Córka Tuśki/Część druga/III
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Córka Tuśki |
Podtytuł | Powieść |
Wydawca | Księgarnia E. Wende i S-ka |
Data wyd. | 1907 |
Druk | T-wo Akc. Orgelbranda S-nów |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
(Pita od kilku dni pisze pokryjomu dzienniczek. Takie tu krótkie, urywane zapiski, bo Pita niema kiedy i gdzie pisać swego dzienniczka. Ale Pita musi choć przez kilka dni pisać coś w tym rodzaju, bo jest to tak przywiązane do programu życia dorastających dziewcząt, że inaczej być nie może. Tembardziej, że na Pitę spadł grom i że ona musi wypowiedzieć choć troszeczkę, co ją boli i dręczy.
A dręczy ją bardzo.
Ot tak. —).
Doprawdy, to przecież straszne. To są rzeczy nie do uwierzenia. Wstyd mi napisać. Ale muszę. Dzienniczek powinien być prawdziwy, bo inaczej nic nie będzie wart. Gdy będę stara, to będę co pewien czas dzienniczek czytać. Mój Boże! będę starą panną. To będzie smutne. Nie pójdę za mąż. Nie. Wszystko się dla mnie skończyło. Ach! jakie to okropne. Jakie to okropne!... I zaczynam dzienniczek od takiego wypadku. Jest różowy, morowy, choć myślałam kupić niebieski, atłasowy. Ale myślałam, że będę pisała o... więc różowy. Tymczasem co? Owinę okładkę w Kuryer. Niech mi w oczy nie lezie. Jutro opiszę to, co się stało, bo dziś nie mam czasu i tylko okruszynę nafty w lampce. A potem, zdaje mi się, że mamcia nie śpi.
Długo w nocy płakałam. Dziś rano powinnam mieć oczy czerwone, ale wcale nie, tylko się dziwnie świecą. Władka mówiła, że dla kobiety łzy, to jak rosa dla kwiatu. Już ja wolałabym nie płakać... A teraz, to ciągle mi się chce płakać. Tylko z tem się kryję. A już co przez to, co się stało, to płakałabym dzień i noc. Tak mi się wszystko wyczuło. Z początku to było dla mnie bardzo ciężko żyć z tą mił....., ale później się przyzwyczaiłam. A teraz, kiedy przecież nie mogę się już w N.. koch.., to mi tak jest, jakby mi ktoś coś wydarł, co było zupełnie moje i strasznie drogie. Nie wiem, czy mi było nawet tak smutno, kiedy Mundek odjechał. Boże mój! Co ja piszę! przecież to brat, a to zupełnie coś innego. A może to Pan Bóg mnie karze! Tak, pewnie, pewnie. Już dziś nie opiszę tego, co się stało. Jutro. Ale jeżeli to kara Boska...
Nie mogłam pisać, bo było u nas trochę zamieszania. Edek zjadł przekładańca, który został ze świąt, a już skisł, więc Edek zachorował i była z tego awantura, bo on krzyczał, że umiera, a nie chciał się przyznać, z czego. Dopiero Władka wynalazła resztki placka u niego za sofką. Mój Boże! ja wolałabym zachorować i umrzeć. Tylko ja to tak cichutko, ażeby nikt nie wiedział, dopiero, jakbym już leżała martwa, to wtedy niechby się dowiedzieli. Chyba już wtedy nie martwiłabym się tak, jak teraz się muszę martwić. Od dwóch dni myślę, czyby nie powiedzieć rodzicom, żeby mnie kierowali na zakonnicę. Tylko zdaje mi się, że i na zakonnicę trzeba mieć posag, a przynajmniej na jakąś wyprawę. Więc mieliby znów kłopot, a tu wszystko podrożało, i mięso, i mleko, i teraz Tarnawicz kosztuje. Taką mam biedę z sobą! Nie wiem sama, co począć! Zdaje mi się chwilami, że kiedy przestałam się k....., to od tej pory i słońce mniej świeci, i wszystko takie smutne. A na dworze jest nawet pogoda. I Marcysia przyniosła bukiecik sasanek w piątek, jak kupowała twarożek i śmietanę. Wstawiłam sasanki w wodę, ale przedtem je ucałowałam. Pachniały ziemią tak ślicznie. I zaraz mi się płakać zachciało, i łzy mi zaczęły gradem lecieć. Znów pomyślałam o tem, co się stało i o tem, że dobrze byłoby (a może: by było, nie wiem, ale nie chcę przekreślać) gdyby nie było żadnych zmartwień. Bo, jak jestem zmartwiona to zaraz jestem gorsza dla drugich i tak zupełnie, jakby, zamiast serca, był we mnie kamień. A jak mi dobrze, to ostatnią koszulę bym oddała i wszystko bym zrobiła, żeby dobrze innym było i żeby wszyscy byli szczęśliwi.
