Cudno i ziemia cudeńska/VIII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Cudno i ziemia cudeńska |
Podtytuł | Powieść |
Wydawca | Instytut Wydawniczy „Biblioteka Polska“ |
Data wyd. | 1921 |
Druk | Zakłady Graficzne Instytutu Wydawniczego „Bibljoteka Polska“ w Bydgoszczy |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Teraz już Szaropolskicmu, z jego rozległych przedsiębiorstw pozostała sama tylko czarna fasola. Obronił ją dzielnie i skutecznie. Ukazał się niebawem w dziennikach artykuł profesora Balei, zachwalający ten produkt, a do komisji skombinowanej (transportowo-celno-kwalifikacyjnej), która zatrzymała wagony, zaniósł van der Winder formalne świadectwo fakultetu o niewinności i zacności czarnej fasoli, poczem sam udał się na stacje pograniczną, wydębił przepustkę dla wagonów od urzędników, którzy obrzucili przekleństwami Holendra i fasolę, przyczyniającą tyle hałasu. Gdy transport ukazał się już na rynku w Cudnie, niektóre dzienniki lewicowe umieściły w „dziale ekonomicznym“ ostrzeżenia, że czarna fasola, chociaż jadalna, zdatna jest tylko na pasze dla bydła i dla burżujów. Pomimo to rozchwytywał fasolę nawet proletarjat, a paru wybitnych jego obrońców porobiło sobie z niej znaczne zapasy na zimę.
Naogół bitwa o fasolę została przez Szaropolskiego wygrana. Ale reszta jego przedsiębiorstw utknęła z przyczyn już znanych i nie można było marzyć o rychłem wznowieniu, lub o rozpoczęciu czegoś nowego, gdyż zbliżał się tak zwany „okres świąteczny“.
Zwyczaj, namiętność i prawo świętowania należą do najcenniejszych swobód obywatelskich w Cudnie, ugruntowanych tak mocno, że ich żaden z przemijających kalejdoskopowo rządów nie próbował nawet ruszyć z miejsca. Rząd Wichrowatego, acz bynajmniej nie katolicki, uszanował obserwację wszystkich świąt kościelnych, z „drugimi“, i „trzecimi“ dniami i świąt parafjalno-narodowych, jak dzień świętego Lenisława, św. Jacka, z pierogami, świętego Wita z tańcem, oraz popierał obchodzenie przez ucztę i bezrobocie wesołych obrzędów pogańskich: Kolady, Śmigusa, Wianków i t. d.; dodał jeszcze do tabeli świąt dzień 1 maja i dzień obrzezania Karola Marxa.
Ale wielki okres świąt na przełomie starego z nowym rokiem przechodził wszystkie inne świetnością rozleniwienia społeczeństwa. Już od dziesiątego grudnia umysły były zelektryzowane przygotowaniem prowiantów na wigilję i podarunków gwiazdkowych, a ręce, jeżeli które raczyły coś robić, odkładały cięższą część roboty na czas nieokreślony, na „po świętach“. Biura urzędów skracały stopniowo dzień pracy do sześciu, czterech, aż do trzech godzin i pełne były gawędy o „frajdach“, „wsuwaniach“, „rybkach“ i wypitkach, projektowanych na święta. Na poczcie i telegrafie pracowite panny przyjmowały nerwowo, prawie z oburzeniem, listy i depesze od publiczności, przerywające im czytanie listów do nich adresowanych, a mogących sprowadzić doniosłe przewroty egzystencji podczas świąt. Cudno drżało agitacją bachiczną i buntowniczą. Błyszczało na ulicach od zagadkowo wyiskrzonych oczu.
Szaropolski, oglądając po raz pierwszy męskiemi oczyma nastrój świąteczny w rodzinnem mieście, podejrzewał zrazu, czy nie zanosi się w niem na strajk powszechny? Nie mógł bowiem doprowadzić do skutku niektórych zamiarów, które przywykł uważać za tak łatwe, jak nakręcenie zegarka. — Zamówił u szewca parę trzewików, zastosowanych do cudeńskiego klimatu i stanu bruków; miały być gotowe 20 grudnia. Na ten sam dzień obiecano mu założenie drugiego telefonu w fabryce, w zawijalni. Ale w dniu terminowym dowiedział się, że na oba wyniki trzeba będzie poczekać jeszcze długo, gdyż zarówno szewcy, jak monterzy już świętują, powrócą zaś do warsztatów po Trzech Królach.
