Człowiek śmiechu/Część druga/Księga ósma/Rozdział pierwszy
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Człowiek śmiechu |
Wydawca | Bibljoteka Arcydzieł Literatury |
Data wyd. | 1928 |
Druk | Zakłady Graficzne „Bibljoteka Polska“ w Bydgoszczy |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Felicjan Faleński |
Tytuł orygin. | L’Homme qui rit |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Straszliwe w górę wyniesienie, które już od godzin tylu coraz nowem olśnieniem zalewało Gwynplaina, uniósłszy go do Windsoru, nagle znowu przerzucało do Londynu.
Mieniały się w oczach jego widziadłowe rzeczywistości, niemal się pomiędzy sobą nie spajając wcale. Ani sposobu im się odjąć. Z odbiegnięciem jednej, natychmiast druga go chwytała. Nie dawało mu to nawet odetchnąć.
Kto kiedy widział rzucającego gałkami kuglarza, obraz losu widział. Te pociski nieustannie niepokojone, to ku górze miotane, to wdół spadające, są niby ludźmi w rękach przeznaczenia.
Pociski i zabawki.
Wieczorem dnia tegoż samego Gwynplaine znajdował się w dziwnem zaprawdę miejscu.
Siedział na ławie zdobnej w lilje. Na suknie swoje jedwabne narzucony miał aksamitny płaszcz szkarłatny o białej podszewce i kołnierzu gronostajowym, z ramion zaś zwieszały mu się dwa z tegoż futra pasy, bramowane złotem.
Wokoło niego wielu drugich siedziało, podobnież na liijach, podobnież w gronostajach i szkarłacie.
Inni przed nim klęczeli. Ci ubrani byli w jedwabne czarne szaty. Niektórzy klęcząc pisali.
Na przodzie, w pewnej odległości, stopnie wiodły ku wywyższeniu pod baldachimem, a tam, w głębi, świetniała tarcza z lwem i jednorożcem, stanowiąca oparcie dla wielkiego złoconego z koroną u szczytu siedzenia. Siedzenie to było tronem. Tronem Wielkiej Brytanji. Sala zaś, w której Gwynplaine był zasiadł — Izbą lordów, parów Anglji.
Powiedzmy, jakim sposobem on się tam dostał. Dzień ten cały, od rana poczynając, a kończąc na wieczorze, od Windsoru do Londynu, od Corleone-Lodge do Westminster-Hallu, był dla niego nieustannym tylko po szczeblach w górę pochodem. Co krok oszołomienie nowe. Z Windsoru ruszył w pojeździe królewskim, w otoczeniu, jakie przystało parowi państwa. Straż zaszczytna dziwnie podobna bywa do straży bezpieczeństwa.
Dnia tego przechodnie widzieć mogli liczny orszak dworzan królewskich, towarzyszący szparko pędzącym dwom wspaniałym karocom. W pierwszej siedział woźny od Czarnego Pręta, trzymający w ręku władzy swej godło. W drugiej widać tylko było szeroki kapelusz z białemi pióry, najzupełniej ocieniający czyjeś oblicze. Ale kto tam siedział? Książę jaki, czy więzień jaki? Gwynplaine to był poprostu. Wyglądało to, jakby kogoś wieziono do Wieży Londyńskiej, jeżeli tylko nie do Izby parów.
Anna stosownie tu wszystko urządziła. Ponieważ się to tyczyło przyszłego męża jej siostry, z własnych więc swoich dworzan wyznaczyła otoczenie.
Pomocnik woźnego od Czarnego Pręta jechał konno na czele orszaku. W powozie, w którym siedział sam woźny, na wezgłowiu leżała poduszka przerabiana srebrem. Spoczywała zaś na niej teka czarna, z koroną królewską.
W Brentfordzie, który jest ostatnim poprzęgiem na drodze do Londynu, pochód cały się zatrzymał. Czekała tam kolasa czterokonna, mająca dwóch pocztyljonów, woźnicę dworskiego w peruce, oraz czterech z tyłu lokai. Koła, stopnie, osie, dyszel, słowem wszystkie przybory kolasy, kapały złotem. Zaprzęgi były srebrne. Kolasa ta wielce była wspaniałej i dziwnej budowy. Mogłaby z powodzeniem zająć miejsce pośród pięćdziesięciu jeden karoc, których portrety zostawił nam Roubo.
