Bronzownicy (Boy-Żeleński, 1930)

<<< Dane tekstu >>>
Autor Tadeusz Boy-Żeleński
Tytuł Bronzownicy
Pochodzenie Bronzownicy
Wydawca Towarzystwo Wydawnicze „Rój”
Data wyd. 1930
Druk Drukarnia „Rola“ J. Buriana
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Bronzownicy

Dałem tym wstępnym rozważaniom tytuł „Bronzownicy“, ponieważ w dyskusji, która stała się ich pobudką, raz po raz pojawiało się pytanie — rozstrzygane zazwyczaj w sensie twierdzącym: czy wielki pisarz — w szczególności Mickiewicz — ma zostać dla nas „posągiem z bronzu“. Wynika stąd dla mnie jedna oczywistość: mianowicie, że krytyk czy historyk literatury powinienby w takim razie odbyć praktykę bronzowniczą; w przeciwnym razie i w tym bronzie będzie fuszerował. Bronzowa ta dyskusja urodziła się z mojej książki p. t. Ludzie żywi, przedewszystkiem zaś z artykuliku Mickiewicz a my, będącego przedmową do dzieł Mickiewicza w wydaniu Bibljoteki Arcydzieł Literatury.
Pragnę rozważyć niektóre punkty tej dyskusji; w tym celu wydaje mi się bardziej taktyczne nie zaczynać od Mickiewicza. Mickiewicz, to rzecz skomplikowana i wielka; zacznijmy od prostszej i skromniejszej. W toku tej dyskusji padło kilka razy — również z powodu mego artykułu — imię Narcyzy Żmichowskiej; otóż sprawa Żmichowskiej ma tutaj tę zaletę, że posiada niejako — z przyczyn które zaraz objaśnię — wartość eksperymentu. Mówmy tedy o Narcysce; tem bardziej, że na jej temat sformułował pod moim adresem p. Henryk Bezmaski bardzo konkretne zarzuty w odpowiedzi na artykuł Karola Irzykowskiego (Naprzód) p. t. Odełgiwanie literatury. Odtrącając z lekceważeniem moją próbę ożywienia głęboko zapomnianej pisarki, p. Bezmaski pisze:

Dla czytelnika polskiego była i jest i da Bóg że długo jeszcze będzie wielką poetką i obywatelką. W jakim stanie znajdował się jej system nerwowo-seksualny, co to kogo obchodzi poza jej najbliższem otoczeniem? Może to być przedmiotem sensacji, awantury literackiej, na której ten czy ów wydawca może zarobić. Wartości literackiej nie ma to żadnej.

Mogę się tylko cieszyć, że w piśmie tak często pomawianem o bezbożność, jak Robotnik, załatwia p. Bezmaski sprawę owem cnotliwem i staropolskiem „da Bóg“; gdyby jednak uważniej czytał mój artykuł o Żmichowskiej, dowiedziałby się z niego, że właśnie zupełne zapomnienie „poetki i obywatelki“, dla której ja wyniosłem z domu osobliwy kult, było przyczyną mego zajęcia się jej osobą. I oto pozwolę sobie przedstawić rezultat, mający, jak rzekłem, charakter wręcz eksperymentalny: w parę tygodni po moim artykuliku otrzymałem propozycję napisania przedmów do trzech utworów Żmichowskiej, które księgarze skłonni byli wydać: przy dwóch położono moją przedmowę jako warunek podjęcia wydania. Czy to powieść? i Biała róża już się ukazały, Poganka ukaże się niebawem; wydanie nieznanych listów pisarki jest w toku. Przedtem, mimo obchodów, rocznic, ani jednego tomu jej pism nie było w księgarniach. Zapewne, „wydawca może zarobić“, jak z lekceważeniem pisze pan senator; ale to już jest, wyznaję, oryginalny sposób patrzenia na literaturę, przy którym istnienie dzieł na rynku księgarskim — a tem samem w rękach publiczności — jest rzeczą uboczną, rzeczą, o której mówi się z taką wzgardą! Pan Bezmaski lekceważy tak nietrwałą rzecz jak papier, jest zdecydowanym bronzownikiem; ale bronz ma tę właściwość, że jest bardzo niewygodny do czytania. Celebrowano koło Żmichowskiej pół wieku bez skutku; wystarczyło przemówić ludzkim głosem, aby ją zbudzić do życia. Niechże więc pan senator zastanowi się trochę: skoro odsądza moje poczynania od „wszelkiej wartości literackiej“, niech im przyzna wartość choć praktyczną i niech powie sumiennie: kto lepiej służy sprawie pisarzy, czy ten, który im daje nowe życie i odnawia ich przymierze z czytelnikami, czy ten, kto bezmyślnie macha kadzielnicą przed starym, zakurzonym posążkiem?

