<<< Dane tekstu >>>
Autor Romain Rolland
Tytuł Colas Breugnon
Wydawca Wydawnictwo Polskie
Data wyd. 1923
Druk Poznańska Druk. i Zakład Nakładowy T. A.
Miejsce wyd. Lwów – Poznań
Tłumacz Franciszek Mirandola
Tytuł orygin. Colas Breugnon
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

IX.
SPALONY DOM
Połowa sierpnia.

Czyż zanotować dzień dzisiejszy? To twardy kawałek mięsa i jeszcze go nie mogłem strawić? Ano, niech tam! Może właśnie dopomogę w ten sposób żołądkowi!
Powiadają, że to, co w lecie spadnie z nieba, przyczynia ludziom chleba. Ha... ha! Jeśli tak, to powinienbym być do tej pory Krezusem! Bo tego lata deszcz mi ciągle leje za kołnierz. A jednak, oto stoję przed wami, drodzy państwo, bez koszuli i butów, goły, jak turecki święty! Zaledwo przetrwałem te dwie próby, wyleczenia Głodzi z choroby, a mojej starej z dolegliwości życia doczesnego, gdy przypuściły do mnie wściekły szturm potęgi zaziemskie, kierujące ludzką dolą.
Niezawodnie siedzi tam gdzieś w niebie, w jednym z głównych departamentów jakaś wściekła baba, która ma do mnie pretensję... Cóżem jej winien? A może mnie kocha? Dosyć, że bitwa skończyła się porażką moją. Ogołocony jestem do skóry... i tyle mam pociechy, że mi skóra chociaż pozostała nienaruszona.
Mimo, że wnuczka przyszła do siebie, nie: spieszno mi było wracać do domu. Ociągałem się z dnia na dzień, nie mogąc się nacieszyć jej zdrowiem. Dziecko, odzyskujące życie, to coś jak powstawanie nowego świata. Przeto nie ruszałem: się, odbywałem tylko przechadzki, słuchając obojętnie plotek przynoszonych na targ przez kumoszki.
Pewnego dnia nastawiłem uszu. Jakiś poganiacz osłów przyniósł wieść, że w Clamecy na przedmieściu Beuwronu powstał pożar i że domy palą się, jak słoma, jeden po drugim. Od tej chwili czułem się, jak na rozżarzonych węglach. Daremnie mi mówiono:
— Uspokój się! Złe wieści latają za prędko, gdyby rzecz ciebie dotyczyła, otrzymałbyś wiadomość od przyjaciół. Wszakże nikt nie wspominał o twoim domu... Nie jeden przecież jest osioł w Beuwronie...
Nie mogłem wytrzymać.
— Tak... tak... to mój dom plonie... dochodzi mnie swąd.
Wziąłem w garść laskę i ruszyłem w drogę.
— Psiakrew! — myślałem sobie — Pierwszy „to raz dopiero wydaliłem się z Clamecy, nie zabezpieczywszy gratów. Zawsze, ile razy zbliżał — się nieprzyjaciel, czy w innym wypadku, przenosiłem w obręb murów miasta, na drugą stronę rzeki moje penaty i lary, pieniądze, wytwory sztuki, które są moją dumą, narzędzia, meble i ot wszystkie różności, które są może brzydkie, zabierają zbyt wiele miejsca, ale jednocześnie posiadają większą wartość od złota, bo są pamiątkami chwil szczęścia i radości. Tym razem wszystko zostawiłem jak było...
Słyszałem wyraźnie wrzask mojej starej, która z tamtego świata pomstowała na moją głupotę.
— To twoja wina, sekutnico! — odkrzyknąłem — Do ciebie się tak spieszyłem!
