Colas Breugnon (Rolland, 1923)/VIII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Colas Breugnon |
Wydawca | Wydawnictwo Polskie |
Data wyd. | 1923 |
Druk | Poznańska Druk. i Zakład Nakładowy T. A. |
Miejsce wyd. | Lwów – Poznań |
Tłumacz | Franciszek Mirandola |
Tytuł orygin. | Colas Breugnon |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Rozpierała mnie coraz bardziej radość życia. Wracałem doń bez trudu, ochotnie, nie wątpicie o tem chyba. Czułem teraz, że jest stokroć lepsze, pełniejsze, słodsze, bardziej złote, przyrumienione chrupiące, że rozpływa się wprost na języku. Miałem apetyt zmartwychwstałego... Ach... jakże się musiał obżerać Łazarz po wyjściu z grobu!
Pewnego dnia pracowałem ochoczo w warsztacie, potem mocowałem się na kieliszki niby Samson ze znajomymi i właśnie byliśmy wszyscy w najlepszym nastroju, gdy zjawił się pewien wieśniak z Morvan.
— Majstrze! — powiedział do mnie — Widziałem wczoraj waszą żonę!
— Ho... ho... toś sobie użył, bratku! — odparłem — No, a cóż tam koło niej słychać?
— A nic... wszystko w porządku. Wybiera się w drogę!
— Dokądże to?
— Spieszno jej, majstrze, do Pana Boga!
— Nie zazdroszczę mu tej wizyty! — powiedziałem żartobliwie — Niebo zamieni się w piekło!
A któryś z kompanów dodał:
— Ona odchodzi, tyś został! Oto widzisz, Colasie, że szczęście chadza zawsze w parze!
Chcąc się dostroić do innych (mimo wzruszenia), odparłem:
— Napijmy się tedy bracia. Bóg jest dobry, odejmuje bowiem babę chłopu, gdy nie wie już co z nią począć!
Ale nagle wino wydało mi się jakieś gorzkie. Nie mogłem dokończyć szklanki. Wziąłem kij w rękę i wyszedłem, nie pożegnawszy nawet znajomych. Krzyczeli za mną:
— Hej.. dokądże to idziesz? Co ci się stało?
Byłem już daleko, spieszyłem co sil w nogach, a serce mi ściskał ból. Tak... tak! Można nie kochać swojej żony, można się z nią żreć, jak pies z kotem przez dwadzieścia pięć lat... ale przecież zapomnieć niesposób, że żyło się kiedyś ze sobą, że się płodziło dzieci, tworzyło pokolenie nowe, pełniło tę rzecz, która jednak pochodzi z jakichś zaświatowych rozkazów... Nie... nie... Ona umiera... znika część mego własnego ja... I teraz, mocny Boże,... dopiero teraz czuje człowiek żal i coś... coś... jak miłość!
Przybyłem na miejsce nazajutrz o zmierzchu. Od pierwszego spojrzenia poznałem, że wielki rzeźbiarz-śmierć zrobił swoje. Poryte głębokiemi zmarszczkami oblicze przysłonione fałdami skóry wyglądało tragicznie. Ponadto stało się coś, co lepiej jeszcze podkreślało, że skon bliski. Ujrzawszy mnie, spytała łagodnie:
— Mój drogi biedaku, musiałeś się bardzo zmęczyć... taki kawał drogi...
Byłem głęboko wzruszony i pomyślałem:
— Oho! Już po niej... stała się łagodną! Usiadłem przy łóżku i wziąłem ją za rękę. Nie była w stanie mówić, dziękowała mi tylko wzrokiem za to, żem przyszedł. Chcąc ją rozweselić, próbowałem żartować i opowiedziałem jej w lekkiej formie, jak to zaraza przyszła do mnie z wizytą, ja zaś wyrzuciłem nieproszonego gościa za drzwi. Nie wiedziała o tem wcale i tak ją to wzruszyło (cóż za nieostrożność w okazywaniu uczuć), że mało co nie umarła.
