Córka Tuśki/Część druga/IV

<<< Dane tekstu >>>
Autor Gabriela Zapolska
Tytuł Córka Tuśki
Podtytuł Powieść
Wydawca Księgarnia E. Wende i S-ka
Data wyd. 1907
Druk T-wo Akc. Orgelbranda S-nów
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


IV.

Oto co się stało.
W gorączce przygotowań do „letniego mieszkania,“ które mimowoli Tuśką owładnęło — potrzeba było koniecznie mnóstwa „drobiazgów,“ które choćby za rogatkę mokotowską wyjechać muszą, bo „mogą być potrzebne.“ Tuśka kryła się z tą gorączką przed mężem i nawet przed sobą samą, bo to letnie mieszkanie, o kilka kroków od miasta, w jakimś sadku, wydawało się jej poprostu parodyą. Przytem ciągle potrącały się w niej jakieś, jakby zastygłe struny, ten wyjazd do Zakopanego, te przygotowywane tualety, tamto... tamto...
Drżało w niej coś w głębi, jakby ptaszę zbudzone, a tak troskliwie ukołysane. I były chwile, gdy serce jej ściskała jakaś rozpacz głucha.
— To nie to... nie to...
Niemniej przecież zaopiniowała, że nawet na Mokotów nie ma co włożyć na siebie. Bo już tak jest. Kobieta nie ma nigdy co włożyć na siebie, zwłaszcza w chwili wyjazdu. I to jest ogromną pociechą i rozrywką, łagodzącą okrucieństwa rozstań, porzucań, choćby chwilowych, rozłąk czasem tragicznych.
— Niemam co włożyć na siebie.
I myśl szybuje po krainie gałganków, oczy zamglone łzami przebiegają wystawy sklepowe.
— Szara bluzka, szara spódnica...
I zaraz obok:
— Jutro, jutro... o tej porze...
A potem prawie jednocześnie:
— Może kupić sobie czapkę angielską? Będzie mi do twarzy.
Więc i Tuśka trzepoce się w wirze wspomnień, ale nie ma co włożyć na siebie nawet na Mokotów.
— Granatowy kreton, dla mnie dosyć — myśli z gorzką ironią.
— Jestem stara, stara, stara. Mam dorosłą córkę... wystarczy granatowy kreton. I na Mokotów!
O białe, jasne wełny zakopiańskie, jakżeście dalekie!...
Lecz i te kretony trzeba kupić, skrajać, przybrać. Władka radzi karczki koronkowe.
Tuśka wzrusza ramionami.
— Nie, nie — po co? Gładkie, proste bluzy.
— Dlaczego?
— Bo tak chcę.
Jest okrutna dla siebie. Rozszalały się w niej wspomnienia. Chwyciłaby się za włosy i tarzała po ziemi.
Dla siebie nic, nic.
Prawie lubuje się w tym bólu.
Nic, nic.
Władka zapowiedziała, że za rogatki nie pojedzie. Zostanie w mieście. Siostra jej niezdrowa. Musi dzieci doglądać. Ale co jakiś czas się zjawi, zrobić jakieś małe reparacye. Och! nawet przenocuje. A w porze smarzenia konfitur to już będzie stale.
— Moja panno Władziu! — prosi Tuśka — bo ja bez panny Władzi, to jak bez ręki. Zresztą tam pustkowie. Co tam robić!
— Była tam pani dobrodziejka?
— Nie!
— Tam może ładnie.
— Panna Władzia zna ten kąt?
Władka zmieszała się troszkę.
— Tak... niegdyś, zeszłego roku, szukałyśmy z siostrą mieszkania. Widziałam zdaleka. Taki mały domeczek w ogrodzie, altana. Ładnie.
— E!...
Władka zbiera się do miasta. Idzie z Pitą dokupić muślinu na bluzkę i tafty na pasek. Lekarz kazał Picie dużo chodzić. Tuśka wysyła ją z Władką.
