<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Weyssenhoff
Tytuł Cudno i ziemia cudeńska
Podtytuł Powieść
Wydawca Instytut Wydawniczy „Biblioteka Polska“
Data wyd. 1921
Druk Zakłady Graficzne Instytutu Wydawniczego „Bibljoteka Polska“ w Bydgoszczy
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
VI.

Byłoby jeszcze znośnie w Cudnie, gdyby rząd Wichrowatego pomyślał, choć raz na tydzień, o aspiracjach i potrzebach innych warstw ludności, niż proletariat i operujące nim Popsuje. Nic można rzec, aby rząd więził lub mordował swych przeciwników politycznych, jak to czynił rząd ideowo pokrewny, lecz radykalniejszy, w Petersburgu i w Moskwie. Rząd cudcński nic chciał śmierci burżuja, tylko żeby oddał wszystko, co posiada, siedział cicho — i żył. Zaprowadzał tedy takie porządki, że żaden człowiek porządny (w znaczeniu starożytnem) nic mógł być pewien wykonania najprostszych zamiarów, ani zapewnienia sobie minimalnych wygód, ani wogóle jutra. Niektórzy burżuje, przyciśnięci tym systemem rządzenia, zaczęli już narzekać głośno:
— Lepiej było za króla Ćwieczka!
Tylko rozpacz może wywołać takie westchnienie.
Edwin Szaropolski, jako człowiek silny i zrównoważony, nie był skłonny do rozpaczy, ale i on mało się nie wściekł w ciągu kilku dni feralnych, które przeżył w pierwszej połowie grudnia. Dni te przetkane były jednak wątkiem niby romantycznym.
Od pewnego czasu siadywał w domu uparcie, oczekując, rychło wypali który z rozpoczętych interesów. Nie chciał opuścić potrzebnej wizyty, albo telefonu. Czytał, myślał i powściągał swą niecierpliwość działania.
Pewnego dnia, już o zmroku, usłyszał dzwonek od drzwi wchodowych, jakiś obiecujący. Poszedł sam otworzyć, gdyż kucharka czuła się wolną obywatelką po za godzinami podawania do stołu i funkcjonowała na zewnątrz domu w charakterze publicystki.
W drzwiach stanęła postać niewieścia otulona futrami, niewyraźna z powodu ciemności przedpokoju, ale, sądząc z zarysów i zapachu, napewno młoda i ładna.
— Pan mnie nie poznaje?
Edwin zapalił szybko światło w przedpokoju.
— A jakże! — panna Malankowska; — bardzo proszę pani.
Wskazywał otwarte drzwi do gabinetu. Ona zajrzała najprzód łasiczym ruchem, zatrzymując się na progu, potem weszła szybko i skocznie, jak na scenę. Ruchy te, w plastycznej wymowie tańca, znaczą: boję się — ciekawam — niech się dzieje, co chce.
— Jak tu ładnie! — — —
Paliło się na kominku w zamroczonym już pokoju. Edwin przystąpił do wyłącznika, aby zapalić światło elektryczne. Urwane „ach“ wydobyło się ze zwojów futer i woalki: Szaropolski zapytał:
— Nie zapalać?
— Nie... owszem... jak pan woli, jakie pan ma przyzwyczajenia. — —
— Mam takie i owakie, do wyboru pani.
Ton Szaropolskiego, grzeczny, ale zimny, wpłynął na decyzję damy.
— Proszę zapalić. Nawet lepiej, bo ja nie mam żadnych dyplomatycznych zamiarów. — — Ale czy można usiąść przy kominku?
Edwin przysunął szybko drugi fotel do ognia i usadowili się oboje. Nie zaczynał jednak rozmowy, tylko pogodnym wyrazem twarzy zapytywał o przyczynę wizyty. Nie obraził się przecie! — Żaden mężczyzna do wieku lat... X, nie obraża się na ładną kobietę, że go niespodziewanie nachodzi o zmroku. Ale zdając sobie sprawę ze śliskości sytuacji, wolał ją najprzód lepiej rozpoznać.
— Pan mi wybaczy, że sama i pierwsza przychodzę, korzystając z bardzo malutkiej niteczki znajomości... Strzeliło mi do głowy poskarżyć się panu. — —
— Słucham z przejęciem.
