Ciemności kryją ziemię/Rozdział szósty
<<< Dane tekstu | |
Autor | |
Tytuł | Ciemności kryją ziemię |
Wydawca | Państwowy Instytut Wydawniczy |
Data wyd. | 1957 |
Druk | Łódzka Drukarnia Dziełowa |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Wieczór nie był późny, za to bardzo ciemny, wietrzny i dżdżysty, gdy poczet domowników Wielkiego Inkwizytora, posuwając się przez cały dzień traktem ciągnącym się u podnóża Sierra de Gredos, dotarł wreszcie do przełęczy przy Santa Ana i górską uciążliwą drogą począł schodzić ku leżącym w dole płaskowzgórzom Starej Kastylii. Okolica była bezludna i dzika, ciesząca się poza tym złą sławą z racji gwałtów i grabieży dokonywanych na podróżnych przez okolicznych baronów, toteż w strony te, szczególnie nocną porą, nawet żołnierze Świętej Hermandady niechętnie się zapuszczali.
Wóz, na którym spoczywał czcigodny ojciec, szczelnie był osłonięty płóciennym namiotem. Posuwał się wolno, przecież raz po raz doznawał na zdradzieckich wybojach gwałtownych wstrząsów, droga była pełna wądołów i kamieni, ponadto śliska. Zaraz za przełęczą Santa Ana deszcz przestał mżyć, natomiast podnosząca się z dolin wilgotna mgła stawała się coraz bardziej gęsta. Zapalono więcej pochodni, lecz mało to pomogło: świeciły słabym, równie jak mgła białym poblaskiem. W głębi ciemności huczał potok.
Don Lorenzo de Montesa jechał w bliskości wozu, prowadząc swego andaluzyjczyka tak pewnie i swobodnie, jak gdyby dokoła były dzień i równa droga. Padre Diego, płaszczem osłaniając twarz przed wiatrem, przysunął się do niego koniem.
— Don Lorenzo — powiedział — obawiam się, że czcigodny ojciec nie wytrzyma trudów tej drogi. Słabnie z godziny na godzinę.
Pan de Montesa, wyprostowany i lekki mimo ciążącej na nim zbroi, zdawał się swymi jasnymi oczami przenikać i mgłę, i ciemność. Spytał:
— Co rozkażesz, wielebny ojcze?
— Znasz te strony?
— Urodziłem się pod Avila.
— Jest tu miejsce, gdziebyśmy się mogli na noc zatrzymać?
Pan de Montesa wskazał dłonią przed siebie.
— Nie dalej niż kwadrans stąd jest castillo.
— Czyje?
— Panów de Lara.
Z prawej strony, po stromym najwidoczniej zboczu, toczyły się z łoskotem kamienie.
— Dziedzicem tego wielkiego rodu — powiedział z namysłem padre Diego — jest, o ile się nie mylę, don Miguel de Lara?
— Tak, ojcze.
— Prawdą jest, że jego ojciec wziął sobie za żonę kobietę z pogańskiego rodu Abencerragów?
— Tak, wielebny ojcze, to prawda. Przyjęła wszakże naszą wiarę.
— Nie cieszy się ten pan don Miguel dobrym imieniem?
Na to odparł pan de Montesa:
— Nie znam don Miguela, lecz, jak słyszałem, wysoko sobie ceni wolność.
Koń wielebnego ojca poślizgnął się, lecz padre Diego mocną ręką w porę go przytrzymał przed upadkiem.
— Znam tego rodzaju ludzi — powiedział z pogardą. — Cenią sobie wolność, nie wiedząc, a co gorsze, nie chcąc zazwyczaj wiedzieć, co znaczy wolność prawdziwa.
— Właśnie to chciałem powiedzieć, wielebny ojcze — rzekł don Lorenzo. — Co zatem rozkażesz?
Padre Diego odpowiedział:
— Czcigodnemu ojcu nade wszystko potrzebny jest odpoczynek.
Castillo panów de Lara istotnie nie było odległe. Zamek, ciemny i zwarty, wznosił się swymi murami i basztami wysoko ponad drogą, zawieszony jak kamienne gniazdo nad skrajem stromej skały, u jego stóp, głęboko w dole, szumiała wzburzona rzeka.
Droga wiodąca do castillo była stroma i wąska, ciasno stłoczone konie ślizgały się na niej, mgła się wprawdzie cokolwiek przerzedziła, za to przenikliwy wiatr dął wprost w twarze. Kilku łuczników musiało zejść z koni, aby ramionami podpierać ciężki wóz.
Znalazłszy się pod murami zamku padre Diego, przytłoczony ich surowością, pożałował swojej decyzji. Lecz na odwrót było za późno. Właśnie jeden z domowników zadął w róg i nam ścichło jego brzmienie, z wysoka rozległ się donośny głos:
— Kim jesteście i czego chcecie?
Pan de Montesa pchnął do przodu konia. Zawołał:
— W imię Króla i Królowej otwórzcie!
Dopiero po dłuższej chwili inny głos, młody i dźwięczny, spytał:
— Kto mówi w imieniu Króla i Królowej?
Pan de Montesa odpowiedział:
— Jego dostojność, czcigodny ojciec Wielki Inkwizytor.
— Padre Torquemada? — zdziwił się w ciemnościach młodzieńczy głos. — Jakiż interes, i to o tak późnej godzinie, może mieć do mnie dostojny pan Wielki Inkwizytor?
Pan de Montesa, niecierpliwie szarpiąc swym andaluzyjczykiem, już chciał ostro odpowiedzieć, gdy padre Diego położył mu dłoń na ramieniu.
— Nie przystoi nam, don Lorenzo, przemawiać butnie i pysznie — powiedział półgłosem.
Po czym ze spokojną godnością, niewiele głos podnosząc, rzekł w ciemności:
— Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus.
Była cisza. Spytał więc:
— Czy z panem de Lara mówimy?
— Jestem nim — odpowiedziano z murów.
Padre Diego musiał zdobyć się na niemały wysiłek, aby nie okazać niechęci, jaką budził w nim ten zuchwały głos. Powiedział:
— Ciężka i smutna konieczność każe nam szukać gościny w waszym domu, panie. Czcigodny ojciec Wielki Inkwizytor, złożony ciężką niemocą, udaje się do Avila, lękamy się wszakże, iż może nie przetrzymać trudów dalszej drogi, jeśli nie będzie mu danym odpocząć tej nocy.
— Istotnie pan Wielki Inkwizytor jest tak ciężko chory? — spytał pan de Lara nie siląc się na okazanie smutku.
Padre Diego milczał chwilę. Wreszcie rzekł:
— Jest tak, jak powiedziałem.
— Wejdźcie zatem — odparł pan de Lara. — Czy panu Wielkiemu Inkwizytorowi wystarczy, jeśli towarzyszyć mu będzie dziesięciu spośród waszych rycerzy?
Tym razem padre Diego nie zapanował nad wzburzeniem i zawołał:
— Na Boga! nie przychodzimy do tego domu z mieczem, lecz z żałobą i z pokojem.
— Dobrze więc — odpowiedział tamten — bądźcie moimi gośćmi wszyscy.
Sporo upłynęło czasu, nim spuszczono zwodzony most i otwarto bramę. Gdy się to wreszcie stało, padre Diego wraz z panem de Montesa, wyprzedzając toczący się wolno wóz, pierwsi wjechali pod niskie sklepienie wjazdowej baszty. Skoro zaś je przebyli, oczy ich, przyzwyczajone do ciemności, oślepił blask licznych pochodni i smolnych łuczyw. Dopiero po chwili mogli się zorientować, jak wielu nieruchomo w cieniu tej łuny stojących rycerzy oraz uzbrojonych pachołków otacza ze wszystkich stron rozległy podwórzec. Przecież mimo tak znacznej ilości ludzi cisza była na dziedzińcu, również cisza ogarniała mroczniejsze od nocy mury i baszty zamkowe, wśród niej słychać było tylko suche trzaski płonących ogni.
Don Miguel, otoczony sforą myśliwskich psów, uśmiechnięty i bardzo młodzieńczy, oczekiwał gości przed krużgankiem wiodącym do zamkowych komnat. Był bez zbroi, miał na sobie luźny, obszernie przy szyi wycięty, czerwony kaftan oraz jasnoniebieskie, według mody arabskiej skrojone spodnie. Zarówno tym ubiorem, jak smagłością cery i wykrojem ciemnych, gorących oczu bardziej przypominał niewiernego Maura niż kastylijskiego rycerza.
Padre Diego, schodząc z konia, znów musiał zadać sobie gwałt, aby nie zdradzić się z wrogimi uczuciami, jakie budził w nim ten młody dziedzic rodu de Lara. Spodziewał się, że zgodnie z panującym obyczajem zostanie powitany w sposób należny jego stanowi i godności. Ale don Miguel, wciąż pogodnie uśmiechnięty, milczał i wcale nie wydając się tą przedłużającą się ciszą skrępowany beztrosko głaskał łaszące się do jego ręki psy. Wówczas padre Diego zdecydował się przemówić pierwszy.
— Pokój z tobą, mój synu — powiedział.