— Porządna dziewczyna! — mówi do Żebrowskiego — Pita może się z nią przejść przez ulicę.
Żebrowski nic nie odpowiada. Oczy mu tylko jakby mętnieją. Patrzy w okno. Milczy.
Pita idzie ulicą z Władką. Dzień śliczny. Jak brylant, czysty i bez skazy. Nawet miasto wygląda w tem przeczystem świetle, jakby spłókane rosą. Pita jednak jest smutna. Nic pewnego nie wie o Tarnawiczu. Edek na jej zapytanie pokazał język. Tarnawicz przesuwa się teraz koło niej i milczy. Zresztą trudno jej znaleźć sposobność pomówienia z nim sam na sam. Tuśka jest często w domu, pakuje, a gdy wychodzi, zabiera z sobą Pitę. I tak podejrzliwie jakoś ściga oczyma Tarnawicza. Pita to doskonale czuje. Nawet od tej chwili, gdy matka rzuciła słowo „flirt“ pomiędzy nich dwoje, coś ją dławi, krępuje i wprowadza w pewne zmieszanie, gdy Tarnawicz wchodzi na próg mieszkania. Jest jej ogromnie przykro.
— Dawniej było tak dobrze — myśli z żalem — rozmawiałam z nim tak miło, a teraz tak się coś popsuło...
To wszystko myśli Pita, idąc obok Władki Krakowskiem Przedmieściem. Mają iść przez ogród Saski za Żelazną Bramę. Mnóstwo ludzi wyległo na ulice. Wszystko postrojone. Miasto wygląda jakby w uroczyste święto. Ale to dzień powszedni. Tylko już taki zwyczaj. Na ulicę stroje. Tylko siąść do powozu. A tu powozu niema, więc tak per pedes, strusie pióra aż po pas i wyścigowe kapelusze i suknie. Codzień pola Elizejskie. Pita nawet jest strojna, choć to posztukowane i haleczka od góry ze starej sukienki, ale u dołu nawet kawałek jedwabnej falbany z koronką, ażeby, „jak się odwinie,“ było ładnie. Sukienka Pity w drobną krateczkę granatową z białem, żakiecik granatowy, na główce Windhorścik, ubrany białą wstążką. Cień pada od rondka na błękitne oczy, a główka cała otoczona aureolą białej parasolki. Delikatne to, milutkie, jakieś pachnące sobą i kwiatami, zebranemi z łąk ledwo zielonych, margerytami białemi, jak śnieg, jak gwiazdy czarowne.
I to jest Primavera, to dziewczę subtelne i czyste. Primavera duszy, Primavera ciała. Smukłe i długie nogi opina cienka tkanina sukienki. Stopy w popielatych bucikach nieśmiało idą po asfalcie. I nie jest to zuchwały, tryumfalny pochód Boticellowskiej wiosny, trzymającej się pod bok z miną pruskiego lejtnanta, lecz jakieś delikatne błądzenie promyka wiosennego słońca, który lęka się zginąć wśród resztek zimowej zawiei.
Za Pitą jest jakby smuga, jakby srebro jakieś spływało w powietrze z włosów jej, drżących leciuchno na wietrze, tułającym się wśród kamienic miasta. I ludzie mimowoli rozjaśniają się, widząc przechodzącą Pitę. Idzie cud kobiecego ciała, idzie cud niepewny i jakby zalękniony.
Nie mówią: „Jaka śliczna panienka,“ lecz coś im w sercach drga, jakby zbudziły się jeziora senne, jakby przemknęły wśród łąk kwietnych gędźby wiośniane, jakby własna młodość wracała i modliła się cicho w nagle rozwartej duchowej kaplicy.
To odczuwają ludzie, gdy idzie Pita w swoim białym Windhorście i sukieneczce w kratki.

