Cudno i ziemia cudeńska/VII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Cudno i ziemia cudeńska |
Podtytuł | Powieść |
Wydawca | Instytut Wydawniczy „Biblioteka Polska“ |
Data wyd. | 1921 |
Druk | Zakłady Graficzne Instytutu Wydawniczego „Bibljoteka Polska“ w Bydgoszczy |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Grudniowe słońce, dawno nic widziane, wybrało się tego poranka na wędrówkę po Cudnie w paradnej szacie skrzącej brylantami, w puszystej szubie ze świeżego śniegu. Olśniło najprzód okna fabryki wyzierające na ulicę Zakątek; przekradało się już ukośnemi promieniami z Zakątka na Lubą, barwiąc tęczą palmy zamrozu na oknach zawijalni, w której spoczywał Edwin Szaropolski snem zrezygnowanego. Pryzmatyczny, jaskrawy promień padł mu na oczy i otworzył powieki.
Rozśmiał się — po części do wesołego poranka, po części z samego siebie, czuł się bowiem złożonym w fabryce współrzędnie do nieczynnych maszyn, a śnił właśnie przed chwilą, że mydlarnia szła całą parą pod naczelnem kierownictwem panny Marusi.
Zadzwonił i oczekiwał stróża fabrycznego, który przyoblekł nowy charakter kamerdynera. Ale zamiast ciężkiego chodu Marcina usłyszał za drzwiami truchcik trzewików kobiecych i dyskretne zapukanie. — Co znowu?! — poruszył się żywo i przygładził włosy rękami.
— Kto tam? — zapytał głośno.
— Pani kazała przynieść panu dzień dobry i kawę.
— Aha... panna Lodzia. Dziękuję. Proszę postawić tam kawę za drzwiami.
— Kiedy tu niema na czem.
— To proszę wejść. Chowam się pod kołdrę.
Uchyliły się drzwi i fertyczna panna służąca weszła z tacą, postawiła ją na stole, poczem znikła pędem, prowokującym do pogoni. Edwin narzucił poranne ubranie i zabrał się do kawy, która okazała się wyborną, ze śmietanką, z masłem i ze świeżemi bułeczkami. Wkrótce zjawił się Marcin, niosąc dwa dzbany wody, zimnej i ciepłej.
— Czy Marcin już gdzieś komuś usługiwał?
— Ej nie. To pani tak mi wczoraj przykazała.
— Bardzo dobrze — tego właśnie potrzeba. A teraz niech mi kto wyczyści buty. Z ubraniem sam sobie poradzę.
— Pani kazała zanieść wszystko do siebie. Panna Lodzia umie pucować na glanc.
— Niech i tak będzie.
Poczuł się wziętym w regularną opiekę. Śmiesznie byłoby od niej się bronić narazie, wypadało tylko w przyszłości zagwarantować swą niezależność. Ubrał się metodycznie, następnie zasiadł do napisania paru listów.
Słońce tymczasem zaglądało coraz śmielej w szyby okienne, topiło na nich zamróz i odsłaniało widoki na Lubą, zasłaną dzisiaj świeżą bielizną śniegu, błękitniejszą w cieniach, a w świetle zaróżowioną delikatnym rumieńcem. Widać, że ulica została przezwana tak miłośnie w jasny dzień zimowy, który ją przystrajał we wdzięki jędrnej, polarnej kochanki. Aż do pokoju dochodziło skrzypienie śniegu pod butami, ozwał się czasem głos ludzki ochoczy, lub szczekanie psa rozweselone. Edwin pisał szybko i składnie, czuł w sobie wartką zdolność do czynu, pomimo że chuchał w palce w niedogrzanym pokoju.
Wtem usłyszał kroki w kurytarzu, potem głos gderliwy pod samemi drzwiami:
— Gdzież nareszcie? — Tutaj? — także pomysł...
Bez uprzedniego pukania otworzyły się drzwi, przez które Marcin wprowadził stryja, Joachima, odzianego w szubę z pożółkłych szopów. Pierwszym odruchem Edwina było zadowolenie z odwiedzin; drugim rodzaj obawy, ażeby coś niepotrzebnego nie wpadło w oko staremu mantyce.
Zdejmując oszronione futro z chudych ramion Joachima, zlustrował swój pokój okólnem spojrzeniem:
— Tak daleko i w taki mróz! Trzeba było mi dać znać, a sam przyszedłbym do stryja.
