<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Całe życie biedna
Pochodzenie Szkice obyczajowe i historyczne
Wydawca Józef Zawadzki
Data powstania 1839
Data wyd. 1840
Druk Józef Zawadzki
Miejsce wyd. Wilno
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
II.

Taką jednak, jakośmy ją odmalowali, powierzchownie nic przez się nieznaczącą istotą, nie była Panna Anna. Pokryte tą suknią pokory, łagodności, posłuszeństwa, biło w niéj pełne czucia serce, a w głowie roiły się myśli, którychby zacna Ciotka nigdy była nie zrozumiała, gdyby nieostróżna siestrzenica wydać się chciała z niemi. Była to kobiéta pełna czucia, rozumu, przygotowana i uzbrojona do życia; lecz reguły przyzwoitości i zupełne zdziecinienie Ciotki, nie dozwalały jéj się z tém okazywać. To też Anna zdawała się na pozór nic nieznaczącą istotą, choć była wcale niepospolitą kobiétą. Wszystko w niéj tłumiła ta niewola, w któréj karby brała otaczających ją Pani Dorota. Zostawiona sama sobie Anna czasem płakała, ale przekonanie o obowiązkach, konieczności takiego położenia, prędko ją umiały natchnąć rezygnacyą, z którą nie tylko znosiła złe humory i ciągły despotyzm Ciotki, lecz brak zupełny życia, rozmowy i uczuć niezbędnych w młodym wieku. Usiłowała przywyknąć do tego spokojnego i regularnego życia, w które była wprzężona, starała się wytłumaczyć sobie że tak jak było, było dobrze. Lecz napróżno.
Trudno to młodéj panience oswoić się z takiém życiem zimném zégaru, jakie prowadzono w Złotéj Woli u Pani Doroty. Męczyła się biédna Anna i ofiarując Bogu swoje męczarnie, usiłowała przed Ciotką nigdy się nie wydać z tém, że jéj było źle, i że miała w duszy większy zapas czucia i myśli, którego niepodobna było zażyć przy kanarkach i pieskach.
Tym czasem pocieszała się wspomnieniem swojéj młodości. Inna bowiem całkiem była pierwsza jéj młodość, inne wówczas życie, i przygotowanie do innego. Rodzice Anny byli bardzo bogaci, nieszczęściem, jak to u nas często bywa, los ich osadził przy bogatszych jeszcze, w stronie, w któréj zbytek był w powietrzu, koniecznością, potrzebą; na zbytki więc stracili wszystko co mieli. Po świetnych balach, zabawach, z pałacu i karet zejść potrzeba było w ubogie życie nędznego dworku i karmić się zgryzotami. Anna odebrała była wychowanie niepospolicie staranne, matka, która ją kochała, jak zwykle jedynaków kochają rodzice; poświęciła się była całkiem najświetniejszéj edukacyi ulubionego dziecięcia. Trzeba wyznać, że koszta, jakie ztąd wyniknęły, przy dość nieporządném utrzymywaniu interessów, przyczyniły się niemało do zniszczenia na majątku rodziców Anny. W ostatnich czasach, gdy z przestrachem poglądali na przyszłość coraz groźniejszą, gdy dłużnicy po jednéj zabierali wioski, cieszyły ich tylko postępy córki, jéj wdzięki i charakter słodki. Nauczyciele ubóstwiali tę uczennicę skromną przy największych postępach w nauce, a zawsze jak dziecię łagodną. Kiedy wreście rodzice Anny ujrzeli się nagle w ubóstwie, nie tyle im żal było majątku dla siebie, ile dla córki. To bowiem, co przeznaczali na jéj uszczęśliwienie, wychowanie, stawało się przy ubóstwie, jedną więcéj męczarnią. Może się to komu wydać śmieszném, lecz któż nie przyzna, że wychowanie staranne daje gusta wytworne, czyni potrzebą towarzystwo dobre, xiążki i t. p., a z jakiemiż trudnościami walczyć musi ubogi, żeby te przyjemności życia, do których nawykł, bez upokorzenia pozyskać? Anna nagle przeniesiona z pięknego pałacu do mizernego dworku, który z całego majątku rodzicom jéj pozostał, nie miała nauczycieli, fortepiana, xiążek, arfy, kwiatków swoich, ogródka, pięknych