Ten skłonił się w milczeniu i dalej głaskał psy. Właśnie wóz wiozący czcigodnego ojca zatrzymał się nie opodal, a pusty dziedziniec począł się zapełniać tłumem domowników. „Głupcze! — pomyślał padre Diego — i tak wcześniej czy później dosięgnie cię ramię sprawiedliwości.“ Głośno zaś powiedział:
— Sądzę, mój synu, iż zdajesz sobie sprawę, jakim to jest zaszczytem dla ciebie i dla twego domu gościć dostojną osobę ojca Wielkiego Inkwizytora.
Don Miguel odsunął ogromnego charta, który wspiął się mu na piersi łapami.
— Poszedł! — powiedział miękko i łagodnie.
Po czym zwrócił się do ojca Diego:
— Nie uganiam się, dostojny panie, za zaszczytami. Po cóż mi zaszczyty? Mam, jak widzicie, wszystko.
I z dworskim gestem dodał:
— Wejdźcie jednak, dostojny panie, do środka. Moi ludzie wskażą wam drogę. Chcecie zapewne dotrzymać towarzystwa panu Wielkiemu Inkwizytorowi?
— Tak — powiedział padre Diego — stan czcigodnego ojca wymaga tego.
Z kolei don Miguel zwrócił się ku kapitanowi, który stał obok chmurny i milczący.
— Wy jesteście panem de Montesa?
Don Lorenzo drgnął.
— Skąd mnie znacie?
— Któż was nie zna? — odparł tamten. — Wejdźcie, proszę.
I odgarniając psy zszedł z wąskich schodów krużganka, aby ustąpić miejsca ludziom, którzy zdejmowali z wozu bezwładne ciało Wielkiego Inkwizytora.
Cień śmierci spoczywał na twarzy ojca Torquemady. Już w czasie podróży, pierwszej nocy, poraził go częściowy paraliż i wówczas stracił mowę i przytomność. Teraz, na ramionach domowników wnoszony na schody, także sprawiał wrażenie pozbawionego przytomności. Od świateł pochodni kołyszących się na wietrze padały na jego wychudzoną twarz blaski i cienie, ją samą pozostawiając nieruchomą i niemą. Jedno tylko oko padre Torquemada miał otwarte, lecz i to, jakkolwiek z czujnym cierpieniem wpatrzone w ogromną noc nad sobą, wydawało się ślepe i już wszelkich rzeczy tego świata nieświadome.
Pan de Montesa, zdjąwszy zbroję z pomocą giermka, natychmiast go odprawił. Chciał być sam. Przecież gdy usiadł przy kominku, aby się rozgrzać, i zdał sobie sprawę, że tylko ze sobą pozostanie aż do świtu, konieczność samotności napełniła go niepokojem. Mimo znużenia, senności nie czuł.
Komnata przeznaczona mu na odpoczynek nie była rozległa, za to, jak wszystkie inne, którymi przechodził, urządzona z przepychem nie spotykanym nawet w zamkach najbogatszych i najpotężniejszych panów. Wszystko tutaj zaprzeczało rycerskiej powadze i surowości. Drogocenne dywany zaścielały posadzkę, starożytne mury rozjaśnione były kolorowymi mozaikami, niskie i szerokie łoże zajmowało wbrew dobrym obyczajom nadmiernie dużo miejsca, a na wprost kominka sofa, zarzucona wzorzystą materią i pełna miękkich poduszek, otaczała półkolem okrągły, bogato inkrustowany stół. Wschód unosił się nawet w powietrzu przesyconym zapachem różanego olejku.
Na stole znajdował się przygotowany dla gościa posiłek: trochę zimnego mięsa, chleb i owoce. Don Lorenzo odsunął jedzenie, sięgnął po wino. Było słodkie, pachnące i bardzo mocne. Nie dało jednak tego, czego pragnął. Po kilku pucharach jeszcze ciężej zrobiło mu się na sercu, i myśli, od których wolałby uciec, poczęły go oblegać natarczywie.
Cisza panowała dokoła, blask ognia migocący na złożonej przy kominku zbroi wydawał się jedynym znakiem życia. Zamek mimo niepóźnej godziny wieczornej sprawiał wrażenie pogrążonego w głębokim śnie.
Pan de Lara wszedł tak cicho, iż don Lorenzo wówczas dopiero odwrócił od ognia twarz, gdy w poblasku przed sobą dostrzegł cień ludzkiej sylwetki. Na widok pana de Lara stojącego nie opodal poderwał się zbyt pośpiesznie i gwałtownie. Ale don Miguel zachował się tak, jakby tego nie dostrzegł. Powiedział:
— Przyszedłem spytać was, panie, czy niczego wam nie brak?
Miał na sobie luźną szatę z ciemnopąsowego jedwabiu, bogato tkaną złotem, i w tym domowym stroju wydał się don Lorenzowi jeszcze bardziej obcym. Przez moment poczuł się wobec tego młodego człowieka nieomal barbarzyńcą. Natychmiast jednak odruchem dumy starł w sobie tę upokarzającą myśl.
— Masz świetne wino, don Miguelu — powiedział lekko. — Siadaj i napij się ze mną. Żyjesz na tym odludziu jak w bajce.
— Tak sądzicie, panie? Trudno mi, doprawdy, rozstrzygnąć, co jest, a co nie jest bajką. Na razie żyję, jak mi się podoba.
Don Lorenzo roześmiał się hałaśliwie.
— Na nadmiar skromności nie możesz się uskarżać. Mówisz takim tonem, jakbyś chciał dać do zrozumienia, że tylko ty jeden potrafisz żyć według własnych pragnień. Istotnie tak myślisz?
— Nie — odparł don Miguel — nie uważam się za człowieka uprzywilejowanego. Po prostu jedni ludzie żyją zgodnie ze swymi upodobaniami, inni wbrew nim.
— Oczywiście, jak się domyślam, przypisujesz tym pierwszym rozliczne cnoty, zwłaszcza szczególną odwagę?
— Słusznie się, panie, domyślacie. Istotnie, w naszych czasach myślenie wymaga odwagi.
— Widzę, że nie nazbyt podobają ci się nasze czasy?
— Przeciwnie, podziwiam ich doskonałą sprawiedliwość.
— Rzeczywiście?
— Dotychczas, jak wiadomo, dzieliła ludzi okrutna nierówność. Jedni wygrywali swoje życie, drudzy je przegrywali. Dzisiaj klęskę ponoszą wszyscy.
Don Lorenzo zmarszczył brwi.
— Mówisz, jakbyś był heretykiem.
— Tak myślę.
— Tym gorzej, jeśli tak myślisz.
— A nie sądzicie, panie, że wobec powszechności klęski jednak najmniejszą ponosi ten, kto ją przewiduje?
— Nie wiem. Przywykłem myśleć, iż ten zwycięża, kto klęski w ogóle nie bierze w rachubę.
— Nie wątpię, panie, że tak właśnie myślicie. Ale nadzieja zawsze kosztuje najdrożej.
Don Lorenzo napełnił puchar winem i nim podniósł go do ust, powiedział twardo:
— Nadzieja nie zna klęski.
Na to rzekł don Miguel:
— Tym gorzej.
— Dla nadziei?
— Dla tych, którzy się nią łudzą.
Don Lorenzo poruszył się niecierpliwie.
— Wierzyć mi się nie chce, don Miguelu, abyś będąc tak młodym, własnym tylko doświadczeniom zawdzięczał tę szczególną wiedzę o życiu. Niezwykłych musiałeś mieć nauczycieli, przyznaj się.
— Nie wiem, czy niezwykłych. Byli raczej zwykli, za to uwagi i pamięci na pewno godni. Może was to zdziwi, panie, ale jeśli z jednym z nich zetknął mnie przypadek, to właściwie w pewnej mierze wam to zawdzięczam.
Don Lorenzo zwrócił ku niemu pociemniałą twarz.
— Uważaj, don Miguelu. Jeśli nie chcesz, abym musiał zapomnieć, że jestem w twoim domu gościem, przestań mówić zagadkami.
— Nie miałem zamiaru dotknąć was, panie — odparł spokojnie don Miguel. — Spytaliście mnie o moich nauczycieli, właśnie chciałem o jednym z nich opowiedzieć.
— Nie ja nim, jak sądzę, byłem.
— Istotnie, nie wy.
— Czemu więc mieszasz mnie w te sprawy?
— To raczej ja zostałem w nie wmieszany. Posłuchajcie. Przed paroma laty, w taką samą porę deszczową jak teraz, moi ludzie znaleźli poniżej przełęczy Santa Ana człowieka znajdującego się w skrajnej nędzy i śmiertelnie wyczerpanego. Przyprowadzili go tutaj. Chorował wiele tygodni, ale nie udało się go uratować. Po paru miesiącach umarł.
Zaległa cisza.
— Kim był ten człowiek? — spytał don Lorenzo.
— Nazwisko jego z pewnością jest wam dobrze znane. Był to pan Rodrigo de Castro.
Twarz don Lorenza pozostała nieruchoma. Powoli wychylił swój puchar.
— Ciekawe rzeczy mówisz, don Miguelu — rzekł wreszcie niedbale. — Nie sądziłem, że pan de Castro ośmieli się powrócić. I cóż ci opowiadał? Chciał oczywiście uchodzić w twoich oczach za ofiarę nikczemnej niesprawiedliwości?
— Przeciwnie — odpowiedział don Miguel — uważał, że Święte Trybunały nigdy się nie mylą. Wprawdzie okoliczności zmusiły go do przebywania w tym domu, wcale się jednak nie krył z tym, jak bardzo mu jest niemiła ta konieczność korzystania z gościny człowieka inaczej niż on myślącego. Myślę, że szczerze mną pogardzał.
