<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Ciche wody
Tom III
Wydawca Józef Zawadzki
Data wyd. 1881
Druk Józef Zawadzki
Miejsce wyd. Wilno
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Do koła Florencyi góry były śniegiem okryte, niebo powleczone szarą oponą; na krótko czasem wiatr zdzierając ją odsłaniał, słońce błyskało i złociło szereg pałaców stojących wzdłuż Arno, to znów pędziły obłoki, chłodny deszcz smagał przechodniów, a rzeka wzbierająca nagle szumiała groźno, bijać o tamy i wybrzeża....
Ulice były puste.
Na północy zima, mroźna, pogodna, choć ostra bywa niemal wesołą; nie ma smutniejszéj pory nad zimę w krajach w których jéj być nie powinno, gdzie ona gościem, najezdzcą krótko trwającym, ale dokuczliwym.
Nikt nie jest do niéj przygotowany, ani mieszkania, ani ludzie.... W murach przejmujący chłód wilgotny, w lasach pół zielono, w ogrodach płowo, w duszach senno i drzemiąco.... Nie jest to ani zima, ani jesień, ani lato, ani wiosna, ale coś, co ma wszystkich tych pór nieprzyjemności, a żadnéj z nich wdzięku. Co chwila wszyscy wyglądają zmiany, dopóki nie wystąpi nagle słońce i nie przyjdzie spieka po zimnie....
I miasta włoskie stworzone dla dni słonecznych brzydko się wydają w szarych mgłach i deszczu zimnym; ginie cały ich urok, gdy światło zagaśnie.
W takie dni rozpaczliwe pali się ogień na kominie, i wędrownik otulony dobrze piecze się z jednéj strony, marznąc z drugiéj.
W pałacu pod Cascinami, który zajmowała hrabina Laura, jednego z takich dni zimowych, zasłoniona parawanikiem od ognia, siedziała w szerokiém krześle ta sama staruszka, którąśmy jeszcze silną i wesoło niemal na świat spoglądającą widzieli w początku téj powieści.
Lecz jakże była zmieniona! Rok przeżyty uczynił ją zgrzybiałą, odjął jéj siły, zgasił blask oczu, twarz oblókł żółtością chorobliwą, zmarszczkami ją poorał, siwe włosy przerzedził na skroni, ugiął barki.... Ręce, które spoczywały z różańcem na kolanach, wychudłe były i drżące.
Najmniejszy szelest ją przerażał, silniejsze zadęcie wiatru napełniało trwogą, oglądała się aby nie zostać samą.
Rzadko też trafiało się, by ją odstąpiła dawna wychowanka, nieodchodząca prawie od krzesła. Ta także nie do poznania prawie odmieniła się, i jakby siła, która opuściła hrabinę Laurę, wstąpiła w nią, odznaczała się niebywałą energią i pewnością siebie. Inna to była kobieta, patrzała śmiało, dumnie, chodziła z pańskim majestatem jakimś i niemal pogardą tego co ją otaczało. Nie widać jednak było, aby z tego stanu swéj duszy była szczęśliwszą. W oczach jéj coś migało strasznego jak groźba, ruchy były niecierpliwe, gorączkowe, znudzone. Zacięte usta tłumiony gniew zdawały się trzymać w sobie....
Niedaleko od staruszki siedząc robiła jakąś siatkę, którą plątała myśląc o czém innem. Wzrok jéj zwracał się na staruszkę czasem, to błądził bezmyślnie po wielkiéj przyciemnionéj sali, któréj gzemsy gdzie niegdzie starą pozłotą połyskiwały.
Za każdym szmerem patrzała na drzwi wchodowe, zdając się im czynić wymówki, że się nie otwierały, że oko w nich nie spotykało czego chciało....
Obie kobiety milczały długo.... Słychać było szum Arno daleki, bicie deszczu nudnego o szyby i burzliwy wicher trzęsący żaluzyami. W przestankach zegar na kominie stojący żółwiowo wlokące się wyszeptywał sekundy....
Westchnienie wyrwało się z piersi staruszki, obróciła głowę ku towarzyszce swéj, i zapytała głosem cichym:
— Nie wiesz co się z Lambertem dzieje?
— Nie wiem. Każę się pani zapytać?
— A nie, nie — daj pokój, szepnęła matka; musi być u siebie i czytać; wątpię, ażeby mógł na taką porę wyjść z domu.
— Czasem hrabia i w taką nawet porę wychodzi! dodała Aniela.