obrazów i pięknych sukienek; z początku było jéj bardzo ciężko znieść taką odmianę, lecz gdy ujrzała posępne twarze ojca i matki, gdy uczuła potrzebę pocieszania ich; udała, że jest dobrze, że lepiéj jak wprzódy, włożyła uśmiech na usta, i biedni rodzice uwierzyli dziecięciu, które z nieporównaném poświęceniem uśmiechało się do nich, płacząc w sercu. Anna miała już tyle siły i tyle miłości, że potrafiła udawać, i do śmierci rodziców nie pokazała smutku, który serce jéj ściskał. Naówczas poznała ona świat najlepiéj, i myśląc o nim w cichości powiedziała sobie, że cierpienie jest przeznaczeniem człowieka na ziemi, że szczęście jest niepodobném, a jeśli kiedy zaświeci, to chyba dla tego, żeby po nim czarniéj się jeszcze świat wydał. Opuszczeni, sami jedni rodzice Anny, nie narzekali na przyjaciół, nie cisnęli się do panów, którzy póty tylko żyli z niemi, póki byli bogaci; cierpieli także i milczeli. Nie przyszło im nawet na myśl, że Anna miała Ciotkę bogatą, któraby się jéj losem zająć była powinna, całkiem inaczéj obmyślali dla niéj przyszłość, i innych wyznaczali jéj opiekunów na przypadek swojéj śmierci. Lecz Ciotka nudziła się sama jedna, zasłyszała coś o nieszczęściu siostry, dowiedziała się o jéj córce, i zażądała ją mieć przy sobie, obiecując wszystko, co miała, jéj zostawić. Wielka to była radość w ubogim domku, gdy ze wszelką przyzwoitością napisany list pani Doroty, doszedł rąk rodziców Anny. Odżyli oni w dziecięciu i płacząc dziękowali Bogu. Tylko młoda dziewczyna nie dzieliła ich radości, przywykła już ona była do nowego życia i nie chciała go odmieniać, nadewszystko nie chciała porzucać rodziców; ukołysano ją jednak z łatwością, ona była tak łagodna! Matka odwiozła ją do Złotéj Woli!
Nie potrafię opisać uczuć Anny na widok Ciotki zimnéj, regularnéj, traktującéj ją ze wszelką przyzwoitością (tak różnéj od matki) tak surowéj i niewyrozumiałéj, na widok tego domu, w którym zégar panował, gdzie niewolno się było rozśmiać głośno, pobiegać, zagadać, poswawolić, i gdzie wszyscy chodzili wysznurowani jak lalki, zdając się albo nie mieć czucia i duszy, albo najpracowiciéj je w sobie ukrywać. Przeszło po niéj zimno, ścisnęło się serce, płakała gdy wyjeżdżała matka, ale milczeć musiała, i przyjąć to szczęście dla tego, że ono się szczęściem rodzicom jéj wydawało. Tu do ostatka stracić musiała Anna, a przynajmniéj skryć przed Ciotką, wszystkie swoje dobrze wychowanéj dziewczyny gusta i upodobania. Fortepian zdawał się Ciotce nieskończenie dziwacznym przy pozytywku dla kanarków. Innéj xiążki nad nabożną, nie pozwoliłaby czytać, uważając to za największą z nieprzyzwoitości dla Panny, śpiéwu nie tolerowała wcale, skoku i wesołości zabraniała surowo, wynurzeń i łzów także strzegła najpilniéj. Kładła na nos okulary, aby zobaczyć co Panna Anna rysuje i darła niemiłosiernie jéj próbki, mając tę sztukę za coś szatańskiego i nieprzyzwoitą kobiécie. Potem zasadziwszy Annę do pończochy, zacna Pani Dorota chodziła po pokoju mrucząc.
— Oni ją, Boże odpuść, edukowali na aktorkę, czy co? Po co jéj ten klawikord? po co jéj te malowidła! Do czego tu te xiążki, co oni jéj nauczyli. Albo ta francusczyzna, Boże odpuść! to tylko wszystkiego złego początek! Otoż i Pan Bóg nie pobłogosławił i przez tę bezbożność swoję majątek stracili! A taki piękny majątek! Ta to klucz był jako rzadko, pięć wsi ogromnych! Jak to im było stracić? Ale kiedy to i Jegomość podobno był farmazon, Jejmość lubiła kornety, i dziecko psuli, i poginęli. Żolka, a po co na kanapie, a nie pójdziesz. Trzeba zacząć koronkę — Aspanna pobiegaj z pieskami po sali a zabaw się!