Przeczytałam ten ostatni ustęp. Tak brzydko jakoś złożony. Ciągle by. Ale nie poprawię. A potem czytałam jakąś powieść, takiego znanego pisarza i tam także tak ciągle było „by.“ Więc to może tak można, a przecież mój dzienniczek nie do druku.
Otworzyli okna, kit obleciał. Edek i ja obskubywaliśmy z ram, aby rząd.. nie widział. Właśnie szedł przez dziedziniec. Nie spojrzałam. Tylko Edek krzyczał: „Twój ideał!...“ i zadziwił się, że ja się nie zarumieniłam. Pocóż się mam czerwienić, kiedy się już nie k.....?
Miałam dziś z Tarnawiczem seryo rozmowę. Skończył lekcyę z Edkiem i już wychodził przez jadalny. Ja robiłam szydełkiem przy oknie. Mamci nie było, tylko Władka, ale ona poszła do Marcysi. Więc Tarnawicz mnie się pytał, dlaczego ja taka smutna? Powiedziałam mu, że to z tęsknoty za Mundkiem i zaraz się ogromnie przed sobą zawstydziłam, bo to było po części kłamstwo. Ale on uwierzył, bo on nie jest przewrotny i musi być bardzo poczciwy. I zaczął mówić, że Mundek, to wielka dusza i że on dużo dla kraju i dla społeczeństwa zrobi. Aż mi tchu w piersi zabrakło, jakem tak te słowa posłyszała, bo czytam to często, ale tak się o tem nie mówi. I Tarnawicz to mówił tak, jakby nie był uczniak, ale już stary człowiek. Ja zaraz mu chciałam powiedzieć to, co Mundek mi mówił na wyjezdnem, że radzi mi, ażebym się zmieniła i była także inna. Tylko nie wiedziałam, jak to gładko powiedzieć, a Tarnawicz mi się wydał bardzo seryo i bardzo poważny. Więc tylko tak pomyślałam sobie, że: byłoby dobrze, gdyby to można powiedzieć, że ja przecież tak samo czuję, jak Mundek i jestem do tego samego może nawet zdolna. Tarnawicz patrzył na moją robotę, a mnie czegoś było wstyd, że ja te głupie gwiazdki robię wtedy, gdy on czemś mądrzejszem ma myśl zajętą. I mimowoli odłożyłam szydełko. W oczach Tarnawicza to można dużo czytać, prawie to, co on myśli. Mundek to patrzył, ale nie mogłam zrozumieć, o co mu chodzi, a Tarnawicz, to jakby miał swoje myśli wypisane. Ale on jest bardzo smutny i ja pomyślałam, że teraz wypada, ażebym ja się spytała, dlaczego on się nigdy także nie uśmiecha. I spytałam się. A on się zdziwił, i powiada: „Dlaczego ja mam się śmiać? Czy mnie to dobrze na świecie? Tyle już doznałem złego, a potem, my to już nie do śmiania. My takie smutne pokolenie...“ On to bardzo ładnie i tak rzewnie powiedział, a potem dodał: „Nikt z nas młodych nie umie się śmiać, prawda? pani się także nie śmieje!“
Prawda. Ale to smutno jest być tak ciągle smutną. Może później kiedy będzie weselej. Ale Tarnawicz mówił, że to jest smutek beznadziejny i że to już będzie tak ciągle i jeszcze gorzej.
Dalej mówił, że my jesteśmy „tragicznym narodem“...
Jak się zastanowię, to on ma racyę.
Jeszcze mi ciężej po takiej z nim rozmowie, a przecież bardzo pragnę, aby z nim mówić. Tylko to bardzo rzadko się nam udaje, bo ciągle jest ktoś. A to są przecież takie rzeczy, o których można mówić tylko we dwoje.
Nie mogę jakoś zdobyć się, aby napisać to, co mi się wydarzyło i dlaczego się przestałam ko.... Nawet teraz, odkąd Tarnawicz tak to ślicznie powiedział o tym „tragicznym narodzie,“ to już wydaje mi się nie takie okropne i nie takie straszne. Bo to są przecież moje własne, drobne sprawy. I tak mi się zdaje, że to się wszystko w jakimś kojcu działo, w tym dziedzińcu, po za zamkniętą bramą. Więc to chyba nie jest takie znów ogromne zmartwienie. A ta tragiczność moja niby, jako kogoś, który przecież jest także z narodu tragicznego, jest większa jakaś i prawdziwie smutna. Uczuwam z tego powodu ulgę i pewne zadowolenie, że mogłam to zrozumieć. Bo mi wstyd było przed samą sobą martwić się o to, co się stało.
Naprawdę, im więcej nad tem wszystkiem myślę, tem ta sprawa z Ket..... wydaje mi się coraz brzydsza i zaczyna mnie przejmować wstrętem. Za karę, że się w takim koch...., muszę napisać, jak było.