— Do Viesseux, na dzienniki — wytłómaczyła hrabina.
Towarzyszka sama do siebie złośliwie się uśmiechnęła.
— Niechby zresztą chodził gdzie chce, byle się rozerwał, mówiła daléj matka. Serce mi się kraje widząc go tak smutnym zawsze, zgnębionym, nieinteresującym się niczém, nikim.... Wytłómaczone to u mnie, bom i stara, i czuję winę moją, ale on — ta ofiara!
— Pani się potępia bez litości i niesprawiedliwie — poczęła zimno Aniela. Ja nie wiem kto tu winien więcéj. Nie chciałabym poruszać téj smutnéj sprawy i przykrych wspomnień, ale ja na to patrzałam. Gdyby nie zajęcie się hrabiego panną Elizą, nie trwoga o to, aby się nie wplątał, a bardziéj oplątany nie był — czyżby pani moja szukała z takim pośpiechem, z taką niecierpliwością żony dla syna? Pani była zmuszona chwytać co się nadarzyło....
— O! że Eliza przyczyniła się do tego mojego nierozważnego pośpiechu, mówiła hrabina, to pewna — alem ja zawsze winna. Lambert nigdyby się przeciw woli méj nie ożenił, nadto dobrém zawsze był dzieckiem.
— Jednak obawa pani aż nadto była usprawiedliwiona, dodała Aniela — i.... muszę powiedzieć, usprawiedliwia się do dziś dnia.
Staruszka ciekawie spojrzała. Aniela mówiła ciszéj:
— Nie chciałabym pani trwożyć i niepokoić nadaremnie — ale, do dziś dnia to rzecz nie jest skończona. O! nie! że on ją w sercu nosi — to pewna.
— Myślisz? spytała drżącym głosem matka.
— Myślę — i może mam na to dowody — ciągnęła Aniela. Jestem pewna, że ona się nie wyrzekła nadziei, że poszła nawet za mąż dla tego tylko, aby być swobodną i natrętną swą miłością prześladować hrabiego!... O! te kobiety, takie jak ona!
Nagle urwała Aniela i chwyciła robotę wpatrując się w nią pilnie.
Hrabina ciągle w nią miała wlepione oczy.
— Sama przecie — odezwała się po chwili oczekiwania — mówiłaś mi, że ta miłość już osłabła, że się nie było obawiać o co.
— Tak mi się zdawało — z westchnieniem odparła hrabina Zdzisławowa — myliłam się.... myliłam!
— Maszże dowody, że — że jest inaczéj? spytała bojaźliwie hrabina, jakby się odpowiedzi lękała, którą pytaniem wywoływała.
Aniela milczała długo rwąc swą robotkę, namyślała się — chwila była stanowcza, słowo należało wyważyć.
— Pani wie, poczęła, jak ja do niéj i do całéj rodziny jestem przywiązana. To mi daje, mogę się pochwalić i użalić, smutny dar jasnowidzenia. Czytam w twarzy, przeczuwam myśli. Gdyby nawet faktów nie było....
Urwała nagle.
— Anielko kochana, dziecię moje — czule odezwała się staruszka, — nie męcz mnie półsłowami.... Mów jasno, mów wszystko.... Złe utajone gorsze jest niż to, które się zna. Będę się może więcéj obawiała niż jest.
Zwlekała znowu pani Zdzisławowa, wreszcie podniosła głowę nagle, spojrzała oczyma gorącemi na staruszkę i rzekła:
— Pani wie, że ta zwodnica włóczy się po Włoszech za nami. Znika i wraca, mamy ją ciągle jak groźbę przy sobie. W chwili gdy się jéj najmniéj spodziewamy, zjawia się jakby urągając naszemu nieszczęściu.... jakby wyzywając i kusząc....
Hrabina pobladła.
— Przecież Lambert się z nią nie widuje — odezwała się; — ile razy spotkał ją, nie taił tego przedemną.
Szyderski uśmiech był odpowiedzią milczącą.
— Ty coś wiesz? zapytała hrabina.
— Nie wiem nic, a zresztą na coby się przydało oskarżenie! przydała Aniela — pani nie może hrabiemu nic powiedzieć, ani go przestrzedz nawet.
Staruszka zacięła usta i zamyśliła się. Aniela mówiła coraz żywiéj:
— Nic nie wiem, ale kiedy widzę, że ona tu jest, siedzi, czyha, kiedy patrzę na twarz hrabiego, na któréj malują się wrażenia, niepodobna, bym nie przypuszczała, że się widują.