Zmuszona biegać z pieskami za całą zabawę Anna, o jakże więdła, jak schła, jak nieraz po kątach płakała! Lecz kiedy jéj to okropne życie bez myśli i czucia dogryzło, uciekała się do modlitwy, bo była nabożna, jak wszyscy nieszczęśliwi, i powiadała sobie po cichu.
— Bóg cierpieć przykazał! Bóg nagrodzi cierpienie! A potém znowu płakała. I tak biegły jéj smutnie młode lata w Złotéj Woli przy Ciotce.
Gdy się cokolwiek osiedziała Anna, a sąsiedzi o jéj przybyciu dowiedzieli i o zamiarach Pani Doroty, mnóstwo poczyniono projektów swatostwa, gdyż zapis całego majątku, czynił ją może najlepszą partją w sąsiedztwie. Przez niejaki czas nie było dnia bez odwiedzin, zjeżdżano się jak do cudownego obrazu, żeby widzieć przybyłą, a młodzi na wyścigi starali się jéj podobać! Ileż to pięknych marzeń uczyniono, budując je na posagu Panny Anny, ile to domów krzywo na siebie patrzeć zaczęło, już w sobie współzawodników upatrując, ile to się rozeszło plotek, ile było kłótni! Ale wszystkie te projekta rozbiły się z kolei o zimną powierzchowność Anny, a zimniejszą jeszcze krygowność i regularność Ciotki, która tyle doskonałości żądała od narzeczonego siestrzenicy, ile ich mogła skomponować na rachunek męża, po jego śmierci. Liczba tych przymiotów była tym większa, im daléj Panią Dorotę lata odsuwały od nieboszczyka Podkomorzego, którego po śmierci w sercu swojém ukanonizowała. Codzień niemal dodawała mu jakąś cnotę, któréj nie miał i kładła ją za warunek przyszłemu mężowi Anny. Po swojemu myśląc o jéj szczęściu, głęboko się nad niém zastanawiała, między piątą a szóstą wieczorną codziennie, jeśli gości nie było, i chciała koniecznie młodego Pana Podkomorzego jakiegoś dla Anny, któryby kubek w kubek podobny był do obrazu nieboszczyka, jaki w sercu swojém nosiła, mając go za najprawdziwszy. Tym sposobem zamęście Anny stało się prawie niepodobieństwem.
Napływali w dóm coraz nowi konkurenci, lecz każdy z nich ledwie był za bramą, już mu Pani Dorota wyrok napisała.
— A fi! Boże odpuść! mówiła! Gdybym też miała wydać Anusię za tego ogromnego draba, podobniejszego do hajduka, niż do obywatela przyzwoitego! Najmniejszego podobieństwa z Panem Podkomorzym! A jaki śmiałkowaty, już się do rączki cisnął całować za pierwszą wizytą. Abo do czego to takie włosy kręcone? Nie taki był Podkomorzy! Jéj koniecznie trzeba takiego małżonka, jak mój Podkomorzy. To to był złoty mąż! Ach biednaż ja wdowa! Boże odpuść! Żolka precz z kanapy!
Wyjeżdżał drugi, to znowu inne następowały zarzuty.
— A toż jeszcze tego, Boże odpuść, brakowało! jakiś młokos, co nie ma wąsów jeszcze, słabowite to, chuderlawe jakieś! Pewnie w suchotach! I cóż on ma? mizernych kilkanaście chałup! Albo i to! albo i to! Żebym ja za niego moję Anusię wydała!! Żolka pójdźże ty precz, a nie zaglądaj tam!
Poczciwa Ciotka każdego tak błogosławiła na drogę, i każdy raz drugi pokazawszy się, zrażony bywać przestawał. Annie było to prawie jedno, nie spodziewała się ona szczęścia — i nie wzdychała za niczém, bo miała przeczucie, że los jéj się nie poprawi odmianą.
Wśród tych starań o Annę, odebrała ona smutną wiadomość o śmierci rodziców, po których Ciotka prawie jéj nawet płakać zabroniła; została więc sama jedna w świecie! skazana aby jéj nikt nigdy nie zrozumiał, aby jéj nikt nigdy nie pocieszył. W milczeniu zalewała się gorzkiemi łzami, i kryć się jeszcze z niemi musiała, bo niemiłosierna Pani Dorota gderała nieustannie.
— A dośćże tego Mościa Panno, kiedy powiadam Aspannie żebyś mi zaraz tych łzów przestała. Bardzo dobrze płakać po rodzicach, ale w miarę, Aspanna masz we mnie większą Dobrodziejkę, oni Aspannie nic nie zostawili, i gdyby nie ja, tobyś teraz kawałka chleba nie miała! Idź Aspanna pobiegaj z pieskami!
