Bratobójca/XLVIII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Bratobójca |
Wydawca | Józef Unger |
Data wyd. | 1897 |
Druk | Józef Unger |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Caïn |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Nędzny bezkrajowiec, nikczemny morderca, Robert Verniere — jak wiadomo — przybył na dworzec Suerviliere, na kilka minut przed nadejściem pociągu, który go zawieźć miał do Brukselli.
Pociąg stanął na stacyi o oznaczonej godzinie.
Robert wsiadł do przedziału pierwszej klasy, gdzie znalazł się sam.
Straszny dramat, który się tylko co odegrał w fabryce w Saint-Ouen i którego był głównym aktorem, jakeśmy to widzieli, przerażał go tylko względnie.
Przeświadczony o swej bezkarności, myśleć mógł tylko o majątku, skradzionym we krwi, przy blaskach pożaru, i zawartym w torbie, gdzie go schował po rabunku.
Ciekawość go męczyła, pomimo jednak gorącej chęci rozłożenia przed oczyma tej kupy banknotów i przeliczenia ich, tyle umiał panować nad sobą, iż powstrzymał się, aż pociąg przebył kilka stacyi i utworzył szeroką przestrzeń, między nim i trupem brata.
Dopiero przejechawszy za Compiègne i znajdując się ciągle sam w przedziale, zdecydował się na obejrzenie swych bogactw.
Otworzył torbę.
Drżącemi palcami wyjął pugilares, w którym kasyer Prieur umieścił banknoty tysiąco-frankowe w paczkach po dziesięć tysięcy franków.
Wzrok mu zabłysł, gdy przy świetle lampy u sufitu, policzył rulony złota.
Cyfra, zapowiedziana przez Klaudyusza Grivot, była zupełnie dokładną.
Pięćset pięćdziesiąt dwa tysiące i kilkaset franków.
Sprawdził wszystko, wszystko obliczył i dodał.
Pakiet, noszący na kopercie napis: Depozyt Gabryela Savanne ściągnął jego uwagę.
Dotąd nie przywiązywał doń wielkiego znaczenia.
Mogły to być papiery cenne dla deponującego, lecz bez wartości dla niego.
Wreszcie otworzył kopertę.
Radość jego wyrównała zdziwieniu.
Banknoty jeszcze, jeszcze!
Przeliczył trzydzieści paczek, po dziesięć każda.
Trzykroć stotysięcy franków!
Z pieniędzmi Ryszarda Verniere stanowiło to ogółem przeszło ośmkroć sto tysięcy franków. Prawie milion.
W ciągu kilku sekund doznał zawrotu.
Wszystko to należało do niego.
Klaudyusz Grivot był w tej chwili daleko od jego myśli.
Ale przypomniał mu się niebawem.
Miał wspólnika!
Wspólnika, który zgłosi się wkrótce, upominając się o część skradzionego majątku! Wspólnika, na którego łasce znajduje się, który jednem słowem może go zgubić i któryby się nie zawahał tego uczynić, gdyby mu się sprzeniewierzył.
Jak przypuszczał był majster na chwilę, przyszła mu myśl nie wracać do Berlina, lecz uciekać do Londynu, potem do Ameryki, jednem słowem zniknąć.
Lecz myśl ta tylko przebiegła przez jego umysł.
Znał on dobrze siłę woli, niezachwianą wytrwałość majstra... Wiedział, że Klaudyusz Grivot ścigałby go wszędzie; bez przerwy, bez zniechęcenia, i wkrótceby go dogonił.
Zdecydował się też natychmiast.
— A więc — rzekł, chowając wszystkie paczki i rulony złota do torby — skoro trzeba, dam mu jego część, ale moja będzie większą... Klaudyusz nie wie z pewnością o depozycie trzykroć stu tysięcy franków, złożonym przez Gabryela Savanne, a ja nie będę o tyle głupim, ażebym mu to wyjaśnił?
Wkrótce myśli jego przybrały inny kierunek.
Myślał o przebyciu granicy.