Kłóciliśmy się ząb za ząb długi c?as (zajęło mi to znaczny kawał drogi), poczem starałem się przekonać ją i siebie, że cały strach był bez podstawy. Ale obawa nie ustępowała, niby uprzykrzona mucha siadała ciągle na nosie, widziałem ją bezustannie i zimny pot spływał mi po grzbiecie i piersiach aż na brzuch. Szedłem żwawo, minąłem Villiers i zacząłem wstępować na garbate pasmo — wzgórz, gdy naraz spostrzegłem niewielki wózek, a w nim ojca Jojot, młynarza z Moulot.
Poznał mnie, zatrzymał konia i, robiąc młyńca batem, krzyknął:
— Biedny chłopcze, żal mi cię serdecznie! Miałem wrażenie, żem otrzymał kopniaka w sam brzuch. Stałem nad rowem z otwartą gębą, a on ciągnął dalej.
— Gdzie idziesz? Wróć się, Colasie. Nie idź do miasta! Będzie ci zbyt przykro. Wszystko spalone i zrównane z ziemią. Nie zostało ci nic!
Za każdem słowem ściskało mnie w kiszkach. Udawałem zucha, przełknąłem ślinę, wyprostowałem się i rzekłem:
— Wiem wszystko!
— A więc — odparł kwaśno — pocóż idziesz?
— Chcę widzieć szczątki! — powiedziałem.
— Mówię ci przecież, że nie zostało nic, ale to nic... ani jedna rzodkiewka nie ocalała!
— Przesadzasz, Jojot! — zawołałem — Przecież nie sposób, by moi uczniowie i poczciwi sąsiedzi patrzyli spokojnie na pożar, nie ruszywszy palcem, nie starając się uratować bodaj mebli, rzeźb itd. To zwykła przysługa sąsiedzka.
— Sąsiedzi? — wykrzyknął Jo jot — Nieszczęśniku, ależ to właśnie sąsiedzi twoi podłożyli ogień.
Ten cios dobił mnie, a on powiedział triumfalnie:
— Widzisz, że nie wiesz nic!
Nie chciałem ustąpić, ale Jojot pewny teraz, że mi pierwszy głosi złowrogą wieść, zaczął z wielkiem zadowoleniem opowiadać o pożarze.
— Wszystkiemu winna ta zaraza. Wszyscy dostali bzika. Ławnicy i urzędnicy, prokurator, słowem cały zarząd okręgu wyniósł się z miasta, uciekając przed śmiercią. Zostały barany bez pasterzy i oczywiście, jak barany popadły w wielki strach. Zdarzył się nowy przypadek zarazy nad Beuwronem i zaraz zaczęto krzyczeć: spalmy domy nawiedzone zarazą! No i zrobili, jak uradzili. Nie było ciebie w mieście, przeto twoja chałupka poszła pierwsza z dymem. Każdy pracował co sił w dobrej wierze, gdyż wszyscy byli pewni, że działają dla dobra miasta. Zagrzewali się jeszcze wzajem do pośpiechu. Kiedy raz człowiek weźmie się do niszczenia, popada w jakiś szał, tak że go niesposób powstrzymać. Gdy się dom palił, jak świeca zaczęli tańczyć wokoło ognia... Ach, szkoda żeś ich nie widział! Oszaleli... i tybyś sam był tańczył jak warjat. Drzewo, które miałeś w pracowni paliło się z trzaskiem... słowem zostały same popioły!
— To musiało pięknie wyglądać! — odparłem — Szkoda, żem nie widział!
A jednocześnie myślałem:
— Już po mnie! Dobili mnie! Ale nie powiedziałem nic staremu młynarzowi.
— Jakoś sobie z tego nic nie robisz! — zauważył Jo jot z kwaśną miną.
Już to taka bestja z najporządniejszego człowieka, że rad patrzyć na niedole bliźniego, choćby po to, by go pocieszać.
Odparłem:
— Szkoda, że nie zaczekali do św. Jana z tą piękną sobótką! Skierowałem się ku miastu.
— Więc mimo to chcesz wracać?
— Tak... bądź zdrów, Jojot!
— A to dziwak z ciebie!