. . . . . . . . . . . . . . . . . .

Zachodziły na Nowym Świecie do mieszkania Władki.
— Na chwileczkę, tylko coś wezmę! — prosi Władka.
Pita idzie chętnie, bo podoba się jej ten mały, czysty pokoik w oficynie dość ciemnej i starej. Na drugiem piętrze ma oddzielne wejście i na drzwiach przybitą kartkę z nazwiskiem Władki. W pokoiku trochę mebli. Łóżko bardzo porządne, żelazne, komódka zniszczona, kanapka wcale ładna, jakiś zegar wiszący, krzesło każde inne. Wogóle całe umeblowanie trochę różne, jakby ściągane, składane. Rzeczy lepsze, gorsze. Czuć tu starowną myszkę, istotę lubiącą rzeczy swoje, istotę obdarzoną zapobiegliwością mrówczą, moszczącą gniazdo kosztem ofiar tajemnych, do których przyznać się trudno.
Kwiatków Mimi Pinson u tej szwaczki ani poświeć, jest za to lampa na kolumnie ze sztucznego onyksu, lampa taka, jakiej nawet niema na ulicy Wareckiej.
— Dostałam na imieniny! — mówi Władka do Pity.
Dużo rzeczy musi dostawać Władka na imieniny, bo o co potrącić to prezenty imieninowe.
Tylko z maszyną krucho.
Jest wprawdzie ręczna, ale starego systemu i już zdezelowana.
— Ciężko mi; nie mogę się zdobyć.
— Możnaby na spłaty — mówi Pita.
— Ehe! nie głupiam. Wzięłam już raz. Zaległam z dwiema ratami, maszynę zabrali i raty przepadły. Teraz już nie wdepnę w taki kawał.
Pita siedzi na kanapce, pokrytej widocznie przez samą Władkę kretonem i czuje się jakoś spokojnie, przytulnie w tym kącie. Czuć tu i wilgoć, i warszawski dziedziniec, i smalec z wczorajszej kolacyi, i jakieś tanie mydło, ale mimo to, to zamknięcie, odosobnienie, ten pokój dla jednej istoty, własny, ma wielki urok dla Pity.
— Chciałabym mieć taki pokoik... — myśli — nie wychodziłabym z niego nigdy. Czasem tylko przyszedłby Tarnawicz i wtedy rozmawialibyśmy długo i bardzo przyjemnie. Zrobiłabym mu herbaty i kupiłabym ciastek.
Oczy jej, błądząc, napotykają na oknie maszynkę spirytusową, czajniczek, puszkę z herbatą, dwie szklanki, dwie łyżeczki i trochę ciastek, przykrytych bibułką.
— O! — myśli — Władka także kogoś przyjmuje na herbacie.
Władka idzie do okna i bierze talerzyk z ciastkami.
— Może panna Józia pozwoli, o!... to — śmietankowa babka, i jeszcze jedna.
Pita się rozjaśnia dziecinnym uśmiechem.
— Lubię bardzo śmietankowe babki — mówi. — Mamcia nie może ich znosić, ale tatko same śmietankowe babki zawsze jada.
— Tak? — dziwi się Władka. — Patrzcie państwo, nie wiedziałam.
Odwraca się. Po jej zmysłowych ustach, jak strzała, przemknął uśmiech ledwo dostrzegalny. Pita zjadła babkę i znów patrzy po ścianach.
— Chciałabym tak mieszkać! — myśli.
Lecz gdy już wychodzą na schody i Pita staje chwileczkę w sionce, aby zaczekać na Władkę, która drzwi na klucz zamyka, robi jej się nagle niewypowiedzianie przykro. Tak jest, jakby ktoś zadawał jej tu w tem mieszkaniu ciężką krzywdę i obrazę.
— Nie przyjdę tu więcej — rodzi się w niej postanowienie — nie przyjdę!
Na ulicy stara się rozegnać to wrażenie. Myśli o letniem mieszkaniu i o Tarnawiczu. Władka coś do niej mówi, ona nie słyszy.
— Bo taki turkot... — tłumaczy Władka.
Weszły do ogrodu Saskiego. Niewiele osób. Wszystko ciśnie się na bruk, na asfalt. Ławki jednak obsadzone. Wszyscy siedzący mają miny strudzone i wypoczywają. Widocznie uważają ogród za pasaż, w którym można „odetchnąć.“ Nie przyszli w nim żyć. Przyszli przez niego przejść. Pita tak samo, jak inni, przez niego przechodzi. Do bratków, rozpostartych aksamitną wstęgą, ciągnie jej dusza. Przyklękłaby chętnie, ręce złożyła: „Wy moje, wy cudne...“ Ale nie wypada. Buciki cisną, nogi trzeba prościutko stawiać. Tak każe wychowanie panny, a nawet i dziecka. Wzbijają się sersa i balony. Żadne dziecko nie ma popędu nagle zbudzonej istoty, garnącej się do twarzyczek kwiatów, pod ramiona drzew.