— To nie może być! a! nie! zawołała hrabina.
Spuściła głowę znowu na robotę pani Zdzisławowa i poszła poprawić na kominku.
— Lambertowi mówić, przestrzegać go nie wypada mi — rzekła matka; — lecz gotowabym znowu pojechać do Pizy, do Neapolu, gdziekolwiekbądź.
— A któż jéj zabroni jechać za nami? odparła Aniela. Nie mąż, z którym ona robi co chce, który na wszystko najśmieszniéj pozwala, który....
Przerwała.
— Gdyby w istocie tak było jak mówisz, jaka na to rada? zapytała głosem wylękłym hrabina. Ty wiesz, jaką ja ufność mam w tobie; jak wierzę w rozum twój i złote serce.
— A! pani droga — zawołała Aniela — ja prawdziwie rady nie widzę. Z taką kobietą położenie rozpaczliwe.... Nie wiem.... Powrócić do Warszawy, i tam nas ona znajdzie — choć może nie tak łatwo.
Zadumała się matka i wpatrzyła w ogień.
— Nie, nie spodziewam się, ażeby Lambert potajemnie się z nią widywał i żeby stosunek ten był groźny, poczęła. Lamberta znam, nigdy te zasady, w których był wychowany, nie dozwolą mu korzystać ze słabości kobiety zamężnéj, wplątać się w bezecną intrygę.
Uśmiechnęła się szydersko pani Zdzisławowa.
— Nie wątpię, że hrabia Lambert nie poróżni małżeństwa; ale ona rachuje na to, że miłość rozżarzy i więzy swe potarga dla niego.
— Nie ożeniłby się z rozwódką! przerwała matka. Nigdy!
— A jednak sam był zmuszony się rozwieść, wtrąciła Aniela.
Nadchodzący hrabia Lambert zmusił do przerwania rozmowy. Matka z daleka zmierzyła go oczyma niespokojnemi, jakby w głąb duszy jego zajrzeć chciała. Aniela nie podniosła nawet oczu. Z jéj postawy widać było, że się chciała okazać obojętną lub zagniewaną. Lambert wchodził krokiem powolnym, z twarzą smutną, ale uspokojoną. Wyczytać w niéj jakąś skrytą burzę namiętną duszy było niepodobna. Było to oblicze człowieka pogodzonego z życiem nudném, i dźwigającego swój ciężar cierpliwie.
Zbliżył się do matki, pocałował ją w rękę, i rzekł obojętnie:
— A! co za dzień szkaradny! nigdy mi zima u nas tak się nie wydawała przykrą jak tutaj.
— To prawda, przerwała półgłosem Aniela, rzucając wejrzenie przelotne na mówiącego. Są dni okropne, ale byleby słońce zaświeciło trochę — można się przechadzać po Cascinach.
W słówku tém musiało być ukrytego coś złośliwego: hrabia Lambert zamyślił się nad niém, popatrzał na mówiącą, drgnęły mu ramiona.
— W istocie, potwierdził, uliczki są nawet po deszczu suche, a miło jest spotkać się tam z tą wiekuistą zielonością włoską.
— Z zielonością!! powtórzyła po cichuteńku Aniela, tak jednak, że hrabia Lambert mógł szyderski akcent tych wyrazów pochwycić.
Rozmowa na chwilę została znowu przerwana.
— Tybyś — zaczęła po namyśle hrabina patrząc na syna, — tybyś nie wiążąc się mojém przymusowém siedzeniem we Florencyi, mógł się trochę rozerwać, robiąc jakie wycieczki.
— Mnie to nie nęci! rzekł hrabia Lambert.
Aniela choć miała oczy spuszczone na robotę, uśmiechnęła się tak, iż Lambert mógł ruch w jéj twarzy pochwycić. Zarumienił się nieco i począł przechadzać po salonie.
Po obiedzie hrabina zdrzemnęła się w fotelu, co się jéj teraz czasem trafiało; Lambert postrzegłszy to, na palcach się począł wysuwać z salonu, ale w chwili gdy już do piérwszego pokoju zdążał, Aniela jakby z przypadku napędziła go tutaj, i choć powoli zabierała się pominąć.
— Co pani dziś ma do mnie? zapytał Lambert, zbliżając się z łagodnym wyrazem twarzy.
— Ja? do pana? niby zdumiona, oczy podnosząc i ramiona, przemówiła Aniela. — Ja? Nierozumiem wymówki téj.