Otóż tak: W kuchni zrobił się krzyk. Mamci nie było. Panna Władka leci do kuchni patrzeć, co takiego. Ja za nią. Edek za mną. A tu we drzwiach od sieni stoi Marcysia, trzyma się pod boki, cała czerwona, i wrzeszczy:
— A to ci się rozbija... widzisz go!
A przez drzwi otwarte widać Jego. Stoi w palcie, zacisnął pięść i Marcysi grozi:
— Milcz, dyablico, psi. kr..... — Musiałam to napisać.
Ale on tak powiedział!!! A ona:
— Ja zatkałam zlew? ja?
— Ty!
— Widzicie go? tyka mnie... o!... książę, co psy wiąże.
A on na to, jak się rozwrzeszczy:
— A ty taka, a owaka, a flon..., a jeszcze inaczej i zamierza się. Ona mu się podsuwa, a on: „Odejdź, bo cię lunę!...“
Już więcej pisać nawet nie będę, co było, bo to strasznie ordynarne, trywialne. A taki się wydawał dystyngowany, tak ślicznie chodził, tak się kołysał, jak jaka sosna, bo smukły i wysoki. Ręczę, że Krzychna także nie chciałaby Ketlinga, gdyby on mówił: „flon...“ i „psia kr...“ Okropnie mi wstyd było przed Edkiem, bo on aż piszczał z radości, bo widział, że ja się wstydzę.
Ach Boże! co to kobieta z sercem musi przejść. Ale teraz powiedziałam sobie, że już nigdy się nie zak...... Będę się modliła i Pan Bóg mi dopomoże.
Byłam z mamcią na majowem nabożeństwie. Tak cudownie, cały ołtarz kwiatami ubrany u św. Aleksandra. W kwiatach Matka Boska. Miałam złą chwilę. Wstydziłam się śpiewać litanię razem ze wszystkiemi, tak, jak to robiłam, gdy byłam mała. Ale się przemogłam i śpiewałam. Tak pachniało od kwiatów, dzwoneczki brzęczały, i tak wysoko Matka Boska taka śliczna, z rękoma rozpostartemi. Jak zaczęli śpiewać: „Zdrowaś Marya,“ przypomniały mi się nagle słowa Tarnawicza, że my jesteśmy tragicznym narodem. I kiedy się obejrzałam, a tak ten cały tłum klęczy i smutno śpiewa, choć tam i Maj, i słońce — to widzę, że on ma racyę. I sama wtuliłam się jakoś we wszystkich, a oni mnie ogarniali, jakby rzeka, wyciągali po mnie ręce. Choć mi byli nieznani, ale ja ich znałam. I zaczęłam razem z nimi śpiewać i modlić się za wszystkich. Tak mi było, jakby się nagle we mnie serce rozwarło i chciało dobra nietylko dla siebie, ale i dla tych wszystkich, którzy w Matkę Boską patrzyli. A nawet i za takich, którzy nie wierzą. Bo choćby Mundek, choćby Tarnawicz — zresztą wszyscy chłopcy, a może i starsi panowie. Oni wszyscy nie wierzą teraz. Są podobno i takie kobiety. Ale to nic. Ja i dla nich oddałabym chętnie dużo, ażeby byli szczęśliwi.
Muszę powiedzieć jakoś Tarnawiczowi, ażeby sobie lepiej czyścił paznogcie, bo mamcia, aż się wstrząsa z obrzydzenia, gdy o nim mówi. Tylko, jak tu powiedzieć? On jest przecież bardzo biedny i może niema szczoteczki nawet. A przecież chciałabym, ażeby go nic złego u nas nie spotkało. Mamcia mówiła: „Mógłby zostać na herbacie, ale ma takie brudne paznogcie...“ Pewnie, że to nie ładnie, ale ja nie wiem dlaczego mnie to u niego nie razi.
To dziwne.
Tak się wcześnie tego roku wszystko rozwinęło! Ogromny bukiet bzu stoi na stole. Boże! jaki cudny zapach, aż w głowie się kręci. Władka szukała w każdej gałązce „szczęścia.“ Na to nadszedł tatko. Ona wzięła taki kwiatek ze „szczęściem“ i podała tatce. Mówi: „Dla pana dobrodzieja ode mnie szczęście...“ Tatko wziął i ogromnie był jakiś nieswój. Zdaje mi się, jakby się zaczerwienił, tylko, że to u tatki nie widać, bo jest bardzo blady, a nawet żółty. Nawet jej nie podziękował. A ona się ciągle śmiała tak nieprzyjemnie. Ona się teraz tak do tatki śmieje. Może chce tatkę rozweselić, bo tatko bardzo jakiś wygląda nieswój i niespokojny. Może się tatko martwi o te pieniądze, które musiał na wyjazd Mundka wydać? Pewnie. A tu wiosna i trzeba znów nowy kostium dla mamci i dla mnie, bo już panie chodzą „do figury.“ A mamci kostium fioletowy wyszedł z mody, bo w tym roku nie fiolet, ale śliwkowy modny. Więc mamcia się martwi i przeze mnie także, bo trzeba dla mnie nowy granatowy. Zeszłoroczny na nic, a że to fason angielski, więc nadsztukować nie można. Mamcia weźmie na rozpłaty i Władka będzie znów miała co robić. Choć chwilami, to wolałabym nie mieć kostiumu i żeby ona sobie już od nas poszła. Nie wiem czemu, ale wolałabym. A gdy ona jest, to znów jestem dla niej grzeczna i dobra. I nie mogę tego zrozumieć, taka jestem fałszywa. Czy to tak będzie i dalej? Może, jak będę tylko od siebie zależna, to będę mogła być niegrzeczna dla tych, których nie lubię? A może nie. Moja mama kogo nie cierpi — a uśmiecha się. Raz mówiła mamcia, że to jest „polityka.“ To przecież smutno, że to prawdziwie żyć nie można, tylko zawsze tak coś, jakby bokiem się obchodziło. To bardzo smutno.