— Chciałem przecie raz być u ciebie z rewizytą. A co do oddalenia — mieszkamy teraz bliżej od siebie — tramwajem numer 3 tylko 10 minut. I wolę tutaj — znienawidziłem środek miasta z siedzibami jego urzędów.
Edwin dawał się Joachimowi wydyszeć i nic przerywał mu, pragnąc wyrozumieć najprzód cel jego odwiedzin.
— Wygnali cię z tamtego mieszkania?
— Musiałem ustąpić.
— I fabryka stoi?
— Jak stryj widzi.
— I całą resztę djabli wzięli?
— Oprócz mnie, stryju. Mnie tak łatwo djabli nie wezmą.
— Wiem, żeś twardy. Jednak interesy poszły źle?
— Zawikłały się. — Widzę, że stryj zebrał o mnie informacje, bo już dawno nie widzieliśmy się, a stryj...
— No, był u mnie wczoraj Robert i opowiadał.
— Prawda! spotkałem Roberta podczas mojej przeprowadzki.
— Więc mi opowiedział — zaciął Joachim zęby na chwilę, a potem rzucił pytanie, bystro spoglądając w oczy Edwinowi: I podobno żenisz się?
— Ja?! to już Robert wyssał z palca!
— Czasem tam on skomponuje, jak to wogóle w szlachetnym zawodzie aktorskim. Im się zdaję, że życie to rola; kiedy w niem czego nie wiedzą, albo zapomną, — dołżą. Ale wymienił mi Robert nazwisko. — No, jeżeli nie chcesz mówić, nie nalegam.
— Owszem, opowiem. Stryj mi jest najbliższy. Tylko to nie projekty małżeńskie, ale prawie operetka.
Opowiedział, jak się zlitował nad nieznajomą prawie, ale sympatyczną panną Malankowską, która z powodu rekwizycji mieszkania znalazła się na bruku; jak w parę dni później spotkał go los podobny i sprowadził pod jeden dach z tą panią.
Joachim nie brał rzeczy tragicznie, puszczał ją mimo uszu, nawet uśmiechnął się parę razy krzywo, swoim zwyczajem. Zaczął rozglądać się po pokoju.
— Ale mieszkasz niezbyt wygodnie — i nie umieściłeś tu chyba wszystkich mebli? — gdzież fortepian?
— Wstawiłem go tymczasem do kancelarji. Wszystko jest tymczasowe, stryju; potrwa to do nowego roku, kiedy ta pani się wyprowadzi, albo ja znajdę inne mieszkanie, albo, najlepiej — sprzykrzy się robotnikom bezrobocie i fabryka ruszy.
Tymczasem Joachim przyglądał się pozostawionym na tacy rumianym bułeczkom. Pomacał jedną i wziął do ręki.
— Może stryj pozwoli kawy? Każę zaraz przygrzać.
— Dziękuję ci, piłem — ja tylko tę bułkę...
Skosztował raz i drugi.
— Skądże to dostajesz tak wyborne pieczywo w tej marnej dzielnicy?
— Właśnie przysłała mi je moja uprzejma lokatorka.
— No, no... A czy to ładna osoba?
— Dość nawet sławna piękność. Może ją stryj obejrzeć, jeżeli zechce. Pójdźmy do niej; będzie uradowana.
— I ty to wiesz z góry, że będzie uradowana? Zatem znasz ją nieźle?
— Bardzo mało. Ale jedno wiem, że ona chce mnie... jak to powiedzieć?... skaptować. Zauważyłem ten zamiar od pierwszego spotkania, a mówię stryjowi poprostu, jak mi się zdaje.
— Mniej mnie to wzrusza, czego ona chce, a dużo bardziej interesuje mnie pytanie, jak ty się zapatrujesz na przyszłość tej dziwacznej sytuacji?
— Zapatruję się... odpornie.
— To mi wystarcza. Wiem, że prawdę mówisz, i że nie jesteś lekkomyślny. Wiem również, że rady w materjach cudzych uczuć i zmysłów — to stracone gadanie. — Ja o czem innem chciałem się z tobą rozmówić.
— Słucham stryja — rzekł Edwin, zadowolony, że stary zapatruje się pogodnie na problematyczną sprawę współmieszkania z panną Marusią.