— Zachował więc swoją piekielną pychę!
— Przede wszystkim, jak mi się wydaje, wiarę.
— On, wiarę? W co?
— Wy mnie o to, panie, pytacie?
Don Lorenzo wzruszył ramionami.
— Uważałem dotychczas pana de Castro za łotra. Jeśli istotnie było tak, jak opowiadasz, okazał się na koniec oszukanym durniem, tylko tyle. Na cóż liczył? Po co wrócił? Byłbyż aż tak naiwny, aby spodziewać się przebaczenia?
— Nie. Pragnął służyć. Pewien był, że niebawem odzyska siły. Chciał pod przybranym nazwiskiem zaciągnąć się na okręt pana Columba. Dlatego powrócił z wygnania. To wszystko.
Don Lorenzo chciał wstać, lecz poczuł się zbyt ociężały, aby to uczynić. „Za dużo wypiłem“ — pomyślał. Spytał jednak przytomnie, tylko głosem cokolwiek ochrypłym:
— Czegóż cię więc ostatecznie nauczył pan de Castro?
— Powiedziałem, budząc wasz sprzeciw, że nadzieja zawsze kosztuje najdrożej. Otóż nikt, jak sądzę, nie mógłby mnie lepiej i dokładniej w tym przeświadczeniu utwierdzić, niż to uczynił pan de Castro. Pojmujecie teraz, dlaczego wyraziłem się, iż pośrednio i wy przyczyniliście się do mojej edukacji.
Don Lorenzo niezupełnie pewną ręką sięgnął po wino.
— Mało się zatem jeszcze nauczyłeś, don Miguelu. Wiem, co myślisz. Sądzisz, że przyczyniłem się do upadku tego człowieka tylko w tym celu, aby objąć po nim dowództwo. Możesz nie zaprzeczać. Nic mnie w istocie nie obchodzi, co myślisz ty albo inni. Wszyscy są głupcami. Wciąż jeszcze wolą nie wiedzieć, że parszywa prawda leży zwykle na wierzchu. Gdybym w swoim czasie nie wykorzystał przychylnej okazji i nie posłał pana de Castro do wszystkich diabłów, on by to ze mną zrobił. Nawet okazji by nie szukał, wymyśliłby ją. Ale cóż ty, panie de Lara, możesz o tym wiedzieć? Trzeba przez to wszystko samemu przejść, żeby zrozumieć. Zanurzyć się trzeba w to bagno, rozumiesz? Zrobisz w jak najlepszej wierze kilka nieostrożnych kroków i już się nie możesz cofnąć. Możesz się tylko szamotać i coraz głębiej pogrążać. Doprawdy, śmieszny jesteś, don Miguelu, ze swoją wiedzą. Garść suchej słomy więcej waży niż ona. Wyjdź z nią na rynek, przekonasz się. Wielebny padre Diego albo któryś ze stu innych, jemu podobnych, w jedną noc przemiele na piasek wszystkie twoje frazesy. Bredziłeś o odwadze. Wszystko to są głupstwa. Co to jest odwaga? Tego nie ma. Jest tylko strach. Owszem, z początku usiłujesz się przed nim bronić. Kłamiesz albo milczysz. Ale i kłamstwem, i milczeniem strach się tylko tuczy. Potem wyżera w tobie wszystko, wszystkie myśli i uczucia. Wszystko cię zawodzi i na koniec jego tylko jesteś pewien. On jeden pozostaje wierny. Na nim jedynie możesz polegać, że nigdy cię nie opuści i nie zdradzi. W zamian możesz żyć i przyczyniać się do budowy Królestwa Bożego. To jest właśnie, jeśli chcesz wiedzieć, wszystko. A cóż ty, don Miguelu, zrobiłeś dla budowy Królestwa Bożego? Nic. Cóż więc wiesz? Także nic.
Don Miguel stał przy kominku bez ruchu, z rękoma skrzyżowanymi na piersiach. Po chwili powiedział:
— Z tego, co mówicie, łatwo się domyślić, że nielekko jest wam żyć. Ale za szczerość należy się wam ona i z mojej strony. Niestety, nie potrafię wam współczuć.
Don Lorenzo spojrzał na niego z pogardą.
— Mimo wszystko nie przypuszczałem, don Miguelu, abyś był aż tak naiwny. Doprawdy sądzisz, że potrzeba mi twego współczucia? I na cóż mi ono? Z nas dwóch ty jeszcze na coś liczysz. Wyobrażasz sobie, że kiedy zajdzie tego konieczność, uda ci się przezwyciężyć strach. Zatem o całą swoją urojoną odwagę masz do stracenia więcej niż ja.
Lekki rumieniec pociemnił twarz don Miguela.
— Mam rozumieć wasze słowa jako ostrzeżenie? Jeśli takie były wasze intencje, niepotrzebnie zadaliście sobie ten trud. Wiem, co mnie czeka.
Don Lorenzo poczuł się nagle nieludzko zmęczony.
— Nic nie wiesz — rzekł cicho.
Raz jeszcze chciał powtórzyć: nic nie wiesz, gdy we drzwiach gwałtownie pchniętych stanął padre Diego w płaszczu podróżnym zarzuconym na ramiona.
— Don Lorenzo! — zawołał od progu — wielka, radosna nowina. Czcigodny ojciec odzyskał przytomność i rozkazał natychmiast ruszyć w drogę. Jedziemy!
Don Lorenzo podniósł się lekko, na jego pięknej, wciąż jeszcze młodzieńczej twarzy nie było śladu znużenia.
— Istotnie, radosna to nowina, wielebny ojcze — powiedział ze szczerym przejęciem.
Po czym krzyknął na giermka, aby mu pomógł włożyć zbroję.
Padre Diego, rozejrzawszy się po komnacie, teraz dopiero zdawał się spostrzec obecność pana de Lara. Podszedł do niego z rozjaśnioną twarzą.
— Musisz wybaczyć nam, mój synu, zamęt, jaki wprowadziliśmy do twego domu. Krótko wprawdzie byliśmy twymi gośćmi, ale już choćby za to, że wyjeżdżamy stąd z większą nadzieją, niż mieliśmy ją próg ten przekraczając, należy ci się nasza wdzięczność.
Don Miguel skłonił się w milczeniu.
— Powiedziałeś witając nas — mówił dalej padre Diego — że nie pragniesz zaszczytów. To pięknie świadczy o twojej skromności, mój synu. Lecz na Boga, czyż godzi się, aby potomek tak znakomitego rodu pędził życie na uboczu, z dala od najważniejszych spraw państwowych? Sądzę, że nie weźmiesz nam za złe, jeśli przy pierwszej okazji przypomnimy twoją osobę Ich Królewskim Mościom. Z pewnością z otwartymi ramionami powitają cię w stolicy.
Pan de Lara pogodnie się uśmiechnął.
— Właśnie pan de Montesa roztaczał przede mną uroki życia na szerokim świecie.
— Nic lepszego don Lorenzo nie mógł uczynić — powiedział z ojcowską dobrotliwością padre Diego. — Do zobaczenia zatem, mój synu. Niech Bóg ma cię w swojej opiece.
Z dziedzińca zamkowego dochodziły rżenia koni i głosy rozbudzonych domowników.
Odzyskawszy przytomność padre Torquemada zapadł w krótki, lecz mało krzepiący sen. Gdy się ocknął, od razu, mimo ogromnego znużenia, poczuł się rozbudzony naglącą potrzebą czujności. Dopiero po dłuższej chwili, po kołysaniu się wozu, rozpoznał, że znajduje się w drodze. Nie dalej niż na wyciągnięcie ramienia skrzypiały koła, słychać było parskanie koni i monotonny odgłos ich podkutych kopyt uderzających o kamienie. Silny wiatr targał rozpiętym ponad wozem płótnem, pod nim były spokój i cisza. Pomyślał, że powinien zasnąć, lecz ostrość pogotowia, wśród którego zbudził się był przed chwilą, wcale go nie opuszczała. Leżał więc bez ruchu, wsłuchany w to wewnętrzne napięcie, wciąż przecież nie potrafił zdać sobie sprawy, z czego ono wynika. Aż nagle zrozumiał: w pobliżu nie było nikogo, mimo to nie był sam. Otworzył oczy. Ciemność ogarniała go zewsząd.
— Jesteś — powiedział bez zdziwienia.
— Jestem — odpowiedział tuż obok znużony głos, będący jak gdyby echem jego własnego. — Zawsze jestem, ponieważ wierność stanowi nieodłączny element mojej natury. Przyznasz, czcigodny ojcze, że jeśli przez tak wiele lat musiałem milczeć, to nie moja w tym wina. Teraz jednak, jak mi się wydaje, wolno mi już mówić?
— Mów — powiedział Torquemada.
— Dziękuję ci, ojcze. Wierz mi, że potrafię ocenić twoją wielkoduszność. Cenię ją tym więcej, iż jak wspomniałem, byłeś dla mnie do tej pory dość bezwzględny.
— Czego chcesz?
— Rozumiem, każesz mi od razu przystąpić do rzeczy. Słusznie, tak powinno być, nie mamy zbyt dużo czasu, szczególnie ty nie posiadasz go w nadmiernej ilości. Chciej mnie jednak zrozumieć, ojcze. Jeśli wypowiadam się w tej chwili przy pomocy nazbyt wielu słów i możesz nawet posądzić mnie o popadanie w gadatliwość, to przyczyna tego leży nie tyle w moich skłonnościach, ile w długoletnim przymusowym milczeniu.