Woźny wysiadł z karocy, jednocześnie też pomocnik jego zsiadł z konia. Pomocnik wyjął wspomnianą wyżej poduszkę i, trzymając ją oburącz, stanął poza swoim zwierzchnikiem. Poczem woźny, otworzywszy czekającą kolasę i przystąpiwszy do Gwynplaina, z pełnym szacunku pokłonem prosił go, ażeby się raczył przesiąść, co gdy Gwynplaine uskutecznił, obaj urzędnicy weszli tuż za nim i zasiedli w głębi ławeczkę, przeznaczoną dla paziów w dawnych ceremonjalnych kolasach.
Kolasa wybita była białym atłasem, zaciągniętym koronką, ze sznurami i kutasami srebmemi. Sufit jej zdobny był w herby. Również i tu służba cała nader wspaniale była przybrana.
Gwynplaine, poprzez tumany odurzenia, które go zewsząd okłębiały, zauważył jednak ten przepych i spytał urzędnika:
— Czyja to liberja?
Ten skłonił się i rzekł:
— Wasza własna, milordzie.
Dnia tego w Izbie lordów posiedzenie odbyć się miało wieczorem. Curia erat serena, mówiąc językiem dawnych sprawozdań. W Anglji życie publiczne chętnie bywa nocnem życiem. Wiadomo jest, że razu pewnego zdarzyło się Sheridanowi rozpocząć o północy jakąś mowę, którą dopiero skończył o samym wschodzie słońca.
Dwa poprzednie pojazdy wróciły do Windsoru; kolasa zaś, w której Gwynplaine siedział, skierowała się ku Londynowi. Jechano jak być może najpowolniej. Zdawać się mogło, że tego wymagała godność peruki woźnicy. Bo też i pod postacią tej uroczystej osoby ceremonjał na dobre już brał w opiekę Gwynplaina.
Opóźnianie się to zresztą prawdopodobnie było umyślne. Poniżej ujrzymy może jego przyczyny.
Jeszcze niezupełnie była noc zapadła, kiedy się kolasa zatrzymała przed Kings-Gate, ciężką bramą, wtłoczoną pomiędzy dwie wieżyczki, stanowiącą przejście z White-Hall do Westminsteru. W tem miejscu orszak dworzan skupił się około kolasy. Jeden z lokai zeskoczył z tylnego kozła i otworzył drzwiczki. W tedy wysiadł woźny od Czarnego Pręta, za nim zaś jego pomocnik z poduszką; poczem zaraz zbliżywszy się do Gwynplaina, rzekł:
— Racz wysiąść, milordzie. Proszę zachować kapelusz na głowie.
Gwynplaine pod płaszczem podróżnym miał na sobie ubranie jedwabne, którego, nie zdjął był od wczora. Nie miał jednak szpady przy boku.
Płaszcz zostawił w kolasie.
Pod sklepieniem Kings-Gate znajdowała się jeszcze bram a druga, w bok wiodąca, ale znacznie już niższa, od ziemi zaś podwyższona o kilka stopni.
W obchodach ceremonjalnych dowodem jest poszanowania wyprzedzać tego, komu się cześć oddaje.
Więc też i tu woźny ze swoim pomocnikiem szedł na przedzie. Gwynplaine udał się za nimi. Przebyli schodki i weszli w głąb bocznej bramy.