*

To tradycjonalistyczne wystąpienie patrjarchy socjalizmu dowodzi, jak głęboko wżarł się nam w krew zbożny frazes. Faktem jest, że, czy to wskutek naszych narodowych właściwości, czy bardziej jeszcze wskutek wiekowego pijarsko-jezuickiego wychowania, czy wskutek tragicznego zagmatwania naszych kolei dziejowych, stosunek nasz do naszych pisarzy stał się odmienny niż gdzieindziej. Wszystko pod kątem krzepienia serc, zbudowania narodu, młodzieży... Socjaliści odziedziczyli to po „konserwie“. I szczęście to prawdziwe dla nas, że los dał nam pisarzów dosyć bogobojnych; inaczej nie nastarczylibyśmy z załgiwaniem. Niedawno odezwały się głosy, że czas skończyć z legendą, jakoby Przybyszewski pijał kiedy wódkę! Cóż za szczęście, że nas Opatrzność nie pokarała takim poetą jak Villon! Świeżo miałem w ręku nową literaturę wilonowską: La psychose de Villon, i t. d. Czy był degeneratem czy tylko zwykłym opryszkiem, — oto pytania, jakie padają dokoła jednego z największych poetów Francji. I ileż straciłaby jego słynna Ballada wisielców, gdybyśmy nie wiedzieli, że była napisana przez storturowanego na śledztwie poetę niemal u stóp szubienicy, która go cudem ominęła. Ponure życie Villona — to integralna część jego poezji.
Nie mamy — na szczęście czy na nieszczęście, — takich kłopotów. Mówię: „na nieszczęście“, bo nie miałbym nic przeciw temu, gdyby „Hipek Warjat“, skoro już musi być bandytą, wydał w czasie urlopu wspaniały tom wierszy. Mamy w literaturze naogół bardzo zacnych ludzi. Możemy zgłębiać ich życie z podziwem, z uwielbieniem, w każdym zaś razie z usprawiedliwioną i żywą ciekawością. Jeżeli nauka bada wydzielanie gruczołów trawiennych u pchły, jakże można zabronić ludziom, aby się interesowali wszystkiem, co oświetla życie psychiczne ich genjuszów? Czy to genjuszom coś ujmuje? Przenigdy. Nigdy nie było tak silnego pędu jak dziś do poznawania życia wielkich ludzi. Zrozumiano, że te żywoty to najciekawsza powieść, najwspanialszy dramat — dramat ducha — ale na to trzeba dotrzeć do istoty tego dramatu, nie zaś przyrządzać z niego dydaktyczne „Wieczory pod lipą“. Wszystko to są rzeczy gdzieindziej tak dawno rozstrzygnięte, że niema o nich dyskusji.
Ale i u nas, cóż za osobliwa sprzeczność, cóż za paradoksy! Umiera wielki pisarz: wydaje się jego listy. Przez pietyzm. Ale cytować te listy, opierać się na nich, jest zbrodnią: kto żyw podnosi krzyk: „Niech zostanie z bronzu!“ Po kiegoż tedy licha wydawać te listy, skoro do nich nie wolno zaglądać? Wszak te stany „systemu nerwowo-seksualnego“ Narcyzy, które — powiada pan senator — nikogo nie obchodzą, wyjęte są z jej listów. Idźmy dalej: są listy, gdzie jeden pisarz mówi o drugim. Znów — zdaje się — nie wolno cytować. Bo, ostatecznie, co ja uczyniłem, żem narobił tyle skandalu? Czym wynalazł jakieś nieznane a podejrzane dokumenty? Ależ nie! cytowałem poprostu ustępy z listów, wydanych przez... pietyzm dla wielkich pisarzy.
Ja sądzę, że trzeba właśnie o tych rzeczach mówić, że trzeba je oświetlać. Bo inaczej, cóż pomyśli nieprzygotowany czytelnik, gdy przeczyta dytyrambiczny żywot Mickiewicza, niemniej dytyrambiczny żywot Krasińskiego, a potem to, co jeden z nich mówi o drugim? Właśnie zadaniem historji literatury jest dyskutować, wyjaśniać, godzić sprzeczności, a nie wstydliwie ignorować to co jest własnością publiczną.
Nie tykać poufnych szczegółów życia, powiada p. Lorentowicz, ale wgłębiać się w samo dzieło. Ale właśnie dla poznania tych poufnych szczegółów życia — jako nieoceniony komentarz do dzieła — wydaje się listy wielkich ludzi. Załóżcie panowie protest przeciw ich wydawaniu: ale nie, wydajecie je sami i poczytujecie to sobie za zasługę; a krzyczycie, kiedy ktoś robi właściwy użytek z waszej pracy.
Nie tykać szczegółów życia! Czy to żarty? Ależ od dziecka wbijano nam je w mózg, życiorysy wielkich ludzi stanowią w szkole połowę nauki literatury. Pół roku kułem drobiazgowy żywot Mickiewicza! Co najwyżej tedy chodziłoby o to aby powtarzać i przeżuwać wciąż te same uświęcone bajeczki, nie próbując ich oświetlać na nowo.