— Porzuciłam tę budę „A rebours“. Jest nie do wytrzymania! Tam trzebaby być jakieś taką... istotą wyzyskiwaną przez cały klub tych żydowskich pajaców... wyzyskiwaną pod każdym względem.
— Sądziłem już wtedy, gdyśmy rozmawiali, że to nie dla pani miejsce.
— Właśnie — pan mi okazał dużo życzliwości i to mnie ośmieliło. Ale od czasu, jak stamtąd wyszłam, pech mnie się uczepił — same niepowodzenia — o! nie w dziedzinie sztuki, ale niepowodzenia praktyczne...
— Znalazła się pani w kłopotach pieniężnych?
— Ach, nie! czy pan sądzi, że jabym do pana?...
— Nie sądzę wcale — zgaduję — widzę, że nietrafnie.
— Nie, panie Szaropolski. Mam nawet trochę pieniędzy, biżuterji. — A, broń Boże!...
Zapomniała nagle o tonie godnym i przeszła bezpośrednio do przymilnego. Główka jej, grająca odcieniami w czerwonych, kapryśnych przebłyskach kominkowego ognia, była bardzo ładna.
— Uknułam jednak na pana zamach prawie... praktyczny.
— Ciekawym.
— Trochę później, aż się rozgrzeję — przysunęła do ogniska nóżki i ręce, także, psiakrew, ładne — mówmy tymczasem o czem innem.
Edwin zachowywał ciągle postawę wyczekującą.
— Od czasu naszej rozmowy porobił pan duże afery, założył fabrykę.
— Niestety jest nieczynna z powodu strajku robotników.
— Jak można strajkować w fabryce mydła!
— Skoro strajkują nawet posługacze szpitalni i grabarze, nic nas już nie może zadziwiać.
— Okropne czasy! — westchnęła panna Malankowska.
— Czyżby modniarki ogłosiły bezrobocie? — uśmiechnął się Edwin po raz pierwszy żartobliwie.
Tancerka uchwyciła z zadowoleniem ten ponik dobrego humoru:
— Jeszcze nie, chwała Bogu! Odnieśli mi nawet dzisiaj suknię, którą pierwszy raz mam na sobie.
Roztworzyła szeroko poły futrzanego płaszcza i ukazała całe kłącze dorodnego kwiatu, umiejętnie okutane w jedwabne opony.
— Bardzo ładna suknia — rzekł Edwin spokojnie.
Zatem piękna pani opuściła ręce i jęła dalej skarżyć się, jak to zapowiedziała:
— Cóż, kiedy nie m am się gdzie podziać! Zarekwirowano mi mieszkanie!
— Kto taki?
— Jakiś urząd... partycypacyjny, o ile dobrze pamiętam.
— Nieznośna partycypacja! — rozśmiał się Szaropolski.
— Łatwo panu śmiać się, bo ma śliczne mieszkanie, ale biedną Marusię wyrzucają na ulicę...
— Radbym pani pomógł do znalezienia lokalu, ale...
— O, jabym nigdy nieśmiała fatygować pana, zabierać mu drogiego czasu. — — Jest inny sposób — pan mi może odnająć jaki kącik?
Szaropolski zdumiał na chwilę. Czy żart, czy propozycja realna? — Czy może namiętność? Czy omyłka?
— Pani się zapewne myli? Nie jestem właścicielem kamienicy; najmuję tu trzy pokoje dla siebie i służącej. — —
— To też ja o czem innem myślałam. — — Niech się pan nie gniewa o fabryce przy ulicy Lubej. Przecie ona stoi pustkami?
Teraz Edwin zrozumiał i ochłonął z podziwu, ale bez przyjemności. Malankowska chciała mu się sprowadzić do fabryki. Zatem to nie namiętność — i projekt niedorzeczny. Chciał ją zniechęcić.
— Zapewne pani sobie nie zdaje sprawy, jak wygląda fabryka mydła? To jest budynek pełen maszyn, walców i urządzeń specjalnych.
— Owszem. Byłam tam dzisiaj.
— Była pani?!