— Słyszałem od Roberta, że wszystkie twoje przedsiębiorstwa i interesy poszły krzywo?
— Co tam Robert wie! Ale tym razem zgadł poczęści, że parę interesów nie udało się w ostatnich dniach. Wina w tem nie moja, tylko fatalnego funkcjonowania urzędów.
— Przecie żeś to spostrzegł! — zawołał Joachim triumfalnie.
— Doświadczyłem na swojej skórze. Fabryka nie idzie, bo rząd, zamiast przeciwdziałać strajkom, usilnie je popiera, a w moim interesie z suknem żołnierskiem pewna instytucja rządowa zrobiła mi poprostu świństwo.
— I zrobią ci to samo na każdym kroku, póki będzie ten rząd Popsujów.
— Jest nadzieja, że wkrótce ustąpią.
— Z pewnością; bo to jest antyteza rządu, nierząd, postawiony chyba w celu dowiedzenia ad absurdum, jakim rządowi państwa być nie wolno. Ale niewiadomo, jaki będzie rząd następny.
— No, wie stryj, żeby tak czekać z założonemi rękami aż póki rząd będzie idealny...
— Nie do tego namawiam, tylko ostrzegam, że, upierając się przy operacjach przemysłowo-handlowych pod takim rządem, jaki mamy, można zaprzepaścić fortunę.
— To może być dobrą przestrogą, ale nie dla mnie. Ja mojego majątku nie uszczupliłem.
— Więc nie poniosłeś strat poważniejszych w tej fabryce i z tem suknem?
— Nie, stryju. Nie mam dochodów od pewnego czasu, ale fabryka odnowiona i zmontowana warta sporo więcej nawet na doraźną odprzedaż, niż cena mojego kosztu. A sukna nie kupiłem, straciłem zatem tylko trochę czasu na zabiegi i na korespondencję.
— To się bardzo cieszę, Edwinku. I tem bardziej utwierdzam się w projekcie, który mam ci do przedstawienia.
— Ciekawym.
— Musisz sobie stworzyć warsztat pracy najmniej zależny od teorji i humorów dzisiejszego i jutrzejszego rządu.
Edwin słuchał rzeczywiście z zaciekawieniem.
— Sprzedaj fabrykę, włóż kapitał, jaki masz, w jedyny warsztat pewny, w jedyną wartość niezmienną: kup ziemię.
Zawodowy aferzysta spodziewał się innego pomysłu:
— Ej, stryju, to nic dla mnie. Agronomem nie jestem, nie lubię powolnego ciułania grosza ze straganu pełnego produktów spożywczych. A i tam przecie są strajki rolne, przypadki atmosferyczne, fluktuacja cen ogromna i prawie nic do przewidzenia...
— To załóż gospodarstwo przemysłowo-rolne bronił Joachim swego projektu nieustępliwie zbuduj fabrykę odpowiednią do produkcji roli — — Możesz nawet wyrabiać mydło z własnego łoju...
— Wpadłbym znowu w generalny strajk mydlarzy.
— Wymyśl przetwórnię, gdzieby pracowały same kobiety, mniej skłonne do strajków. Produkuj tytuń i wyroby tytuniowe... Już ty tam potrafisz, boś obrotny chłopiec.
— Widzę, że stryj przestudjował różne wzory roboty dla mnie. Ale jest i wzgląd inny: nie lubię wsi, chyba na krótkie przejażdżki w lecie. Całe życie spędziłem w miastach.
— A przecie spokojność wiejska, jak była pierwotnem, będzie też ostatecznem przeznaczeniem ludzkości — jak kolebka i grób. Daj mnie kawał ziemi własnej do uprawy, a odżyję jeszcze na lat kilka. — — Nie lubisz wsi? to niepodobieństwo! Nie znasz jej chyba? — — A są inne jeszcze względy, dla których można wieś pokochać — gdy to naprzykład jest wieś rodzinna... rodowa... gniazdo, z którego rozleciały się ptaki na szeroki świat — głos Joachima nabierał tonów Edwinowi nieznanych. — Mam wiadomość, że jest na sprzedaż Znojno, które należało do twego pradziada Stanisława Szaropolskiego.
— Znojno? — — tak, słyszałem o tej legendzie od mego ojca — zadumał się Edwin.