— Ja za ciebie mówiłem i działałem. Mogłeś milczeć.
— Tak, to prawda. Już od dawna zauważyłem, że u boku tych, którzy pragną uszczęśliwiać ludzkość, nie mam nic do powiedzenia. Niezwykłą, doprawdy, prowadzę egzystencję. Ludziom, patrzącym na rzeczy powierzchownie, może się nawet wydawać, że jestem w podobnych wypadkach w ogóle niepotrzebny. Oczywiście tak nie jest i tego rodzaju sugestie są z gruntu fałszywe. Warto czasem i cały wiek milczeć, aby u jego końca dojść do głosu. Nigdy nie wiadomo, kiedy to nastąpi, trzeba zatem stan gotowości utrzymać, że tak powiem, w permanencji. Nie chcę się, mój ojcze, powtarzać, lecz raz jeszcze, i to z całym naciskiem, pragnąłbym podkreślić, iż wierność cenię nade wszystko. Ty zresztą powinieneś to zrozumieć i ocenić. Czyż nie byłeś przez całe życie wierny? Jeśli pozwoliłeś mi przemówić, to czy nie z tych względów, iż w gruncie rzeczy zdajesz sobie sprawę, że właśnie ja w tej chwili dochowuję ci wierności większej niż ty sam sobie? Doprawdy, bardzo słusznie uczyniłeś wzywając mnie.
— Ja cię nie wzywałem — powiedział cicho Torquemada.
— Masz rację, istotnie nie wzywałeś mnie. Mimo to nie tylko jestem, lecz mówię, wypowiadam się, a to jest czymś nowym w naszych wzajemnych stosunkach. Co spowodowało to novum, zastanówmy się zatem. A przede wszystkim: zjawiłem się czy raczej ujawniłem? Mam nadzieję, iż nie dziwi cię, że stawiam to pytanie. Wszystko przecież w istocie zależy od właściwego nazwania faktów. A więc: zjawiłem się czy ujawniłem? Po głębszym namyśle byłbym za definicją ujawnienia, bo przecież nie może się zjawić ktoś, kto stale jest obecny, prawda? Ale dlaczego się ujawniłem? Dość istotne zagadnienie. Sądzę, iż utrafię w sedno sprawy, jeśli powiem, że na skutek pewnego osłabienia w tobie, mój ojcze, czujności — powstały obiektywne warunki, abym ze stanu wierności biernej, czyli statycznej, przeszedł do stanu wierności czynnej. To właśnie miałem na myśli mówiąc, że warto niekiedy i cały wiek milczeć i czekać. Trudno, życie jest życiem. Najsilniejszy człowiek może się zachwiać i w jego wiarę mogą się wślizgnąć wątpliwości. Muszę ci nawet wyznać, mój ojcze, że ludzkie zwątpienie niewymownie mnie w istocie wzrusza. Zbędny, gdy człowieka wypełnia wiara, dopiero w trudnych chwilach zachwiania się jej, kiedy światło prawdy umyka człowiekowi, okazuję się szczególnie potrzebny i pomocny. Wówczas dopiero uświadamiam sobie w całej pełni, jakim to bezgranicznie wielkim szczęściem jest posiadanie niezachwianej wiary. Twoje, ojcze, wątpliwości...
Torquemada otworzył oczy i powiedział w ciemność:
— Nieprawda, nie mam wątpliwości.
— Rozumiem. Wszystko to już było. Ludzie tak bardzo potrzebują wiary, iż nawet swoje wątpliwości skłonni są nazywać pewnością. Dobrze, niech i tak będzie. Obaj zatem, nie mając wątpliwości, mamy pewność, i ty, i ja. Obawiam się jednak, że zawsze do tej pory zgodni w pojmowaniu racji prawdy, teraz różnimy się cokolwiek w rozumieniu ich i ocenie. Gdzież więc słuszność? Mogą istnieć dwie słuszne racje?
— Nie.
— Oczywiście! Dostrzegam nie bez wzruszenia, że aczkolwiek samą prawdę począłeś interpretować nieco dowolnie, przecież jej założeniom niezmiennym i nie podlegającym rewizji pozostałeś wierny. To bardzo istotne. Sądzę, że główną uwagę trzeba zwrócić nie na podkreślanie różnic w naszych punktach widzenia, lecz na to, co nas zbliża i łączy. Jedna jest prawda.
— I ty tej jednej nienawidzisz.
Głos westchnął ze smutną wyrozumiałością.
— To też było. Renegaci i odstępcy zawsze najsurowiej mnie potępiali. Któż zjadliwiej potrafi nienawidzić wierności niż ten, który własną zdradził? Nie jest tak?
— Mów dalej.
— Chętnie, myślałem jednak, że jeśli rozwiązałeś mi usta, wybacz ten zwrot grzecznościowy, to celem zasadniczej wymiany poglądów i kierując się najlepszą wolą uzgodnienia ich. Czymże ostatecznie jesteśmy, jeśli nie pewną sumą poglądów? Sobą osobiście nie interesuję się zupełnie. Byłem i jestem przejrzysty, jak prawda, której służę.
— Niszcząc ją.
— Cóż za wielkie słowo! Przykro mi, czcigodny ojcze, muszę przecież zauważyć, że i na tobie potwierdza się odwieczna zasada. Niestety, nieuchronnej i godnej pożałowania degradacji podlega każdy człowiek wątpiący. Zawsze dotychczas zwykłeś mówić jak znakomity mąż stanu. Teraz wyrażasz się, jakbyś był sentymentalnym skrybą. Gdzież się podziała ścisłość twego myślenia, jego celność i ostrość? Po to przez całe życie zwalczałeś wszelkie mętniactwo, aby na koniec sam się jemu dobrowolnie oddać w niewolę? Błagam cię, czcigodny ojcze, zaklinam cię na wszystko, co święte — mówmy jak ludzie dojrzali i świadomi, unikając powoływania się na nieskoordynowane uczucia, natomiast dochowując wierności zasadom rozumu.
Torquemada milczał.
— Zasnąłeś, ojcze?
— Nie.
— Czemu więc milczysz? Rozumiem, chcesz mnie w ten sposób nakłonić do zamilknięcia. I cóż ci z tego przyjdzie? Wiesz przecież, że nie mogę odejść.
— Wiem.
— A zatem? Powiedzmy, że zgodnie z twoim życzeniem przestanę mówić. Dobrze, już milczę.
Istotnie zaległa cisza. Torquemada myślał: „Stworzyłem system, lecz dzięki niemu i poprzez niego stworzyłem także ludzi systemu. Co uczynić z nimi, jeśli system okazał się zgubnym szaleństwem? Jak usunąć terror, gdy zdążył zrodzić ludzi, którzy w nim tylko znajdują rację swego istnienia? Zniszczyć ich przy pomocy terroru?“
Po chwili odezwał się bliski głos:
— Milczałem. Ale słyszałeś mnie?
Torquemada otworzył oczy.
— Tak — szepnął — słyszałem cię.
— I co?
— Kłamiesz. Ludzie nie chcą terroru.
— Biedacy! Niewinne jagniątka!
— Nie drwij.
— Zatem człowiek nie jest już dla ciebie, ojcze, istotą słabą i nędzną, godną pogardy?
— Uczyniliśmy ludzi jeszcze gorszymi. Myliłem się.
— W czym, jeśli można wiedzieć?
— We wszystkim.
— To brzmi dumnie. Zawsze byłeś maksymalistą. Wszystko! Czy chcesz przez to powiedzieć, że i zmienić trzeba wszystko? Ależ nie, nie sądź, mój ojcze, że czuję się tym zaniepokojony. Zmiany należą do natury tego świata. Trzeba je tylko we właściwy sposób interpretować. Moim, na przykład, zdaniem omyłka jako taka w ogóle nie istnieje. Cóż to jest omyłka? Jest to pojęcie niesłuszne, któremu przeciwstawiam pojęcie słuszne. Cóż więc jest rzeczywistością? Oczywiście pojęcie słuszne teraz, w tej chwili. A dlaczego? Ponieważ pojęcie słuszne w prawidłowy sposób kształtując rzeczywistość samo jest rzeczywistością. Zatem tylko aktualna słuszność może stanowić rzeczywistość, natomiast ta sama słuszność z chwilą, gdy zostanie określona jako niesłuszna, traci substancję właściwą bytowi i z tych względów, co jest rzeczą aż nadto jasną, w ogóle jej nie ma. Nie wiem, mój ojcze, czy leżało to w twoich intencjach, lecz dotknąłeś zagadnienia, które mnie od dawna pasjonuje. W tym prawidłowym obumieraniu szczątkowych albo zgoła martwych treści i w rodzeniu się nowych dostrzegam, muszę ci wyznać, pryncypialną zasadę dziejów. Wszystko zależy, jak wspomniałem, od właściwego nazywania. Posunąłbym się nawet w tym względzie krok dalej i powiedział, że wszystko zależy od właściwego dekretowania. Pojmujesz, co chcę wyrazić przez to rozróżnienie. Transfiguracja istniejącego w nieistniejące powinna, a nawet musi posiadać znamiona powszechności, ta zaś, zgodzisz się z tym, nie może być zdana na żywioł, przeciwnie, musi być zaplanowana i pokierowana. Poza tym chciałbym niejako na marginesie zgłosić jedno drobne zastrzeżenie. Zgodziliśmy się obaj, że słuszna racja uznana za niesłuszną traci tym samym obiektywną egzystencję. Lecz historia, mój ojcze, nie znosi pustki. Tylko nowa słuszność może unicestwić starą. Trzeba idei, aby uśmiercić ideę. Domyślam się, że z tych względów ogłosisz niebawem światu nową ideę.
