Bratobójca/XLIX
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Bratobójca |
Wydawca | Józef Unger |
Data wyd. | 1897 |
Druk | Józef Unger |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Caïn |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Wdowie od lat siedmiu zaczęło to wdowieństwo ciężyć.
Pewnego dnia musiała przyznać sobie samej, że doświadczała dla Roberta Verniere uczucia w niczem niepodobnego do przywiązania, jakie miała dla nieboszczyka Henryka.
W trzydziestym trzecim roku życia kochała miłością po raz pierwszy.
Robert zbyt miał doświadczenia, ażeby pod tym względem zachować jakąkolwiek wątpliwość.
Nadzieje jego miały się ziścić.
Oświadczył się wreszcie Aurelii i został przyjęty.
Dwa pierwsze lata upłynęły spokojnie.
Robert, chcąc pozyskać pewną i trwałą władzę nad żoną, grał doskonale komedyę miłości.
Aurelia nie doświadczała żadnego rozczarowania i, wierząc w szczęście nieskończone, żyła jakby we śnie.
Trzeciego roku nastąpiło przebudzenie.
Robert, niezdolny panować dłużej nad sobą, zrzucił maskę.
To już mówi o wszystkiem.
Czytelnicy nasi wiedzą, jakie były stosunki pomiędzy żoną i mężem, w chwili, gdy bezkrajowiec, po napisaniu do Klaudyusza Grivot, znanego nam listu, przybył do Francyi i popełnił szereg ohydnych zbrodni.
Na tem poprzestajemy w naszych objaśnieniach przeszłości i wracamy do naszego opowiadania w chwili, kiedy bratobójca przybywał do Berlina z pieniędzmi, skradzionemi z kasy Ryszarda.
Odebrał z ekspedycyi walizę, wsiadł do dorożki i kazał się zawieźć do pałacu, w którym mieszkał z żoną przy ulicy Fryderyka.
Zadzwonił i wtedy lokaj otworzył mu drzwi, a zobaczywszy go, zawołał:
— A! to pan... a pan nie uprzedził o przyjeździe i dlatego nie spodziewano się pana dziś.
— Zanieś walizę do mego mieszkania — rozkazał przyjezdny.
Służący posłuszny i, poprzedzając swego pana, pośpieszył zapalić światło w gabinecie, pokoju i w sypialni mieszkania oddzielnego Roberta, gdyż tenże oddawna nie miał wspólnego mieszkania z żoną.
— Uprzedź panią o moim przyjeździe — rzekł bratobójca.
— Pani niema w pałacu.
— A wiesz, gdzie jest?
— Pani jest na obiedzie u pani baronowej Keller.
I, spojrzawszy na zegar, lokaj dodał:
— Pani pojechała o siódmej z panem Filipem.
— A! więc pan Filip jest w Berlinie?
— Tak, panie... Przyjechał z Francyi właśnie we dwa dni po wyjeździe pańskim.
— Pani zapewne wróci późno.
— Pani kazała po siebie przyjechać o jedenastej.
— Nie będę czekał na jej powrót, jestem zbity ze zmęczenia. Jutro zrana wejdziesz do mego pokoju, dopiero gdy zadzwonię.
— Dobrze, panie. A teraz wieczorem, czy pan nie potrzebuje czego?
— Nic zgoła. Pościel mi tylko czemprędzej i pozostaw mnie samego.
Podczas gdy lokaj słał łóżko i rozpalił ogień na kominku, Robert uwolnił się od ciężkiej torby i złożył ją, na fotelu, zdjął surdut i powyjmował z kieszeni drobne przedmioty.
Służący wziął to ubranie do oczyszczenia i odszedł.
Gabinet pracy i pokój sypialny, przybrane były starodawnymi meblami wielkiej wartości artystycznej, zebranemi w sposób troskliwy wielce przez przodków Henryka de Nayle.
Dopiero teraz Robert otworzył kluczem, z którym się nie rozstawał nigdy, szafeczkę z szesnastego stulecia, cudnej roboty i w jednej z szuflad złożył torbę zawierającą pieniądze ze zbrodni.
— Te pieniądze — wyszeptał — nie wyjdą ztąd, aż będę mógł ich użytkować, bez obudzenia podejrzeń...
Potem zamknął szafkę i, wziąwszy serwetę, umaczał róg jej w wodzie, zwilgocił kartki, przyklejone na walizie, co mu pozwoliło je odlepić po chwili, bez żadnego śladu.
To uczyniwszy, rozebrał się prędko, zagasił świecę, położył się i zasnął snem twardym, niezakłóconym przez żadne przykre sny.
Nędznik niezdolny, był nawet do wyrzutów sumienia.
O godzinie wpół do dwunastej Aurelia, powróciła do pałacu z synem Filipem de Nayle.