A Joachim, sądząc, że przebił nareszcie pancerz, otaczający serce młodego krewniaka, perswadował zapalczywie:
— Majątek jest już znacznie okrojony i w średniej kulturze. Dwór w niezupełnie dobrym stanie, ale jeszcze z owych czasów. Budynki folwarczne wystarczające. Właściciel, stary już i schorowany, chce się przenieść do miasta i nie będzie żądał ceny wygórowanej. Ziemia zaś kapitalna, lekka glina, gdzieniegdzie nawet z marglem. Proszę cię, na tej ziemi sieją naprzykład mak bez nawozu....
Tu wtargnął do pokoju, bez pytania, stróż Marcin.
— Pan dyrektor chce się widzieć z panem... szefem. Ma pilny interes.
— A niechże go! — żachnął się Joachim nerwowo.
— Co? czy stryj go zna i nie lubi? To mój pomocnik, van der Winder, Holender, człowiek zaufany.
— Wiem! rozumiem! wołaj go, wołaj!
— Będziemy mieli czas na dokończenie rozmowy. Ja się z nim prędko rozprawię.
— Poproście tego pana! — zawołał niecierpliwie sam Joachim.
Wszedł van der Winder spokojny, układny, wygolony. Edwin uprzedził go odrazu, że może mówić swobodnie w obecności stryja Joachima Staropolskiego.
Holender skłonił się grzecznie Joachimowi, poczem ogłosił:
— Panie szefie — fasola przyjechała.
— To dobrze — uśmiechnął się Edwin.
— Niezupełnie dobrze, bo tutejsze władze nie chcą jej puścić ze stacji pogranicznej, gdzie zatrzymano wagony.
— A to co znowu? czy mamy płacić cło wwozowe?
— Nie; fasola wogóle wolna jest od cla. Ale robią inne utrudnienia; mówią, że czarna fasola to aliment nieznany i może być szkodliwy.
— Co to za czarna fasola? — zainteresował się Joachim, który dotąd milczał nadąsany.
— Czarna fasola brazylijska, stryju. Sprowadziliśmy jej spory ładunek z Amsterdamu, via Gdańsk.
— I Gdańsk przepuścił ją transito do Cudna, tymczasem na pierwszej stacji cudeńskiej — formalny areszt — dodał van der Winder.
— Cóż to za drwiny? Brazylijska fasola znana jest ze swych zalet — zawołał porywczo Joachim.
— Produkt wyborny, szanowny panie. Zawiera azotu części...
— Wiemy już, wiemy, panie van der Winder. Ale trzeba im było w tej... komisji, czy jak tam? — dać próbkę fasoli, którą posiadamy; niech ją wypróbują na królikach, albo na sobie, czy jest trująca.
— Uczyniłem propozycję podobną, panie szefie. Ale otrzymałem odpowiedź... dziwną. Czy mogę mówić z całą otwartością?
— Ależ nie inaczej!
— Zażądali, abym im oddał dziesięć centnarów — wyraźnie: dziesięć, dla wypróbowania tego alimentu na szerszych masach ludności. To mi się wydało uciążliwem ze względu, że taka ilość stanowi już namacalny procent całego transportu — i wogóle, że się tak wyrażę — niezrozumiałem.
— Ależ to są bandyckie drwiny! — zawołał Joachim.
— Ja tego nie powiedziałem, szanowny panie.
Mówię tylko...
— Nic dam im ani ziarnka i doprowadzę moją fasolę na rynek cudeński — rzekł Edwin, porwawszy się z miejsca — żebym miał iść do samego Namiestnika!
Joachim już także zapałał chęcią pognębienia łupieżców:
— Poczekajcie! Może ja zdołam wam pomóc. Znam dobrze Dra Baleję, profesora chemji przy uniwersytecie. To jest nawet lewicowiec, ale człowiek uczciwy i powaga naukowa. Niech on zaświadczy, z całym fakultetem, że fasola brazylijska, której próbkę dołączymy, jest alimentom zdrowym i wielce potrzebnym dla ogłodzonego Cudna. Zadamy tym panom bobu z pieprzem. Dajcie mi tę próbkę.
— Pozwolę sobie zauważyć — rzekł van der Winder — że pomysł szanownego pana jest doskonały, gdyż pokieruje sprawę na drogę oświatową; nauczy tych panów botaniki i chemji organicznej.