— Nie męcz mnie — szepnął Torquemada — jestem zmęczony.
— Tak, to prawda, przepraszam cię, ojcze. Zresztą stan ludzkiego zmęczenia też bardzo mnie interesuje. Właściwe dawkowanie zmęczenia należy do najbardziej skomplikowanych prerogatyw sztuki rządzenia. Nie wolno dopuścić, aby ludzie byli zmęczeni w sposób niedostateczny, a równocześnie nie należy stwarzać takich warunków, żeby zmęczenie stało się nazbyt wielkie. W obu wypadkach człowiek może się stać niebezpieczny. Zauważyłeś z pewnością, ojcze, że pomiędzy zarozumialstwem ludzkiego umysłu i rozpaczą dadzą się przeprowadzić pewne paralele, mam oczywiście na myśli paralele następstw tych skądinąd odmiennych dyspozycji. Lecz cóż? nas następstwa muszą przede wszystkim interesować, ponieważ większe na ogół napotykamy trudności przy przeinaczaniu skutków niż przyczyn, odmienianie tych ostatnich nie nastręcza zazwyczaj kłopotów. Jeśli jednak chodzi o twoje zmęczenie, czcigodny ojcze, to sądzę, iż nie posiada ono charakteru niepokojącego, natomiast jest chyba w sam raz. Właściwie jestem dla ciebie, ojcze, pełen podziwu. Przydarzają się od czasu do czasu niezrównoważeni ludzie, którzy raptem zaczynają się buntować po środku życia. O ileż ty, ojcze, jesteś od tych szalonych jednostek przezorniejszy! Chciałbyś naprawić świat, sam już niejako tylko jedną nogą na nim stojąc. To mądrze z twojej strony. Zdaje mi się, że w istocie bardziej cenisz dzieło swego życia, niż to w tej chwili, wśród przywidzeń mdłego ciała, przypuszczasz.
Torquemada chciał podźwignąć głowę, lecz zbrakło mu sił.
— Przestań — powiedział.
— Głupcze! — odparł na to spokojnie głos w ciemnościach. — Kogo, stary durniu, chcesz oszukać, mnie? Co masz w brzuchu? Nic. Czego się więc szarpiesz? Możesz jedno zrobić: umrzeć. I to jak najprędzej. Nie jesteś już potrzebny, zrobiłeś swoje. Po tobie przyjdą twoi wychowankowie.
Torquemada leżał bez ruchu, zimny pot wystąpił mu na skronie. Głos obok mówił dalej:
— Niczego, na szczęście, nie zdołasz zmienić. Wszystko pójdzie wyznaczoną przez ciebie i jedynie słuszną drogą. Będzie się umacniać i krzepnąć budowa Królestwa Bożego na ziemi, wielkie dzieło powszechnej niewoli dla przyszłej wolności oraz przemocy i terroru, aby sprawiedliwość mogła zapanować. Oczywiście, od czasu do czasu będą się zapewne pojawiać to tu, to tam jacyś mali człowieczkowie bełkocący o jakiejś mglistej i nie z tej ziemi wolności. Lecz cóż oni wobec systemu, który zbudowałeś? Ty, mój ojcze, lepiej niż ktokolwiek inny musisz sobie zdawać sprawę, że przed rodzajem ludzkim dwie są tylko drogi, droga idei i droga bezsensu. Jaką trzecią przeciwstawisz? Żadną, bo takiej nie ma. Można dążyć do porządku albo do chaosu. Tertium non datur[1]. Wszystkie inne ciągoty, bez względu na to, w jak efektowne stroje by się przebrały, są tylko błazeńskim przedrzeźnianiem porządku i chaosu. Trzeba się zatem zdecydować i wybrać. Ja byłem i jestem za porządkiem. Oczywiście, zależnie od okoliczności służyłem różnym ideom, lecz mój umysł i moje serce zawsze były po stronie tych, którzy porządek świata widzieli w jedynej i powszechnie obowiązującej prawdzie. Ludzie tego pokroju zawsze byli, są i będą moimi, że tak powiem, duchowymi synami. Doprawdy, nie mówię tego, aby się przechwalać. Być może czyjaś przesubtelniona nadwrażliwość dopatrzy się w moim powiedzeniu akcentu megalomanii czy nawet pychy. Już się spotykałem z podobnymi ocenami. Tymczasem wcale tak nie jest i jeśli ludzi idei pozwoliłem sobie nazwać moimi duchowymi synami, to tylko z szacunku dla prawdy historycznej. Niestety, stan ludzkiej wiedzy o minionych czasach wciąż jeszcze w niedostateczny sposób panuje nad faktami. Wiesz, mój ojcze, nieraz, na przykład, zastanawiam się nad niedorzeczną egzegezą, przy pomocy której przeróżni uczeni w piśmie starają się wyjaśnić pewien wypadek, przepraszam, wypadek, to nie jest określenie najwłaściwsze, ponieważ chodzi nie tyle o fakt w rozumieniu powszednim, ile o niepowtarzalną sytuację stanowiącą historyczny precedens. Sądzę, że się rozumiemy. Ależ tak, myślę o jabłku, które Ewa ofiarowała Adamowi w Raju. Jabłko! Owszem, jest to skądinąd pomysłowa, a nawet niepozbawiona piękna poetycka metafora. Lecz co ona oznacza, co się pod nią kryje? Powiadają uczeni, że przez jabłko należy rozumieć świadomość dobra i zła. Cóż za naiwna prostoduszność! Aby posiadać rozeznanie dobra i zła, potrzebne jest coś, co zło określa jako zło, a dobro nazywa dobrem. A co jest tym czymś? Otóż zanim to sobie wyjaśnimy, chciałbym ci przede wszystkim, czcigodny ojcze, opisać Raj. Niestety, moje słowa są zbyt niedoskonałe, abym ową wizję potrafił wskrzesić we właściwych jej proporcjach. Gdybyś spytał mnie, czy była to okolica górska i lesista, albo przeciwnie, czy była to rozległa równina ze spokojnie płynącymi rzekami — doprawdy nie potrafiłbym tego dylematu rozstrzygnąć. Nie chcąc zatem stwarzać niepotrzebnych mitologii, powiem tyle, ile wiem: był Raj, a w nim ludzie. O ojcze czcigodny, legenda uczyniła z nich istoty pod każdym względem doskonałe, bezgrzeszne, piękne i niewymownie szczęśliwe. W istocie jacyż byli biedni i przy swym pozornie beztroskim bogactwie jakże zagubieni! Oczywiście, nawet przy moich skromnych zasobach mógłbym kosztem pewnego wysiłku wyczarować przed tobą rajską krainę rozbrzmiewającą muzyką sfer, a ziemię o kształtach i kolorach tak pięknych, iż nawet teraz, wśród tej niegościnnej nocy, poczułbyś na twarzy delikatny powiew ciepłego zefiru, a wokół siebie zapachy najcudowniejszych kwiatów. Ludzi też potrafiłbym upiększyć. Fantazja? owszem, nie mam nic przeciw fantazji. Myślę wszakże, że w tym wypadku nasza wspólna, że się tak wyrażę, racja stanu obejdzie się bez fantazji. Bądźmy realistami! Wielki Boże, jeszcze teraz, gdy staram się wywołać te zamierzchłe czasy, przenika mnie wzniosły dreszcz litości i współczucia, nieomal równie przejmujący, jak wówczas, kiedy ogarnął mnie na widok bezgranicznie smutnego losu pierwszych ludzi. Mieli pozornie wszystko, w istocie nie posiadali niczego. Byli nadzy nie tylko w sensie dosłownym. Cóż mieli przed sobą, jakie perspektywy jutra? Niestety, bardzo niedostateczne. Niemą przyrodę. Wschody i zachody. Ogrom niezgłębionych nocy rozjaśnianych tajemniczymi gwiazdami. Kwilenie dzieci. Burze i deszcze. Zawsze dalekie horyzonty. Pieszczoty miłośnie. Upały wysuszające ziemię. Grzebanie umarłych. Własną śmierć. Cóż jeszcze? Ba! może jeszcze męską ochotę uchwycenia drugiego człowieka za gardło? Może bohaterskie uczucie tryumfu rozpierające pierś, gdy postawi się nagą stopę na nagim karku pokonanego rywala? Może... zresztą po cóż mamy się bawić w dalsze dociekania? Będąc ludźmi musieli mieć przed sobą wszystko, co z naturą ludzką jest związane. I tu zaczyna się dylemat. Sens, sens tego wszystkiego! Co to wszystko znaczy? Co to jest życie? Co to jest śmierć? A nienawiść? A wszystkie ciężkie myśli nachodzące nocą? Wówczas, powodując się najbardziej bezinteresownym uczuciem wynikającym ze zrozumienia nędzy istnienia, dałem ludziom — wybacz, jeśli to znów zabrzmi nieskromnie — dałem wówczas ludziom ideę, ponieważ tylko ona może nadać godziwy sens ludzkiej egzystencji. Cóż wart ten świat, gdy nie posiada sensu? Prawa do gwałtu i krwi człowiek łaknął. Za uświęceniem okrucieństw i zbrodni tęsknił. Sublimacja okazała się koniecznością. Doprawdy, dając ludziom ideę wybawiłem ich od straszliwej jałowości i nudy.