*

Bardziej tolerancyjne stanowisko zajął p. Zdzisław Dębicki. Nie ma nic przeciw moim „wątpliwościom, rozciekawieniom i niepokojom“, ale uważa, że niewłaściwym dla nich terenem jest przedmowa do dzieł poety. „W przedmowie takiej (pisze) powinien on stać raczej jak posąg z bronzu, po dawnemu“.
Po dawnemu; ale po jakiemu dawnemu? Bo ja sam pamiętam już tych dawności kilka. I posąg z bronzu, ale jaki? Bo też było ich już więcej. Znany jest (prywatnie) historykom literatury fakt, że Stanisław Tarnowski, będąc w Paryżu, zaklinał Władysława Mickiewicza, aby zniszczył wszystkie dokumenty działalności ojca z epoki Trybuny Ludów. Dla Tarnowskiego były to dokumenty hańby; chodziło mu o to, aby Mickiewicz pozostał „po dawnemu jako posąg z bronzu“. W imię tej samej zasady p. Adam Krzyżanowski protestował przeciw „wygrzebywaniu“ zapomnianych pism poety. Ileż zresztą z pewnością naniszczono dokumentów w imię tej zasady! Znam list, w którym ktoś odmawia Władysławowi Mickiewiczowi powierzenia dokumentów, zarzucając mu ich fałszowanie. Przez pietyzm, oczywiście. Ale co znaczy to słowo? Pamiętam czas, gdy socjaliści w Krakowie składali u stóp pomnika pierwsze wieńce; inni uważali to za bluźnierstwo, wówczas właśnie żądano niszczenia dokumentów, pozwalających pomówić Mickiewicza o socjalizm. Było to kalaniem posągu z bronzu. Sądzę tedy, że każdy fabrykował sobie ten posąg z troszkę odmiennego bronzu. I jeżeli nawet staniemy na stanowisku bronzowniczem, możemy przyjąć, że od czasu do czasu posąg z bronzu ulega przelaniu. Przypuśćmy, że obecnie jesteśmy w fazie takiego przelewania posągu.
Ciekawe jest, że gdy tylu mniej lub więcej młodych zajęło stanowisko obrony tradycji (jakiej?), całkowicie po mojej stronie stanął sędziwy Czesław Jankowski. Głos jego jest tem bardziej dla mnie cenny, że wyszedł z samego serca drażliwego kultu Mickiewicza, z serca Litwy, z Wilna, z ust człowieka który z pewnością nie mniej od innych kocha Mickiewicza „po dawnemu“. Otóż pisarz ten, który lekko dźwiga siedem z górą krzyżyków na barkach, zaznaczywszy z góry, że „niema nad Boya-Żeleńskiego większego wielbiciela Mickiewicza“, osądziwszy łaskawie, że ta przedmowa jest to „trzydzieści kilka stronic najświetniejszych jakie Boy napisał“, mówi:

Zaś panowie i panie... przyglądający się — dziś — owemu ciągnącemu ku narodowemu pomnikowi Mickiewicza pochodowi z busolami, sondami, nieoglądanemi dotąd nigdy narzędziami, proszeni są o nierozdzieranie szat i zachowywanie możliwie najheroiczniejszego spokoju. Żadna krzywda, dalibóg, nie stanie się Mickiewiczowi. A wyładowanie krytyczno-analitycznej energji pokolenia poromantycznego, porozbiorowego, nastąpić musi.
Jest to jakby wiekuiste prawo natury, którego jeszcze nie potrafił złamać żaden z największych nawet nad-ludzi.
Oto ideowa kwintesencja mistrzowskiego essai Boya-Żeleńskiego o Mickiewiczu. Z solidnego jest dębu, z głębokiej znajomości Mickiewiczowskiego dzieła i żywota — tylko mieni się tu i ówdzie opalowo, jakby był gdzieniegdzie, dyskretnie i sugestywnie inkrustowany śmiałym pełnym niespodzianek, a może kogo irytującym modernizmem.
Tak wyobrazić sobie możemy, będzie wyglądał — może już względnie niebawem — Mickiewicz w rozumieniu i kulcie powojennego naszego pokolenia. Nie „przewartościowany“, broń Boże, lecz przeciwnie, przez śmiałą „rewizję“ na nowe dziesiątki lat odrodzony...

Niech mi czytelnicy darują, że pozwalam sobie przytoczyć tutaj te tak pochlebne i zaszczytne dla mnie słowa. Ale przyznam się szczerze, że po kubłach obelg, fałszów i perfidji, jakiemi minie tu i ówdzie ochlapano, przyjemnie mi jest opłukać się trochę w tych uczciwych i przyjaznych słowach starego Litwina.

*

Wróćmy do naszego bronzu. Ależ, aby zbronzowić tak żywego człowieka jak Mickiewicz, trzebaby, jak kalif Omar, spalić wszystkie bibljoteki, zostawić same posągi. Nietylko jego własne listy, ale listy, pamiętniki współczesnych. Wziąłem przypadkiem do rąk w tych dniach pamiętniki Michała Budzyńskiego, powstańca z r. 1830, tułacza, przyjaciela całej emigracji. Wydał te pamiętniki Józef Ignacy Kraszewski: podnosi w swojem słowie wstępnem wartość tych zwierzeń człowieka „głębokiego przekonania, sumienności rzadkiej, dobrej wiary nienaruszonej“. Pamiętniki jego (pisze) mają tę „cechę szczerości, uczciwości, rzetelności, która im wielkiej ceny dodaje“. Otóż, w pamiętnikach tych, czytam następującą relację z epoki towianizmu (I, 289):

Podzielili się ci nowi wyznawcy na koła, i odprawiały się sesje pełne mistycyzmu, gdzie bracia opowiadali sobie sny i widzenia. Na jednej z takich sesyj Mickiewicz zawołał: „Bracia! Dziś ukazał mi się duch Aleksandra I, cesarza Rosji, i prosił, aby bracia zanieśli modły do Boga na jego intencją“. Juljusz S., antagonista Mickiewicza, i w którym odezwała się żyłka polska, podnosi głos po mistrzu: „A mnie, bracia, ukazał się duch Stefana Batorego i prosił, abym przestrzegł, iżby bracia za żadnym nie modlili się Moskalem!“ Mickiewicz na to porywa silnie za ramię Juljusza Słowackiego, przywodzi do drzwi i wypędza go słowami: „Paszoł won durak!“