Gdy odzyskała zmysły, zaczęła gadać (dzięki Bogu, pożyje jeszcze, pomyślałem) i wróciła jej złość. Usiadła i zaczęła miotać obelgi na moją głowę. Twierdziła, że to łajdactwo z mej strony, żem jej nie dał znać, że nie mam serca, że jestem gorszy od psa, że jak sobaka powinienem był zdechnąć w samotności i opuszczeniu na kupie śmieci. Była niewyczerpana, a wściekłość podwajało jeszcze to, że język jej się plątał i słowa wychodziły z ust zniekształcone i drżące. Chciano ją uspokoić, mówiono mi:
— Idźże sobie! Widzisz, że jej to szkodzi... odejdź bodaj na chwilę!
Ale ja roześmiałem się i pochylony nad łóżkiem mówiłem:
— Dzięki Bogu! Dzięki Bogu! Bodziesz jeszcze zdrowa... teraz ci wrócił humor... mów dalej, stara... mów!
Wziąłem w obie dłonie trzęsącą się, biedną głowinę złośnicy i ucałowałem z całego serca w oba policzki.
Za drugim pocałunkiem rozpłakała się.
Siedzieliśmy bez słowa sami, gdyż wszyscy wyszli do drugiej izby, słuchając świerszcza, ćwierkającego gdzieś w szparze podłogi. Naraz uczułem, że chce mówić:
— Nie męcz się! — powiedziałem — Od dwudziestu pięciu lat nagadaliśmy się dosyć. Rozumiemy się bez słów.
— Nic ci jeszcze nie powiedziałem! — szepnęła — Muszę wyznać wszystko, inaczej nie wejdę do raju...
— Ależ wejdziesz, — zapewniałem — wejdziesz niezawodnie!
— Jeśli wejdę nawet... — upierała się — to wyda mi się gorszym od piekła! Muszę wyznać, iż byłam dla ciebie, Colasie, złą i żem ci zatruwała życie...
— To nic... to nic! Trochę kwasu potrzeba nawet dla zdrowia...
— ... Byłam zazdrosna, kłótliwa, opryskliwa, uparta, zawsze naburmuszona, napełniałam wrzaskiem cały dom... zalewałam ci sadła za skórę...
Pogładziłem jej ramię.
— To nic... to nic! — zapewniałem — Sadło przyda się zawsze pod skórą, a i tej skórze nic się zresztą nie stało!
— Ale kochałam cię zawsze! — zawołała.
— Wiem o tem i wiedziałem zawsze! — odparłem wesoło — Każdy na swój sposób objawia miłość. Szkoda tylko, że nie powiedziałaś mi tego otwarcie. Nie mogłem się domyślić...
— Kochałam cię! — powtórzyła — Ale ty nie kochałeś mnie wcale. I dlatego ty byłeś dobry, a ja zła. Nienawidziłam cię, widząc że mnie nie kochasz, a ty niceś sobie z tego nie robił. Śmiałeś się... śmiejesz się dzisiaj jeszcze... Boże, ileż wycierpiałam przez ten twój śmiech! Ukrywałeś się w tym śmiechu, niby w płaszczu nieprzemakalnym, a mój deszcz i burza nie mogły cię nigdy dosięgnąć... Jakże cierpiałam, Colasie... Kilka razy byłam bliska śmierci...
— Droga moja — odparłem — kryłem się przed burzą, gdyż, jak ci wiadomo, nie lubię wody!
— I teraz — jeszcze śmiejesz się, niepoprawny człecze. Ano śmiejże się. Widać cię grzeje ten śmiech. W tej chwili, kiedy mi nogi ogarnia chłód ziemi, czuję ile wart ten twój śmiech. Pożycz mi tego płaszcza! Albo nie... śmiej się sam, nie mam ci już tego za złe... Przebacz mi wszystko, Colasie.