Strach, jak lubię mówić z Tarnawiczem. Jak tylko siebie dopadniemy, zaraz rozmawiamy. Ośmielam się powiedzieć mu i to i owo. On mię wysłucha i czasem, choć mi się zdaje, że to coś bardzo głupiego, co powiedziałam, to on w tem jakiś sens wynajdzie. I to jest dziwne, że on ten sens znajdzie, ten właśnie, który mam bardzo głęboko w myśli ukryty i z którego ja nawet sobie sprawy nie umiałam zdać dotychczas. On mówi: „Panna Józia pewnie to i to myślała.“ I rzeczywiście. Jakby kto przede mną wstążkę rozwinął, a na tej wstążce napisane były zupełnie jasno moje tajne myśli. I tak sobie rozmyślam, że gdyby ktoś ze mną dawniej tak rozmawiał, to byłoby lepiej dla mnie. A może nie. Czy ja wiem?...
Wczoraj była u mnie z wizytą Jaśka. Dawno już jej nie widziałam i nawet byłam rada, że jej nie widzę. Ona ciągle szydzi, strasznie zarozumiała i udaje dorosłą. Jej matka zupełnie u niej pod pantoflem. Jak nie chciała Jaśka chodzić na komplet literatury, to ją zaraz odebrała. A jak jej się zachciało kompletu historyi w domu, to matka zaraz jej złożyła, choć narażała się tem bardzo, gdyby ich byli nakryli. Ale to wszystko tak ot, bo Jaśka się nic porządnie nie uczy, tylko udaje. Wczoraj mówiła mi, że jest teraz bardzo ciekawy proces, opisany w pismach codziennych, jak jedną jakąś zabili gdzieś zagranicą i że tam są nieprz....... rzeczy opisane. Mówiła, że ona nie lubi czytać fejletonów, bo to nudne, ale że w wiadomościach Ze świata to są dopiero dobre historye. Ja jej powiedziałam, że ja tego nie czytam, bo jak się teraz oczytam, to, gdy dorosnę, zupełnie nie będę miała nic ciekawego. A ona mi powiedziała, że widzi, iż nigdy nie zmądrzeję. Czesze się teraz z podkładką i ma taki abażur na głowie i wpina w niego kokardki. Powiada, że ma rom..., ale ja ją zagadałam, bo nie chcę słuchać o takich rzeczach. Zaraz mnie uszy palą, i tak mi jakoś dziwnie. Potem zrobiła mi przykrość. Właśnie Tarnawicz skończył lekcyę i przechodził przez jadalnię. Ukłonił się. Prawda, że on jest bardzo niezgrabny i tłucze nogami o podłogę — i tak, jakby garbaty, bo mu bluzka zawsze na plecach się odyma. Ale Jaśka wybuchnęła takim nieprzyzwoitym śmiechem, że ja aż się zaczerwieniłam. A gdy on już drzwi za sobą zamknął, to ona, widząc, że jestem czerwona, zaczęła ze mnie drwić. „Może to twój ideał, co? Flirtujesz z nim?“ A ja bardzo podle postąpiłam! Nie wiem, co mi się stało, ale wyparłam się go. Powiedziałam: „Co znowu? Ja z nim nawet nie gadam!“ I gdy to powiedziałam, to mnie ogarnęła straszna rozpacz, jakbym nagle znalazła się sama na jakiemś pustkowiu. Ale już powiedziałam! Jakie to brzydkie z mojej strony... Cały dzień nie mogłam sobie miejsca znaleźć i tak sobą pogardzałam. A to dziwne, że ja to pierwej powiedziałam, niż pomyślałam.
Przeczytałam to, co wczoraj napisałam. I naprawdę tak jest. Często, jak się już coś powiedziało, to człowiek sam to słucha i dziwi się. Jakby ktoś obcy zupełnie powiedział. Dopiero później przychodzi myśl. A co najdziwniejsza, to jest to, że zwykle takie powiedzenia są złe, są takie, za które się wstydzić trzeba. Te dobre to ciężej się z nas wydobywają. Mnie to zastanawia. A może to bardzo naturalne. Nie wiem.