Wyobraźmy sobie czytelnika, nawykłego patrzyć na Mickiewicza „po dawnemu“ jako na „posąg z „bronzu“, gdy znajdzie ten ustęp w pamiętnikach „rzetelnego człowieka“. W głowie mu się pomięsza! I zdaje mi się, że nie przez pomijanie, eliminowanie faktu, czy — jak się wzgardliwie powiada — „anegdoty“, dojdzie się do pełnego wizerunku poety, ale przez ogarnięcie, zrozumienie i stopienie wszystkiego. Dla mnie właśnie te tragiczne nieporozumienia, te walki, te błądzenia poomacku, w rozpacznych mrokach, te najświętsze pragnienia wyradzające się dziwacznie, te tragiczne upiory emigracji, to są bodaj że najciekawsze karty życia naszych poetów.
I jeszcze jedno. Czy wam się nie ściska serce, gdy czytacie ten opis, podany bez żadnej animozji, z zupełną prostotą, jak Mickiewicz wypycha za drzwi biednego Juljusza z rosyjskiem wyzwiskiem na ustach? Mnie tak. Bo zważmy jedno: los tak splątał dzieje duchowe Mickiewicza i Słowackiego, że odlewanie olimpijskiego posągu jednego z nich odbywało się kosztem drugiego. Już za życia Mickiewicz zaciążył na Słowackim, można powiedzieć, całą wagą bronzu; zaciążył też na nim i po śmierci. Aby wywyższyć — i osłonić — Mickiewicza, stworzono ów obraz Słowackiego jako małego, zarozumiałego i zawistnego rywala, niejako negatyw Mickiewicza, satelitę jego genjuszu. Taki wizerunek długo pokutował; i dziś jeszcze coś z niego straszy czasami. Tak więc, w aljaż posągu Mickiewicza weszło dużo fałszu i cudzej krzywdy; krzywdy pisarza, który dziś też upomina się o... posąg z bronzu. Czy nie łatwiejsza byłaby ta sprawa do rozjaśnienia, gdyby się obu brało jako żywych ludzi — ludzi oczywiście natchnieniem swojem przerastających świat zwykłych istot — jako dwóch, dajmy na to półbogów, tylko, przez litość, nie bronzowych bożków?

*

Na dowód, jak uparcie pewne rzeczy pokutują, pozwolę sobie przytoczyć osobliwą broszurę. Jest to dziełko p. Słuckiego pod tytułem Prawda o Słowackim, pod kątem rywalizacji z Mickiewiczem; broszura dość dziwaczna, zawierająca na czele... sonet do prof. Kleinera. Autor (w r. 1928!) uważa za potrzebne upominać się o krzywdy Słowackiego, który jest poniżany dla Mickiewicza, „jest poczytywany za heretyka i plugawca, za lichego jego naśladowcę, piszącego tylko to, co mu podyktowała nikczemna zazdrość talentu Adama“ etc. Nie wchodzę w sens tej obrony, ale fakt, że mógł się urodzić jej pomysł, i to w tej formie, wydaje mi się dość znamienny. To są bezpośrednie skutki „bronzowości“ Mickiewicza. Bo przecież w literaturze nikt nie jest odosobniony, wszystko się łączy z sobą. Jakże można sobie wyobrazić, aby jeden był z bronzu a inni z ciała? To wielka niesprawiedliwość: w takim razie ten z bronzu musi na każdym kroku tym z ciała guzów ponabijać. Słowacki dotąd nosi takie sińce.
Co do mnie, nietylko nie uważam, aby trzeba było zatajać te rysy anegdotyczne, drastyczne, ale, wyznaję szczerze, rozkoszuję się niemi. Dają wyczuć puls życia pod martwą abstrakcją. Kiedyż np. byłoby się ciekawym życia, atmosfery, jeżeli nie tam gdzie chodzi o człowieka, który wyraził się cały w działaniu, jak Towiański. Zajrzyjmy do którejś z monografij o Towiańskim, znajdziemy piękne rozprawy o kolumnach duchów i t. d., ale jak wstydliwe i ubogie traktowanie materjału życiowego! A teraz wróćmy znów do tych samych pamiętników:

Pułkownik Kamiński dziwne miewał halucynacje, które sprowadzał natchnieniem umysłu swego pobożnemi pieśniami. Miał zwyczaj, a raczej postanowił był sobie dwie godziny dnia każdego wyśpiewywać psalmy Dawida, każąc żonie towarzyszyć sobie na fortepianie. Wyobraził sobie, że wprzód nim był pułkownikiem Kamińskim, przepędził jedno życie na oborze i spełniał funkcje krowy. To też głos jego był tak ryczący, że żona wzbraniała się towarzyszyć mu fortepianem. Mąż sprowadził Mickiewicza, a mistrz powagą swoją wręczył Kamińskiemu laskę grubą, mówiąc: „Daję ci moc, nieposłuszną żonę do uległości tym kijem przyprowadzić“. Były płacze w domu, i aż krewny żony, p. Jakób Malinowski, musiał łagodnie pomiarkowywać męża...