— Otrzymał list z Anglji, który wędrował trzy tygodnie, a ponieważ wymagał szybkiej odpowiedzi, Szaropolski posłał Marcina po południu z depeszą do urzędu telegraficznego. Jednak Marcin nie mógł wysłać depeszy, bo telegrafiści otrzymali tego dnia ulgę w pracy od południa „na zakupy przedświąteczne“.
Po tych doświadczeniach Szaropolski odczuł cały rygor przykazania „pamiętaj, abyś dzień święty święcił“, rozszerzonego w Cudnie na okres dwóch do trzech tygodni.
Gdy spotykał na swej drodze ciężkie zapory, Edwin miał zwyczaj zatrzymywać się badawczo i śledzić, przez jaką lukę te zawalidrogi mogłyby przepuścić jego zamiary. Taki był dotychczas jego stosunek do istniejącego w Cudnie rządu. Tutaj się jednak w swych kalkulacjach przeliczył — rząd cudeński był zawalidrogą prawie nieprzepuszczalną. Teraz, wobec wybuchu epidemji świętowania, Szaropolski uznał, że nic mu nie pozostaje do czynienia w dziedzinie praktycznej; zapragnął więc użyć przymusowy okres świąteczny na korzyść swych zasobów intelektualnych, na pomnożenie swego „oczytania“.
Jak nie zapomniał na obczyźnie ojczystej mowy, której stale używał w rozmowach z ojcem i studjował teoretycznie, tak też i literaturę krajową znał nieźle, zwłaszcza w jej arcydziełach. Ale zaledwie była mu znana literatura najnowsza, rosnąca, jutrzejsza. Przed paru miesiącami, gdy tu przyjechał, trafił do klubu młodych poetów, których nie znał ani z nazwiska, ani z utworów, a to, co usłyszał — wprawdzie tylko żartobliwe piosenki — wydało mu siej ciekawem do zbadania, nie tyle jako literatura, lecz jako tendencja.
Widywał po wystawach księgarskich tomiki, wierszem i prozą, panów: Wurma, Promieńskiego (właściwe nazwisko Hinterstrahl), Ludomira Burży (właściwe Pawła Bzdury), hrabiego Zawiszy i Franciszka Dzionka (dwa ostatnie przypadkiem prawdziwe nazwiska). Żadnego z tych autorów nie czytał, a każdy napisał po kilka i kilkanaście tomów; odczytanie tego wszystkiego i wielu innych książek, o których Edwin nic nie słyszał, przekraczało jego zapas czasu i odwagi. Prosiłby kogoś o wybór, ale jedynym z jego bliskich, który mógłby to uczynić, był Joachim, a on jak zacznie wszystko chłostać językiem i nicować według swoich kanonów — skończy się na tem, że doradzi tylko odczytanie starożytnych autorów. —
— Tak przewidywał Edwin. Poszedł więc poprostu po radę i po książki do największej księgarni pudeńskiej Wolka i Modlińskiego. — Ale właściciele byli niewidzialni, dla wielu prawie legendarni, zamknięci w „splendid isolation“ gabinetu szefów. Szaropolski długo przebijał się przez tłum nabywców książek „gwiazdkowych“, dybiąc na pracownika księgarni, którego fizjonomja roztropna i uprzejma wzbudzała zaufanie. Nareszcie pracownik, ocierając pot z czoła, zwrócił się sam do Szaropolskiego:
— Czem możemy panu służyć? Edwin rozpoczął od wylegitymowania się:
— Proszę pana, jestem Cudnianinem, powracającym do ojczyzny po ćwierci wieku przebytej zagranicą — i nie znam najnowszej naszej literatury.
— Jest na to rada, rozłożona na stole, przy którym stoimy — zatoczył księgarz szeroki gest nad ladą, upstrzoną stosami nowych wydawnictw.