Niebawem znaleźli się w okrągłej i obszernej komnacie, wspartej na słupie od środka i będącej widocznie niższem piętrem wieży. Oświetlona ona była wąskiemi bardzo, ostrołukowemi oknami, skutkiem czego ciemna być musiała nawet w dzień biały. Brak światła jednak wielce nieraz dodaje uroczystości. Zmrok sam już z siebie jest czemś majestatycznem. W izbie tej stało uszykowanych trzynastu ludzi. Trzech na przedzie, sześciu w drugim rzędzie, czterech w ostatnim. Z pomiędzy trzech pierwszych jeden miał na sobie wyciętą z boków koszulę z wiśniowego aksamitu, dwaj zaś drudzy podobnież zupełnie, tylko że z atłasu. Na ramieniu każdego z nich herb Anglji był wyszyty. Sześciu następnych miało na sobie dalmatyki z białej mory, każdy z inną tarczą na piersiach. Czterej zaś ostatni, wszyscy w czamem morowem ubraniu, tem się tylko różnili, że pierwszy miał na sobie błękitną opończę, drugi świętego Jerzego w szkarłatnem polu na piersiach, trzeci po jednym karmazynowym krzyżu na piersiach i plecach, czwarty kołnierz z czarnego futra. Wszyscy byli z odkrytemi głowami, w perukach, ze szpadami przy boku. Zaledwie rozpoznać było można rysy ich w półcieniu. Oni zaś wcale twarzy Gwynplaina rozróżnić nie mogli.
Woźny od Czarnego Pręta, w górę podniósłszy swoje godło, rzekł:
— Milordzie Fermainie Clancharlie, baronie Clancharlie i Hunkerville! Oto ja, woźny od Czarnego Pręta, pierwszy urzędnik izby obrzędów, niniejszem zdaję Waszą Dostojność Podwiązce, pierwszemu królewskiemu heroldowi Wielkiej Brytanji.
W tem miejscu wystąpił z szeregu człowiek w aksamitnej koszuli, skłonił się przed Gwynplainem aż do ziemi i przemówił w te słowa:
— Milordzie Fermainie Clancharlie, jestem Podwiązka, pierwszy królewski herold państw Wielkiej Brytanji. Jestem dostojnikiem powołanym i uwieńczonym przez jego łaskawość księcia Norfolk, dziedzicznego marszałka państwa. Przysiągłem posłuszeństwo królowi, parom i kawalerom orderu Podwiązki. W dzień mojego uwieńczenia, kiedy książę marszałek Anglji na głowę mi kubek wina wylał, uroczyście przyrzekłem oddać życie moje rycerskiej ustawie, unikać towarzystwa ludzi złego obyczaju, raczej usprawiedliwiać niż ganić osoby szlachetnego rodu, oraz przychodzić z pomocą wdowom i dziewicom. Ja to mam obowiązek urządzać obchody porzebowe parów Anglji, mając zarazem pieczę i straż nad ich rodowodami. Usługi moje powolne waszej dostojności zalecam.
Pierwszy z dwóch następnych, z kolei nisko się skłoniwszy, rzekł:
— Milordzie, jestem Clarence, drugi królewski herold państw Wielkiej Brytanji. Obowiązkiem moim jest urządzać obchody pogrzebowe osób szlachetnie urodzonych, a nie będących parami. Powolne moje służby waszej dostojności zalecam.
Poczem trzeci się zbliżył i rzekł:
— Milordzie, jestem Norroy, trzeci królewski herold Anglji. Powolność moją waszej dostojności zalecam.
Z kolei sześciu następnych, nieporuszenie i nie składając ukłonów, postąpiło tylko krokiem.
Pierwszy z nich od prawej strony Gwynplaina tak się odezwał:
— Milordzie, myśmy sześciu książęcych heroldów państwa Wielkiej Brytanji. Ja nazywam się York.
Wślad za nim drudzy wymieniać się poczęli.
— Jam jest Lancastre.
— Jam jest Richmond.
— Jam jest Chester.
— Jam jest Sommerset.
— Jam jest Windsor.
Tarcze, które na piersiach wyhaftowane mieli, odpowiadały hrabstwom i miastom, których nazwy nosili.
Czterej czarno ubrani głuche zachowywali milczenie.
Ale królewski herold pierwszy palcem ich Gwynplainowi ukazywać począł, mówiąc:
— Milordzie! Oto czterej giermkowie koronni. Błękitny płaszcz.
Tu człowiek w błękitnej opończy skłonił głową.
— Czerwony Smok.