— Byłaś kobietą uczciwą, dzielną i wierną. Czyż to nie dosyć? Być może, nie byłaś uprzejma codziennie. Ale przecież nikt nie jest bez wady. Sam jeno Pan Bóg jest doskonałością, tak przynajmniej mówią księża. Walczyłaś mężnie z przeciwnościami losu, nie uskarżałaś się nigdy na życie, a w chwilach naprawdę ciężkich stałaś zawsze przy mym boku nie ustępując ni kroku. To było wprost piękne, bohaterskie! Nie troszczmy się zresztą przeszłością! Wspomnienia nasze są czyste, zachowaliśmy dobrą wiarę, nie ugięliśmy się, nie wołali ratunku i nie mamy na sobie plamy hańby. Co się stało, tego nie można zmienić.
Doniosłaś swoje brzemię do końca, niechże teraz Pan Bóg je waży, to jego urząd. Już to nie nasza sprawa, możemy sobie odsapnąć oboje. Rozprostujmy grzbiety i siądźmy sobie nad dziurą wykopaną w ziemi, gdzie niedługo spoczniemy, by uciąć sobie śpika. Requiescant! Pokój ludziom spracowanym na tym padole!
Słuchała z oczyma zamkniętemi. Ręce miała skrzyżowane na piersiach. Gdym skończył, podniosła powieki i podała mi rękę, potem rzekła:
— Połóż się, mój drogi. Zbudzisz mnie jutro i pomówimy jeszcze.
Jak przystało kobiecie miłującej porządek, wyciągnęła się prosto na łóżku, wygładziła kołdrę, podciągnęła prześcieradło pod samą brodę, tak że nie było na niem ani jednej fałdy. Leżała przyciskając krucyfiks do wyschłych piersi, z wzniesionym w górę szpiczastym nosem i czekała gotowa i zrezygnowana.
Ale pisanem jej było jeszcze przejść przed śmiercią, celem ostatecznego oczyszczenia, przez piekło ziemi. Właśnie w momencie, gdyśmy skończyli pożegnanie, wpadła do izby właścicielka domu i zawołała, zwracając się do mnie:
— Panie Colas... panie majstrze! Chodźże pan... prędko... prędko!
Nie rozumiejąc, o co idzie, spytałem:
— Co się stało? Proszę mówić ciszej!
Moja stara, siedząca jakby w wielkim omnibusie, ruszającym w drogę niebiańską, snać dostrzegła ze swego siedzenia coś więcej, gdyż podniosła się i, wyciągając ku otwartym drzwiom ręce zakrzykła wielkim głosem:
— Glodzia... moja Glodzia!
Teraz i ja zrozumiałem, posłyszałem bowiem przejmujący krzyk w sąsiednim pokoju. W strasznym stanie znalazłem mego kochanego skowroneczka. Glodzia dusiła się. Okrutna choroba pochwyciła w kleszcze biedny jej gardziołek, a maleństwo daremnie starało się łapkami rozluźnić śmiertelną pętlę. Oczętami tylko wzywała ratunku i rzucała się, jak zraniona ptaszyna.