— Możeby mi pan jednak poradził, co wybrać?
— Z belletrystyki? — Są nowe rzeczy Zawiszy, Wurma, Ady z Domosławic!
— Co to za autorka? — nie słyszałem.
— Pseudonim pani Fajgenwurcel — nie nasze wydawnictwo — ale dużo tego żądają. To są... dość śmiałe erotyki.
— O, nie! dziękuję. — Czy nie macie panowie jakiego nowego, systematycznego przeglądu najnowszych autorów, z nawiązaniem ich twórczości do dawniejszej? — jakiegoś dzieła, któreby mi oświetliło nowe prądy?
— W tym rodzaju mogę polecić panu dzieło najświeższe, szeroko omawiane w prasie. To jest tom profesora Wahadłowskiego p. t. „Przebłyski“.
— Zechce mi pan zatem zapakować te „Przebłyski“ i po jednym przynajmniej typowym utworze najnowszych autorów.
Ze sporą paczką książek powrócił Szaropolski do swego mieszkania przy Lubej, ale zanim zabrał się do czytania, umyślił sobie porozmawiać z panną Malankowską właśnie o tych młodych pisarzach, których ona sporo znać musi. Temat neutralny i zachowanie przynajmniej grzeczności sąsiedzkiej.
Zastał pannę Marusię w towarzystwie Roberta Szaropolskiego, co go bynajmniej nie zdziwiło, bo i wtedy, w kawiarni „A rebours“, gdy poznał artystkę, zauważył, że obcowała z „Bertkiem“ po koleżeńsku. Ale zawahał się, czy zacząć mówić o zamierzonym temacie, gdyż zdania Roberta nie bardzo był ciekaw. Ponieważ jednak sąd panny Marusi o literaturze i sztuce był także dla niego zagadką, — zdecydował się wnieść tę kwestję na forum, jakie się zdarzyło. Pozna przynajmniej, jak się zapatruje na te produkcje przeciętna publiczność.
Rozwinął zatem paczkę i rzekł:
— Kupiłem sobie samemu podarunek na gwiazdkę.
Tancerka i aktor zaczęli po kolei chwytać tomy i oglądać tytuły.
— To znam; wybitna książka.
— To mi się mniej podoba.
— Jak to, pani? — było przecie drukowane w „Głosie cudeńskim“.
— Zapewne... ale...
— Oto jest dobra rzecz: cała kwintesencja Wurma.
— I Zawisza, chociaż hrabia, ma talent.
— Udaje — wtrącił złośliwie Robert.
— A to jest śliczna książka! — zawołała Marusia — „Moje zanadrze“ Ludomira Burzy. Mam ją z podpisem autora.
Gdy doszło do studjum „Przebłyski“, panna Malankowska odezwała się, zmierzywszy grubość tomu ruchem, jakim się trzaska talją kart do gry:
— Ach, to są te „Przebłyski“? Dużo o nich mówią.
— Miałem ten tom w ręku — dodał znacząco Robert.
Z obu orzeczeń Edwin wywnioskował, że oboje o dziele profesora Wahadłowskiego nie mają pojęcia. Ale resztę, jak widać, czytali; chciał zatem wywołać obszerniejsze omówienie ich wrażeń:
— Ja zaś nie mam pojęcia o żadnej z tych książek.
— Jednak wybór jest trafny.
— Uczynił go dla mnie starszy pomocnik firmy „Wołk i Modliński“.
— Znam go; bardzo inteligentny człowiek — zapewnił Robert.
— Cóż zatem państwo możecie powiedzieć o całej tej grupie młodych?
— Ach, to są tak różne indywidualności; — odpowiedziała Marusia.
— To dobrze, bo nie mieliby talentu, gdyby byli jeden do drugiego zupełnie podobni, a przynajmniej jeden z nich tylko mógłby mieć talent. Ale wogóle, czy są to zwolennicy jakiejś dawniejszej szkoły, czy przewrotowcy? Czy znaczą coś, razem wzięci?