Ażeby uniknąć tego niebezpiecznego przejścia, dałby był wiele, ale wysiąść na przedostatniej stacyi francuskiej, ażeby pieszo przedostać się do stacyi belgijskiej, toby go zanadto opóźniło. Chciałby pojechać do Berlina, o ile można najwcześniej, umieścić swój majątek w miejscu pewnem i schować go, aż do dnia, kiedyby mógł zużytkować go, bez obawy obudzenia podejrzeń.
— Jeżeli pojadę z Brukselli do Hamburga — rzekł do siebie nędznik — stracę blisko dwanaście godzin... Nie będę się więc trzymał marszruty, skreślonej przez Klaudyusza... W Brukselli wsiądę na kuryer, który mnie zawiezie do Kolonii, a ztamtąd do Berlina. W ten sposób zaledwie w dwadzieścia minut przybędę później po pociągu, którym powinienem był jechać z Paryża wczoraj wieczorem i który wiezie moje walizy...
Te rozmyślania uspokoiły na kilka chwil trawiącą go gorączką.
Do Brukselli przybył kilka minut po dziesiątej, w dziesięć zaś minut później jechał do stolicy Niemiec, gdzie stanął przed ósmą wieczorem, rzeczywiście, w dwadzieścia minut po nadejściu pociągu, który odszedł z Paryża w przeddzień wieczorem o godzinie 6 minut 35.
Wysiadłszy z wagonu, natychmiast udał się do ekspedycyi, dla odebrania swych waliz, wysłanych ze stacyi w Paryżu.
Kartki kolejowe, naklejone na walizach, nosiły adres: Paryż — Berlin.
Obiecał sobie, że je natychmiast weźmie, skoro przybędzie do domu.
Robert przybył do Berlina, właśnie w tej chwili, kiedy depesza cyfrowana barona Schultza, dotycząca go, dostawała się kupcowi Schwartzowi, dla przesłania do biura wywiadowczego naczelnego sztabu.
Tego się ani domyślał bratobójca i, jak wiadomo, nie w tym celu ułożył zmianę podróży.
Robert Verniere mieszkał w bardzo ładnym pałacu przy ulicy Fryderyka wraz z żoną, pasierbem i dość liczną służbą.
Pałac ten należał do wdowy po panu M. de Nayle, która po raz drugi wyszła za Verniera.
Była to jedna z własności, które zdołała jak i inne, położone w Alzacyi, zabezpieczyć przed szalonem marnotrawstwem Roberta, i które stanowiły dla jej syna Filipa, spadek po ojcu...
W intercyzie przyznała mężowi dwakroć stotysięcy franków, lecz, gdy je strwonił, zamknęła przed nim swą kasę.
Żywo zraniona w żoninej miłości własnej, rozpustnem życiem męża, skandalicznie ujawnionem, skupiła się w sobie i odtąd pogarda zastąpiła miłość, jaką przy zamążpójściu miała dla swego drugiego męża.
W stanowczy sposób oświadczyła Robertowi, że nie może już liczyć na nią i że odtąd sama zarządzać będzie majątkiem, który po niej odziedziczy kiedyś jej syn. Dodała, iż mąż otrzymywać będzie miesięczne utrzymanie z sumy wystarczającej, ponieważ korzystać będzie w pałacu z komfortów życia wspólnego.
Od tego czasu stosunki były bardzo natężone, pomiędzy mężem i żoną, którzy się widywali tylko przy stole.
Rodziny francuskie, które skutkiem zaboru, stały się niemieckiemi, wbrew własnej woli, szanowały wielce i przyjmowały u siebie z wielką przyjemnością panią Robertową Verniere, którą znały dawniej jako hrabinę de Nayle.
Tu musimy pokrótce przedstawić życiorys tej nowej osoby, która odegra w naszem opowiadaniu rolę szerszej doniosłości.
Aurelia Dyoniza Parodon, urodzona w roku 1850, w chwili, gdy ją wyprowadzamy na scenę, miała lat 43.
Córką była jedyną wielkiego przemysłowca z departamentu Niższego Renu, człowieka bardzo bogatego.
Tak sądzono powszechnie.
Młoda i piękna Aurelia uważaną była za świetną partyę.
