanowe figurki w serwantce wzruszyły ramionami.
Wszystkie przedmioty pogrążyły się w myślach.
Ja byłem wstrząśnięty, odrodzony, szczęśliwy. Nowe życie krążyło po mnie, jak iskry elektryczne.
I każdą najdrobniejszą cząsteczką moją czułem jedno, — czułem nieomylnie:
Wielkie jutro — nadeszło.







Ani tego wieczoru, ani żadnego z następnych stara kucharka nie przyszła zamknąć okien.
Słychać ją było w kuchni, jak płaczliwie i niezmordowanie rozprawiała z sąsiadką, dzięki czemu my mogliśmy bez przeszkody patrzeć, myśleć i mówić.
A było nad czem i o czem.
Przedewszystkiem trzeba było dowiedzieć się.
Co? Gdzie? Jak?
Ale to nie było rzeczą łatwą.
Druty telegraficzne za oknem były wciąż zajęte i zdenerwowane.
Wygląd miasta nie tłómaczył nic.
Ludzie jak błędni snuli się po ulicach. Na rogach rozgorączkowane gromadki stały przed wielkiemi kolorowemi plakatami.
Środkiem szło wojsko.
Jak błękitnawy, potworny, zjeżony żelazną łuską karabinów wąż, — szło, szło bez końca, pod obcą, bezmyślną nutę austryackiej pobudki. Widziałem je wciąż z okna, jak ożywionych cynowych żołnierzyków z dziecinnych zabawek Stasia.
Ale dokąd idą? Przeciw komu? Nikt z nas nie wiedział.
Jedyną osobą kompetentną mógł być aparat telefoniczny w rogu pokoju, ale ten bywał zazwyczaj tak nieprzystępny, że nie lubiłem wdawać się z nim w rozmowy. Mógł się zresztą odezwać sam, — jeśli wiedział.
Ciekawość jednak przemogła.

Z najwyszukańszą grzecznością zwróciłem się do niego, pytając, czy nie wie. Ku największemu zdumieniu otrzymałem odpowiedź wyczerpującą:
— Informacyi? Tak! Tak! Możemy udzielić informacyi. Jaka wojna? — Austryi, oczywiście, że Austryi. Z kim? — Z Serbią. Dlaczego? — Zamordowanie arcyksięcia austryackiego Ferdynanda w Serajewie. Daleko. Tak jest. Tymczasem tylko to. Ale niedługo będziemy mogli z pewnością udzielić nowych szczegółów. Aparaty nasze pracują. Czekamy. Tak jest. Z przyjemnością. Halo. Żegnam.
Błysnął uprzejmie słuchawką i zamilkł.
Nawet taki potentat, jak aparat telefoniczny, był widać tak przejęty wielkością chwili, że zapomniał o fochach i chętnie dzielił się z nami oszałamiającemi nowinami dnia. Może też miło mu było imponować nam swoją wszechwiedzą.
Bądź jak bądź od tej chwili wiedzieliśmy wszystko.
Wisząca tuż obok telefonu, spłowiała mapa ścienna rozpaliła nagle gwałtownie kolory dwóch państw walczących. Żółtość Austryi i róż Serbii aż kłuły w oczy, drgały, gryzły się niemiłosiernie.

Było ciekawie i strasznie.
Czuliśmy, że coś niewidzialnego idzie ku nam, zbliża się...
Już... już..,
Dzień. Noc. Dzień.
Co to? Druty telegraficzne za oknami znów jęczą. Telefon odzywa się niepytany. Rzuca nerwowo tylko dwa wyrazy:
— Niemcy z Rosyą.
Przez miasto leci nowy krzyk.
Na mapie palą się nowe barwy: wielka plama zieleni Rosyjskiej rzuca swój jadowity grynszpan w niebieskie jak farbka granice Niemiec.
Chyba już wszystko?
Nie. Teraz jeszcze straszniejsze, nie do wytrzymania napięte oczekiwanie.
I wreszcie:
— Austrya z Rosyą.
Miasto oszalało. Ulicami popłynęły tłumy. Załopotały chorągwie. Zabrzmiały mowy.
Zdyszane pośpiechem dnie lecą, niosąc coraz to nowe wieści.
— Francya z Niemcami.
— Anglia.
Mapa płonęła.