— Ale kraść oduczą się dopiero w więzieniu — odmruknął Joachim, zadowolony jednak z aprobaty Holendra.
— Jeżeli więc stryj tak łaskaw — rzekł Edwin — niech zaraz nas zaproteguje do profesora Balei, bo fasola gotowa nam zapleśnieć, albo i wysypać się z wagonów. Wszystkiego można się spodziewać po tutejszych porządkach.
— Już to porządki są... niewyraźne — odezwał się znowu dyrektor. Mam jeszcze świeży dowód. Polecił mi pan szef zbadać, jakiem prawem nasza oferta angielskiego sukna została odrzucona po formalnem jej przyjęciu.
— Otóż właśnie. Dowiedział się pan?
— Jakiem prawem — dotychczas nie mogłem dociec. Ale mam stwierdzone fakty. Komisja umundurowania nabyła sukno niemieckie po 15 marek za metr od cudeńskiego kupca pana Rosendufta.
— Piętnaście marek! Rosenduft! — ależ to pierwszorzędny skandal! — oburzał się Edwin.
Joachim poprosił znowu o bliższe objaśnienia, więc opowiedziano mu szczegóły sprawy: sukno angielskie, wyborowe, zaofiarowane zostało po 7 marek za yard, przyjęte przez wyższego urzędnika intendantury, a w pięć dni potem zakupiono sukno niemieckie, zapewne gorsze, po 15 marek za metr, czyli dwa razy drożej, i to od Rosendufta, osławionego paskarza.
— Tak — orzekł Joachim spokojnie — to jest jeszcze jeden kryminał urzędowy. Czy panów to dziwi?
— Trzeba opublikować! interpelować u ministra! — twierdził Edwin zapalczywie.
— Można, ale na nic się nie zda; kruk krukowi oka nic wykole. Masz tylko nowy dowód, że dawałem dobrą radę względem tego... cośmy tu mówili.
Grzeczny Holender, skoro tylko zmiarkował, że Szaropolscy chcą mieć jakieś porozumienie na osobności, zapytał Joachima, gdzie ma przesłać próbkę fasoli i powstał, zamierzając już się pożegnać.
— Niech mi pan da tego garść — wystarczy — profesor Baleja nie zażąda dla siebie ani kwarty.
— Nie wątpię, szanowny panie.
I po zanotowaniu adresu Joachima, oddalił się.
— Wygląda na porządnego człowieka ten twój Holender — zauważył Joachim.
— Fachowiec, silny pracownik i nieskazitelnej uczciwości; znam go jeszcze z Londynu.
Natychmiast powrócił Joachim do przerwanej rozmowy o Znojnie. Zachwalał gatunek ziemi, położenie bliskie od kolei żelaznej, urok pewnego gaiku na wzgórzu, łatwość nabycia folwarku z powodu długu Towarzystwa Kredytowego Ziemskiego i paru innych, które mogą pozostać na hipotece. Przyznał się, że był tam parę razy w życiu, lecz nie zajeżdżał do dworu, tylko krążył zdaleka, oglądając tę siedzibę i zadając sobie pytanie, czy też który z Szaropolskich odzyska kiedy stare gniazdo? Dla siebie go nie mógł pożądać, bo całe życie szło mu jak po grudzie i nie zaznał nigdy błogości zadowolonego spokoju...
Edwin nie znał stryja takim lirycznym, ani przemawiającym tak jakoś błagalnie. Zwykle narzucał on swe zdania i rady despotycznie, a gdy kto go nie słuchał, okazywał opornemu wzgardę, albo i wyrzucał go za drzwi. Może stary ma w tym projekcie i cel uboczny osobisty? Może się spodziewa, że w Znojnie, nabytem przez krewniaka, znajdzie nareszcie pomieszczenie dla siebie, według swych upodobań. Wcale to nie oburzało Edwina, godziłoby się nawet z jego zamiarami w razie, gdyby się zdecydował osiąść na posiadłości wiejskiej. Ale wcale nie był przekonany do projektu, tak mało zastosowanego do jego usposobienia i do studjów.
— W każdym razie to projekt nie na dzisiaj, kochany stryju. Trzeba najprzód zwyciężyć trudności, z któremi zaczęło się walczyć. A tak przerzucać się? — — iść po linji najsłabszego oporu?