Popędził szkapę.
Szedłem dalej, a raczej udawałem, że idę, aż do chwili kiedy wózek Jojota znikł na zakręcie drogi. Teraz nie było już potrzeby robić zucha. Mogłem się oddać rozpamiętywaniu mej niedoli... i nie żałowałem sobie.
— Straciłem tedy wszystko — myślałem — nietylko dom, ale także nadzieję zdobycia innego; gdyż nie zostało mi nic z oszczędności gromadzonych przez — długie lata, grosz do grosza... Ale utraciłem coś więcej jeszcze, bo wolność osobistą. Cóż teraz robić. Czyż zamieszkać u któregoś z dzieci? Przecież przysiągłem sobie wedle sil unikać tej ostateczności, tego prawdziwego nieszczęścia. Kochają mnie i ja je kocham... to prawda! Ale każdy winien siedzieć w swojem gnieździe. Nic też dziwnego, że każdy ptak dba więcej o jaje, które sam zniósł, niż o skorupę tego, z którego się wykluł. Szanuje się rodziców... prawda. Ale pal sześć szacunek! To mamy surogat. Sam uczyniłem, co w mojej mocy, by dzieci me nie miały dla mnie szacunku i powiodło mi się nadspodziewanie. Ale cokolwiekbyś uczynił i choćby cię kochały, to dzieci traktują rodziców zawsze potrochu jak obcych. Przybywasz-z krain, gdzie się nie narodziły, a nie poznasz okolic dokąd zmierzają, jakżebyś się tedy mógł porozumieć z niemi na dobre? Krępujecie się sobą wzajem, i złość w was wzbiera. Przytem, strasznie nawet wspomnieć, człowiek najbardziej nawet kochany nie powinien wystawiać na próbę miłości swych bliskich. Jest to kuszenie Boga. Nie należy domagać się zbyt wielu rzeczy od rodzaju ludzkiego. Dzieci moje są dobre i nie mam żadnego powodu żalić się. Ale są lepsze jeszcze, kiedy nic mam potrzeby uciekać się do nich o pomoc. Mógłbym o tem rzec nie jedno. Pozatem mam swą porcję ambicji, i nie lubię odbierać pasztetu temu, komu go rat: dałem. Zdawałoby się, że mówię: zapłać! Nie zarobiony kawał chleba staje mi kością w gardle. Zdaje mi się, że widzę jak liczą moje kęsy i łyki. Chcę wszystko zawdzięczać własnej pracy. Muszę być wolny, czuć się panem u siebie, wchodzić i wychodzić wedle upodobania. Jestem do niczego, czując się upokorzonym. Ot, bieda staremu, źle być zawisłym od miłosierdzia swych bliskich, to gorsze jeszcze od zależności od współobywateli bo są do tego zmuszeni i człowiek nie wie nigdy, czy robią to ochotnie. Wolałby człowiek zdechnąć, niż zawadzać...
Tak opłakiwałem utratę dóbr ziemskich i związanych z niemi dóbr duchowych, nie widząc drogi wyjścia. Nagle dostrzegłem przezierające poprzez gałęzie drzew wieżyczki zamku Cuncy przypomniałem sobie wszystkie rzeźby, jakie od lat dwudziestu pięciu wykończyłem dla właściciela, zacnego Jmć. Pana Philberta. Straszny to był oryginał i nieraz się nań nazłosciłem. Pewnego dnia kazał mi wyrzeźbić swe kochanki w strojach. Ewy i siebie w stroju Adama, zaś w zbrojowni polecił nadać wszystkim jeleniom fizjonomje, przypominające najdokładniej mężów, oszukiwanych przez żony, znanych w okolicy... Śmiano się z tego długo. Ale trudno go było zadowolić... Skoro tylko jedna rzecz była skończona, zamawiał zaraz inną, natomiast płacił bardzo rzadko. Mniejsza z tem zresztą. Kochał piękne rzeczy rzeźbione w drzewie narówni z rzeźbionemi w ciele, a miłość tę objawiał niemal w ten sam — sposób.