Pokojówka czekała na nią i oznajmiła jej na wstępie o powrocie pana.
Aurelia przyjęła tę wiadomość bez żadnej oznaki ździwienia lub radości.
Doznawała dla męża tylko lodowatej obojętności, która nie była jeszcze nienawiścią, ale mogła się nią stać z łatwością.
— Do jutra — rzekła do Filipa i udała się do swego mieszkania, podczas gdy młodzieniec poszedł do swego pokoju, który zajmował w czasie rzadkich odwiedzin Berlina.
∗
∗ ∗ |
Depesza cyfrowana barona Schultza, wysłana z Paryża dnia 2 stycznia, przybyła do Berlina do sztabu naczelnego tegoż wieczora, po przejściu przez ręce kupca Schmidta!
Natychmiast zapoznano się z treścią telegramu.
Było wpół do ósmej wieczorem.
Baron Schultz żądał, ażeby miano dozór w Berlinie, nad przybyciem Ryszarda Verniere.
Nie tracąc ani chwili, jeden z agentów, znający dobrze byłego pomocnika biura wywiadowczego, udał się na stacyę, gdzie winien był wysiąść Robert Verniere w przyjeździe z Paryża.
Rozkaz miał nie opuszczać stacyi i natychmiast dać wiadomość o przyjeździe śledzonego.
O ósmej wieczorem spostrzegł Roberta, wchodzącego do sali pakunków po walizę.
Nie było żadnej wątpliwości. Kartki przylepione na walizie, które odczytał agent w przejściu, miały napis: Paryż — Berlin.
Oczywiście agent nie pomyślał o kuryerze, który z Londynu przez Bruksellę, Kolonię, Berlin, dążył do Petersburga, punktu krańcowego.
Zadanie agenta było już krótkie.
Udał się też do głównego sztabu.
Wiadomości jego nie mogły budzić żadnej wątpliwości.
Aż nadto dostarczały dowodu, że baron Schultz omylił się w swoich domysłach.
Nazajutrz przesłano mu list prawie drwiący, z wykazaniem bezzasadności jego podejrzeń.
Słowem bezbronność wydawała się zapewnioną Robertowi Verniere.
A jednak, pomimo wszelkich ostrożności, przedsięwziętych przez niego i przez Klaudyusza Grivot, niezręczność przecie o mało go nie zdradziła i uczyniła go więcej niż podejrzanym w oczach jego żony.
W przeddzień wieczora, powracając do pałacu przy ulicy Fryderyka, Robert, jakeśmy powiedzieli, wyjął z kieszeni surduta papiery i różne przedmioty, które się w nich znajdowały. Lokaj powiesił ten surdut w przedpokoju na pierwszem piętrze, który oddzielał mieszkanie Roberta od mieszkania jego żony.
Nazajutrz zrana tenże służący wytrzepał i oczyścił ubranie swego pana.
Wtedy z bocznej kieszonki bezwiednie wyrzucił bilet kolejowy i papierek, tak dobrze złożony, ażeby mógł zajmować jak najmniej miejsca.
Położył te przedmioty, nawet nie spojrzawszy na nie, na stoliczku w przedpokoju.
Po wytrzepaniu i oczyszczeniu surduta, zawiesił go na krześle, zapominając o schowaniu do kieszeni przedmiotów, które z niej wypadły.
To uczyniwszy, poszedł do roboty w innej części pałacu, ponieważ według rozkazu miał dopiero wtedy przyjść do swego pana, gdy tenże zadzwoni.
Pani Robertowa Verniere przyzwyczajona była z młodych lat wstawać zarówno w zimie jak i w lecie bardzo wcześnie i pilnowała, ażeby służba nie próżnowała.
Tego dnia wstała również wcześnie, wyszła ze swego pokoju i, chcąc zejść do pokoi na parterze, przechodziła przez przedpokój, gdzie znajdował się surdut jej męża.
Uwagę jej zwróciły, nie ubranie, lecz dwa przedmioty, umieszczone na stoliku.
Zbliżyła się do stolika i przyjrzała im się bliżej.
— Bilet kolejowy — wyszeptała, biorąc go, na którym wydrukowane były wyrazy: Paryż — Berlin. — Jakim sposobem Robert nie oddał tego biletu konduktorowi, przy wysiadaniu z pociągu i dlaczego nie zażądano biletu od niego — widocznie przez nieuwagę.
Następnie wzięła do ręki papier zwinięty i rozwinęła go w trzech czwartych, ale nie dokończyła tej roboty, uważając ją za zbyteczną, i rzuciła papier wraz z biletem na tacę, postawioną do biletów na stoliku.
Potem zeszła na dół.
W pałacu przy ulicy Fryderyka jadano śniadanie w południe, po wypiciu kawy lub czekolady zrana.