Nie żyją — przechodzą...
Czasem jakiś staruszek patrzy spłowiałemi oczyma na piękno stokroci.
— Bo już odchodzę... — myśli.
I wszyscy, mimo świątecznych strojów, są smutni. Może nawet smutniejsi tak wśród zieleni i powietrza.
To od razu Pitę chwyta za serce.
— Jesteśmy tragicznym narodem... — myśli — tak, tak. Tacy wszyscy niepewni i ciągle się czegoś boją!
Tu i owdzie ludzie szepcą na ławkach.
Pita wie, że to o wojnie. Tam daleko takie dzielne srogie kolorowe laleczki w kimonach... Pita często także cicho szepce o tem z Tarnawiczem. Już tylu lekarzy powyjeżdżało z Warszawy. Co z nimi będzie? Te laleczki takie srogie podobno...
Więc jakiś krwawy upiór przez ogród, wśród zieleni, jakby się przesuwał. Stójkowi u bram stoją wyprostowani. Nie wpuszczają do ogrodu ludzi źle ubranych.
Ale widmo czerwone, odziane w łachmany, wsunęło się pomiędzy kratami i włóczy się tak dziwnie...
Ludzie o niem szepcą, na kwiaty nie patrzą, chyba tacy, którzy już o niczem nie myślą, tylko o tem, że już wkrótce mają zupełnie „odejść.“
— Chodźmy koło teatru — proponuje Władka — zobaczymy aktorów.
Skręcają ku wielkiej szopie, bezkształtnej i brzydkiej.
— O!... od tyłu stoją już przed wejściem za kulisy... i uczniaki im się przypatrują.
Barwna, jasna gromadka kobiet rozmawia półgłosem. Oparły się o stos dekoracyjnych przystawek. Tu i tam stoją mężczyźni. Jeden z nich usiadł na fotelu złoconym, obitym błękitnym aksamitem. Meblarze wnoszą sprzęty w otwartą czeluść sceny. I nagle wieje jakby pewna beztroska, jakby coś przelatującego z rozwianemi skrzydłami ponad ciemnią przepastną.
— Och, aktorzy! — mówi Władka — strasznie miłe ludzie.
Gromadka uczniaków stoi koło ogrodzenia. Kilku ma podbójcze miny. Ci już są pewni siebie. Inni jakby zalęknieni. Pita obejmuje ich spojrzeniem. Mimowoli przesuwa się przed nią Mundek tak, jak leżał na noszach, gdy go Pogotowie wniosło tam na Wareckiej.
— Poświęcił się — myśli — poświęcił się...
I jeszcze Tarnawicz, zapracowany, biegnący, zdyszany po wschodach.
— Czy i on także przy tem ogrodzeniu śmieje się czasem tak jakoś niemiło... — przechodzi jej przez główkę.
I rzecz dziwna.
Jakby się tam coś na dnie serduszka szarpnęło. Na samem dnie. Jakaś aktorka, ubrana w kształtną różową sukienkę i żółte buciki, podeszła do ogrodzenia. Wita się poufale z uczniami, podaje im rękę. Śmieją się. Jeden z nich podaje jej wiązankę kwiatów. Picie przypomina się hyacent Tarnawicza i jego kwiatki.
— A może on i tutaj przynosi kwiatki...
I znów ściśnięcie serca.
— Co mi jest? Pasek za ciasny...
— Ten to przystojny! — mówi Władka, wskazując Picie rosłego mężczyznę.
Lecz oto Pita staje nagle, jak wryta. Na lica jej wykwitł rumieńczyk, na usta uśmiech.
I aktor, który właśnie zapalał papierosa, gasi zapałkę i rzuca się ku furcie wejściowej.
— Czy to... czy to... — mówi, biegnąc ku Picie — czy to nie panna Żebrowska?
— Tak! — odpowiada słodko Pita.
Dzieje się to ogromnie szybko, jakby jakimś żywiołowym pędem.
— Pan mnie poznał?...
— Jakże? Ta sama buzia, tylko się tak pani wyciągnęła w górę. Tę buzię to ja przecież pamiętam tak, że mógłbym ją z zamkniętemi oczyma wyrysować. Tylko panna już teraz — panna.
Pochwycił ją za ręce; parasolka upadła na ziemię.
Porzycki (bo to on) nie zwraca na to uwagi, ogląda Pitę od stóp do głowy.
— Jakie to, jak laleczka! — śmieje się — jakie to przecudne... takie to, jak konwalia, a białe, a smukłe... moje cudo!...