— Piękne zasady, ale tymczasem folwark kupi kto obcy.
— Znajdzie się inny folwark.
— Ale nie Znojno.
— Zapewne. — — Wie stryj, że ja nie jestem tak przyrośnięty do roli i jej tradycji, jak wy tu wszyscy. Nic mówię jednak, abym uważał projekt za niemożliwy. Wezmę go pod rozwagę. Tymczasem mamy na dzisiaj inny, drobny projekt.
— Ach, ta fasola! — pośpieszę.
— Nie; jeszcze stryj nie ma próbki; van der Winder przyśle ją zapewne około południa. Ale tutaj — obok — czy stryj nie zechce poznać tej, którą Robert już ogłosił za moją narzeczoną?
Joachim już dawno przestał być szarmantem — i propozycja nie zelektryzowała go. Jednak przez wzgląd na synowca zapytał z udanem zajęciem:
— Powiedz mi najprzód trochę, kto to jest? czem się zajmuje?
— To Robert stryjowi nie powiedział?
— Nie. Nazwał ją tylko — panna Malankowska, o ile pamiętam. Przerwałem tę rozmowę, bom chciał od ciebie samego usłyszeć.
— Panna Malankowska jest tancerką bosą.
— Co takiego?? — skrzywił się Joachim po swojemu, zgryźliwie i wyzywająco.
— No, czyż stryj nie słyszał o niej, albo o innych, których sporo jest na afiszach i w gazetach? — o takiej Izadorze Duncan? — o tych reformatorkach tańca, który przez rytm i wymowę ruchów może wyrazić bardzo subtelne serje uczuć? — Taniec po czasach greckich jest sztuką zagrzebaną, zwyrodniałą; te panie starają się ją podnieść znowu do wysokiego artystycznego poziomu.
Joachim słuchał z rosnącą zgrozą:
— A tobie co do takich sztuk łamanych? Tobie, który świata nie widzisz poza przemysłem i handlem?
— Mnie to mało zajmuje; i tę koryfejkę poznałem przypadkiem i przypadkiem z nią zamieszkałem, jak to stryj już wie. Ale sądziłem, że właśnie stryj, mając dużo wspólnego z literaturą i sztuką...
— Nie podrwiwaj ze mnie. Mogłem ja się zajmować tylko drobiazgami literatury i sztuki, ale mieć w sobie... coś więcej — i dobrze rozróżniać rzeczy wielkie od małych.
— Ani mi w głowie postały drwiny; tylko nie rozumiem, dlaczego stryj nie uznaje powołania tancerki artystycznej, która musi być i bardzo muzykalna — co stryj ceni — i pięknie narysowana — co stryj zapewne też chętnie kobiecie wybacza?
— Mówmy rzeczowo, bo widzę, że wpadasz w ferwor. Czy sądzisz, że taka panna, która pokazuje na scenie swe linje dla miłości sztuki, może być kandydatką na żonę?
— Na czyjąś żonę — zapewne; ale nie na moją, jak już o tem stryja zapewniłem.
— Dobrze. A czy myślisz, że ta sama panna może być dobra przyjaciółką bez sakramentu?
— Dlacżegóżby nic? Zależy to od indywidualności kobiety; żadna nie rodzi siej tancerką, ani aktorką, tylko nią zostaje z przeróżnych przyczyn. Naprzykład panna Malankowska jest ładna, uprzejma, dużo ma kobiecego wdzięku — i chociaż nie zamierzam do niej się zalecać, mogę sobie wyobrazić, że byłaby z niej towarzyszka przyjemna.
— A ja ci mówię, że z każdą kobietą, która zaznała sceny, a szczególniej z taką, która osiągnęła już na niej powodzenia i hołdy, nic warto się wiązać jakiemkolwiek uczuciem. Mam pod tym względem smutne doświadczenia.