— Panie Edwinie... cóż ja mogę panu powiedzieć? Są młodsi, żywsi, bardziej zastosowani do nowożytnych potrzeb...
— Już zatem czegoś się od pani dowiedziałem. — A ty, Robercie, co o nich sądzisz?
Robert od chwili przybierał pozę oratorską. Teraz odezwał się, wyłamując ozdobnie dłoń prawej ręki, opartej łokciem o kolano:
— Widzisz, Edwinku, o nowych prądach w literaturze i sztuce nie można dziś mówić ze stanowiska szkolnego. Niema już szkół, są tylko potrzeby wypowiedzenia się takich a takich indywidualności artystycznych. Naprzykład Wurm śmieje się i szydzi przez łzy...
— Tego znam trochę przypadkiem — wtrącił Edwin — nigdzie tej „łzy“ nie zauważyłem; widziałem tylko chęć popisu.
— A nie, Edwinku. On płacze. Już ja go znam lepiej. On boleje nad nędzą i głupstwem ludzkiem. Cała jego działalność, to bunt. — —
— Ale bunt przez t, czy Bund przez d?
— Także stanowisko! wstydź się, Edwinku. Nie o to chodzi, czy on tam z Żydów, czy nie z Żydów, tylko: jak się wypowiada i czy daje nowożytnemu człowiekowi materjał do czucia i do myślenia...
— Dużo daje do myślenia, nie przeczę.
Robert cmoknął niecierpliwie, jak nauczyciel wobec niesfornego ucznia.
— No, już nie będę ci przerywał — rzekł Edwin — mów dalej; chcę poznać twoje zapatrywania.
— Więc dalej. Taka naprzykład Ada z Domosławic. Powiesz znowu: Żydówka. — Otóż właśnie, że nie. Wyszła za Fajgenwurcla, ale z domu jakaś... ska, ze starej szlachty — i obywatelka ziemska. Pani Ada jest, jak wszyscy zgodnie orzekli — sensualistką religijną. — —
— Cóż to za gatunek?
— A święta Teresa?! — —
— No, dobrze. Mniej mnie obchodzi ta pani Ada, bo właśnie jej książki nie wziąłem.
— Szkoda. — — Więc kogo tam masz? Naprzykład Ludomir Burza, którego panna Marusia tak lubi, to rzeczywiście tytan ludowy. Ten już nie Żyd, bo nazywa się Paweł Bzdura i jest synem robotnika fabrycznego. Porównaj go z Zawiszą — ogień i woda! Naturalnie rolę wody będzie tu grał hrabia Zawisza, który pisze samą kulturą, kiedy Burza pisze samym temperamentem. To już jest ustalone przez naszych krytyków.
— Przeczytam obu. — Jednak słyszę od ciebie pochwały, lub zastrzeżenia, a nie objaśniasz mi rzeczy dla mnie najciekawszej. Czy ta grupa młodych jest poprostu czeredą, czy ściślejszą spójnią? — może spiskiem? Czy oni czegoś razem chcą, albo nie chcą? Czy dążą do ewolucji, czy do przewrotu?
— Nie, oni niczego nie chcą w sensie, jak ty to rozumiesz — odrzekł Robert z uśmiechem wyrozumiałym, jakby mówił do dziecka — każdy z nich snuje swoją treść wewnętrzną dla rozkoszy tworzenia, dlatego że musi — jak pszczoła robi swój miód.
— Albo jak pająk snuje swe sieci.
— Jak kto woli, nie chodzi mi o porównanie.
— A mnie właśnie chodzi. Ja wolę miód, bo to produkt słodki i pożywny. A pajęczyna dobra tylko do łapania much i trzeba ją wymiatać.
Robert, jako skończony dżentelmen, nie chciał się kłócić; zadowolił się głęboko odczutą wyższością swych poglądów. Spojrzał na zegarek i zerwał się z krzesła:
— Już siódma. Za pół godziny podnoszą kurtynę, a ja tu o milę od teatru!
— Grasz dzisiaj? — jaką rolę? — zapytał Edwin.
— Don Juana!
I przybrał pozę odpowiednią, zwracając się głównie do Marusi, jako krewnej po duszy, gdyż krewny rzeczywisty słabo go rozumiał.