— Proszę mi wybaczyć! — wyciągnęła rękę do Edwina i mocno uścisnęła mu dłoń — przecie to tylko projekt, bardzo lojalny. Byłam. Powiedziałam stróżowi, że jestem dobrą znajomą właściciela — skompromitowałam pana! Stróż mnie wpuścił i obejrzałam. Jest tam taka kancelaryjka — i obok pokoik — i dalej nawet kuchenka.
— Ależ to, proszę pani, wszystko nam potrzebne, gdy fabryka jest w ruchu. A może być z dnia na dzień uruchomiona.
— A mnie mówiono, że nie... Tylko jeżeli pan uważa to za niemożliwe...
Przybrała wyraz dziecka, które chce się rozpłakać. Edwin jął perswadować przyjaźnie:
— Niech się pani zastanowi, panno Marusiu. Fabryka jest na krańcach miasta, w dzielnicy robotniczej. I nawet kiedy nieczynna, dla pani na mieszkanie niestosowna. A kiedy pójdzie, wszystko będzie napowrót szczelnie zajęte.
— Drugiego pokoju i kuchni nikt nie używał — są puściuteńkie. A w kancelarji tylko biurko i kilka stołków; te mogłyby pozostać — snuła Malankowska swe marzenia zuchwałej, czując się już rozrzewniającą.
— Jak to? więc pani sądziła, że mogłaby tam mieszkać nawet, gdyby fabryka szła?
— Gdyby pan zechciał, mogłabym. Dość mam cygańskiego życia. Chcę pracować. Mogłabym być przy fabryce buchalterką.
Szaropolski przypomniał, że nawet takiej poszukiwał, gdy fabryka była czynna. Spoważniał a zarazem ożywił się — wpadł w swe naturalne, przemysłowo-handlowe usposobienie.
— To zupełnie inna materja. O tem można pomyśleć. Może wkrótce otworzę biuro handlowe w mieście. W tedy poprosiłbym panią.
— Ale mnie tymczasem wyrzucają na ulicę!
— No, czyż nie ma pani rodziny? krewnych? na tymczasowe pomieszkanie?
— Z rodziną... nie jestem w dobrych stosunkach.
— Wreszcie hotel, albo pensjonat?
— A moje meble?
— Ach! ma pani meble. — —
— Mam. Zmieściłyby się w tamtych, pokojach. Brałam miarę.
Wobec tak stanowczo uknutego zamachu Szaropolski zachwiał się. Powstał i przeszedł się w milczeniu po pokoju. Dlaczego właściwie nie pomóc ładnej bliźniej w tych tarapatach? Na skład mebli znajdzie się zawsze miejsce przy fabryce.
— Jeżeli pani nie ma gdzie umieścić mebli, to proszę je przenieść do tego drugiego pokoju przy kancelarji i do kuchni. Dam odpowiednie rozporządzenie.
Malankowska powstała i wyciągnęła do Edwina obie swe wypieszczone dłonie:
— Ale mnie pan wcale nie chce? ani na lokatorkę ani na buchalterkę? — na nic? Tylko meble?...
Prąd elektryczny, płynący przez uścisk zaciśniętych dłoni, był jednak silny.
— Jakże pani można... nie chcieć? Ale żeby dać pani stosowne zajęcie, trzeba pomyśleć — lepiej się poznać. — —
— Niech mnie pan poznaje. Jam nie żaden Sfinks. Urodziłam się w ziemi cudeńskiej, jestem szlachcianką, umiem tyle, co inne, znam francuski język.  — —
— I angielski?
— Nie; po angielsku nie umiem, ale łatwo nauczę się, bo mam zdolność do języków.
— Przedewszystkiem jednak trzeba, abym ja wiedział, jaki mam warsztat pracy otwarty, bo inaczej nie mógłbym dać pani miejsca — rzekł Szaropolski poważnie, przerywając konwersację niebezpiecznie figlarną i zapraszając ładną panią, aby usiadła.
— Niech się pan nie targuje i odnajmie mi te pokoje — nalegała Malankowska, już pewniejsza siebie.
— Odnająć nie mogę; mogę je dać pani tym czasem do użytku. Ale muszę się porozumieć najprzód z moim dyrektorem. Pani pozwoli?