Ilekroć ją zobaczyła we łzach, tyle razy niemiłosiernie gderała Pani Dorota, lub pocieszała ją w taki sposób, który tylko większy jeszcze żal mógł wzbudzić. Takie było życie Anny, a zważywszy jéj przeszłość, musiało się wydawać przywykłéj do macierzyńskiéj czułości, do swobody, okropną męczarnią. Lecz kiedy Bóg daje komu przeznaczenie cierpienia, daje mu także siły, i w téj słabowitéj, delikatnéj dziewczynce, był zapas wytrzymałości i cierpliwości nieprzebrany. Trudno jednak było przywyknąć tak do życia przy Pani Dorocie, aby ono smakować mogło; żadna niewola nie trapi gorzéj nad niewolą duszy, przykucie do osoby zupełnie odrębnego charakteru, musi bydź nawet w piekle największą karą. Wystawcie sobie, że waszéj duszy, waszemu sercu, odebrano wszelką władzę, a zostawiono uczucie, że niewolno wam płakać ani radować się bez pozwolenia, ani stąpić kroku, ani pomyślić chwilę. Któżby nie wolał wszystko, co bydź może najcięższego, nad te piekielne męczarnie, nad ten wieczny los cienia chodzącego za ciałem mimowoli? A jednak Anna znosiła to bohatérsko, tłumiła nawet w sobie żal przeszłości, i mimo męki, jakiéj doznawała od Ciotki, kochała ją! W tém anielskiém sercu było tłumaczenie jéj postępowania, wymawiała ją sama przed sobą, nałogiem, charakterem, przywyknieniem, czyniła ją nieodpowiednią za to, co od niej doznawała.
Anna w ciągu życia wiele słyszała, czytała, domyślała się o miłości. Póki jeszcze miała przyjaciółki, (tę niezbędną potrzebę młodych dziewcząt) nieraz odbierała od nich zwierzenia poufałe chwilowych tych dziecinnych a tak słodkich miłości, które się kończą pospolicie na zamianie kwiatka i tysiącach westchnień. Są to prześliczne przywiązania, niewinne i różowe, które tyle rodzą marzeń, tyle nadziei, tyle najprawdziwszych zamków na lodzie! Lecz sama nigdy nie kochała! Czuła ona, że kochaćby mogła, odzywała się w niéj potrzeba miłości, ale nie było kochanka. I to więc biedna Anna policzyła na karb swego przeznaczenia, myśląc że dla niéj nigdy się nawet nie znajdzie kochanek. Kiedy jéj przyjaciółki opisywały swoich, rumieniła się, a na zapytania — Kogoż ty kochasz? po cichu odpowiadała — Ja, nikogo.
— Ale to bydź nie może?
— Tak jest, moja droga.
I pełne egoizmu młodzieńczego przyjaciółki, tém świetniéj, tém piękniéj malowały jéj miłostki swoje, napełniały jéj głowę niemi, jakby chciały jéj przydać cierpienia czy ciekawości. I jak to bywa między przyjaciółkami, opowiadały owe cudowne wejrzenia na tańcującym wieczorze, owe ściśnienia ręki, owe przechadzki pod oknami, i podarunki kwiatów i bury od Mamy i t. d. Anna słuchała, ale nie zazdrościła; jednakże ogarniała ją czasem niespokojność, nieopisana żądza poznania tego uczucia, które jéj rowiennice tak żywo zajmowało. Napróżno — nikt się nie zjawił.
U Ciotki nigdy już nie posłyszała o miłości innéj, prócz Boga, bliźniego i P. Podkomorzego; powoli więc zapomniała, że kochać można, a surowa Pani Dorota tak się nawet czasem o Pannach zakochanych odzywała, jakby one wszystkie warte były najmniéj szubienicy. Ciotka nie przypuszczała miłości w kobiecie, pozwalała kochać pieska i to przyzwoicie, skromnie, a nadewszystko za pozwoleniem starszych: męża zaś malowała zawsze wychowanicy, jako rzecz, którą dają starsi niepytając zezwolenia panny, równie jak jéj sprawiają suknią i trzewiki.