Byłam wczoraj z rodzicami w teatrze, w krzesłach. Mama była bardzo ładna, i lornetowali na mamę. Byłam kontenta, bo mama jest wtedy w dobrym humorze. Sztuka była bardzo rom...... i mamcia mówiła do tatki, że to nie dla panien, i że szkoda, iż mnie wzięli. Ale nie wiem dlaczego, bo mnie to wszystko jedno. Ja wiem, że to nie jest tak naprawdę, więc co mnie to obchodzi? A panienek było pełniutko. Wszędzie siedziały, biało przeważnie ubrane, i bardzo się śmiały razem ze wszystkimi. Ja się także śmiałam, żeby nie wyglądało, że się czegoś dąsam, ale się wcale nie bawiłam. Myślałam o innych rzeczach, jakichś smutnych. I tak jakoś mi było...
Tak dużo wczoraj się nasłuchałam na scenie o koch.... Ciągle mówili: „Koch..,“ a to znów: „Czy mnie koch...?“ A Tecia Trapszo była bardzo milutka za panienkę w białej sukni i wołała do Śliwickiego: „Koch... cię i jestem szczęśliwa.“ — To wszystko jest kłamstwo. Ja wiem, że to ogromne nieszczęście i męczarnia. A potem tak przykro i czegoś wstyd, że się było głupią.
Tarnawicz powiedział mi, że na placu św. Aleksandra były szubienice i że tam wieszali! Ile razy idę na nabożeństwo majowe, to żegnam się, a serce mi się ściska strasznie na tę myśl. I wtedy rozumiem, że to jest straszne, a nie takie tam historye z tym rząd... i różne głupstwa. Chciałabym kiedy módz tak postać na tym placu długą chwilę, i nic nie mówić, i żeby nikogo nie było, tylko żeby gdzie, niegdzie paliła się latarnia. Zdaje mi się, że nawet modlićbym się nie mogła za ich dusze, tylko takbym patrzyła na ten plac i myślała, jak to było...
Zupełnie wiosna. Zupełnie się rozwinęło. Gram z Tarnawiczem w zielone, ale jakoś nam nie idzie. On zapracowany. Dam lepiej spokój.
Co tu począć, aby mamcia była ze mnie zadowolona? Jak byłam mała, to mamcia jakoś mnie tak przy sobie trzymała i była kontenta, i brała mnie z sobą na spacery i do teatru. I patrzyła się na mnie inaczej, czesała, ubierała. Teraz — to mi tak czasem dziwnie. Mamcia patrzy na mnie badawczo, jakby coś chciała we mnie odkryć, jakbym coś złego robiła. I tak mi się mamcia codzień przypatruje, jakby mnie nie znała, jakby mnie dopiero pierwszy raz widziała. Ja wiem, że nie jestem ładna, bo jestem chuda i blada, ale to nie moja wina. Jem rosół i piję żelazo bardzo regularnie. Mamcia jest bardzo ładna, taka różowa, tak pełna. Ja nigdy taka nie będę. Ja chciałabym być ładna, nie dla siebie (bo co mi potem), ale dla mamci, bo to byłoby jej może przyjemnie. Choć znowu raz, gdy włożyłam niebieską bluzkę i Władka mi włosy zapiekła, to wyglądałam lepiej. Ale mamcia przypatrzyła mi się i jakby się nachmurzyła, choć powiedziała, że „jest dobrze...“ Już tak staram się, aby mamci dogodzić i z drogi schodzę, i o nic się nigdy nie pytam, i udaję, że z Tarnawiczem nie rozmawiam, i to, że jestem zdrowa. Ale mamcia wiecznie niezadowolona. Choć nietylko ze mnie. Ale ze wszystkiego. Jak mamcia taka niekontenta chodzi, to i mnie wszystko brzydnie. I ja jestem taka niekontenta, jak mamcia, i nie lubię naszego mieszkania, i tego, co w niem jest, i tego jak my żyjemy, i wszystkiego. A to aż boli od tego ciągłego nieukontentowania. Często chciałabym już przestać, ale już nie mogę. Ach, Boże!... żeby to można jako inaczej!