Zatelefonował. Van der Winder był w domu. Szaropolski zapytał, czy nie zjawił się Mędrzecki i czy robotnicy nie skłaniają się do porozumienia. Nic podobnego — owszem na jutro zapowiada się strajk we wszystkich mydlarniach. Coraz lepiej! A o fasoli, o suknie niema wiadomości? — Niema. Dowidzenia panie van der Winder.
— Wiadomości są o tyle sprzyjające pani projektom, że fabryka nie będzie zapewne uruchomiona przed nowym rokiem. Ale z posadą wypadnie też poczekać — mówił rzeczowo, prawie chmurnie, niby ze zwykłym interesantem.
Malankowska wodziła za przechadzającym się po pokoju Edwinem swem mocnem, niebieskiem spojrzeniem, ale pan szef nie odpowiadał oczyma. Odezwała się więc nieśmiało:
— Zatem na jakich warunkach odstępuje mi pan to mieszkanie?
— Na żadnych. Pokoje są mi tymczasem niepotrzebne. Gdybym ich potrzebował, zawiadomię panią na kilka dni naprzód. Meble mogą znaleźć pomieszczenie i na całą zimę.
— To jednak dużo dla mnie warte, w mojem położeniu. — Ale przyjmuję, bo... bo to od pana — i serdecznie wdzięczna mu jestem.
— Bardzo proszę.
Spróbowała jeszcze rozgrzać rozmowę:
— Marusia otrzymała jałmużnę — i już sobie pójdzie.
— Ach, pani! — prosta uprzejmość, wynikająca ze zbiegu okoliczności.
Rendez-vous kończyło się najpospolitszą pro zą przedpokojową. Szukanie lustra, zapinanie rękawiczek, parę frazesów, niegodnych wspomnienia. — — —
— Gdy wyszła, Szaropolski rzekł głośno, uderzając się w czoło:
— Zdaje mi się, że palnąłem głupstwo. — —
A potem dopiero, gdy pociągnął nozdrzami błąkającego się w pokoju miłego zapachu futer i dobrych mydeł, mruknął przez zęby:
— Smaczna dziewczynka.

∗             ∗

W 48 godzin później, w tej samej ramie i o tej samej mniej więcej godzinie zadzwonił telefon. Szaropolski zgadywał, że to od panny Malankowskiej, i poczuł jakby wzmożoną sprężystość w nogach.
— Jestem. Szaropolski. — —
— Z komisji umundurowania.
— Aha — bardzo proszę — słucham.
— Nie możemy reflektować na sukno, które pan nam zaofiarował.
Edwin odskoczył nerwowo od aparatu i dopiero po chwili zapytał:
— Czy mogę wiedzieć dlaczego?
— Sprawa została załatwiona w ministerstwie bez udziału naszej komisji.
— To może pomyłką? może da się naprawić? Wątpię, żeby ktokolwiek mógł zaofiarować lepsze i tańsze sukno.
— Nie da się naprawić, bo kupiono już inne sukno. Spóźnił się pan. Ma pan pecha, panie Szaropolski.
— A można wiedzieć, od kogo i po czemu panowie nabyli to inne sukno?
— To już nasza rzecz.
— Nie, panie, to publiczna rzecz.
— Nie będzie nas pan uczył...
— Dla — mojej nauki pragnąłbym mieć odpowiedź na piśmie i otrzymać ją razem z mojem podaniem, nadpisanem przez pana majora Grzmota.
— Niech się pan uda do komisji obrachunkowej.
Trzask — zamknięto telefon.
Szaropolski nie pamiętał, aby kiedy w życiu był tak wzburzony i tak niezdolny do wymierzenia sobie sprawiedliwości. Pójść natychmiast do owej budy przy Żałosnej i rozmówić się osobiście z podporucznikiem przebranym za księcia Józefa? — — Ale czy to on telefonował? Głos wydawał się innym, choć tej samej gardlanej tonacji. — Gdzie znowu ta zapiłowana komisja obrachunkowa? I która godzina? — już po szóstej, biura będą zamknięte. — Jutro trzeba koniecznie dojść do wyjaśnienia sprawy, ale dzisiaj cóż pozostaje? — — dać w pysk telefonowi?