(Przywodzi nam to na pamięć ów list Mickiewicza do Towiańskiego ze Szwajcarji o Druey‘u, który, „powiedział raz w rozmowie, że może w przeszłem życiu był wołem“. — „Na koncept to dobre, ale na artykuł wiary, to ciężkie“, czyni uwagę Krasiński).
Oto mamy „kolumnę duchów“ na codzień. I ręczę wam, że sprawa towianizmu z pewnością jest ciekawsza i bardziej skomplikowana niż to co nam z niej pokazują. Czy mamy przechodzić do porządku dziennego nad takiemi świadectwami współczesnych, czy mamy uważać je za fałsz lub świętokradztwo? Nie sądzę. Nie znaczy to, aby zawsze wierzyć im dosłownie, ale nawet gdyby nie były ścisłe, są cennym dokumentem, malują nam jak współcześni na pewne rzeczy patrzyli. Czy są jakąś sprzecznością nie do pogodzenia? Też nie. Dla mnie przynajmniej, nawykłego do poufałego wglądania w sekrety literatury francuskiej, to pomięszanie rysów wzniosłych i szlachetnych z komicznemi jest czemś tak naturalnem! Życiorys takiego Jana Jakóba Rousseau da się napisać dwojako: komicznie i patetycznie, i oba będą prawdziwe. Tuż przed towianizmem rozwijający się saint simonizm jest wszak nieprzerwanem pasmem komicznych epizodów. Znów widzę, jak z niechęcią wzruszają ramionami i mówią: „anegdoty!“ Ale czemże są oficjalne życiorysy, jak nie ekstraktem anegdot i świadectw współczesnych, tylko oklepanych i przyrządzonych pod kątem zbudowania młodzieży?
Nie przekonali mnie tedy nasi „bronzownicy“. Przytoczyłem gdzieindziej opinję Kraszewskiego, wyrażoną w r. 1877 o świeżo wydanych listach Balzaka. Razi go, jako proza, jako trywjalność, jako niedyskrecja wydawców, to, w czem my dziś widzimy przemożną poezję życia tego pisarza. I tak ciągle. Dzisiejsze „bluźnierstwa“ będą jutrzejszym komunałem lub kanonem, tak samo jak — gloryfikowana dzisiaj — historja rzymskiego Legjonu Mickiewicza była, jeszcze za mojej pamięci, skazą na „posągu z bronzu“ starannie osłanianą przez wczorajszych bronzowników.
Cała ta polemika, prowadzona przez wielu krytyków z dobrą wiarą i z szacunkiem dla cudzego stanowiska, miała, niestety, i swoje strony szpetne, a tak znamienne, że godzi się je tutaj oświetlić. Istnieje cały koncern pism zbliżonych do siebie politycznie, w których krytyka rzekomo literacka jest tylko narzędziem; które do mistrzowstwa doprowadziły taktykę wobec każdego, kogo uważają za swego wroga. Jedno pismo fałszuje cytaty, drugie powtarza już sfałszowane i wyciąga z nich wnioski, trzecie lży, czwarte przychwala obelgom, piąte streszcza, pierwsze znów cytuje piąte i tak w kółko. Powstaje z tego taki splot złej wiary i fałszu, że go już sam djabeł nie rozpląta. Te metody chciałbym tu — nie powiem „napiętnować“, bo to jest język moich napastników — ale poprostu zanotować. Zatem, Głos Narodu ogłosił z powodu mojej przedmowy dwa feljetony p. t. Czy Mickiewicz powinien zostać dla nas posągiem z bronzu? (Cóż, u licha, z tym bronzem!). W tendencyjnem i nierzetelnem streszczeniu moich poglądów, posunął się autor tak daleko, że podsunął mi cudzysłów nie wiem skąd wzięty, jakoby „Mickiewicz, podobnie jak Słowacki, przed męką uciekł i godności nie miał“. Skąd to zaczerpnięto i kto tak powiedział, nie wiem; czytelnikom moim nie potrzebuję tłumaczyć, że nic podobnego w mojej przedmowie nie istnieje, ani dosłownie ani w przybliżeniu. Starałem się poprostu odmalować w niej stan duszy Mickiewicza, odbijający się zresztą w jego listach.
A oto konsekwencje tego urojonego cudzysłowu. Jakiś półanalfabeta, który, jak sam powiada, nie czytał ani słowa z mojej przedmowy, ale przeczytał jej wyciąg w Głosie Narodu, pisze elukubrację, w której — powołując się na ten cytat — konkluduje, że „należałoby Boya wyrżnąć w pysk i skierować do niego wszystkie te epitety, jakie Kmicic skierował do pułkownika Kuklinowskiego wiszącego w stodole na belce: „Ty rzezimieszku! ty podłoto! ty panie Szelmowski z Szelmowa! ty kutergębo! ty niewolniku!“.
Na te obelgi — spowodowane fałszerstwem cytatu — rzuca się skwapliwie pan Miłaszewski w Rzeczypospolitej i poświęca im radosny feljeton, porównując je do sceny w Podfilipskim gdy stary Litwin powiada do Podfilipskiego: „Milcz acan, a to jak zacznę kuć w mor...“ I nietylko zachwyca się tem, ale zagrzewa opętańca znaczącym zwrotem: „lekceważę niespełnione groźby“... A Głos Narodu, od którego wyszło całe to fałszerstwo, przedrukowuje z entuzjazmem głos pana Miłaszewskiego, i tak w kółko...
Wszystko to, to powrót do epoki już nie bronzowej, ale krzemiennej. Bo pozwolę sobie zwrócić uwagę zwolenników „bronzu“ na ujemne skutki tego metalu w dziedzinie literackiej. Odpadkami tego bronzu nabijają pałki pałkarze; na tym bronzie ostrzy swoją zatrutą broń świętoszek... I kiedy się patrzy na te orgje głupoty i nikczemności rozpętane w imię „pietyzmu“, wolałoby się, doprawdy, mniej „pietyzmu“, a więcej prostej uczciwości. W każdym razie godzi się zanotować, jakie formy przybrał w Polsce w roku 1929 kult Mickiewicza...