Straszna to była noc. Dziś jeszcze, chociaż minęło już pięć dni, nie mogę o niej wspomnieć bez drżenia. Od samego wspominania tego bolą mnie nogi, i muszę siąść i odsapnąć. Czyż podobna, by mieszkał w niebie Pan i władca, dopuszczający okrutnego męczenia tych małych istot. Czyż nie jest to straszne patrzyć jak cienka szyjka nabrzmiewa do pęknięcia, jak biedne ciałko się rzuca w konwulsjach, a oczy spozierają ze zdziwieniem i wyrzutem. Rozumiem, że można ściągać skórę ze starego osła, jak ja naprzykład, że dręczy się kogoś, kto się umie bronić, że przejedzie się czasem przez łeb rozwydrzonemu samcowi, lub samce. Nie dziwię się zgoła, miły Boże, że cię nieraz zbiera ochota pobawić się udręką wrzeszczącego człowieka. Baw się zdrów. Wszakże człowiek stworzony jest na twój obraz, a przeto podobniście do siebie. Nie jesteś tedy, mocny Boże, każdego dnia w tygodniu dobry, miewasz kaprysy, złośliwostki, zbiera cię ochota robić na złość. Od czasu do czasu odczuwasz wielkie pragnienie niszczenia, popróbowania siły, krew ci się burzy, jesteś w złym humorze, drzesz i niszczysz dla zabicia czasu, a wszystko to, jak rzekłem, nie dziwi mnie wielce. Stać nas na to... nas, ludzi, i ciebie... by się popróbować i nieraz wypowiadaliśmy ci otwarcie nasze poglądy. Ale brać na cel takie jagniątko, z którego skręconego karczku trysłoby mleko nie krew, to coś niesłychanego! Dość tego, nie wolno i basta! Bóg, czy król, czyniąc tak, przekracza swe prawo. Przestrzegamy cię. Panie, że jeśli nie przestaniesz, to z wielką przykrością, ale stanowczo jeszcze w tym tygodniu pozbawimy cię korony. Takie okropności możliwe są w dwu jeno razach, o Panie nasz: albo nie widzisz co się dzieje, albo cię zgoła niema. Aj... to słowo niema sensu, cofam je przeto. Przecież sam fakt rozmowy z tobą świadczy, że jesteś. Ach, ileż razy wiedliśmy dysputę i jeśli będziesz szczery przyznasz, żem cię nieraz zmusił do milczenia. Tej nocy okrutnej wzywałem cię, kląłem, groziłem, przeczyłem ci bytu, prosiłem, błagałem, wyciągałem do cię ręce i pokazywałem pięści. Nie powiesz chyba, bym zaniedbał czegokolwiek, co cię mogło wzruszyć. Niestety, wszystko na nic, nie drgnąłeś nawet. Nie chcesz, pomyślałem... dobrze, pokaże się kto będzie na wierzchu, nie zwracasz uwagi na głos wiernych twoich, tedy źle na tem wyjdziesz, gdyż znamy innych jeszcze panów i do nich się zwrócimy...
Przez całą noc czuwałem przy Glodzi wraz z poczciwą właścicielką domu. Martynka została w Dormecy, gdyż przyszły na nią już bóle porodowe. Nad ranem dziecko zaczęło konać. Przeto powzięliśmy ostateczną decyzję. Wziąłem małą na ręce i wyjrzałem przez okno. Padał deszcz rzęsisty i dął silny wiatr. Róża na długiej łodydze usiłowała wsunąć się do izby. To zapowiedź śmierci, pomyślałem. Przeżegnałem się i mimo niepogody wyszedłem z domu.
Glodzia zwisła mi na ręku, jakby już umarła. Osłaniałem starannie biedną jej głowinę. Przodem szła gospodyni, niosąc dary dla duchów. Niebawem znaleźliśmy się w przydrożnym lesie i spostrzegliśmy nad bagniskiem drżącą wszystkiemi gałęziami, starą osikę. Dominowała na niewielkiej polance wysoka, prosta, niby wieża. Okrążyliśmy trzy razy drzewo. Dziecko jęczało i kłapało zębami.
Przywiązaliśmy do rączki Głodzi wstążkę, drugi jej koniec do gałęzi, a potem gospodyni zanuciła bezzębnemi ustami wraz ze mną zaklęcie:
Osiczyno, dobra pani,
Wstążkę ci niesiemy w dani!
Osiczyno... osiczyno,
Ulituj się nad dzieciną!
Zdejm chorobę tę przeklętą...
Klniemy cię przez Trójcę Świętą...
Osiczyno, zbądź uporu,
Bo zwołamy duchy z boru,
Duchy czarne, białe, płowe
I utniemy tobie głowę!
Potem gospodyni zrobiła dziurę pomiędzy korzeniami drzewa, wlała w nią kubek wina, włożyła dwa ząbki czosnku i łyżkę, sadła. Następnie napełniliśmy mój kapelusz trawą i okrążyliśmy i Romain go trzy razy. Za trzecim razem splunęliśmy weń i wyrzekli zaklęcie:
Ropucho, ropuszycho, ropuszasta,
Niech ci gardło się rozpuczy i basta!