— Ale ja zrozumiałem złośliwe jakieś ku mnie wymierzone wyrazy....
Pani Zdzisławowa ze zdumienia odegranego przeszła powoli w wyraz politowania.
— Złośliwe wyrazy z moich ust! czyż to podobna? przebąknęła.
— Może z najlepszą intencyą, ale trochę złośliwe, uśmiechnięty smutnie powtórzył Lambert. Niech mi to pani wytłómaczy.
Chwila milczenia upłynęła; pani Zdzisławowa oczy czarne podniosła, popatrzała długo, i zamknęła westchnieniem.
— Są rzeczy, których jeśli kto sobie sam wytłómaczyć nie umie, nikt mu nie potrafi ich wyłożyć. Gdybyś hrabia mnie lepiéj rozumiał, wszystko byłoby dla niego jasném.
Chciała odchodzić, gdy Lambert z lekka pochwycił ją za rękę, któréj mu nie odbierała.
— Pani wiesz, rzekł, jaki mam dla niéj szacunek, jaką wdzięczność za jéj poświęcenie dla nas.... Wierzę też, iż każde słowo tchnie życzliwością.
— Za którą hrabia płacisz.... największym chłodem.....
— Bo jestem zdrętwiały, zamarzły, zlodowaciały, rzekł Lambert: takim robi nieszczęście.
— Nie dla wszystkich — odparła z wymówką Aniela.
Lambert, jakby wyczerpał to co mógł i powinien był już powiedzieć, a nie chciał dłużéj prowadzić rozmowy, rękę, którą trzymał, pocałowawszy z uszanowaniem, pożegnał. Aniela stała jeszcze zarumieniona moment, i wyszła z wielkim pośpiechem. Hrabia pozostał w pokoju, patrząc za nią mglistemi jakiemiś oczyma; spuścił głowę i zwrócił się do swojego pokoju.
Po kilku dniach słoty zaświeciło słońce włoskie, powietrze się ociepliło, zaludniły ulice.... Hrabina Laura jednak dnia tego nie chciała wyjechać na spacer, i nagliła tylko, a nawet zmusić chciała Anielę, ażeby ona wyjechała lub wyszła, korzystając z pięknéj pory.... Długo dosyć opierała się temu wierna towarzyszka, naostatek nagle, jakby zmieniwszy zdanie, zgodziła się iść na Cascine, narzuciła szal i wybiegła.
Była to godzina, w któréj zwykle ulubiony ogród florencki jest pusty; po południu dopiero zaczynają napływać ekwipaże, którym chodzi o to, aby się wykwintnością swą mogły pochwalić. Kilka osób pieszych, błądzących pomiędzy drzewami, ledwie się gdzie niegdzie przesuwało.
Panią Zdzisławową idącą bardzo szybko można było posądzić, że nie na przechadzkę wyszła, ale za kimś goniła. Rzucała oczyma po krzyżujących się ścieżkach, szukając kogoś; przyśpieszała kroku, mijała się nawet ze słońcem, którego inni potrzebowali, bo w cieniu chłód był jeszcze zimowy, — gdy z dala spostrzegła wolnym krokiem przechadzającego się mężczyznę.
Przyśpieszyła jeszcze kroku.
Był to książę Adam, sam jeden, jakby na straży pilnujący uliczki, w któréj połowie zawrócił się, i ujrzawszy Anielę, z grzecznością wielką ją pozdrowił.
Przybrała twarz wesołą i prawie figlarną, co jéj było niezwyczajném.
— Cóż to książę sam? a pani?
— Moja żona jest ztąd — niedaleko.... odezwał się książę — lubi zwykle chodzić sama, a ja nie chce jéj zawadzać.
— A! książę jesteś tak.... nie umiem znaleźć wyrazu na oznaczenie jego — dobroci....
— Pani dobrodziejko! zamruczał książę.
— Nie masz książę nawet tego przymiotu czy wady co wszyscy inni mężczyźni, nie jesteś zazdrosny.
— W istocie, bo się to na nic nie zdało — odparł z uśmiechem książę Adam.
Aniela założywszy ręce na piersiach, stała przed nim długo, jakby chciała zbadać ten fenomen, tę zagadkę, którą dla niéj był książę.
— Chyba książę żony nie kochasz, odezwała się, — bo miłość bez zazdrości, rzecz niepojęta.