Torquemada niespokojnie poruszył pod okryciem palcami, jakby usunąć chciał ciężar przytłaczający mu piersi.
— Boże! — powiedział na głos.
— O właśnie! — odpowiedziały ciemności — utrafiłeś w samo sedno.
— Boże! — powtórzył Torquemada.
— Ależ tak! Przecież zostało napisane: „Na początku stworzył Bóg niebo i ziemię“. Idea musi być wielka i uniwersalna, to jasne, nie? Tylko wielkie i uniwersalne idee mogą udźwignąć ludzką małość. Piekielnie ciężka jest ta małość.
— Byłeś tam?
— Gdzie?
— Wtedy, na początku?
Zaległa cisza.
— Byłeś? Mów.
— Och, to było tak dawno! Czy ja wiem? Może byłem, może nie byłem. Czy to ważne? Już ci powiedziałem, że sobą osobiście nie interesują się zupełnie. Idea jest ważna.
— Wszystko skłamałeś.
— Ty, stary komediancie! — odparł na to bez gniewu głos obok. — Od jak dawna świetnie sobie radzisz bez wiary i we mnie, i w Boga? Przed kim się więc zgrywasz? Przed samym sobą? W ideę nie musi się wierzyć, ona sama jest wiarą.
Torquemada otworzył oczy. Ciemność, którą ujrzał, była pusta i niema. Ogarniała go zewsząd, mrok i chłód poczuł w sobie, wydało mu się, że umiera. Wówczas, zdjęty przerażeniem, począł krzyczeć.
Padre Diego jechał najbliżej wozu, więc pierwszy usłyszał ów krzyk nieartykułowany i przeciągły, bardziej podobny do skowytu zwierzęcia niż do ludzkiego głosu. Chociaż nie był bojaźliwy, zadrżał. Natychmiast się jednak opanował i pchnąwszy konia tak gwałtownie, iż ten brzuchem otarł się o koło wozu — uchylił płótna.
— Ojcze mój! — zawołał półgłosem.
Torquemada drgnął i ucichł. Usta miał otwarte, oczy również.
— Ojcze mój — powtórzył padre Diego.
Leżał bez ruchu, niewidzącymi oczami wpatrzony w ciemność. Wreszcie spytał:
— To ty, mój synu?
— Tak, ojcze. Postaraj się zasnąć. O świcie będziemy w Avila.
— O świcie?
— Niedługo będzie świtać.
— Zimno mi, podaj mi rękę.
Padre Diego pochylił się i poszukał w ciemnościach dłoni czcigodnego ojca. Była zimna i wilgotna. Trzymał ją przez chwilę w swojej, powoli uciszało się jej drżenie. Już wydało mu się, że czcigodny ojciec usypia, gdy ten gwałtownie się poruszył.
— Nie! — zawołał. — Nie!
— Ojcze mój — szepnął błagalnie padre Diego.
Przez chwilę była cisza, potem Torquemada począł krzyczeć wielkim głosem pełnym rozpaczy:
— Zagaście płomienie, zagaście płomienie!
Wówczas padre Diego cofnął się i szybko zapuścił płócienną płachtę. Głos czcigodnego ojca rozlegał się bardzo donośnie, lecz ani jeden spośród stłoczonych dokoła domowników nie spojrzał w tamtą stronę. Twarze ich były nieruchome i nie zdradzały żadnych uczuć.
Nie opodal ojca Diega jechał don Lorenzo. Dotknął jego ramienia.
— Don Lorenzo!
Ten, wyprostowany, patrzył przed siebie.
— Tak, wielebny ojcze.
— Czcigodny ojciec nie może zasnąć, pragnąłby posłuchać pobożnego śpiewu.
— Tak, mój ojcze — rzekł don Lorenzo, po czym pchnął konia ku przodowi regimentu.
Spod płóciennego namiotu wciąż dobiegało wołanie Torquemady:
— Zagaście płomienie, zagaście płomienie!
Lecz już tam, gdzie u granicy najgłębszych ciemności płonęły pierwsze pochodnie, zabrzmiały twarde męskie głosy intonujące początkowe słowa hymnu Inkwizycji „Exurge Domine et iudica causam Tuam“. Natychmiast podjęli pieśń pozostali domownicy i śpiew począł się z coraz większą siłą wznosić pośród ciemnych przestrzeni, pod ogromnym niebem nocy.
Zgodnie z przewidywaniami zbliżono się do Avila o pierwszym świcie. Skoro mury oraz rozliczne wieże miasta ukazały się na odległym horyzoncie, padre Diego, pragnąc zapobiec powitalnym uroczystościom, wysłał umyślnego gońca.
Po ciemnej nocy świt wstał posępny, niebo zaciągnięte ciężkimi chmurami rozpościerało się nisko nad nagą i bezpłodną w tych stronach ziemią.
Mimo wczesnej pory i jakkolwiek goniec o dobrą godzinę wyprzedził orszak, wieść o tym, kto przybywa, musiała się natychmiast po mieście rozejść, kiedy bowiem, pozostawiając na uboczu świeżo zbudowany klasztor Santo Tomas, poczet Wielkiego Inkwizytora przebył most na rzece Adaja i przez Puerta del Puente wkroczył pomiędzy mury — tłumy mieszkańców Avila zapełniały ulice i place prowadzące do klasztoru przy San Vicente.
Zgodnie z otrzymaną instrukcją żadne władze, zarówno świeckie, jak duchowne, nie witały przybywających. Milczały dzwony. Taki wszakże panował wszędzie spokój i porządek, iż miejskie straże Świętej Hermandady nie miały nic do roboty. Zgromadzone tłumy stały w skupieniu, wśród najgłębszej ciszy, w milczeniu rozstępowano się przed wolno posuwającym się regimentem, a gdy ukazywał się wóz otoczony rycerstwem — ludzie klękali pochylając głowy.
Padre Diego jechał przy wozie, po prawej ręce mając pana don Lorenza. W pewnej chwili pochylił się ku niemu i spytał:
— Zastanawiałeś się, don Lorenzo, co myślą ci ludzie zebrani tak licznie?
— Tak, ojcze — odpowiedział don Lorenzo patrząc swoim zwyczajem przed siebie. — Obecność tych ludzi świadczy o ich bezgranicznej miłości dla osoby czcigodnego ojca.
Na to rzekł padre Diego:
— Słusznie. Świat idzie naprzód. Istotnie zdobyliśmy miłość i zaufanie ludu.
Zamyślił się i po chwili dodał:
— Żałować nam tylko wypada, że czcigodny ojciec nie widzi tego.
Znów umilkł, potem rzekł:
— Don Lorenzo!
— Tak, wielebny ojcze.
— Dzisiejszej nocy, jak wiesz, czcigodny ojciec znowu, na szczęście na krótko, utracił przytomność.
Don Lorenzo milczał. Tamten ciągnął dalej:
— Straszliwa i nad wyraz bolesna jest bezbronność człowieka złożonego niemocą. Byłoby też rzeczą jak najbardziej godną pożałowania, gdyby do ludzi niepowołanych przedostały się jakieś relacje o stanie, w jakim na skutek choroby znalazł się czcigodny ojciec.
Na to rzekł pan de Montesa:
— Pojmuję, wielebny ojcze. Możesz być jednak spokojny, że podobna rzecz nie może się zdarzyć. Słuch moich ludzi należy do mnie. Ich języki również.
Padre Diego, wciąż zamyślony, patrzył na niego chwilę, po czym nie rzekłszy nic odwrócił głowę. „Jestem zgubiony — pomyślał don Lorenzo. — Okazałem niewybaczalną pewność siebie. Jestem zgubiony.“ Pośpiesznie począł szukać słów, dzięki którym mógłby nawiązać i jeszcze uratować urwaną rozmowę, aż naraz, gdy wydało mu się, że znalazł wyrazy właściwe, ogarnęło go zniechęcenie. „Jestem zgubiony“ — raz jeszcze pomyślał. I ku własnemu zdziwieniu zamiast strachu, którego oczekiwał, uczuł ogromną ulgę. Zupełnie spokojny i wbrew swym zwykłym obyczajom począł się rozglądać dokoła, aby odgadnąć, który z najbliższych mu towarzyszy obejmie w niedalekim czasie jego stanowisko. Bez trudu i tylko na zasadzie wiadomych mu nienawiści doliczył się ich pięciu. Pomyślał, że gdyby zechciał, mógłby ich wszystkich pociągnąć za sobą w przepaść, natychmiast przecież zdał sobie sprawę, że jest już na to w tej chwili zbyt nieznacznym pionkiem, ponieważ raz objęty podejrzeniem, nie ma prawa określać ani charakteru, ani zakresu winy.
Tymczasem pierwsi domownicy zbliżali się do San Vicente.
Pierwszym, który już we wczesnych godzinach porannych przybył do San Vicente, był Jego Eminencja biskup Avila, don Blasco de la Cuesta. Wielebny padre Diego, powiadomiony o tym, opuścił czcigodnego ojca i zamieniwszy w sąsiedniej celi kilka słów z doktorem Garcia oraz z przydzielonym mu do wspólnego czuwania młodym braciszkiem zakonnym, udał się do refektarza.