Tymczasem skutkiem nieszczęśliwych waranów handlowych i bankructw wśród dłużników, ruina zagroziła przemysłowcowi.
Parodon czuł się zgubionym.
Wtedy ratunek dla przemysłowca przedstawił się w postaci młodego trzydziestoletniego człowieka, zamieszkałego w okolicy, hrabiego Henryka de Nayles.
Oświadczył się on o Aurelię i złożył jej w ofierze nietylko swe serce ale i półtrzecia miliona majątku.
Przy jego pomocy podźwignęła się fabryka teścia, Parodona.
Aurelia wyszła za mąż nie z miłości, ale z poświęcenia dla ojca.
Mąż jednak ujął ją szlachetnością, z jaką okazał pomoc dla jej zagrożonego ojca.
Henryk de Nayle miał w Savernie i w okolicy, oprócz pałacu, w którym mieszkał, wielkie lasy i kilka folwarków. W Strasburgu — dom dochodowy. W Berlinie trzy domy, które mu się dostały po matce, niemce. Pod Nancy zamek, w którym bawił od czasu do czasu. Tu Henryk przyszedł na świat.
Z pochodzenia więc był Francuzem jak i z serca.
Po ślubie Henryk zaproponował żonie, ażeby pojechali w podróż, na co się zgodziła z radością.
Nieobecność ich trwała blizko rok.
Kiedy powrócili do Saverny, fabryka Ludwika Parodona była już znów najzupełniej czynną.
Aurelia poznała dobrze swego męża, który ją uwielbiał i kochał niezmiernie; dobry był, sprawiedliwy i prawy, ale natury nieco miękkiej. Powzięła nad nim władzę zupełną; za nic w świecie nie przedsięwziął nic, wprzód jej się nie poradziwszy.
Do szczęścia młodej kobiety brakowało tylko macierzyństwa.
Pomimo dwuletniego pożycia, nic nie zapowiadało spełnienia jej życzeń.
Na wiosnę w roku 1870 puścili się małżonkowie w nową podróż.
Znajdowali się w Anglii, kiedy w miesiącu lutym dowiedzieli się, że wojna wybuchła między Francyą i Niemcami.
Aurelia pomyślała o ojcu. Chciałaby była powrócić do Francyi niezwłocznie. Tymczasem Henryk sprzeciwił się stanowczo, myślał o groźnych niebezpieczeństwach przestraszających, lękał się ich nie dla siebie, ale dla niej.
Zresztą na co mogłaby się była przydać ich obecność w Suverne.
Młodzi małżonkowie pozostali w Londynie, dokąd ich dobiegły wieści o strasznym pogromie.
Bito się w Alzacyi i w Lotaryngii, wszystko było spustoszone, zniszczone.
Komunikacye były przerwane, wiadomości miejscowe przestały nadchodzić, i dopiero w trzy miesiące później Aurelia dowiedziała się, że jej najposępniejsze przeczucia przewyższyły rzeczywistość.
Ludwik Poradon, który pomimo późnego wieku mężnie schwytał za broń, w obronie kraju przed najeźdźcą, rozstrzelany został jako wolny strzelec na ruinach swej fabryki, spalonej przez prusaków.
Aurelia, ugodzona w serce, rozchorowała się i o mało nie umarła. Ocaliły ją młodość, silny organizm, a zwłaszcza pieczołowitość mężowska.
Kiedy Henryk i żona, wyleczona, ale jeszcze bardzo słaba, powrócili do Francyi — po podpisaniu traktatu pokoju, część Lotaryngii i Alzacyi stały się posiadłościami niemieckiemi. I Saverna znalazła się na zabranem terytoryum.
Posiadłości hrabiego de Nayles pozostały nietknięte. Żaden z jego domów nie ucierpiał.
Aurelia prosiła męża, ażeby z nią osiadł w zameczku pod Nancy, dla spędzenia przynajmniej pierwszych miesięcy jej żałoby.
— Tam będziemy we Francyi, w naszej kochanej Francyi — rzekła — nie powrócę nigdy do Saverne, gdzie prusacy zamordowali mego ojca. Ty jesteś francuzem, ponieważ urodziłeś się w Nancy, a Nancy pozostało miastem francuskiem. Obierz sobie administratora dla majętności swych w Alzacyi-Lotaryngii i w Berlinie — a w razie potrzeby sprzedaj je. — Zrealizuj swój majątek i pozostańmy we Francyi.