Gdy książę Adam nie odpowiadał, poczęła innym głosem:
— Ja dla księcia miałam zawsze żywą sympatyę. A! było to jeszcze w tych czasach, pamiętasz książę? gdym milcząca podawała panom herbatę, nie śmiejąc podnieść oczu. Książę jeden zmuszałeś mnie czasem do wejrzenia na siebie.
— Pani! przerwał kłaniając się i rumieniąc wyzwany komplementem.
— Tę sympatyę zachowałam do dziś dnia, dodała żywo pani Zdzisławowa. Ona mi podyktuje trochę niedyskretne pytania i rady....
Chwila milczenia i namysłu.
— Mój książę — mówiła głosem pieszczonym — czy wiesz o tém, kto się śmiertelnie kochał w jego żonie?...
— Wszyscy! rzekł książę Adam spokojnie.
— Ale szczególnie?
— Nie wiem, chybaby hr. Lambert, dla którego ona ma też sympatyę wielką.
— Książę to sympatyą nazywasz? spytała szydersko.
— Mogłoby to się może nazwać inaczéj, dorzucił książę Adam. Eliza mi z tego nie robiła tajemnicy.
— I książę dozwalasz temu uczuciu pod swojém okiem się rozwijać, pobłażliwie, powiedziałabym... no — nie powiem.
— Niech pani mówi, ja się nie obrażę, rzekł książę spokojnie.
— Niedołężnie! wykrzyknęła Aniela.
Zarumienił się książę Adam, i wnet uśmiechnął.
— Jestem tak żony mojéj pewien, tak o nią spokojny, odezwał się, iż w niczém swobody jéj ukrócać nie widzę potrzeby.
— Ale te sympatye rosną, ale one mogą przybrać charakter groźny, ale ludzie patrzą, sądzą i posądzają....
— Wie pani, że o ludzi skłonnych do posądzeń, ja się nic a nic nie troszczę — przerwał książę. To dla mnie obojętna! Żony mojéj jestem pewien....
Słysząc to, uśmiechnęła się i głową dziwnie poruszyła Aniela.
— Przeznaczenie! szepnęła z wyrazem miłosierdzia.
Stali tak naprzeciwko siebie.
— To niepojęte! dodała po chwili.
— Mogłoby się to wydawać niepojętém, śmieszném w każdym innym razie — odezwał się książę, — z każdą inną osobą. Ośmielam się powiedzieć pani w obronie mojéj i żony, że pani jéj nie znasz. Pospolita kobieta mogłaby być narażona na niebezpieczeństwo; ona — nie. Ona jest istotą wyjątkową — jest.... pani, na to nie ma wyrazu....
Zbladła pani Zdzisławowa słuchając, i nie mogła już powiedzieć słowa. Niezmiernie zawsze grzeczny książę, widząc ją pomieszaną, wziął ją za rękę i pocałował, jakby chciał przeprosić, iż musiał się jéj sprzeciwić.
— A! pani! pani nie znasz téj kobiety, która jest samą prawdą, żywą cnotą, aniołem.... Z każdego poruszenia serca gotowa się spowiadać, nie ma tajemnic, obwinia siebie, otwiera swą duszę, — jestem w nieprzerwanéj ekstazie, napawając się wonią tego rajskiego kwiatu!
Aniela chciała parsknąć śmiechem; wstrzymała się. Książę swym zapałem nakazywał szacunek.
— A zatém, mości książę, dodała zmuszając się do wesołości — wszystko jest jak najlepiéj na tym najlepszym świecie!...
Jest to kwiat rajski! Książę się jego wonią napawasz, bo masz do tego prawo, i księciu się już nawet trochę nawykłemu do téj woni głowa zawraca, cóż dopiero innym?...
Co za następstwa dla nich?
— To już do mnie nie należy! rzekł poważnie książę. Każdy powinien sam czuwać nad bezpieczeństwem własném....
Pani Zdzisławowa otrzymała odpowiedź ostatnią właśnie gdy w rogu uliczki spotkała ubogą dziewczynę sprzedającą biedne kwiatki zimowe; schyliła się ku niéj, pochwyciła bukiecik, zaczęła go wąchać, uśmiechnęła dziwnie, i skinąwszy głową księciu, pożegnała go, nazad śpiesząc do domu.
To odejściu jéj, książę dobył cygaro, i obejrzawszy je, zapaliwszy starannie, mierzonym krokiem przechadzał się znowu po téj saméj uliczce.
Trwało to dobry kwadrans, gdy szybki chód dał się słyszeć za nim: obejrzał się, i uradowany zobaczył Elizę, która z dużym bukietem w ręku śpieszyła za nim.