Dopiero teraz Edwin przypomniał o niefortunnem małżeństwie stryja i zrozumiał jego uprzedzenia do aktorek. Przycichł tak wyraziście, że Joachim zgadł jego myśli na nią odpowiedział:
— Sądzisz, że wyprowadzam morał z mojej własnej historji? Nie z tej jednej. Przez kilka lat, niestety, siedziałem w kulisach, w gotowalniach i w aktorskich knajpach. Mężczyźni w teatrze psują się także; nabierają sztuczności, a zatem i nieszczerości w manierach, w uczuciach, w sposobie myślenia. Ale czasem który potrafi jeszcze ocalić swą indywidualność. Kobiety — glina delikatniejsza, lecz miększa — psują się wszystkie. Niekoniecznie pod względem obyczajów — zdarzają się aktorki wierne mężom lub kochankom — tylko podleje w nich kruszec przyrodzony. Udawanie i naśladownictwo, które jest tworzywem ich sztuki, przechodzi w nałóg. Stają się nieszczeremi względem innych, względem samych siebie, względem całego życia. Chorobliwie czułe na oklaski, na recenzje, na opinję ciasnego koła, w którem depcą, zapominają, co to jest właściwie godność ludzka, zadowolenie z życia i pożytek życia. Wiecznie się mają za niedocenione; pomaga im to poniekąd, jako bodziec, do postępów w technice i w karjerze aktorskiej, ale czyni je niezdolnemi do wszelkich innych powołań kobiecych. Aktorka poświęci bez wahania męża, kochanka, nawet dziecko „dla sztuki“. Możnaby to podziwiać, gdyby hasło „dla sztuki“ było szczere. Ale to znaczy w języku sprawiedliwym: niech sobie giną z zawiedzionej miłości, lub z nędzy, bylebym ja była piękna i oklaskiwana. Wolno każdej istocie ludzkiej być samolubną, ale wolno też oświeconemu mężczyźnie strzec się zadurzenia w aktorce.
Edwin zasłuchał się w prelekcję stryja; gdy się ta urwała, rzekł dopiero:
— Musi to stryj wiedzieć i cenię jego zdanie. Ale panna Malankowska nie wydaje mi się taką. Uprawia sztuką bardzo specjalną, przytem muzyką — gra podobno koncertowo...
— Każda, która stanęła przed rampą, w przebraniu, choćby w roli trzeciej dziewczyny z tłumu, jest już aktorką. — Nic mówię o talencie, lecz o zakażeniu psychiki adeptki. Każda, która poczuje tak zwane „powołanie sceniczne“, jest już dla życia normalnego stracona.
— Stryj chyba mówi żartem?
— Takim żartem, że jest w nim nie połowa, lecz dziewięć dziesiątych prawdy.
— To już stryj dla zawodu aktorskiego niemiłosierny.
— A ty byś chciał, żebym przyklasnął twoim zamiarom względem panny Malankowskiej?
— Żadnych zamiarów nie mam, jak już powiedziałem. Prowadziłem dyskusję tylko akademicką.
Przerwała się rozmowa bez zadowolenia obu stron. Joachim przekonał się, że Edwin słucha jego rad i namów zaledwie z uszanowaniem, lecz nie da sobą kierować; Edwin doszedł do spostrzeżenia, że stryj ma trochę za starożytne pojęcia o życiu i ludziach. Obaj jednak nie chcieli osłabić swych przyjaznych stosunków, pożegnali się więc uprzejmie, nie potrącając już o punkty sporne. Joachim przyrzekł zająć się natychmiast sprawą fasoli, Edwin obiecał odwiedzić stryja w dniach najbliższych.
Przez okno, które już opłynęło z zamrozu, widział Edwin część swego podwórza i zobaczył przechodzącego tam stryja w pożółkłych szopach i wyświechtanej czapce, z twarzą zbolałą od długiego niedosytu pragnień, przebierał stary dość mozolnie nogami po oślizgłym bruku. Już chciał Edwin dogonić go i odprowadzić choćby do stacji tramwaju, ale przypomniał, że stryj nie lubi, żeby mu pomagano, jak niedołędze, i zapewnia, że sam dobrze jeszcze daje sobie radę.
Wartoby staremu zapewnie jakieś lepsze mieszkanie i osłodzić resztę życia pomyślał Edwin — ale nic idzie za tem, żebym kupował Znojno i uwięził w niem cały swój kapitał. — Co zaś do panny Marusi — darmo stryj tracił swą wymowę. Aktorka, czy nie aktorka, żadna kobieta nie zapanuje nademną. Dostateczną nauką jest mi mój przyjaciel, Tom Dipstone.
Zajrzał tylko na chwilę do swej lokatorki, wychodząc na miasto, podziękował jej za wyborną kawę i oświadczył, że cały dzień spędzi poza domem, dla ważnych interesów.