Jego Eminencja, jakkolwiek przyjechał z licznym dworem i w towarzystwie wielu przeorów oraz prałatów i kanoników kapituły, natychmiast po przybyciu do klasztoru i rozmowie z opatem opuścił swoje otoczenie i ojca Diega oczekiwał sam. Ujrzawszy wchodzącego pośpieszył ku niemu szeleszcząc swymi fioletami. Minione lata przydały mu obfitości ciała, był ogromny, bardzo tęgi, szeroki w ramionach, lecz przy tej nadmiernej tuszy pełen dostojeństwa.
— Witam cię, mój ojcze — powiedział dźwięcznym, jeszcze niestarym głosem. — W jakże smutnych okolicznościach spotykamy się po tylu latach! Prawda to, że stan czcigodnego ojca jest tak ciężki?
— Istotnie — odpowiedział padre Diego — tylko w Bogu możemy pokładać nadzieję.
— Przytomny jest?
— Śpi teraz.
Pan biskup zamyślił się.
— Tak, ciężkie to dla nas wszystkich chwile. Gdy zbudzi się czcigodny ojciec, będę go mógł ujrzeć?
— Niestety — odpowiedział padre Diego — wybaczy Wasza Eminencja, lecz nie wydaje się to możliwe przy stanie, w jakim czcigodny ojciec znajduje się teraz. Lekarz kazał oszczędzać mu wszelkich wzruszeń. Spokój, spokój i jeszcze raz spokój jest mu nade wszystko potrzebny.
Jego Eminencja nie nalegał.
— To prawda, masz słuszność, mój ojcze. Istotnie, odgłosy tego świata nie powinny w tej szczególnej chwili zamącać jego umysłu. Jeśli jednak wspomniałeś o spokoju, to rozumiejąc jego głębszy, a istotny sens, nie podobna wyobrazić sobie, aby ktokolwiek z nas mógł w obliczu śmierci posiadać spokój doskonalszy od tego, na który zasłużył sobie czcigodny ojciec. Doprawdy, mało komu danym jest opuszczać ten doczesny świat ze świadomością spełnienia dzieła równie doskonałego i trwałego. Ty zresztą, wielebny ojcze, tyle lat spędziwszy u jego boku, najlepiej możesz ogarnąć i pojąć to, co nam, dalej stojącym od jego osoby, tylko w niedokładnych kształtach się zarysowuje. Z prawdziwym wzruszeniem patrzę na ciebie, mój ojcze, niegdyś mój synu. Kiedy sięgam pamięcią do dni, gdy obok siebie żyliśmy we wspólnocie, wydaje mi się, jakby od tych chwil cały wiek upłynął.
— Tak — rzekł padre Diego — czas ten, jeśli nie na skutek lat, to na pewno dzięki ogromowi wydarzeń rzeczywiście może się wydawać bardzo znaczny.
— Jest nim! Kiedyż to w dziejach wiara i prawda oparte zostały o fundamenty równie mocne, jak za naszych czasów i na naszych oczach? Niemałe cię, mój ojcze, spotkało szczęście, że w tym dziele zostało ci dane brać udział tak bezpośredni i ważny. Pamiętasz ów dzień, gdy ja byłem tym, który pierwszy przyszedł oznajmić ci wielką nowinę?
Padre Diego spojrzał panu biskupowi prosto w oczy.
— Pamiętam, Wasza Eminencjo.
— Zastanawiałem się wielokrotnie, jak to się stało, że wówczas, w tych odległych latach, czcigodny ojciec, jakkolwiek tak mało cię znał, o tyle trafniej i dalekowzroczniej niż ja, twój przeor, potrafił ocenić istotne cechy twego umysłu i charakteru. Teraz, po tylu latach i gdy moje ówczesne obawy okazały się na szczęście mylne, mogę ci, mój ojcze, wyjawić, iż byłeś wtedy przedmiotem wielkiej mojej troski.
Padre Diego spojrzał panu biskupowi prosto w oczy.
— Nie całkiem rozumiem, co Wasza Eminencja ma na myśli.
— Moją pomyłkę — rzekł tamten. — Czy to prawda, że jeden z ówczesnych braci, brat Mateo, o ile mnie pamięć nie myli, do tego stopnia zhańbił się heretyckim odszczepieństwem, iż ze wspólnoty Kościoła został przez Święty Trybunał usunięty?
— Tak — powiedział padre Diego — tak niestety było.
— Pojmuję teraz wszystko. Wszak to on wyznawał mi na spowiedzi, jako swemu przełożonemu, twoje buntownicze jakoby, a nawet bluźniercze myśli. Ze swoich różnych wątpliwości również się spowiadał, wydawał się pełen pokory, sumiennie odprawiał wyznaczone pokuty... jak się mogłem domyślić, że równocześnie i własne oblicze przebiegle ukrywa, i ciebie spotwarza?
Padre Diego rzekł na to spokojnie:
— Zwykła to broń wrogów, kłamstwo i potwarz.
— Istotnie! A jednak, chociaż zwykłym tylko byłem przeorem, nie powinienem się był dać zwieść. Musisz mi wybaczyć, mój ojcze, tę dawną omyłkę.
— Któż z nas nie popełniał omyłek? — powiedział padre Diego głosem pełnym powagi i szacunku. — Nie mówmy już o tym, Wasza Eminencjo.
Radość rozjaśniła twarz pana biskupa.
— Masz we mnie, mój ojcze, szczerze ci oddanego przyjaciela. Cieszę się, że jeśli przyjdzie mi objąć nowe obowiązki, wówczas częściej niż w skromnym Avila będę cię mógł spotykać.
Padre Diego natychmiast domyślił się, co zaszło.
— Umarł zatem kardynał de Mendoza?
— Niestety — odparł pan biskup. — Wczoraj nadeszła z Rzymu wiadomość o jego zgonie.
Padre Diego pochylił głowę.
— Śmierć chrześcijanina zawsze pobudza do skupionych rozmyślań. Tym niemniej cieszę się, że w osobie Waszej Eminencji mogę powitać arcybiskupa Toledo i prymasa Katolickiego Królestwa.
Don Blasco de la Cuesta zarumienił się.
— Nie jestem jeszcze arcybiskupem.
— Ale z pewnością nim będziecie. Wszyscy przecież wiedzą, że i Ojciec święty i Ich Królewskie Moście w was widzą od dawna następcę kardynała de Mendoza.
Jego Eminencja zamyślił się i jak gdyby przygasł.
— Tak, doceniam wielkie obowiązki, jakie zostaną złożone na moje ramiona. Proszę Boga, abym im podołał. Jakże jednak słusznie mówił mi niegdyś czcigodny ojciec, że nie ma w Kościele takich zaszczytów i dostojeństw, które by dorównać mogły twardym obowiązkom żołnierzy Świętej Inkwizycji.
Na to rzekł padre Diego:
— Czcigodny ojciec byłby głęboko i szczególnie radośnie poruszony słysząc słowa Waszej Eminencji. Sądzę też, że będę w zgodzie z jego intencjami, jeśli powiem, że Świętej Inkwizycji można służyć wszędzie, na każdym stanowisku, zarówno najbardziej niepozornym, jak wyniesionym najwyżej.
Pan biskup wciąż był zamyślony.
— Tak — powiedział wreszcie — różnymi drogami zdążają ludzie do jednego celu.
Na spotkanie ojca Diega, gdy powracał z refektarza, wybiegł młody braciszek imieniem Manuel. Był blady, z przestrachem w oczach, ręce mu drżały.
— Ojcze wielebny! — zawołał.
Padre Diego przystanął, poczuł w sercu chłód. Spytał nieswoim głosem:
— Umarł?
Fray Manuel potrząsnął głową.
— Cóż się więc stało?
— Ojcze wielebny, przysięgam, nie moja to wina. Czcigodny ojciec zbudził się, zadzwonił na mnie, kazał mi, abym mu pomógł podnieść się i ubrać...
Padre Diego przyśpieszył kroku.
— Nieszczęsny, uczyniłeś to?
Braciszek bezradnie rozłożył ręce.
— Jakże mogłem nie usłuchać?
Na progu celi stał doktor Garcia, również blady i wystraszony.
— Głupcze! — zawołał padre Diego — jak mogłeś do tego dopuścić?
Odsunął go szorstkim ruchem ramienia i skierował się ku drzwiom prowadzącym do celi czcigodnego ojca. Nim je otworzył, zawahał się, nie dłużej jednak niż ułamek sekundy. Potem wszedł do środka.
Cela była obszerna, lecz mimo białych murów mroczna. Tylko w pobliżu okiennego wykuszu skupiało się nieco więcej dziennego światła. Tam właśnie, w głębokim krześle, otulony płaszczem podbitym futrem, siedział padre Torquemada. Trzymał się prosto, dłonie miał złożone na kolanach. Usłyszawszy skrzypnięcie drzwi, poruszył się.
— To ty, Diego? — spytał nieswoim, dalekim głosem.
Ten zawołał:
— Ojcze mój, jak mogłeś wstać? Połóż się, błagam cię.