I oto teraz znalazłem u niego wyzwolenie. W chwili zatonięcia wypływam tutaj, a chociaż drzewo przeszłości mej pożarł ogień, to owoce się dochowały w miejscu bezpiecznem od mrozu i żaru. Napadła mnie ogromna ochota wbić w nie zęby, by odzyskać ochotę do życia.
Niebawem znalazłem się w zamku. Znano mnie tu dobrze. Właściciela nie było, ale po dawszy za pozór konieczność wzięcia pomiarów dla wykonania nowych rzeźb, zacząłem przechadzać się po komnatach, gdzie mieszkały moje drogie dzieciątka. Nie widziałem ich od kilku już lat. Artysta, czując się płodnym i płodząc, nie myśli o tem, co stworzył, dopiero potem...
Ale dosyć rozważań. Jmć. pan Philbert, gdym razu pewnego chciał obejrzyć swe rzeźby, zabronił mi wstępu, śmiejąc się przytem dziwnie. Nie wziąłem mu tego za złe. Wiedziałem, że jest postrzelony, a przytem lubi kobietki. Pewnie ma tam jakieś damulki, pomyślałem sobie, niech go Pan Bóg kocha!
Wstępowałem na główne schody pełen radości, ale nie uszedłszy dziesięciu kroków stanąłem skamieniały, niby żona Lota. Witki winorośli, grona, gałązki brzoskwini, zdobiące poręcz... wszystko było pocięte, pokrajane, zniszczone jakimś toporkiem, czy nożem! Nie wierzyłem oczom i przesuwałem palcem po skaleczeniach, ranach, a z piersi mych wyrywały się jęki. Szedłem dalej drżąc na myśl, co zastanę w komnatach.
Zniszczenie przekraczało wszelkie wyobrażenie. W jadalni, w sypialni, w zbrojowni, wszystkie figurynki mebli i boazerji były bez nosów, bez rąk, bez nóg, a na płaszczyznach skarbczyków i skrzyń, oraz na obramieniu kominka i podstawach kolumn widniały głębokiemi wcięciami poczynione napisy, monogramy właściciela, sentencje głupkowate, oraz różne daty, świadczące którego to dnia i godziny dokonane zostało dzieło zniszczenia... dzieło naprawdę herkuliczne.
W głębi głównej galerji moja przecudna nimfa, oparta jednem kolanem o kark lwicy, musiała służyć za cel, gdyż w brzuchu jej tkwiło mnóstwo kul. A wszędzie gdzie spojrzałem, widniały cięcia siekiery czy noża, dziury, plamy z atramentu i wina, wąsy wymalowane na twarzach kobiecych i sprośne facecje grubo nasmarowane.
Co tylko może wysmażyć głupota nudzącego się w swym zamku bogatego nicponia, wszystko to zwróciło się przeciw dziełom mych rąk i duszy. Gdybym go zastał, sądzę, że nie byłby, żywy wyszedł z mych rąk. Jęczałem, płakałem, biłem czołem o ściany, przez długą chwilę nie mogłem mówić, a czułem tylko że mi krew nabiega do głowy i oczy z orbit wychodzą. Po pewnym czasie wyrzuciłem nareszcie klątwę ze ściśniętego gardła. Czas był najwyższy, inaczej kto wie coby się ze mną stało.
Za pierwszą pospieszyły inne. Rozwrzeszczałem się na dobre.