Nakoniec zawróciliśmy do gościńca, odnaleźli krzak cierni, uklękliśmy, położyli dziecko na ziemi i prosiliśmy Boga o ratunek przez pamięć ciemi, które raniły głowę jego Syna.
Gdyśmy wrócili do domu, dziecko zdało się już nieżywe. Trudno, uczyniliśmy co leży w mocy ludzkiej.
Moja stara przez ten cały czas ani słyszeć nie chciała o śmierci. Miłość dla Głodzi trzymała ją na ziemi. Złościła się, rzucała po łóżku i krzyczała:
— Nie pójdę, nie pójdę! Panie Boże, zaczekaj! Muszę się dowiedzieć, co będzie... tak... czy tak... wściekłabym się z desperacji! Czy wyjdzie z tego? Ha... wyjdzie... musi wyjść... ja tak chcę! Tak się stać musi... musi... musi! Sprawa załatwiona!
Sprawa nie była jeszcze załatwiona, bo za chwilę znowu rozległy się dzikie wrzaski... Ho... ho... co za głosik! A ja głuptak myślałem, że wydaje ostatnie tchnienie! No, jeśli to miała być ostatnia serja akordów... to finał nazwać się musiało wprost świetnym.
Collasie, drabie jeden, pokpiwasz bezwstydnie! Ha... trudno, jestem kim jestem. Śmiech nie przeszkadza mi cierpieć, a ból nie zdoła zamknąć gęby Francuzowi co się zowie. Czy się śmieje, czy wykrzyka nigdy oczu nie zamyka. Niech żyje Janus bifrons, o oczach zawsze otwartych!...
Wrzeszczała coraz głośniej, tak, że nie sposób było słuchać. Przeto uspokajałem ją, mówiłem do niej jak do chorego dziecka, okrywałem kołdrą. Wyrywała się, odrzucała pościel i ryczała w najwyższej pasji:
— Nicponiu! Obrzydły nicponiu i samolubie! Szkoda, że niby to jesteś mężczyzną, a nie masz siły uratować dziecka. Przeklęty sobku! Sobie umiałeś poradzić... ha? A właśnie powinieneś był umrzeć, nie ona!
— Masz rację! — odparłem — Masz zupełną rację! Gdyby Pan Bóg chciał zamiany, niezwłocznie zdjąłbym swą skórę i posłał do nieba w prezencie, ale ten interes, zdaje się, nie dojdzie do skutku. Chociaż niedawno wyprana przez Chamailla, moja skóra ma dużo plam. Oboje mamy już mocno podniszczone ruchomości, przeto pozostaje nam tylko czekać i cierpieć. Cierpmy tedy w milczeniu. Może tą ofiarą ubłagamy Pana Jezusa.
Zamilkła, oparła głowę o moją głowę i słone łzy nasze zmieszały się. Cisza zapanowała. Zdawało się, że cień jakiś spływa, niby kir skrzydeł anioła śmierci.
Nagle rozjaśniło się... anioł znikł. Stał się cud. Skąd przyszedł? Czy z nieba, czy z lasu, czy sprawił go Jezus, Pap miłosierdzia, czy straszliwa matka ziemia? Czy sprawiły go modły, czy wymusił przeraźny strach kobiety, czy może zesłała go osika ubłagana darami, lub drżąca o całość swej głowy?
Nie dowiemy się tego nigdy, a że w razach niepewności należy być ostrożnym, tedy złożyłem gorące dzięki wszystkim potęgom, całej kompan j i przesłałem gratulacje, dodając kilka ciepłych słów pod adresem potęg zgoła nieznanych (one są często najważniejsze).
Faktem jest, a to rzecz główna, że od tej chwili Głodzi ulżyło się znacznie, gorączka spadła, a oddech zaczął swobodnie przepływać przez gardziołek.