W Picie budzi się jakieś rozrzewnienie. Na chwilkę znika jej z oczu otoczenie, i uczniaki, i wspomnienie Tarnawicza, i ludzie tragiczni, i lalki srogie na Dalekim Wschodzie.
Zdaje się jej, że jest jakby wyniesiona w jakąś śliczną krainę, pod sklepienia zielonych liści, przez które złote światło przecieka. I ona cała jest jasna, czysta, piękna, a wszystko dokoła niej barwą i wonią. Ona stoi nieruchoma w swej krasie, a ku niej płyną jakieś uwielbienia i biją daleko, cicho, tajemnicze dzwony.
— Ty cudzie!...
Tak się Picie wydaje.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Za kilka minut idą z Władką w stronę Żelaznej Bramy.
Władka jest aż czerwona z ciekawości.
— To z Zakopanego, mówi panna Józia, znacie się?
— Tak, pan Porzycki mieszkał w tym samym domu, co i my. Ciągle u nas bywał. Bardzo się z nami lubił. Mamcia to bez niego nigdzie nie poszła. Grali nawet razem.
— Jakto grali?
— Na scenie. Komedyjkę. Mamcia ślicznie grała. Ogromne miała powodzenie. Potem był bal. Mamcia była śliczna. Potem była kolacya. My i aktorzy.
Pita milknie.
Przypomina się jej, jak piła wtedy u Płonki rozliczne likiery.
— Benedyktynka jeszcze więcej nudzi, niż abrykotina — mówi nagle, jakby do siebie.
— Nie — odpowiada stanowczo Władka. — Benedyktynka pachnie ziołami i przez to jest obrzydliwa.
Pita, zdziwiona, spogląda na Władkę.
— Panna Władzia piła likiery?
Władka jest jakby podniecona:
— O jej! albo raz!...
Pita namyśla się.
— A ja raz wtedy — mówi poważnie.
Idą chwilę w milczeniu.
— Mamcia lubi tego aktora? — pyta wreszcie Władka.
— O! bardzo!.. i będzie kontenta, jak go przyprowadzimy.
— Pewnie!..
— Tylko, żeby on na nas poczekał.
— Niech się panienka nie boi, poczeka. Sam przecie zaproponował, żebyśmy poszły po sprawunki i wstąpiły z powrotem go zabrać. Trzeba się śpieszyć.
— Śpieszmy się, moja złota, śpieszmy!...
Władka zaczyna się śmiać.
— Panienka się jeszcze w nim zakocha.
Pita poczerwieniała.
— Co też panna Władzia mówi! Przecież to aktor.
— No, właśnie. Każda panna kocha się choć w jednym aktorze. Mężatka także.
— Ach!..
— On często u was bywał?
— Ciągle.
— A!
— Co?..
— Nic.
— Śpieszmy się. Bo widzi panna Władzia, mamcia teraz ciągle taka czegoś niekontenta. A tam w Zakopanem to mamcia taka była często wesoła i różowa i tak się śmiała i cieszyła. A to wszystko było przez pana Porzyckiego. Bo on tak umie i śmiać się i żartować... Choć czasem to znów tak coś tam czy powiedział, czy coś, że mamcia się jakby obraziła i płakała...
— O!..
— Tak. Ja to widziałam, ale potem niezadługo on mamcię pewno przeprosił i znów było dobrze...
— A panna Pita bardzo go lubiła?
— Ja?..
Pita chwileczkę myśli. I nie może sformułować, czy ona lubiła Porzyckiego czy nie. Tam w Zakopanem chwilami się go bała, chwilami go nienawidziła, chwilami się do niego garnęła.
Tu, od pierwszej sekundy, gdy się do niej zbliżył, rozpromieniło się w niej coś i „lubienie“ przemogło ponad wszystko.
— Tak... bardzo go lubię! — mówi z całą stanowczością.
Władka chwilę milczy, wreszcie nagle pyta:
— A jak się mamcia z nim pożegnała?
— Na kolei.
— Dobrze?
— A jakże. W rękę mamcię całował. Mamcia tak go lubiła, że nawet aż płakała...
— Płakała?
— Tak. Łzy mamie leciały po twarzy i mnie aż na włosy leciały. Mamcia z pewnością się strasznie ucieszy, jak pana Porzyckiego zobaczy.
— No... To prowadźmy go na Warecką.
— Prowadźmy!
— Bo i tacio go bardzo lubi.
Uśmiech przewinął się po ustach Władki.
— No, to tembardziej prowadźmy go na Warecką.
— Prowadźmy!...