— Oj, Bertek, Bertek! — zawołała panna Marusia figlarnie i zagadkowo, na zakończenie dysputy.
Gdy Robert wyszedł, zwróciła się do Edwina:
— Niech pan nie odchodzi! Może pan ze mną chociaż raz wypić herbatę. — —
— Nie mogę, droga pani. Oczekuję najprzód u siebie dyrektora, a następnie mam jeszcze pewną robotę przygotowawczą na „po świętach“, skoro podczas świąt nic się w Cudnie nie robi.
— Ależ z pana jest książę niezłomny!
— Książę??
— Tak pan wygląda.
— Raczej Bertek takby wyglądał, gdyby dzisiaj grał księcia. Ja jestem poprostu sobą.
— Właśnie dlatego pan mi się podoba. Ma pan wybitną indywidualność.
— Niczem Ludomir Burza! — zażartował Edwin.
— A nie! — zupełnie co innego. Tamten dobry do czytania, a pan... No, niech pan nie grymasi i poświęci mi dzisiaj część swego wieczoru.
— Żałuję bardzo, że dzisiaj nie mogę. Może tymi dniami, jeżeli pani nie przeszkodzę.
— Pan — mnie?! ja zawsze mam czas dla pana.
Edwin wymyślił sobie Holendra i jakieś „prace przygotowawcze“, aby grzecznie wykręcić się od spędzenia wieczoru sam na sam z panną Malankowską; takich okazji unikał tembardziej, że Marusia coraz wyraźniej okazywała zamiary syrenie. W innych okolicznościach Edwin nie broniłby się zapewne, ale tutaj fakt współmieszkania był groźny, bo brakło mu jednego tylko pocałunku, aby się zamienił na regularne stadełko. Tego zaś Szaropolski zabronił sobie stanowczo.
Gdy zasiadł w swym pokoju, zabrał się od razu do dzieła profesora Wahadłowskiego p. t. „Przebłyski“. Ten mu zapewne wytłumaczy nareszcie charakter tej plejady twórców, od których i o których tak mu było trudno dotąd czegoś wyraźnego się dowiedzieć. Zagłębiał się w przedmowę, napisaną przez autora dla dyskretnego okazania swej własnej postaci w laurach, otoczonej stosem przeczytanych ksiąg i gronem słynnych przyjaciół, którym składał należne dzięki za dostarczone materjały i wskazówki.
Ale nadchodziła pora wieczerzy. Szaropolski jadał obiady w restauracji, rano zaś i wieczór, gdy był w domu, nie mógł się obejść, chcąc, czy nie chcąc, bez pomocy swej uprzejmej lokatorki. Stróż Marcin był nazbyt surowym chłopem, aby mu było można powierzyć przygotowanie choćby najskromniejszej uczty. — Zadzwonił — zjawiła się natychmiast służąca panny Malankowskiej, Lodzia, znacznie już ośmielona przez tygodniowe usługi.
Była to zgrabna brunetka, dobrze ubrana i pachnąca temi samemi perfumami, co jej pani; tylko na śniadej skórze Lodzi wonie te nabierały odmiennej, pieprznej tonacji.
— Chcę dzisiaj poprosić Lodzię o specjalną przysługę.
— Bardzo proszę — odrzekła i aż zadrżała z ochoty.
Gdy śmiała się, uśmiech okalał jej świeże usta kształtem nawiasu z dwóch przyjemnych fałdów złożonego.
— Prosiłbym o herbatę na dwie osoby.
— Tylko tyle?! — naturalnie przyniosę. — A mogłabym wiedzieć, dla kogo ta druga? — dodała, patrząc figlarnie i przenikliwie.
— Właśnie, że sam będę — i tu jest przysługa, o którą Lodzię proszę.
Dziewczyna wyrabiała twarzą i palcami ruchy oznaczające, że... nie rozumie.
— Powiedziałem pani, że przyjdzie do mnie dyrektor. — Tak mi się wyrwało. A dyrektor wcale nie ma przyjść, tylko ja mam pilną robotę — i musiałem odmówić pani, która mnie zapraszała na herbatę.