Zauważyłam coś dziwnego. Tatko zaczyna mamci odpowiadać! To zupełnie coś nowego. Dotychczas mamcia mówiła, gniewała się, ale tatko szedł do okna, stawał przy szybie, zakładał ręce w tył i nic nie mówił. Czekał, aż to przeminie. Tymczasem teraz, tatko raz i drugi coś powiedział, nawet niegrzecznego. Mamcia się tem ogromnie zdziwiła i obraziła. Zauważyłam również, że wtedy Władka patrzy ciekawie i tak, jakby się cieszyła. Ja wogóle nie wiem, czego ona tak się pomiędzy nas miesza. Przecież są takie rzeczy, które tylko nas samych dotyczą. Tylko teraz, to jeszcze będzie ciężej w domu, jak rodzice oboje zaczną tak sobie przymawiać. To dla mnie tak, jakby mi kto tępy nóż powoli w serce wpychał. I tak wtedy zaczynam drżeć, tak się czegoś boję. Zawsze staram się wyjść z pokoju, ale mamcia mówi tak głośno, że słychać ją wszędzie. Dawniej tego u nas nie było. Tak mi wtedy żal i tatka, i mamci, i siebie, i nas wszystkich! I myślę sobie, że to chyba koniecznie tak być musi, bo przecież, gdyby to mogło nie być, to rodzice by tego wszystkiego nie mówili. Mamcia potem pije herbatę i je co jest, a tatko cały blady nic w usta nie bierze.
Ja również nie mogę jeść. I zaraz na drugi dzień jestem bledsza.
To ciekawe, że ja się przywiązałam do tego, co mi smutek sprawia. Tak lubię się zaszyć w swoje zmartwienia, szperać w nich, szukać, czy niema jeszcze czegoś, coby mnie więcej bolało. Jak byłam mała, skaleczyłam się w rękę. Ciągle tę ranę poruszałam, aby mnie bolała, i to śmieszne, ale było mi to przyjemne. A teraz tak robię ze swojem sumieniem i ze swojem sercem. Tarnawicz mi powiedział, że to takie wrodzone polakom. Może. Więc w takim razie właściwie ja nie mam żadnej woli, bo to i to musi być. A dlaczego mnie uczyli, że człowiek ma wolną wolę, pamięć i sumienie?
Nagle się zachmurzyło, zasłoniło, i niebo całe szare. A już nasadzili bratków na dziedzińcu, w klombiku, i przyjemnie było patrzeć, że są choć takie kwiateczki. Pomarzną. Nic z nich nie będzie. Choć i tak na tym dziedzińcu byłoby im duszno i ciemno, bo słońca niema. Mnie również jakoś niedobrze. Słabo mi co chwila. Taka jestem mizerna, aż mamcia się na mnie gniewała i powiedziała, że już nie wie, co ze mną robić. Tatko powiedział mamci, że trzeba iść ze mną do doktora, ale mamcia krzyknęła, że wie sama, co do niej należy. Tatko jej na to odpowiedział, że — wyprasza sobie taki ton. — Mamcia znów: „Cicho!“ Tatko złapał za kapelusz i wyleciał.
Pierwszy raz tatko drzwiami trzasnął.
Boże mój! co to się u nas dzieje!...
Bardzo się dziś modliłam na majowem nabożeństwie, ażeby tatko i mamcia się nie kłócili, i także prosiłam o dużo rzeczy i o to, ażeby Mundek i Tarnawicz odzyskali wiarę, bo to przecież bardzo uspokaja, jak można się tak dobrze serdecznie wymodlić.
Wypogadza się powoli. Przykro mi to, że już nie chodzę na majowe nabożeństwo. Musiałam również zdjąć niebieską wstążkę, com ją na szyi cały maj nosiła. Zrobiłam sobie taki ślub na intencyę wszystkiego i tego, żebym się już więcej nigdy nie zakoch... Nie wiem, ale zdaje mi się, że mi ładnie było w tej wstążeczce. Tylko teraz już czerwiec, miesiąc do Pana Jezusa, to już nie wypada nosić niebieskiej wstążki. Tarnawicz przyniósł mi cały pęk jaśminu. Władka znów powiedziała, że to ona przyniosła.
Bardzo się spłakałam. Edek podpatrzył, kiedy Tarnawicz mi dawał ten jaśmin i powiedział mamci, że to od niego. Mamcia się okropnie zgniewała za to, że kłamałam, i że biorę kwiaty od „mężczyzny.“ Mamcia mówi, że to kompromituje. Przecież Tarnawicz, to uczeń, a nie mężczyzna, i potem, jakże mu odmówić? On tak biegnie z temi kwiatami po wschodach, tak się cieszy. A mnie również tak miło, że je dostanę. Mamcia mówi, że troszkę za wcześnie „flirtuję,“ a ja nawet nie wiem, jak się to robi takie flirty. Napatrzyłam się w teatrze, ale to jakoś śmieszne i głupie. Gdzie mnie do flirtów! Ja zupełnie czemś innem mam teraz głowę zajętą. Ale to bardzo wielkie i trudne do opisania. Nie potrafię. Tylko mi tak, jakby przez moją głowę przelatywały całe obłoki rozmaitych myśli. To przyszło na mnie po tej katastrofie z Mundkiem. Tak mi się stało, jakby ktoś we mnie jakąś kartkę odwrócił. Tak mi się stało. Niby, że to dzieciństwo moje to pozostało za mną. Bardzo byłabym szczęśliwa, gdyby to mamcia odgadła. Ale mamcia ciągle ze mną tak mówi, jak z małą Pitą i tak mnie jakoś ściąga tem, z jakiejś wyżyny. Niby mi tak, że ja za Mundkiem się gdzieś wysoko zdołałam wydostać, i tam już szeroka przestrzeń i swobodnie się myśli, i rozumie wszystko, a tu mamcia ściąga mnie, jakby w jakąś głąb, w jakąś studnię, w klatkę — no... w ten dziedziniec na Wareckiej i że ja muszę tak stać przy oknie i patrzeć, jak także tak stoją za szybami inne panienki, a jeszcze inne od rana grają gamy, a inne idą na kursy i wracają, a głowa je boli i nic nie wiedzą...