— Zbliż się, mój synu — powiedział Torquemada tym samym głosem dalekim i w jakiś szczególny sposób monotonnym. — Czekałem na ciebie. Niewiele czasu mi zostało, muszę się śpieszyć, a mam ci do powiedzenia rzeczy niezmiernie ważne. Niektóre trzeba będzie zapisać, aby natychmiast podać je do wiadomości publicznej. Gdzie jesteś?
— Tutaj, ojcze.
— Stań bliżej światła. Chciałbym cię widzieć. O tak. Podaj mi rękę.
— Ojcze mój, nie wolno ci tyle mówić. Połóż się.
Torquemada potrząsnął głową.
— Nie, nie teraz, później. Wpierw muszę omówić z tobą szereg spraw. Trzeba będzie, nie zwlekając, wiele rzeczy odmienić w naszym Królestwie. Właściwie wszystko. Czeka cię ogromna praca i aż lęk mnie ogarnia, że możesz nie podołać tym nadludzkim nieomal zadaniom. Lecz któż może to uczynić, jeśli nie ty? Mam zresztą nadzieję, że znajdą się jeszcze ludzie nie przeżarci doszczętnie strachem i kłamstwem, a także nie zarażeni pychą i nienawiścią. Takich skupisz dokoła siebie i przy ich pomocy i poparciu zburzysz wszystko, co jest teraz. Tak, to, co jest, nadaje się tylko do zburzenia i wymiecenia precz. Wszystko jest ponad miarę złe, zatrute i skarlałe. Trzeba to precz odrzucić. Miałeś jednak słuszność, mój synu.
— Ojcze mój — szepnął Diego.
— Przypominasz sobie noc, kiedy spotkałem cię po raz pierwszy? Właśnie wtedy miałeś słuszność. Słuszny był twój gniew, twój bunt, słuszne twoje cierpienie. Ciężko to wyznawać, lecz nie widzę dokoła siebie ani jednej ludzkiej twarzy prócz twojej.
— Ojcze! — zawołał Diego.
— Niestety tak jest. Nie wolno się już dłużej oszukiwać. Złudna jest nasza potęga, pozorne nasze siły. Drżą fundamenty i zarysowują się ściany gmachu, który budowaliśmy. Straszliwy to gmach. Więzieniem i kaźnią uczyniliśmy świat. Ale to nie może trwać. Jeśli to wszystko nie zawali się jutro, stanie się to pojutrze. Katastrofa jest nieunikniona. Nie ma już wiary, nie ma nadziei. Połamaliśmy ludzi, zniszczyliśmy ich umysły i serca. Jesteśmy znienawidzeni i pogardzani. Nic się z tego mrocznego szaleństwa nie da uratować. Trzeba szukać innych dróg ocalenia. Zachodzi nagląca konieczność, abyśmy sami zburzyli to, co musi runąć. Będziesz musiał niezwłocznie napisać odpowiednie zarządzenia. Wszystko dokładnie ci podyktuję.
Padre Diego stał bez ruchu, porażony grozą i przerażeniem.
— Gotowy już jesteś, mój synu? Pośpiesz się, mamy coraz mniej czasu. Czemu tu tak ciemno? Każ przynieść świece. Niestety, na całą ziemię sprowadziliśmy ciemności. Trzeba będzie dużo światła. Ale na razie musimy uporządkować sprawy najważniejsze. Przygotowałeś wszystko?
Diego cofnął się w cień.
— Tak, ojcze.
— Pisz więc. My, Tomas Torquemada... nie, bez tytułów, nie pisz tytułów, to już niepotrzebne. Napisz po prostu, że z dniem dzisiejszym... którego dzisiaj mamy?
— Szesnastego września, ojcze.
— Że z dniem szesnastego września, roku...
— Tysiąc czterysta dziewięćdziesiątego ósmego.
— Roku tysiąc czterysta dziewięćdziesiątego ósmego Święta Inkwizycja zostaje rozwiązana. Znosimy Świętą Inkwizycję i przekreślamy ją, a tym samym odwołujemy wszystkie nasze nieprawości i zbrodnie, jakie w jej imieniu uczyniliśmy, ofiarom naszych działań przywracając wszystkie prawa i godności, z pomordowanych zdejmując infamię. Procesy nasze i wyroki tracą swoją moc, jako fałszywe, podkreśl to, bo to jest szczególnie ważne. Więzienia będą otwarte i ludziom niesłusznie pozbawionym wolności musi być ona niezwłocznie przywrócona.
Diego upadł przed czcigodnym ojcem na kolana.
— Ojcze mój! — zawołał zdławionym głosem — błagam cię na wszystko, jesteś chory...
Torquemada zdawał się nie widzieć go, patrzył przed siebie.
— Spokój, mój synu. Pojmuję, że musisz zdawać sobie sprawę z ogromu odpowiedzialności, jaka będzie odtąd na tobie spoczywać, ale nie możesz się od niej uchylić. Pismo o zniesieniu Świętej Inkwizycji trzeba będzie rozesłać jeszcze dzisiaj. Będzie ono miało ważność dekretu. Poza tym musimy jak najszybciej opracować tezy, które by teoretycznie uzasadniły naszą decyzję. Jeżeli chcemy, aby kłamstwo nie zatruwało więcej ludzkich umysłów, musimy sami przestać kłamać. Trzeba powiedzieć pełną prawdę, choćby była ona trudna i bolesna. Nie możemy, mój synu, ulegać złudzeniom, iż tylko i wyłącznie w metodach sprawowania naszej władzy popełniliśmy błędy, a nawet przekroczyliśmy i podeptaliśmy wszelkie prawa ludzkie. Nie usuniemy gwałtu i przemocy, jeśli również nie usuniemy podstawowych zasad, które gwałt i przemoc zrodziły. Musimy zatem pójść do ludzi i otwarcie im powiedzieć, że zła jest wiara, która tak straszliwe spustoszenia mogła wyrządzić. Zła i fałszywa jest ta wiara i trzeba uczynić wszystko, aby nędza usunięta została nie powierzchownie, lecz wyrwana i zniszczona u samych swych korzeni. Nie będzie Królestwa Bożego na ziemi.
Diego klęczał z pochyloną głową, śmiertelnie blady, niezdolny słowa jednego z siebie wydobyć. Torquemada mówił dalej, wciąż tym samym dalekim i monotonnym głosem, wpatrzony w mrok w głębi celi:
— Tak więc dla uratowania ludzkości od całkowitej zagłady i aby uchronić ludzi od pogrążenia się na zawsze w odmęty niewoli, strachu, kłamstw i nienawiści, musimy zburzyć to wszystko, co w pogardzie dla człowieczeństwa i wśród złudnych urojeń zbudowaliśmy własnymi rękoma kosztem największych ludzkich nieszczęść i cierpień. Z pewnością zamęt wyniknie z tego niemały i ciężkie dnie nadejdą, tym niemniej, aby uratować się przed złem jeszcze większym, musimy szaleństwo naszej wiary nazwać szaleństwem, a jej fałsz fałszem. Trzeba się będzie, mój synu, nauczyć żyć bez Boga i bez Szatana.
— Ojcze! — krzyknął Diego.
— Tak, mój synu. Ich nie ma.
Diego przyczołgał się do kolan Torquemady i drżącymi rękoma chwycił jego dłonie.
— Ojcze, błagam cię, oprzytomnij... to ja, Diego... słyszysz mnie?
— Słyszę cię, przecież do ciebie mówię. Nie przerywaj jednak, niedługo zapadnie noc. Pamiętaj, musisz jeszcze napisać dekret o zniesieniu strachu. Od dzisiaj nie będzie strachu na ziemi. Wszystko zaczniemy od nowa, a właściwie ty, mój synu, zaczniesz. Jesteś młodziutki, żarliwy i czysty...
Padre Diego, już nie panując nad sobą, wyprostował się i uczepiwszy się oburącz futrzanego płaszcza, który okrywał czcigodnego ojca, targnął nim gwałtownie.
— Przestań, ojcze, słyszysz? przestań, ja ci rozkazuję, słyszysz? milcz!
Torquemada zwrócił ku niemu wzrok. Ujrzał wówczas twarz obcego człowieka, bladą i nadmiernie ogromną, zniekształconą strachem i złością. Na ustach poczuł gorący oddech. Rozumiejąc, że znalazł się w rękach nieznanego wroga, chciał wołać o pomoc, lecz zdołał tylko szepnąć:
— Diego!
Ten potrząsał starcem bełkocąc:
— Milcz, milcz, milcz...
Aż naraz znieruchomiał. Patrzył chwilę na poszarzałą twarz Torquemady i jego oczy szeroko rozwarte, lecz już szkliste i martwe. Bał się poruszyć, wreszcie puścił płaszcz, który kurczowo przytrzymywał zaciśniętymi palcami. Ciało czcigodnego ojca obsunęło się cokolwiek, pozostało jednak wyprostowane.
— Boże! — szepnął.
Wciąż klęczał, łzy spływały mu po policzkach. Jeszcze nie potrafił ani przyjąć, ani zrozumieć tego, co się stało. Gubił się wśród sprzecznych uczuć i myśli. Wreszcie podniósł się, stał jednak dalej przy zmarłym, osłabły i zdrętwiały, nie mogąc od niego oderwać oczu pełnych łez. Na koniec, nie bardzo świadomy tego, co chce uczynić, podniósł ciężką jak kamień rękę i z całej siły uderzył czcigodnego ojca w twarz.
grudzień 1955 — kwiecień 1957