— Więc jak mam zrobić? — powiedzieć pani, że siedzi tu pan dyrektor?
— Niepotrzeba. Powiedzieć tylko, że proszę o herbatę na dwie osoby. Pani przypomni sobie, dlaczego. Jeżeli potem zapyta, czy był dyrektor... — zamyślił się Szaropolski.
— Powiedzieć — pojęła Lodzia w lot — że sama nie wiem, że miał przyjść. — —
— O, to to właśnie.
— A jak to pan umie oszukiwać kobiety! — pokiwała Lodzia głową, z komicznym wyrazem zgorszenia.
— Wcale nie. Tak czasem wypada powiedzieć, żeby nie zrobić komuś przykrości. Tylko niech Lodzia mnie nie zdradzi — nie powtórzy naszej rozmowy?
— Ja tam nie jestem zdradliwa — a jeszcze, kiedy kogo lubię...
Frunęła za drzwi. Szaropolski zaś pomyślał, że Lodzia widocznie bardziej lubi jego, niż swoją panią, jeżeli w tym spisku staje po jego stronie.
— Ja sam nie wiem, czy nie wolę Lodzi od Marusi? Pyszny okaz cudeńskiej rasy ta czarnuszka — — a tamta... także, tylko osiągnięcie jej łask wymaga nieuchronnie — uroczystości.
Machnął ręką i zaczął znowu czytać. Profesor dowodził w pierwszym rozdziale o przewadze wpływów Słowackiego na twórczość młodego pokolenia pisarzy. O to właśnie Szaropolskiemu chodziło: jaka jest ich filjacja z dawniejszymi mistrzami? Literatura starego narodu nie zaczyna się nagle... od zera. — No, zobaczymy.
Po dziesięciu minutach powróciła Lodzia, niosąc na tacy dwie filiżanki, pomnożoną liczbę bułek, podwójną porcję jakiejś „smacznej potrawki, pozostałej z obiadu“ i jeszcze serek — i jeszcze. — —
— Będzie pan dzisiaj jadł za dwóch; sama pani tyle nastawiała.
— To już zbyteczne udawanie. Chętnie zaprosiłbym pannę Lodzię — rzekł Edwin obcesowo i energicznie.
Dziewczyna spojrzała zdziwiona i wzruszona zarazem.
Błysnęło coś nowego w jej oczach, coś pięknego. Każde oczy są piękne, gdy w nich zamajaczy odbicie nadciągającej rozkoszy.
— Czy naprawdę? — zapytała poważniej, niż kiedykolwiek.
— Ależ z prawdziwą przyjemnością.
— Ej, nie — pomiarkowała się wkrótce — coby pani powiedziała, że ja tu siedzę?
— No, nie długo, raz, dwa, trzy!
— To znów niema przyjemności. — — Może kiedyindziej, kiedy pani wyjdzie wieczorem? — zaproponowała nieśmiało.
— Doskonale.
— Słyszałam, że pani pójdzie w sobotę do teatru. — —
— Wyśmienicie. Trzymam za słowo.
Lodzia dostała rumieńców, a ciemne jej oczy zapałały tak bardzo, że aż skrzyły przez mrugające rzęsy. Nalewała herbatę, stojąc, siedzącemu przy stole Edwinowi, który wpatrywał się usilnie w te migotliwe, czarne oczy. Gdy napełniła filiżankę i stała jeszcze blisko, rzekł serdecznie:
— Dziękuję ślicznej Lodzi.
Przyciągnął ją tak sprawnie i przemożnie, ona zaś może broniła się tak słabo, że pocałunek udał się odrazu doskonale. Natychmiast po nim uciekła, nie żądając przysiąg, unosząc marzenie do kuchni, w której mieszkała.
Edwin zaś po wieczerzy zabrał się znowu do „Przebłysków“, ale — czy profesor pisał niejasno? — czy roztargniony był czytelnik? — nie mógł tego dnia zrozumieć, na mocy jakiej bękarciej genealogji panowie Wurm i Hinterstrahl-Promieński mogą pochodzić od Słowackiego??