I tak brak powietrza, a słońce nie dochodzi nigdy i duszno.
Tak mi się zdaje, gdy mamcia do mnie mówi i gdy mnie posądza o flirty i o inne jakieś rzeczy.
Tak mi się zdaje.
Choć jest niby jakoś niespokojnie w domu, odkąd tatko zaczął się mamci stawiać, ale przecież ja to wolę i daleko mi to przyjemniej i lepiej, gdy na tatkę teraz patrzę. Bo ja to już mam takie przekonanie, że kobieta powinna bardzo mężczyzny słuchać i ja wolę, żeby (jeżeli mi Bóg da męża) nie mój mąż mnie słuchał, ale ja jego. Mówiłam o tem z Tarnawiczem, a on mi powiedział, że to przez to, że całe wieki nas trzymały w niewoli i że to my lubimy całą odpowiedzialność z siebie zawsze zrzucać mężczyznom na barki i dlatego niby udajemy posłuszne. Może on ma i racyę, bo jak ja się zastanowię, to bałabym się bardzo coś sama postanowić, coś ważnego, coś, od czegoby inni zależeli, ich los, ich życie. Okropniebym się bała. Może przez to, że mi tak od dziecka mamcia zawsze nakazywała, co mam robić, i teraz mi przez to byłoby ciężko bez wskazówek. Tarnawicz mówi, że to dlatego. Jego siostry to są od dziecka uświadomione i uspołecznione. On tak mówił, że to przez los i przez nędzę, i że to właśnie dobrze. I mówił, że dla mnie byłoby szczęście, gdybym się sama została i musiała wszystko obmyślać w życiu. Ale ja się boję. A co do takich mężczyzn, którzy to żon słuchają, to mi się zawsze przypomina, że tu w kamienicy byli jedni państwo na pierwszem piętrze bardzo bogaci — tacy, którzy żyją już tylko ze swoich własnych funduszów. Ci państwo mieli ogromnego i ślicznego doga. Był bardzo zły i bardzo uparty. Bili go bardzo. A najwięcej sama pani. Była brunetka i paliła papierosy, i mówili, że ona jest taka złośnica, że aż z tego chora. Miała taki bat i biła doga. A Marcysia mi mówiła, że dog pozwalał się bić batem i tylko do ziemi przylegał i tylko mruczał. Ale raz ta pani zdjęła z nogi pantofel i zaczęła doga bić pantoflem. I on się za to na nią rzucił i ugryzł ją... I ile razy go chciała uderzyć pantoflem, to on ją kąsał. A batem się bić pozwolił. Przecież bat więcej boli, niż pantofel. Ale ten dog miał ogromną ambicyę i uznawał, że to dla niego obelga taki kobiecy pantofel. Bardzo mi się przez to podobał i bardzo go szanowałam za taką hardość. I skoro pies ma taką ambicyę, to przecież i mężczyzna powinien mieć.
Boję się napisać, żeby co się nie zmieniło, ale tatko coś mówi, żebyśmy wyjechali na letnie mieszkanie. Niby my tylko, bo tatko zostałby się w mieście. Sam tatko to zaproponował. Aż mamcia się zdziwiła. Jak to byłoby cudownie! Boże!... Boże!...
Często, bardzo często myślę, co tam Mundek porabia? Prawie nie pisze. Rodzice z sobą pewnie o nim mówią, a tak to nie bardzo. Nie jestem ciekawa tego, gdzie on właściwie mieszka, czy ma oddzielny pokój, gdzie się stołuje, kogo zna — to nie. Tylko, jak on tam w tym Krakowie myśli, czy ci ludzie są tacy, jak on. Bo mówią często — galicyanie, królewiacy... I tak jakoś, jakby się nie lubili, jakby się krzywili jedni na drugich. To przecież jest głupie... bo my wszyscy jednakowi. Tarnawicz mi tłumaczył, że warunki polityczne wyrobiły w nas różne wady i różne zalety. Ale chyba już takie serce jak Mundkowe i jego duszę to wszyscy jednako rozumieją. Ciekawa jestem, czy tam w Krakowie, to także by się taki Mundek znalazł, któryby życie swoje poświęcił dla całej klasy? Tarnawicz mówił, że nie wie, bo to ucisk tylko wywołuje taką siłę. A ich tam nie cisną. Choć znowu Tarnawicz mówił, że to tylko pozornie, że wolno im niby nosić rogatywki i śpiewać „B... c.. P.....,“ ale że oni ich przecież gnębią.