— Widziałam cię żywo rozmawiającego z tą.... Zdzisławową; nie chciałam przerywać słodkiego tête à tête. Z daleka wyglądało to jakbyście się kłócili. Co to było?
— Wiesz, rzekł książę — ona ma taki zwyczaj, lubi się spierać....
— O cóż?
— A! a! począł książę nie chcąc się wyspowiadać z całéj prawdy: żartowała ze mnie, że nie jestem zazdrosny!
— Rozumiem! mruknęła Eliza. Wszystko to o tego nieszczęśliwego Lamberta. W istocie, nie ma człowieka, któryby smutniejsze miał przeznaczenie: żona mu uciekła, dawna kochanka go ściga, i ma jeszcze tak natrętną a kompromitującą przyjaciołkę jak ja!
— No, tego nieszczęściem nazwać nie może!
— Mylisz się: pewna jestem, że go mną w oczach matki prześladują, i choć mi bardzo miło go widzieć, mam ochotę się zebrać na ofiarę wielką, — powrócić do Warszawy.... zostawując go ze Zdzisławową, która niebezpieczną nie jest.
— Rób jak chcesz! rzekł mąż, całując ją w rękę.
— Zobaczymy! dodała zamyślona Eliza — a teraz, daj mi rękę — i do domu!!
Wieczorem dnia tego nie było Lamberta; hrabina Laura się tém cieszyła, domyślając się, iż gdzieś znaleźć musiał rozrywkę, zatrzymał się przy jakim ludowym teatrzyku lub zabawił u znajomych.
— Ile razy się tu wieczorami z nami i dla nas nudzi, wyrzuca mi to sumienie, mówiła po cichu.
Aniela podniosła oczy z roboty i cicho szepnęła:
— Byle nie tam był, gdzie.... go podobno bardzo ciągną.
— Ty bo masz imaginacyę! dodała hrabina; kto inny nie ja jużby cię o zazdrość mógł posądzić.
— I nie omyliłby się — żywo wtrąciła rumieniąc się pani Zdzisławowa, — jestem zazdrosna za panią moją, która cierpiąc dla syna, może wymagać trochę poświęcenia.
— Alboż mi nie daje dowodów jego! odparła hrabina — nie bądź dla niego za surową. Całe moje szczęście w tém, abym jego widziała szczęśliwym. Więcéj nie pragnę!
Przeczucie nie omyliło Pani Anieli. W istocie hr. Lambert zaproszony był do księztwa na herbatę, lecz nie sam, było oprócz tego kilku znajomych miejscowych artystów, kilku cudzoziemców i pań kilka. Mogło się to prawie nazwać wieczorem artystycznym, bo jedna z pań śpiewała, grał jeden z panów, a rozmowa przeważnie się toczyła o sztuce. Hrabia Lambert zdobył się tego dnia na pogodniejszą twarz, na weselsze usposobienie, ożywił nieco i zapomniał o wszystkiém co mu ciężyło, co go uciskało. Znalazła się chwila, w któréj umiejąca manewrować zręcznie Eliza, w czasie żywéj rozmowy zbliżyła się do hrabiego i ułożyła sobie z nim tête à tête wsród tego zajętego sobą towarzystwa.
Mogli o kilka kroków od gości być sami.
— Bardzo mi smutno — odezwała się gospodyni — że ja hrabiego będę musiała pożegnać.
— Jak to? dla czego? zdziwiony przerwał Lambert, — pożegnać?
— Zdaje mi się, że potrzeba nam powrócić do Warszawy — mówiła spokojnie. Płakać mi się chce myśląc o tém, bo mi tu dobrze było choć czasem się spotkać z wami, choć czuć, że jesteśmy blizko, choć przelotnie zobaczyć się z daleka....
— Cóż jabym powinien powiedzieć o sobie! smutnie rzekł Lambert. Pani masz w młodéj sile ducha swego obronę przeciw znużeniu życiem i ludźmi — ja.... gdy mi zabraknie sympatycznego jéj wzroku, głosu, myśli, zamrę powoli jak ci, co w mróz usypiają chłodem ogarnięci — na wieki.
— Ty hrabio! zawołała Eliza — ty! a! nie! Spodziewam się, że masz w sobie tyle ciepła — by te lody otaczające roztopić. Znajdziesz cel dla życia, myśl i natchnienie, które ci nie da odrętwieć? Zresztą możesz na to rachować, że jak z blizka tak z daleka, niewiadoma dusza krewna ulatywać będzie około ciebie....