Wykrzywił się jak na mękach, bo mu się na śmiech zbierało zbyt gorzki. Chwycił płaszcz i kapelusz, aby wyjść na ulicę, ale nic miał postanowienia, dokąd ma iść i do kogo. Zdarzyło mu się to bodaj pierwszy raz w życiu. Nie pilno mu było nawet opowiedzieć swemu Holendrowi, jak się udała sprawa sukna. — — Oby przynajmniej fasola dopisała! — — Nie pożądał ani krewnych, ani znajomych, ani teatru; szukał tylko pomsty na tej przeklętej komisji umundurowania.
Ale idąc przez zimną i ciemną ulicę, ostudził w sobie zbytni ferwor. Dowieść im, że są niedołęgami, albo czemś gorszeni jeszcze — dowiedzie. I cóż z tego? Będzie miał tak zwaną „moralną satysfakcję“, która mu nie przywróci interesu z suknem, skoro kupili inne. — —
Aa! gdyby zdołał wymieść z budy tych karykaturalnych Poniatowskich i Joselowiczów, stanąć sam na czele i poprowadzić, jak się patrzy. To byłaby rozkosz! — i pożytek — coś dla siebie i dla społeczeństwa. Mógłby użyć poparcia uprzejmego majora, który go przecie zapraszał. — — Ale gdzie tam! Major Grzmot-Pofikalski pije zapewne dalej z kolegami, a tymczasem jemu, Szaropolskiemu, nowy jaki Żyd nogę podstawi. — —
— Zdaje mi się, że trzeba będzie wykreślić handel suknem angielskiem z listy moich przedsiębiorstw. Sam nic mogę ani kupić w takiej ilości, ani rozprzedać kawałkami; całego stock’u niepodobna w Cudnie sprzedać komuś uczciwemu. — — Tak — puszczam sukno w trąbę.
Sprawdził raz jeszcze tę kalkulację; nic znalazł w niej omyłki, ani wyrzutu sumienia: do handlu suknem nie był przecie specjalnie powołany, ani obowiązany. Dojdzie jednak, jak to było z jego ofertą, która, przyjęta w dwóch instancjach, po tygodniu okazała się — spóźnioną.
Uspokoił się trochę. Napił się herbaty w dużej kawiarni, która przepełniona była i wspaniale gwarna, chociaż dzień był srodze powszedni. Strzelił mu do głowy projekt wesoły:
— A gdybym pojechał do fabryki i zobaczył jak się rozlokowała w kancelarji panna Malankowska?
Natychmiast jednak zakazał sobie tej wycieczki, którą upozorować i wykonać było łatwo, ale niestosowność zawierała się w przeciwieństwie do przyjętej taktyki.
— Ona coś do mnie cierpi, jak to mówią. A ja do niej?... No, dlaczegożby nie? — — tylko to nie jest interes ani sercowy, ani handlowy — wogóle żaden interes.
Powracał tedy do domu, znowu do gazet, znowu do kominka, a miał jeszcze rozpoczęte jedno wyliczenie kosztu biura komisowo-handlowego, które chciał dzisiaj doprowadzić do końca.
Na chrobot klucza w zamku od mieszkania zjawiła się natychmiast kucharka, Florentyna, z oczyma zapuchłemi od płaczu.
— Co się Florentynie stało?
— Wszystkim nam się stało: i panu, i mnie, i właścicielowi i rządcy. — —
— Okradli nas?!
— Tak jakby. Mieszkanie nam zabierają, proszę pana!
Szaropolski zacisnął pięści.
— Co to znowu?!
— A przyszli tu, proszę pana, było po szóstej, co tylko pan wyszedł; przyszło dwóch z czerwonej straży — jeden to miał wąsy, jak djabeł...
— Co mi tam wąsy! proszę gadać do rzeczy.
— Gadam, jak umiem — odparła kucharka urażona. — Przyszli, zapytali: czy pan jest? Mówię: niema. A czy pan jest w Cudnie? Mówię: jest. Nie wiem, czy dobrze powiedziałam, ale bałam się inaczej.