Możeby to lepiej spalić, bo jakby była rewizya, to byłoby nieszczęście dla nas wszystkich. Przecież dawnego rządcę to trzymali w ratuszu dwa miesiące za to, że on przepisywał sobie śliczne patrj....... wiersze i oni to przypadkiem znaleźli. Ale go uwolnili, bo całe szczęście było, że pan Kostecki pisał jeden wiersz niebieskim, a drugi czerwonym atramentem, więc na śledztwie powiedzieli, że on nie jest niebezpieczny, bo mu się głupstwa w głowie trzymają.
Ale wiersze spalili, a szkoda, bo tam były wiersze z Dyabła krakowskiego, bardzo piękne.
Zresztą, ja i tak spalę ten pamiętnik, to i ten ustęp spali się także.
Z tem letniem mieszkaniem, to zupełnie na seryo. Tatko strasznie szuka. Ciągle czyta w Kuryerze, ale wszystko okropnie drogie, albo ogłoszone, że zaraz do wynajęcia, a to nawet nie zaczęli budować. Tatko już dużo czasu zmarnował przez to i dużo pieniędzy na kolej wydał. Teraz znalazł tatko jakiś domeczek za rogatką mokotowską. Mówi, że w ogromnym ogrodzie, i że jest sadzawka, i że tanio. Mamcia mówi, że się boi, bo tam cegielnie, a w nich mordercy. Ale tatko znów mówi, że to przytyka do Marcelina, więc tam dużo ludzi i że tatko będzie na noc kolejką wilanowską przyjeżdżał. Ale mamcia się krzywi i wyśmiewa. Raz tak coś wspomniała, że jak się nie ma na porządny wyjazd, to lepiej nigdzie. A tatko zawołał: „Na Zakopane nie mam!“ Mamcia bardzo zbladła i odpowiedziała: „Ja do Zakopanego za żadne skarby jużbym nie pojechała nigdy.“ Ja się zdziwiłam. Przecież tam było tak miło, tak wesoło, tak jakoś elegancko. A tatko rzucił się i zaczął wołać: „Musicie jechać do Mokotowa.“ Mamcia wstała od stołu i wyszła. Ale tatko dawniej to byłby także wstał, poszedł do okna i tam się martwił. Ale teraz nie. Siedział dalej i jadł sałatę, którą mu Władka przyrządziła.
Doprawdy — to tak wygląda, jakby tatuś chciał się nas pozbyć z Warszawy na lato. Przecież w takim Mokotowie, to nawet czystego powietrza niema.
Już mieszkanie wynajęte. Jedziemy dwunastego. Jestem jakaś smutna. Nie wiem, co będzie z Tarnawiczem. Jeżeli przez wakacye nie będzie uczył Edka, to będzie dla niego krzywda, bo urwie mu się lekcya, a on dla Edka stałe lekcye porzucił. Możeby napisać do Mundka. Przecież on mi kazał pisać do siebie, jakby się Tarnawiczowi działa jaka krzywda. A potem: co też będzie ze mną? Pisać tam, to chyba będzie trudno, bo to podobno tylko dwa pokoiki. Więc ani się wypisać ani choć cokolwiek porozmawiać tak, jak z Tarnawiczem. Napiszę do Mundka. A jeżeli to popsuje? Jeżeli właśnie mamcia się rozgniewa i uprze?
Ogromnie dużo zaczyna się szykować na to letnie mieszkanie. Mamcia wzięła na rachunek kretony i muśliny, dla siebie i dla mnie. I także hamak, i firanki, i papier na muchy i cały bochen sera śmietankowego, i wszystkiego masę. Marcysia okropnie zła, że jedzie, ciska wszystkiem i mówi nieprzyzwoite słowa. Mamcia także zła, ale bardzo się o empirowe suknie troszczy. Mamcia będzie miała wszystko szafirowe, a ja różowe. Parasolki białe. Tatko raz tylko wzruszył ramionami i powiedział, że to szkoda pieniędzy, bo tam psa niema, ale mamcia się rozgniewała i powiedziała, że się nie ruszy z Warszawy i tatko zaraz zaczął mówić, że żartował, bo tam z Marcelina przez płot masę ludzi widać. Do Mundka poprostu nie śmiem pisać. A z Tarnawiczem boję się tego tematu zaczynać, bo widzę, że on bardzo smutny i tak patrzy po nas i po tem, że się to tak przygotowuje do tego wyjazdu!
Nie — doprawdy — co się stało! To przecież aż...
Tu się urywa na razie dzienniczek Pity.