Dusza krewna! powtórzyła śmiejąc się sama ze swego wyrażenia.... Nie śmiałam powiedzieć inaczéj, nie umiałam wstydliwie się wyrazić, nie mogłam przyznać się do kochającego serca — a — tak jest w istocie!
Lambert ujął jéj rękę, i puścił ją prędko, spojrzawszy na ciekawe oczy gości, ścigające ich z daleka....
— Trzeba mi jechać — dodała Eliza prędko — ta nieszczęśliwa Aniela umrze z zazdrości, a i matce waszéj troski przymnażam.... Mówią, że gonię, że ścigam, że prześladuję was.... I tak jest w istocie — hrabia mi jesteś potrzebny do życia jak powietrze; a w czystą, poczciwą, poetyczną miłość, jaką jest nasza, nikt nie wierzy.... Prawda, że ona się w życiu trafia rzadko, i nie pilnowana może zmienić naturę. Dla tego ja jéj strzegę, ja ją w powietrzu unoszę.... anielską chcę uczynić — i gdy się zbyt staje gorącą a ziemską — uciekam.
Zarumieniła się mocno.
— A! zostań! zostań! cichym głosem odezwał się Lambert: ja przysięgam na to, że z granic nie wyjdziemy, że poszanuję to uczucie, jakie w sercu noszę; ale — oddalenie właśnie mogłoby je straszném uczynić....
Z blizka my się też dobrze rozumiemy.... tak jesteśmy spokojni — tak nam dobrze.... z daleka....
Zachmurzył się hrabia.
— Powinnabyś mieć litość nademną, kończył. Jestem wydany na łup nieznośnemu prześladowaniu. Ta Aniela, o któréj mówiłaś — podżega matkę moją, spokoju mi nie daje, nie rozumiem jéj, a męczy mnie.
— Ja ją rozumiem — uśmiechnęła się Aniela, — jakżeby nie zapragnęła odzyskać skarbu straconego....
— Nie miała nigdy tego, co pani tak nazywasz wykwintnie — rzekł hrabia. Wchodzi może w jéj rachuby opanowanie człowieka, gdy będzie znękany, gdy zrozpaczony zwątpi o życiu i sobie. W tém się myli, dopóki mam.... nie nadzieję, bo téj musiałem się wyrzec, ale choć sen i cień szczęścia.... nie zrozpaczę o nich. Męczę się tylko....
— Więc — jechać? nie jechać? zapytała księżna — mówmy, roztrząsajmy. W istocie ludzie nie mogli widzieć nas i nie odgadnąć, a odgadłszy serca będą się domyślały tego do czego samiby byli zdolni. Ja niewiele stoję o to, co o mnie powiedzą. Książę się śmieje. Ale dla was, hrabio — to nie może być obojętném. Jesteście w wyjątkowém położeniu, przedstawiacie swém imieniem i osobą jedną z najpiękniejszych rodzin naszych, która — czystą i jasną stać powinna....
Niczém jest słabostka dla kobiety — ale wy słabości mieć nie powinniście; jesteście potomkiem tych hetmanów, co krew swą i miłość na ofiarę składać umieli — dając się zabijać na pustynnych polach....
— Inne to były czasy — odparł Lambert, — inne znaczenie rodzin i waga ofiary; dziś....
— Cieniom przeszłości trzeba się umieć poświęcić — dodała Eliza. Mówię pięknie choć przeciwko sobie; mówię, bo muszę a żółć mi zalewa serce.... Prawię wam kazanie ofiarne, a — nie chciałabym może, abyście mnie wzięli za słowo. Musicie mnie kochać po cichu!
— Miłość to — rzekł smutnie Lambert — któréj nic z serca nie wygna — bądźcie pewni — i dla któréj wyrzekłbym się praw pierworodztwa chętnie, aby módz ją nosić jawną....
— Jechać! potrzeba jechać! po namyśle powtórzyła Eliza — tak, mój hrabio, ja sama trochę się od was potrzebuję oderwać. Te przechadzki w Cascinach nadto mnie rozmarzają, czasem dziki szał porywa, i myślę, we dwoje, zapomniawszy co zostawujemy za nami — uciec gdzie w świat!
— Ileż razy jam to powiedział sobie.... i zawstydził się — szepnął Lambert..
— Nie! nie! toby był egoizm, toby była zdrada przeciw uczuciu samemu. Pokażmyż tym.... bydlętom, że można się kochać anielsko!!