— No, dalej.
— Więc powiedzieli, żeby panu powiedzieć, żeby pan się zabierał do przeprowadzki, bo tu pojutrze o południu wprowadzi się kto inny. — Florcntyna przerwała, aby panu dać czas na okrzyk zgrozy, lub nienawiści, ale Szaropolski spojrzeniem utkwionem w posadzkę mierzył tylko przepaść, która mu się otwierała pod nogami. Ciągnęła dalej:
— Poszli potem do rządcy, a ja z nimi. Rządca to jest bardzo panu życzliwy; bronił, aż się zaindyczył, że to jest mieszkanie pańskie ojcowskie, bo i meble nieboszczyka tu stały; że to tera cątralne — mówił — biuro dla pana interesów, jako ich pan ma dużo na mieście. A oni swoje: mieszkanie jest ich, bo tu trzy lata mieszkał Niemiec a po Niemcach bierze rząd — i tyle.
Szaropolski zapytał, czy rządca jest u siebie?
— Pewnie, że jest. — A tu te strażniki zostawiły dla pana papier.
Leżał rzeczywiście na biurku. Edwin chwycił go skwapliwie.
Ministerstwo Rewindykacji. Komisja Partycypacyjna...
— Aha, ta sama. Śmiałem się z niej temi dniami.
Na mocy rozporządzenia Ministerstwa za Nr.... zawiadamia się Szaropolskiego Edw...arda...
— To może nie ja? — — Ale gdzie tam! ulica — dom numer mieszkania — te same.
...że lokal przez niego zajmowany, a z dawna przeznaczony dla użytku rządowego, ma być opróżniony do dnia... godziny...
Niemiłosierny papier streszczał urzędownie to, co przydługo opowiedziała kucharka. Nie pora była spierać się, wytykać omyłki — trzeba było się wynosić. Szaropolski, który miał wpojone poszanowanie dla laseczki angielskiego constable’a, wiedział, że rząd nie może się mylić. Można go tylko obalić; ale na to tembardziej nie było czasu do pojutrza.
Rzekł więc stoicznie do kucharki:
— Jutro od świtu zaczniemy pakować.
Sam jednak nie wiedział jeszcze, dokąd ma się przenieść i rozmyślał o tem do późnej nocy. Do pensjonatu pani Wilkołackiej? — otrząsał się ze wstrętu, a przytem nie załatwiało to sprawy mebli. Ten sam wzgląd przemawiał przeciw ulokowaniu się w innym pensjonacie, lub hotelu... Krewni jego i bliżsi znajomi nie mieli do ustąpienia pokojów, a wogóle Cudno było przepełnione i komisja „partycypacyjna“ grasowała, jak epidemja bez środków zaradczych.
Uderzyła go odrazu analogja jego losów z losami panny Malankowskicj, której przed paru dniami oddał mieszkanie przy fabryce. Ten paralelizm byłby zabawny, gdyby od tej chwili nie stawał się dramatycznym; naturalnym bowiem dla Edwina projektem byłoby przeniesienie się na czas jakiś do fabryki, gdyby jedyne tam mieszkanie nie było zajęte przez uroczą lokatorkę. Aby tam zamieszkać, trzeba ją było wyprosić od jutra, co się nawet sprzeciwiało warunkowi umowy, że w razie potrzeby Edwin wymówi mieszkanie na kilka dni naprzód. Tak chwilowe rozczulenie nad losem bezdomej bliźniej opłacało się okrutnie ofiarodawcy.
Przebierając w konjunkturach, około północy doszedł nagle do wniosku, że równoległość losów z panną Malankowską należy popchnąć aż do ostatniej konsekwencji — zamieszkać z nią razem w fabryce. Miał wrażenie, że jej to nie spłoszy, a sprawę będzie można urządzić przyzwoicie, chociaż z odcieniem komizmu. Dobył z biurka plan fabryki dokładny, z wymiarami. Obok walcowni był spory pokój, zwany zawijalnią, gdzie ubierano nowonarodzone mydło w ozdobne powijaki. Pokój ten pachnął trochę ostro, ale można go było przewietrzyć. Nie był wygodny na stałe mieszkanie, ale możliwy na kilka noclegów; resztę mebli umieści się w kancelarji, lub gdzieindziej w pustej fabryce. Będzie to prowizorjum krótkotrwałe, zależne od znalezienia nowego mieszkania w śródmieściu i od tego, jak się zachowa panna Malankowska wobec zmiany okoliczności. Może zechce się wynieść wkrótce? — W każdym razie jakoś się to urządzi.