Do wszystkich więc cierpień Anny, łączyć się jeszcze musiała myśl, że kiedyś da jéj Ciocia męża, podobnego nieboszczykowi podkomorzemu, którego portret nie wiele obiecujący wisiał w pokoju. Z prawdziwą pociechą słuchała, jak Ciocia ganiła wszystkich konkurentów i zabierała się ich odprawiać z kwitkiem, lękając się, aby któremu z nich nie była oddaną. Pojmowała ona, że znośniejsze jeszcze było życie pod panowaniem zegara i Cioci, niż przy mężu obojętnym, zimnym, i podobnym do nieboszczyka podkomorzego.
Całą pociechą Anny był jéj ogródek, na który nie wiem jakim szczęśliwym trafem pozwoliła Ciotka, przypominając sobie, że w panieńskim zostając stanie, miała także grządki, które pielęgnowała; wydzielono więc Annie, w końcu staroświeckiego ogrodu ze szpalerami i monstrualnemi poobcinanemi drzewy, kawałek ziemi, na którym posadził ogrodnik coś nakształt kwiatów. Pod pozorem doglądania ich, miała przynajmniéj godzinę w dniu, w któréj mogła wybiedz swobodnie i podumać na swojéj ławce z darniny. Tam to pędziła najsłodsze w życiu godziny, słuchając słowika, pielęgnując kwiaty, wpatrując się w daleką okolicę, jakby za nią szukała oczyma rodzicielskiego domu i młodości złotéj, których już dla niéj nie było! Tam nigdy przynajmniéj nie zeszła ją Ciotka i pieski, i nikt łez srogo zakazanych nie zobaczył. Była też przywiązana do swojego ogródka i codziennie mu się wypłacała. Ogrodnik stary dopomógł jéj do zbudowania altanki i ławki, na pagórku, z którego widać było całą okolicę, kilka wsi, wieżę parafialnego kościoła, gościniec, pola i lasy. Tu Anna widziała przynajmniéj życie i swobodę, i jakże nieraz zazdrościła ubogim, co się po świecie tak wesoło przed jéj oczyma kręcili. Często zapominała się na swojéj ławce wilgotnéj, i gdy wracała do pokoju, do Ciotki, srogą odbierała burę i najcięższe wyrzuty, bo zegar wybił był godzinę dla ogródka dozwoloną. Biada Annie, jeśli Jan zdyszany przybiegł za nią do altany, aby jéj opoźnienie przypomnieć, leciała wówczas, nie oglądając się i z anielską słodyczą gotowała się na nieskończone gderanie pani Doroty, która niemając innego pilniejszego zatrudnienia, z upodobaniem i smakiem siestrzenicę burowała.
Lecz gdy nadeszła zima, Anna nawet i tych godzin drogo okupionych nie miała, trzeba było siedzieć w pokoju i bawić się z Żolką i Amorkiem, albo patrzeć na nieśmiertelną Cioci kabałę.
Życie to Złotéj Woli to miało do siebie, że wszystkich, którzy tam dłużéj pobyli, obracało w machiny. Ten zegar na podobieństwo swoje przekształcał wszystkich aż do piesków. Nietylko Anna nawykła już była z każdą czynnością czekać uderzenia zegaru, lecz psy rozumiały jego bicie, a słudzy przeczuwali je zdaleka. W lecie i w zimie zarówno o szóstéj wnoszono kawę do pokoju pani, o samém południu dzwoniono na obiad, o czwartéj podawano poobiednią kawę, o pół do ósméj zastawiano wieczerzę, o dziewiątéj wszyscy spać się kładli, a światła gaszono. Nadzwyczajnéj potrzeba było jakiéjś okoliczności, żeby ten porządek złamała, wielkie tylko święta, wilja Bożego narodzenia, wielki czwartek, wielka-nocne dni zmieniały porę obiadu i wieczerzy. W domu pani Doroty były reguły na wszystko, wyznaczono kiedy zacząć się miało opalanie pokojów, kiedy kończyć, z resztą czy potém było zimno czy gorąco, to panią bynajmniéj nie obchodziło. Wszystko w tym sposobie. Słudzy mieli najściślejsze przepisy, do których stosować się byli obowiązani, w stroju, jadle, napoju, robotach, nic ich nie wymawiało. Męczennicy to byli, skazani za grzechy jak Anna, i gdyby wolno wierzyć, że dusze zsyłane są nazad w ten świat za karę, (jak żydzi utrzymują naprzykład) rozumiałbym, że dom pani Doroty, obmyśliła dla tych dusz nieszczęśliwych wola przeznaczenia.
Miarkujcie, co mogła cierpieć kobieta z czuciem i do współczucia przywykła, przeniesiona w ten świat machin?




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.