Robert, znużony, wstał późno i dopiero w kilka minut po dwunastej przyszedł do pokoju jadalnego, gdzie się znajdowała już Aurelia z synem, oczekując go.
Nędznik ukazał się z uśmiechem na ustach i spojrzeniem pieszczotliwem.
Młodzieniec zbliży! się ku niemu.
— Dzień dobry, drogi mój Filipie — rzekł doń ojczym, wyciągając rękę — nie spodziewałem się zastać cię tu za moim powrotem i jestem bardzo rad, że cię widzę...
Dodał, zwracając się do żony głosem, układnie miodowym:
— Ty jesteś tak dobrą i pobłażliwą, że mi wybaczysz, Aurelio, nieprawdaż, iż nie zaczekałem na twój powrót wczoraj wieczorem, ażeby ci oznajmić o mojem przybyciu, ale takem zziąbł w wagonie i znużonym się czułem podróżą.
— Dobrześ uczynił, i wcale nie potrzebujesz mej pobłażliwości — odpowiedziała poprostu Aurelia.
Filip de Nayle skończył lat ośmnaście.
Był to przystojny chłopiec, bardzo duży, jak na swój wiek, a po ojcu odziedziczył znaczną siłę fizyczną.
Wyglądał na lat dwadzieścia dwa.
Jak Henryk de Nayle, miał rysy pełne szlachetności i cała jego postawa znamionowała dystynkcyę bez zarzutu.
Oczy niebieskie, czyste, o wejrzeniu głębokiem, podobne do matczynych, wyrażały zarówno energię jak i łagodność.
Inteligencya promieniała na wyniosłem czole, uwieńczonem bujnemi włosami ciemnemi.
Z ojca miał naturę uczciwą, ale bez tej słabości charakteru, jaką Aurelia musiała często stwierdzać u swego męża.
— On potrafi mieć wolę! — mówiła do siebie, patrząc na niego z dumą.
Bo dumną była z tego syna; zdawało się jej, że w nim ożył towarzysz jej lat młodości, który nie sprawiał jej nigdy zmartwienia, zawodu, nigdy nie wycisnął z oczu jej łzy, o którym straciła pamięć w chwili zaślepienia, gdy się połączyła z człowiekiem, niezasługującym na jej uczucie.
O! jakże teraz żałowała, że ustąpiła popędowi, który wydał się jej naówczas nieprzepartym, a przeciw któremu powinna była walczyć.
Powtórne zamęźcie przyniosło jej tylko rozczarowanie i wyrzuty, a kto wie, co jej zachowywała przyszłość?
Aurelia nie chciała, ażeby jej syn był nieużytkiem.
Bogatym będzie, to prawda.
Lecz to nie wystarczało w oczach przewidującej matki.
Widziała sama, że majątek choćby najznaczniejszy, może zniknąć w jednej chwili.
Zależało więc jej na tem, ażeby Filip — gdyby ruina majątkowa nastąpiła kiedy — był w stanie utrzymać się sam.
W szesnastym roku życia, odebrawszy go z pensyonatu w Nancy, gdzie otrzymał gruntowne wykształcenie, posłała go szkoły sztuki i rzemiosł w Châlons, gdzie młodzieniec uczył się mechaniki, w zastosowaniu do przemysłu.
Nadto uzupełniał swe wykształcenie i przysposabiał się do szkoły politechnicznej.
Praca była ciężka, robota nieustająca, lecz Filip pozostawał niestrudzonym.
Zresztą pojmując i podzielając myśl matki, w poczuciu miłości własnej, bardzo usprawiedliwionej, postanowił stworzyć sobie przyszłość, którą miałby do zawdzięczenia samemu sobie, bez oglądania się na majątek, który należałby doń kiedyś — i to jak najpóźniej — mówił do siebie, bo ubóstwiał matkę.
Postępy jego w szkole Châlons, dzięki gorliwości i pracy i wrodzonym zdolnościom były bardzo szybkie.
Z teoryą naukową łączył i praktykę i rękami arystokratycznemi władał pilnikiem i młotkiem, jak najzręczniejszy robotnik.
Lubił z poczuciem artystycznem wykonywać jak najdokładniej roboty z żelaza i stali.
Marzeniem jego było zostać w przyszłości wynalazcą i połączyć nazwisko swe z jakim pięknym wynalazkiem.
Studya jego przygotowawcze dla wstąpienia do szkoły politechnicznej były prawie ukończone i nie ulegało wątpliwości, że złoży pomyślnie egzaminy i zostanie przyjęty do tego zakładu naukowego.
Z tymi przymiotami łączył jeszcze prawdziwy talent rysowniczy, i malował akwarelą lepiej, niż większość amatorów, i prawie tak dobrze jak wybitni fachowcy.