Natenczas roztopiły się jak masło nasze stare serca. Oboje zaintonowaliśmy: Nunc dimittis Domine... a moja złośnica opadła na poduszki bezsilna, łkająca z radości. Głowa jej zwisła, jak ścięta i legła ciężko na pościeli.
— Teraz czas mi iść... — wyszeptała. W tej samej chwili zmętniało jej spojrzenie, a policzki zapadły, jakby nagły powiew wiatru zgasił płomyk życia. Pochyliłem się nad łóżkiem, w którem jej już nie było i patrzyłem niby w wir na wodzie, w dziurę, gdzie na małą chwilę pozostają kształty ciała zapadłego w głąb, niknąć w kręgach rozlewnych.
Zamknąłem jej oczy, pocałowałem woskowe czoło, skrzyżowałem na piersiach spracowane ręce, które nie odpoczywały nigdy i pozostawiając lampę, co zgasła z braku oliwy, usiadłem przy nowym płomyku, który miał odtąd oświetlać dom. Patrzyłem na śpiącą dziecinę, czuwałem nad nią i myślałem... myślałem... Czyż można powstrzymać się od myśli?
— Czyż nie dziwna to zaiste rzecz, że się człowiek tak przywiązuje do takiego maleństwa. Z nią, nawet najgorsze jest dobre, a gwizda się na zło. Mogę sobie nawet umrzeć, cóż na tem zależy. Byle ona żyła, kpię z reszty. Ale koniec końcem coś mi za dużo tego wszystkiego. Wszakże istnieję u licha, żyję, zdrów jestem, władam pięciu zmysłami i kilku jeszcze ponadto, z których najpiękniejszy jest JMĆ. pan zdrowy rozum. Nie boczyłem się nigdy na życic, noszę w brzuchu co najmniej dziesięć łokci kiszek, zawsze pustych i zawsze gotowych wziąć udział w uczcie życia. Ponadto jasno w mej głowie, rękę mam wprawną, twardy kark, mocne łydy, jestem zdolny robotnik i Burgund jak sto djabłów. Mimo wszystko jednak oddałbym się cały za to maleństwo, którego nie znam nawet dobrze! W gruncie rzeczy czemże jest bowiem? Mały skrzacik, zabaweczka śliczniutka, papużka próbująca gadać, istota nie będąca na razie niczem, mogąca dopiero czemś zostać i to tylko... może. Czyż dla owego: może, mam się oddać z bebechami? Hola... jestem, a przeto jestem i chcę być dalej! Ach... czyż owo: może, nie jest to właśnie ów piękny kwiat, dla którego żyję. Gdy robaki nażrą się mięsa mego, gdy cielsko moje rozpadnie się w cmentarnej ziemi, zmartwychwstanę, o Panie, w innem jakiemś: ja, piękniejszem, szczęśliwszem i lepszem może... Ha... trudno to zgadnąć! I dlaczegóżby miało więcej wartać od mego, obecnego: ja? Oto dlatego, że wylezie mi na plecy i więcej dojrzy z góry, będzie patrzyło dalej, stojąc na mym grobie. Ta istota, która wyłoni się ze mnie, otworzy oczy na światłość niedostrzegalną oczom moim, mimo że ją tak kochały, stanie do zbiórki plonów dni i nocy przyszłości. Widzę płynące lata i wieki i raduję się tem, co przeczuwam, i tem czego nie znam. Wszystko wkoło mnie przemija, a właściwie to ja posuwam się coraz dalej, coraz wyżej niesiony pokoleniami. Nie jestem już przykuty do małego terytorjum swego. Poza widnokręgiem życia, poza mojem polem snują się długie zagony, płyną poprzez ziemię, ogarniają przestrzeń, niby droga mleczna ścielą się po lazurowej kopule nieba, słoniąc ją całą. Jest to nadzieja moja, pożądanie, ziarno, które sieję pełną dłonią po rozłogach nieskończoności.