*

Z nieoczekiwanej strony przybył tej akcji mimowolny sukurs. Wyruszył w Pamiętniku Warszawskim p. Lechoń. Świetny poeta, przytem autor Rzeczypospolitej Babińskiej, Szopki i redaktor Cyrulika, okazał się na nowym terenie zdecydowanym bronzownikiem. W zapale swoim posunął się tak daleko w swobodzie streszczeń mojego tekstu, że musiałem przesłać do Pamiętnika pismo, protestujące przeciw podsuwaniu mi podobnych zdań jak np. „Boy przedstawia to nie pójście do wojska jako upadek Mickiewicza“ i t. p. Skąd p. Lechoń to wziął? — chyba z Głosu Narodu, bo ja takich nonsensów nigdzie nie pisałem.
Oryginalny w istocie jest ten cały mickiewiczowski „zajazd“! Na progu naszego nowego życia, gdy, zdawałoby się, możemy się wyzwolić z powijaków dydaktyki narodowej i zacząć patrzeć po literacku na sprawy literatury, rozlega się chór: „Nie tykać posągu z bronzu!“ I w tym bronzowym polonezie łączą się fantazyjne pary: pan Lechoń z panem Lorentowiczem (świetna rycina do Cyrulika: pan Lorentowicz jako Podkomorzy, pan Lechoń jako Zosia), senator Posner z panią Heleną Romer... Coś w tej zgodnej harmonji nie jest w porządku; trzeba nam będzie jeszcze powrócić do tego przedmiotu. Ale na razie muszę ochłonąć po zamęcie, jaki mam w głowie po przeczytaniu rozmaitych sądów: gdy np. Irzykowski uważa, że przedmowa moja jest „za mądra, za rewolucyjna“, p. Kołaczkowski orzeka, że jest „wywalaniem otwartych drzwi“. Czy jest za mądra, nie moją rzeczą sądzić; ale z krzyku, jaki się koło tych „drzwi“ uczynił, nie zdaje mi się, aby były tak bardzo otwarte...




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Tadeusz Boy-Żeleński.