Perspektywa coraz mniej przestraszała Edwina; znajdował nawet w niej pewną słodycz jak człowiek wychodzący z katastrofy kolejowej, który usiądzie, choćby w polu, lecz na bezpiecznem miejscu. Zapewne gdyby mu kto powiedział tydzień temu, że będzie mieszkał z panną Malankowską, odrzekłby: to mnie nie znasz! Ale gdy dzisiaj zmusza go konieczność, nie warto od niej uciekać, a nawet im prościej i jawniej wykona swój projekt, tem łatwiej przebaczy mu go całe grono wścibskich bliźnich. Sama zaś przez się rzecz nie jest bynajmniej wstydliwa.
Gdy to ustalił, zasnął spokojnie, obudził się o świcie, ogłosił kucharce system pakowania rzeczy, zamówił furgon przewozowy, a o 9-tej zatelefonował do fabryki. Prawie bez zwłoki odpowiedziało niewieście „allo“ misternie modulowane. A więc już gospodaruje tam, i od samego rana.
— Mówi Staropolski.
— Ach, jakże mi miło!
— Dzień dobry pani — muszę zaraz z nią się zobaczyć.
— Mam przyjechać do pana?
— Nie; ja zaraz zjawię się u pani.
— Oczekuję z niecierpliwością.
Wsiadł w dorożkę i przejechał na ulicę Lubą.
Miał jeszcze w kieszeni klucz od kancelarji, więc przeniknął do niej bez niczyjej pomocy. Z sąsiedniego pokoju zamkniętego ozwał się głos wesoło podniecony:
— Zaraz, za sekundę będę gotowa.
Rozglądał się tymczasem po kancelarji, której nie poznawał. Drzwi i okna ozdabiały kotary „bleu électrique“; oprócz biurka, którego nie ruszono z miejsca, igrały po pokoju mebelki i graty wielobarwne; zapach politury i tytuniu, który tu dawniej panował, wygnany został przez perfufny Marusi.
Wkrótce i ona sama ukazała się w pseudochitonie, używanym zapewne na scenie do klasycznych tańców, który teraz służył wspaniale za szlafrok. Włosy jej bardzo jasne, przetkane metalicznymi płomieniami, niby palący się len, przystrajały ciężkim hełmem główkę radosną.
Szaropolski już chciał coś serdecznego rzec na pochwałę zjawiska, gdy uprzytomnił sobie swą kłopotliwą misję.
— Wie pani, że w ostatnich dniach zdarzyło mi się parę przykrych rzeczy? Jakie?! Proszę powiedzieć swojej bardzo życzliwej... lokatorce.
Trzymała go jeszcze za dłoń, podaną przy powitaniu.
— Odebrano mi mieszkanie kazano się wynosić razem z meblami. — Komisja partycypacyjna!
— Tak samo jak mnie! — to niesłychane! Malankowska wzniosła ręce, jakby chciała klasnąć w dłonie, lecz zawiesiła ten ruch, wpatrując się uważnie w Szaropolskiego. Nie wyglądał zbyt tragicznie.
— Nic mi nie pozostaje, jak przewieźć meble do fabryki, a samemu...
— Rozumiem — wtrąciła szybko i niespokojnie — ja muszę stąd się wynieść? —
— Sądzę, że to nie konieczne — odrzekł Edwin flegmatycznie.
— Więc moglibyśmy tu pozostać oboje?!
— Zależy to od pani. Ja się rozlokuję obok walcowni, w zawijalni.
— Ależ to ślicznie! to idealnie! Nie rozumie pan nawet, jak mu jestem wdzięczna. — — —
Edwin rozumiał owszem, że panna Marusia tak bardzo się do niego przysuwa, tak chwyta go za ręce, iż wypadałoby jakimś odruchem czynnym odpowiedzieć na ten zapał. Ale zakazał sobie takiego obrotu sprawy, który uprzednio już przewidział, więc zakończył rozrzewnienia ceremonjalnym pocałunkiem w rączkę.