— Aa... psie jeden! — ryczałem — Na tom do budy twej wpuścił moje piękne dziatki, byś je dręczył, kaleczył, gwałcił, kalał i obsikiwał? W jakimże to stanie widzę was, drogie moje kochanie dzieciątka, poczęte wśród radości? Wszakże pewny byłem, iż zostaniecie mymi spadkobiercami, uczyniłem was zdrowemi, silnemi, dałem wam pulchne ciała, członkami wyposażyłem jak się patrzy, bez żadnych usterek, a materjał trwa lat tysiąc. I cóż widzę? Oto obdrapano was, poobrzynano, pokiereszowano z przodu, z tyłu, z góry, z dołu, na pośladkach i na piersiach, z wszystkich stron, tak że wyglądacie obskurnie i pokracznie niby banda starych rabusiów, wracająca z wojny! Czyż ja to: jestem ojcem całego tego bataljonu szpitalników? Mocny Boże, wysłuchaj mnie i udziel tej łaski (być może, prośba ma wyda ci się zresztą zbyteczną), bym po śmierci nie poszedł do raju, ale:do piekła i stanął u pieca, w którym Lucyfer smaży dusze potępieńców a to w celu obracania z pieczołowitością wielką własnoręcznie rożna, na który nabity będzie morderca dzieci moich!
Właśnie doszedłem do tego miejsca, gdy stary lokaj Andoche, który mnie znał i lubił, przyszedł z prośbą, bym przestał boleć tak głośno:
— Czyż warto unosić się do tego stopnia z powodu kilku kawałków drzewa? — pytał — Cóżbyś, majstrze, począł, gdybyś musiał, jak ja, Żyć ciągle z tym warjatem? Czyż nie lepiej, że się zajmie owem drzewem, za które ci zresztą pewnie zapłacił, miast dręczyć biedne chrześcijańskie dusze, które mu nic nie winny?
— Nie... nie, Andoche! Nie rozumiesz mnie! Chętnie przyjąłbym baty wzamian za poszanowanie tego drzewa, które w rękach moich nabrało życia. Człowiek jest niczem, dzieło jego jest świętością! Podwójny to morderca, kto niweczy ideję!
Byłbym mówił dłużej, ale spostrzegłem, że słuchacz mój nic nie rozumie. Czułem przytem, że Andoche uważa mnie niemal za takiego samego warjata, jak jego pan. Lokaj popychał mnie delikatnie i nieznacznie ku wyjściu.
Zatrzymałem się w progu, chcąc ostatniem spojrzeniem ogarnąć cały obraz zniszczenia, a wówczas Andoche przystąpił i nagłym ruchem obrócił mi głowę niemal całkiem wstecz. Przerażony w pierwszej chwili, roześmiałem się lokajowi w sam nos i wyszedłem.
Znalazłszy się na gościńcu, powiedziałem do siebie:
— Teraz już koniec. Straciłem wszystko! Tylko się kłaść do grobu. Zostały mi jeno skóra własna i kości. Tak u djaska... prawda, ale i to coś warte. Wszak znacie, drodzy państwo, odpowiedź, jaką dał dowódca obleganej fortecy, gdy oblegający odgrażali się, że, w razie dalszego oporu, pozabijają ich dzieci.
— Zabijajcie! Posiadamy przy sobie narzędzia dla sporządzenia innych!
I ja mam swoje narzędzie... nikt mi go wydrzeć nie zdoła. Świat to jałowa pustynia, a tylko tu i owdzie widnieje nieduże poletko obsiane przez nas, artystów. Bydło przychodzi, wyjada rośliny, depce nogami zagony, niweczy wszystko, bo bydło nic innego uczynić nie jest zdolne. A my bierzemy się na nowo do roboty i żniwo daje ciągle nowe plony. Mniejsza o kilka kłosów, w łonie ziemi trwa wieczysta siła, która nie dopuści do zatraty. Jestem przyszłością, bo żyję tworzeniem, a nie tem co było. To też gdybym raz uczuł, że przeminąłem,... jużbym nie żył. Tedy daj mi spokój, Breugnonie, ze swemi żalami! Nie mam czasu, zabieram się do roboty!