. . . . . . . . . . . . . . . . . .

— Pan wejdzie frontowemi wschodami, my kuchnią.
— To i ja kuchnią.
— Niemożna. Mamciaby się gniewała. Tam dziś nieporządek. Pakujemy się.
— No, to niech tak będzie.
Wschodami, któremi nieśli Mundka, idzie w susach Porzycki, idzie jasny, trochę otylszy, ale zawsze żwawy, zwinny, opromieniony, doskonale wymyty, wygolony i z całą otwartością swego duchowego ja obnoszący się po świecie.
— Idę! idę!.. — zdaje się wołać, biegnąc ku górze.
Kuchenką wpada Pita. Za nią dąży Władka.
Tuśka pakuje coś w swoim pokoju. Pita przebiegła jadalnię i salonik. Wydostaje się do drzwi wejściowych i zaczyna otwierać drzwi z zawias, zamków i rygli.
— Ja, ja sama! — zawołała przed chwilą do Władki, tak, jak wtedy, gdy otwierała drzwi przed leżącym na noszach Mundkiem.
— Ja sama?..
Drobniuchna jej, biała ręka anemicznego dziewczęcia pora się ze stalą łańcuchów i zasuwek.
Po tamtej stronie rozlega się capstrzyk:

Pod Ulm, pod Kulm, pod Austerlitz,
Wzięli w coś tam niemcy — nie gadali nic!...

— Zaraz! zaraz...
— A cóż to za forteca!
Opadły rygle i łańcuchy. Żebrowski je przybijał własną ręką. Tak dobrze ten dom swój obwarował.
Ani dzieciom, ani żonie, ani jemu nie może się teraz stać nic złego. Złodziej się nie dobierze.
Biała ręka Pity usunęła zamki, łańcuchy...
— Ku-ku-ry-ku!..
Na progu stanął Porzycki, nastroszył się, jak wspaniały kogut i po swojemu, po zakopiańsku zapiał:
— Ku-ku-ry-ku!..
Pita rączki złożyła.
— Och, jak ślicznie! — mówi.
Mieszkanko na ulicy Wareckiej wypełnił silny, tryumfalny głos:
— Ku-ku-ry-ku!..
Z głębi mieszkania biegnie Tuśka. Jest spocona, świeci się jej twarz, włosy ściągnęła z czoła i spięła na czubku głowy. Ma na sobie trochę brudną matinkę, od której koronki wczoraj odpróła. Matinka rozchylona, widać zbyt tęgą linię gorsu, spódnica kretonowa w paski podnosi się na odstającym już trochę brzuchu.
Jest jeszcze wonna, biała, ale już potrzebuje tych „poprawek“, bez których trudno robić skończony efekt. Biegnie — i staje, jak wryta. W pełnym świetle, we drzwiach wesoły, rozkoszny — Porzycki.
Tuśka ręce przed siebie wyciąga, jakby odpychała marę, z grobowych osłon się dźwigającą.
— Czego?
Tragedya jej życia, jej serca — cała tragedya... tam w hotelu — Boże!.. i te jego pocałunki gorące, ten grad pocałunków... te pieszczoty... on cały, on...
— Ku-ku-ry-ku!...
Kobieta chce przemówić. Jedna sekunda olśniewa ją. Jest to taki natłok wspomnień, odżycia wszystkiego. Pochowała go w sobie, opłakała, zamurowała nad nim grób, położyła krzyż, aż tu on żyje.
Nie chciała myśleć i wiedzieć, co z nim, jaki on znów, jak on żyje, jak wygląda, czego po świecie chce.
I oto on! oto on!...
— Kukuryku!..
A ona? patrzy na siebie duchowo, widzi się. Jest brzydka, nieupudrowana, nieufryzowana, piersi, brzuch — nieestetyczna... ona nie może zagdakać tryumfująco jak on...
Wyciąga ku niej ręce:
— Panna Pita mnie tu przyprowadziła!...
— Przepraszam, ja nie ubrana!..
Boi się odwrócić, bo wie, że jest jeszcze brzydsza z tyłu w tej zbyt ciasnej halce, cofa się do drzwi — wydostaje do jadalni, do swego pokoju, zatrzaskuje za sobą drzwi i zamyka je na klucz.
Biegnie do łóżka, rzuca się na nie, i tarza głową po poduszkach.
— Jezus Marya! — mówi — Jezus Marya!..
A Porzycki wpada do saloniku, do jadalni i jest już jakby u siebie, wypełniając sobą te małe pokoiki, wesoły, żywiołowy, roznoszący jakąś siłę i junakieryę bezkłopotliwą.
— Gdzie pani Tuśka? gdzie pani Tuśka?..
— Jezus Marya! — powtarza Tuśka, wpijając paznogcie w nieszczęsnego pawia.
A Porzycki staje pode drzwiami sypialni i mrugając wesoło ku zachwyconej Picie, bębni capstrzyk:

Pod Ulm, pod Kulm, pod Austerlitz,
Wzięli!..






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Gabriela Zapolska.