Henryk z pewną trudnością zdołał ją przekonać, że to wykonanie jej życzeń byłoby bardzo szkodliwem dla ich interesów i równałaby się prawie ruinie, ponieważ sprzedaż posiadłości, których wartość obniżyła się skutkiem wojny, dałaby rezultaty opłakane; zresztą miał w Berlinie krewnych swej matki, wysoko położonych, krewnych bogatych, po których był domniemanym spadkobiercą. Trzeba się było z nimi liczyć, nie przyznając się do głębokej nienawiści jaką ich przejmowały Prusy.
— Możemy mieć jeszcze dzieci, moja ukochana żono — dodał na zakończenie — — dla nich zachowajmy nasz majątek.
Ten ostatni argument nie mógł nie wzruszyć Aurelii.
Poddała się woli mężowskiej.
Po siedmiu latach małżeństwa bezdzietnego, w roku 1875 młoda kobieta powiła w Nancy syna, który otrzymał imię Filipa i którego pochodzenie francuskie nie uległo zaprzeczeniu.
Odkąd syn się narodził, miłość macierzyńska w sercu Aurelii wzięła górę po nad wszelkimi innymi względami, i w interesie dziecka nie odmówiła wcale osiedlenia się w pałacu w Berlinie, ażeby sobie zjednać życzliwość krewnych, przyszłych spadkodawców, którym, pośpieszamy dodać, spodobała się wielce.
Filip miał dwa lata zaledwie, kiedy wielkie nieszczęście spotkało jego matkę.
Henryk umarł w ciągu dni kilku na zapalenie płuc.
Boleść pani de Nayles była wielka.
Darowizna między żywymi, uczyniona jej w kilka dni po ślubie, zapewniała jej posiadanie wszystkich majątków.
Spis inwentarza, sporządzony po śmierci męża, dał jej poznać cyfrę dokładną tego majątku. Nieruchomości i kapitały stanowiły sumę, po nad dwa miliony sięgającą.
Filip więc będzie bogatym kiedyś.
Jemu postanowiła się poświęcić zupełnie.
Czas biegł.
Powoli, jakkolwiek zachowała zawsze w głębi duszy czułe wspomnienie dla tego, który był dla niej tak dobry i tkliwy, wspomnienie to już nie wywołało łez.
Kiedy Filip skończył lat siedm, Aurelia zawiozła go do Nancy i powierzyła go dyrektorowi zakładu bardzo szanowanego.
Chciała, ażeby otrzymał edukacyę czysto francuską, zdolną rozwinąć w nim miłość dla matki ojczyzny i szlachetne uczucia patryotyczne.
Następnie sama powróciła do Berlina.
Trzynaście lat upłynęło od roku strasznego.
Aurelia, mając lat trzydzieści trzy, pozostała zachwycająco piękną i wydawała się jeszcze młodszą, niż była w rzeczywistości.
Lubiła życie światowe.
Salon jej był otwarty dla przedstawicieli ambasady francuskiej i dla członków kolonii francuskiej, których liczebność wzrosła wielce.
Pomiędzy Francuzami, przyjmowanymi u niej, znajdował się Robert Verniere, który się jej bardzo spodobał.
Nikt podejrzewać nie mógł, jaką rolę nikczemną odgrywał ten człowiek, który wmieszał się wśród swych ziomków, tylko w nadziei zdradzania ich i sprzedawania drogo swej zdrady.
Powabny wielce, umiejący olśniewać, potrafił sympatyę wszystkich zdobyć.
Zrujnowany najzupełniej i zachowujący tylko pozory bogactwa, dzięki zapomogom od rządu niemieckiego, powiedział sobie, że przez zaślubienie hrabiny de Nayle, mógłby wypłynąć na wierzch i zaczął też z zadziwiającym taktem nadskakiwać jej w sposób pełen szacunku.
Łotr zręczny był, a kołatał do serca, spragnionego uczucia.