Kończąc te słowa, z twarzą zarumienioną, dodała.
— Jadę! Nie będziemy się żegnali, bo widzieć się musimy, bo spotkać się musimy, bo — inaczéj jabym tak was porzucić nie mogła.
— Sądzę, dodał Lambert, że po was i my z matką wrócimy też zapewne. Macie słuszność, są obowiązki, są życia cele, trzeba mężnie stawić czoło, powrócić na stanowisko i otrząsnąć się z egoizmu....
— Zachowując całą uczucia gorącość — dodała Eliza — o! bo wystygać ja nie pozwalam!
— Ani to możliwa — odparł Lambert, — stygnie tylko to co się z czystego płomienia zmienia w węgiel, sadze i popioły!!
Tak, potwierdziła gorąco Eliza.
Spojrzała po salonie, i widząc, że musi powracać do swych gości, dołożyła szybko:
— Ja listy moje adresować będę?
— Panu Izydorowi.... poste restante... szepnął hrabia. A pisać mogę??
Eliza się zarumieniła.
— Wiesz hrabio — najlepiéj pod kopertą mojego męża! Nie tknie on listu, o którym mu powiem, że go niepowinien czytać.
Lambert się zawahał.
— Jest to tak uczciwy człowiek, dodała prędko księżna, iż wierzy nawet — w poczciwość zakochanéj kobiety!
Podała rękę i zakończyła jeszcze raz powtarzając:
— Jadę!
Hrabia od okna powrócił do towarzystwa, a księżna, któréj rozmowa nie przeszkadzała słuchać muzyki, poszła winszować artyście i spowiadać mu się ze swych wrażeń.
Wracając do pałacu swego, Lambert dowiedział się od służby, że hrabina jest jeszcze w salonie zaszedł więc do niego.
Aniela czytała głosem cichym i jednostajnym podróż jakąś, któréj hrabina słuchała na pół, na pół innemi myślami zajęta. Gdy w progu syn się ukazał, staruszka poruszyła się, czytająca zamknęła książkę, obie zmierzyły go oczami ciekawemi. Wzrok Anieli był prawie gniewny.
— Bawiłeś się dobrze? zapytała hrabina.
— Byłem zmuszony przez samą grzeczność pójść pożegnać księztwo Adamowstwo — rzekł chłodno Lambert, całując rękę matki.
— Jak to pożegnać? wtrąciła hrabina.
— Wyjeżdżają do kraju — odparł syn. Książę mi o tém rano wspomniał, a że są dosyć fantastyczni oboje i mogą uciec niespodzianie, byli zaś dla mnie wielce uprzejmi — sądziłem...
Aniela rumieniła się i bladła; staruszka ani się chcąc sprzeciwiać, ani potwierdzić, zamilkła.
— Projekt jakiś dziwnie improwizowany — wtrąciła Aniela szydersko — nikt dotąd o nim nie słyszał. Nie można ręczyć, że księżna, która tam wszystko, co chce, projektuje i odprojektowywa, jutro go jeszcze zmieni.
— Wątpię — szepnął siadając Lambert.
Pani Zdzisławowa była w usposobieniu nielitościwie złośliwém i spytała:
— Był kto u księztwa? pewnie nikogo?
— Owszem, kilkanaście osób, śpiew i muzyka.
— Pożegnanie poetyczne pięknéj Florencyi? szepnęła młoda pani, kręcąc ustami...
Musiało coś zajść nadzwyczajnego.... dodała.
Lambert chciał milczeniem umorzyć rozmowę niemiłą.
Pani Aniela przeciwnie zdawała się chcieć ją koniecznie przeciągnąć.
— O téj porze opuszczać Florencyę, gdy wiosna nadchodzi... odezwała się.
— Słyszałem, że ona nie zawsze tu bywa piękną — rzekł hrabia.
— Do Warszawy trafią na zimę — uśmiechając się kończyła Aniela.... to bardzo przyjemnie!
— Wątpię, byś hrabina chciała ich tu zatrzymać? przebąknął Lambert.
— Dla czego? i owszem! Zupełnie mi są obojętni! Niech siedzą lub jadą — nie uczuję na tém wcale.
Hrabina Laura z przymuszonym uśmiechem dodała tłómacząc swą faworytę, że szczególniéj apatyczny książę łaski u niéj nie ma....
— Oboje! zakończyła zwijając robotę Aniela.
Lambert dał — „Dobranoc.“






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.