Skończywszy z przeszłością, wstałem i ruszyłem co żywo ku miastu. Niebawem znalazłem się na grzbiecie wzgórz okalających Clamecy. Czułem się spokojny, nawet żwawy, machałem laską i dumałem o rzeczach praktycznych. Nagle patrzę, a tu biegnie ku mnie mały człowieczek jasnowłosy i płacze głośno. Poznałem mego ucznia Robineta, zwanego Binet.
Smarkacz miał niespełna trzynaście lat i wcale nie odznaczał się pracowitością. W warsztacie śledził zazwyczaj lot much, nie zwracając uwagi na robotę. Przy tem wołał przebywać poza warsztatem, przewracać kozły, lub podglądać łydki dziewcząt, przechodzących ulicą. Dwadzieścia razy dziennie musiałem go gromić. Ale zręczny był jak małpeczka, palce jego ruszały się błyskawicznie, tak że mógł zostać zdolnym artystą. Mimo wszystkich wad lubiłem jego szczery, otwarty pyszczek, drobne ząbki myszy, szczupłe policzki, chytre oczka i zadarty nosek. Wiedział nicpoń o tem. To też mogłem dowoli grozić pięścią i miotać pioruny. Dostrzegł zawsze uśmiech, kryjący się w oku Jowisza. Gdym go zwymyślał, otrząsał się najspokojniej, nie biorąc sobie gróźb do serca, a za chwilę rozpoczynał na nowo psie figle. Był skończonym nicponiem.
Zdziwiłem się więc niepomału, że niby tryton tryska łzami ogromnemi, jak gruszki, łzami płynącemi kaskadą z oczu i z nosa. Przybiegł, rzucił się na mnie, całował gdzie tylko mógł sięgnąć. Zalał mnie łzami i ogłuszył beczeniem wprost cielęcem.
Nie wiedząc o co idzie, spytałem:
— No... no... cóż ci to? Puść-że mnie! Trzeba wytrzeć nos, zanim się całuje...
Ale miast się uspokoić trzymał mnie dalej, jak konar drzewa, a potem osunął mi się do kolan, do stóp i ryczał coraz głośniej. Uczułem niepokój.
— Kochany chłopcze! — powiedziałem serdecznie — Wstań z ziemi i powiedz, co masz na sercu!
Wziąłem go za ramię, podniosłem... no, no... wstał nareszcie. Patrzę, a tu jedno ramię owinięte brudną szmatą, przez którą przecieka krew. Ubranie w strzępach, a w dodatku brwi zupełnie opalone.
Zapomniawszy o swej sprawie, pytam:
— Widzę, zrobiłeś znowu coś głupiego!
Wzdychał długo...
— Ach majstrze... takie mam zmartwienie! — wyjąkał.
Sadzam go przy sobie nad rowem i mówię:
— Gadajże raz, jak człowiek!
Nagle wrzasnął:
— Wszystko spalone!
I znowu łzy polały się strumieniem z jego oczu. Teraz zrozumiałem nareszcie, że moja strata do takiej go doprowadziła rozpaczy i wielka błogość napełniła moje serce. Nie mam słów, by j ą wyrazić.
— Chłopcze... więc dlatego płaczesz?; — pytam.
Myśląc, że nie rozumiem, powtórzył:
— Warsztat spalony... cały warsztat!
— Wiem, wiem! Już się dowiedziałem! Co chwila mi to ktoś opowiada... Ha, trudno... nieszczęście i basta!
Spojrzał na mnie z widoczną ulgą — Więc żal ci klatki, mały czyżyku, przecież nie mogłeś w niej usiedzieć?... Ej... mówiono mi, że wraz z innymi tańczyłeś wokoło ognia.
Nie wierzyłem w to sam...
Oburzył się strasznie.