Pannie Marusi zaś roztańczyły się myśli i słowa:
— Ja panu zaproponuję tak: to będzie nasz wspólny salon. Usuniemy rzeczy niepotrzebne, a przy tej ścianie postawimy fortepian. To pański fortepian, który widziałam?
— Mój i nawet bardzo dobry. Ledwie go wydarłem z łap Niemcu, który go przez trzy lata używał i chciał zabrać.
— Więc właśnie. Tu mu będzie dobrze, klawiaturą do światła. Zamiast tego biurka dębowego postawimy to, co u pana stoi, mahoniowe. Na miejsce mojej szyfonierki, którą wyrzucę, albo sprzedam, postawimy pański ładny zegar w szafce. Mogą stanąć i fotele skórzane — salon będzie bardziej męski. — — Ale te kotary mogą nie pasować? — Zdejmiemy je i powiesimy tamte... Jakie są u pana, bo nie pamiętam?
— Takie... niby gobelinowe i tylko przy oknach. Ale pozwolę sobie być odmiennego zdania. Ja się przeniosę całkowicie do zawijalni, a może zajmę jeszcze inny pokój. Tu wniósłbym tylko fortepian, bo to gmach i tamby się nie zmieścił.
— Jak pan każe; jestem posłuszna. Ale radzę nie pogardzać moją pomocą. Ja się panu przydam — mam czasem szczęśliwe pomysły. Znam się też na gospodarstwie kobiecem, o którem wy wszyscy nie macie pojęcia.
— Myślałby kto, panno Marusiu, że zakładamy wielki dom na długie lata. A to tylko prowizoryczne, zanim nie znajdziemy czego lepszego.
Różowa gadułka przycichła i zadumała się:
— A przecie tu tak ładnie! bzy kwitną. —
— Jakie bzy? gdzie je pani widziała?
— Te krzaki na podwórzu to bzy! Opowiadał mi stróż, że kwitną ogromnymi bukietami.
— Może być; nie znam jeszcze swojej niefortunnej posesji w maju. Tylko teraz grudzień i buda ponura, bo nie spełnia zadania, do którego jest przeznaczona. Dopiero pani wniosła tu nutę weselszą.
— Ach, jak jabym ją rozśpiewała!
Ponieważ Szaropolski nie odpowiedział, panna Malankowska przyczepiła do poprzedniego wykrzyknika zapytanie:
— Pan lubi muzykę?
— Bardzo; ale zaledwie rzępolę na fortepianie.
— Ja gram nieźle, jak powiadają. Czy wolno mi będzie czasem zagrać? to panu nie przeszkadza?
— Owszem, sprawi mi przyjemność. Ale ja prawie cały dzień zmuszony jestem być poza domem. I teraz uciekam, bo czeka mnie przewóz mebli.
Wyniósł z tej porannej konferencji uczucie ulgi. Interesy finansowe szły źle, oczywiście, lecz dalekie były od katastrofy. Sprawę sukna porzucił bez strat pieniężnych, zmarnował tylko nieco zabiegów. Zlikwidował jedno mieszkanie, streścił się w drugiem, we własnej posesji. Na tej posesji przy zbiegu ulicy Lubej i Zakątka zapisał wprawdzie cudzy serwitut, który mógł się kiedyś skomplikować, ale tymczasem był bardzo znośny. Jest przynajmniej do kogo się odezwać w godzinie życia, kiedy się poczuje, że biada człowiekowi samemu. Panna Marusia zapewne czuła to samo, gdy przyszła do mnie poskarżyć się. Trzeba tylko te zwierzenia i skargi trzymać na wodzy, a szczególniej nie dać nad sobą zapanować kobiecie... Znam takie przypadki. Mój przyjaciel Tom Dipstone zakochał się na śmierć w swojej Florry i od tego czasu przestał być człowiekiem czynu. Pisze tylko wiersze. To nie dla mnie.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Weyssenhoff.