A my? A Polska?

Nakreślone kiedyś przez Stasia ołówkiem na mapie, państwo polskie pali się trzema różnemi kolorami.
Z kimże jesteśmy? Przeciw komu? — Jest gorzko.
— Przeciw wszystkim trzem! — buntuje się gorąca pewność.
— Z każdym, byle o Polskę! — zapada postanowienie.
Gorycz pierzcha. Wiem, że będzie, jak musi być, — ale, że musi być — dobrze.







Był dżdżysty, smutny dzień, kiedy w niebieskawym wężu wojsk austryackich pod oknami zobaczyłem pierwszy raz ich szeregi.
Szli, śpiewając.
Wyraźnie, dobitnie, przejmująco dochodziły mię smętne słowa pieśni:

„Dzień deszczowy i ponury.
Z cytadeli idą góry....
Szeregami polskie dzieci
Idą tułać się po świecie“.

Drżałem.
Idą. Idą tułać się po świecie, i walczyć, i ginąć.
Pierwszy raz zrozumiałem, zrozumiałem naprawdę, do dna, że nad każdym z tych kochanych, szarych chłopców wisi to straszne, niepojęte coś, — co ludzie nazywają — śmiercią.
Było mi smutno, ale dobrze i dumnie. Wszystko rwało mi się ku nim. Mało nie wyskoczyłem z okna.
A pieśń szła szeroko, młoda, ufna:

„Patrz na tego Mannlichera:
Każdy strzelec nie umiera!
Może uda się,
Że powrócę zdrów
I zobaczę miasto Lwów!“

— Daj wam Boże! Daj wam Boże! — odpowiadałem z całego serca słowom pieśni.

— Daj wam Boże! — mówiły ze mną mury, mijanych przez siwe szeregi, kamienic.
— Daj wam Boże! — tętniły pod nogami deptane kamienie bruków.
A ludzie powiewali chustkami i krzyczeli.
A kobiety płakały.
Pieśń szła:

„Czemu płaczesz, ukochana?
Być żołnierzem rzecz cacana!
— — — — — — — —
Boże, pozwól mi
Dożyć chwilę tą,
Bym Ojczyznę ujrzał swą!“







A potem pierwsi ranni.
Biali, dłudzy, leżeli sztywno na płask na swoich noszach, stróżowani przez szare siostry z czerwonemi krzyżami.
Nie wyglądali już jak cynowe żołnierzyki Stasia. Może nawet nie wyglądali jak ludzie... To było samo cierpienie, nieszczęście, śmierć, — to była — wojna.
Więc to ci sami, co tak niedawno przeciągali tu pod oknami mocni, butni, weseli?

Nie mogłem pojąć. Wiedziałem, a nie wierzyłem, że tak jest.
Automobile, wozy, dorożki, jedne za drugiemi jechały wolno, ostrożnie, przeładowane bólem.
Rannych witano płaczem i okrzykami. Rzucano im kwiaty.
Och, te uśmiechy z pod bandaży na woskowo bladych twarzach!
Och, te spojrzenia z pod upadłych kwiatów, straszne niemem pytaniem!
Widziałem je. Widziałem tak dobrze z mego wysokiego okna. Chwytałem je i składałem w pamięci wszystkie, wszystkie!
Tak. To jest wojna.
Chwilami budziło się we mnie mętne przeczucie rzeczy tak okropnych, że moje szklane oczy mrużyły się, łapy opadały, a sprężynka serdeczna drgała przerażeniem.
Ale jednocześnie rwało się coś we mnie w ten wir, w ten świat, w tę wielkość, która tak straszliwie przerosła wszystkie moje marzenia o wielkości.
I oto ja, mały pluszowy niedźwiadek, wobec zapalającego się pożaru wojny europejskiej marzyłem, aby zagarnął mię jej płomień: — pragnąłem w nim rozbłysnąć jedną iskierką sela dla tych wszystkich, co będą walczyli o Polskę.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Bronisława Ostrowska.