— Kłamstwo! Bezczelne kłamstwo! Kto to powiedział? — wrzasnął na całe gardło — Biłem się z nimi! Uczyniliśmy obaj wszystko, cośmy tylko mogli, by wstrzymać pożar, ale było nas tylko dwu. Cagnat był bardzo chory (drugi uczeń), a wyskoczył z łóżka i mimo gorączki wybiegł na dwór i zasłonił sobą drzwi. Ale jakże zatrzymać stado rozjuszonych byków? Przeszli po nas, deptali po nas. Biliśmy, gryźli, krzyczeli, ale oni szli jak woda, gdy otworzą śluzy. Cagnat zerwał się, pobiegł za nimi i prał po plecach drągiem. Mało go na śmierć nie zatłukli. Gdy on walczył, ja wśliznąłem się do płonącego warsztatu... Boże mocny... co za ogień! Wszystko naraz stanęło w płomieniach. Dym i języki czerwone wypełniały całe wnętrze. Płakałem, kaszlałem, zaczęło się na mnie zwijać ubranie. Powiedziałem sobie: Robin, upieczesz się w własnym tłuszczu! Ano zobaczymy! Wziąłem rozmach i.. hop! Przeskoczyłem ogień, niby sobótkę świętojańską i spadłem na kupę wiórów. Ale uderzyłem głową w ścianę i uczułem taki zawrót głowy, że przez chwilę leżałem bez ruchu. Słyszałem wokoło syk i trzask ognia i śpiew szaleńców, tańczących wokoło domu. Próbuję wstać, potykam się, wreszcie spostrzegam waszą, majstrze, ulubioną Św. Magdalenę malutką, drobniutką, nagusieńką, tylko przysłoniętą trochę włosami, tłuściutką i taką śliczną. Płomień oblizywał ją już. Krzyknąłem: czekaj! Nie wiedząc już, co czynię, przyskoczyłem, rękami zgasiłem płonące jej stopki, objąłem ją ramionami... dalibóg, całowałem ją, ściskałem i mówiłem z płaczem: Nie dam cię, nie dam cię! Nie bój się, nie spalisz się, daję ci na to słowo! Ale ty mi także dopomóż, Madelon, a uratujemy się oboje!
Nie było czasu do stracenia, bo właśnie... bum... spadł pułap. Nie mogłem wydostać się już tędy, którędy wszedłem. Ale opodal ujrzałem okrągłe okno, wychodzące na rzekę. Wybiłem pięścią szybę i wlazłem głową naprzód. Akurat było miejsca na nas dwoje. Bums! Spadłem prosto w wodę i uderzyłem głową w dno Beuwronu. Na szczęście było miękko, więc tylko napchało mi się do gęby mułu, ale Magdalena wyszła cało z przygody. Ze mną było trochę gorzej. Zasmarowałem się strasznie, opiłem wody, tak że do teraz zgrzyta mi piasek w zębach.
Zresztą niema co dalej opowiadać, jesteśmy oboje cali! Przebaczcie mi, majstrze... przebaczcie, z duszy serca chciałem uratować warsztat, ale nie mogłem!
Zaczął rozwijać strzępy kamizelki, wyjął Madelon i pokazał mi jej nadpalone stopki. Uśmiechał się przytem z dziwną, niewinną kokieterją. A mnie ogarnęło takie wzruszenie, że się rozpłakałem. Czego dokazać nie mogła śmierć żony, choroba Głodzi, katastrofa majątkowa i zniszczenie mych rzeźb, tego dokazał czyn tego malca.
Całowałem długo Robineta i Magdalenę, a potem spytałem:
— A Cagnat?
— Cagnat umarł ze zmartwienia!
Ukląkłem na gościńcu, ucałowałem ziemię powiedziałem:
— Dziękuję ci, chłopcze!
Spojrzałem na malca, tulącego figurkę w poranionych ramionach, i wskazując nań palcem, powiedziałem niebiosom:
— Oto najcudniejsze z dzieł moich... wyrzeźbiłem te dusze. Nic mi ich nie zabierze. Niech płonie drzewo... one moje!




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Romain Rolland i tłumacza: Franciszek Mirandola.