Człowiek z świętym Jerzym głowę schylił.
— Czerwony Krzyż.
Człowiek z krzyżami pokłon oddał.
— Strażnik broni.
Tu znowu człowiek w futrzanym kołnierzu głową skinął. Następnie, na znak dany przez pierwszego herolda, wystąpił z szeregu pierwszy z giermków i wziął z rąk pomocnika woźnego wzmiankowaną wyżej poduszkę z teką.
Wtedy herold rzekł, zwracając się ku woźnemu:
— Tak ma być. Zdaną mi przez was osobę Jego Dostojności niniejszem w zakres moich obowiązków przyjmuję.
Wyszczególnione dotąd formy etykiety, oraz inne jeszcze, które poniżej opiszemy, stanowiły część starego ceremonjału, będącego w użyciu znacznie jeszcze przed Henrykiem VIII. Wstąpiwszy na tron, Anna czas jakiś próbowała go wskrzesić na nowo. W obecnej chwili nic już z tego wszystkiego nie zostało. A przecież Izba lordów uważa się na niedostępną wszelkiej zmianie; i jeśli co na świecie od niepamiętnych czasów się przechowuje, to chyba tam tylko. Jednak i ona się zmienia. E pur si muove.
Cóż się stało, naprzykład, z may pole, tym masztem majowym, który miasto Londyn wbijało na drodze, którą parowie udawali się do parlamentu? Ostatni został wystawiony w 1713 r. Od tego czasu „may pole“ zniknął. Wyszedł z użycia.
Wyglądem zewnętrznym jest nieruchomość; rzeczywistością zmiana. Tak naprzykład weźcie ten tytuł Albemarle. Zdaje się wieczny. Pod tym tytułem przeszło sześć rodzin, Odo, Maudeville, Betlurne, Plantagenet, Beauchamp, Monk. Pod tytułem Leicester następowało po sobie pięć różnych nazwisk, Beaumont, Brewose, Dudley, Sidney, Coke. Pod tytułem Lincoln, sześć. Pod Pembroke, siedem, etc. Rodziny się zmieniają pod nieruchomemi tytułami. Powierzchowny historyk wierzy w niezmienność. W gruncie rzeczy żadnej trwałości. Człowiek może być tylko falą. Oceanem jest ludzkość.
Dumą arystokracyj jest to, co jest dla kobiet upokorzeniem: starość; ale kobiety i arystokracje mają to samo złudzenie: konserwowanie się.
Jest rzeczą prawdopodobną, że Izba lordów nie pozna się wtem, co się dotąd przeczytało, i w tem, co się dalej przeczyta, podobnie jak dawna ładna kobieta nie chce mieć zmarszczek. Lustro jest starym oskarżonym; godzi się z tem.
Malować podobnie, oto cały obowiązek historyka.
Pierwszy herold zwrócił się do Gwynplaina:
— Racz iść za mną, milordzie. — I dodał: — Będziesz witany, przyczem dość będzie z twojej strony uchylić nieco brzegu kapelusza.
Co powiedziawszy, skierował się ku drzwiom, znajdującym się w głębi okrągłej komnaty. Woźny od Czarnego Pręta pochód rozpoczynał. Po nim szedł Płaszcz Błękitny, poduszkę niosąc; potem pierwszy herold; potem Gwynplaine z kapeluszem na głowie. Wszyscy zaś inni heroldowie i giermkowie pozostali w kolistej komnacie.
Orszak, towarzyszący Gwynplainowi, szedł z komnaty do komnaty drogą, którąby dziś z trudnością odszukać przyszło; stary bowiem gmach parlamentu angielskiego od dawna już nie istnieje.
Pomiędzy innemi przeszli i tę gotycką posłuchalną salę, w której odbyło się ostateczne Jakóba II-go z Monmouthem spotkanie; niepotrzebnie w tedy synowiec nikczemnie ugiął kolano przed zapalczywym stryjem.
Wokoło tego pokoju, według dat, z nazwiskami i herbami, wisiało dziewięć portretów dawnych parów: lord Nausladron, 1305. Lord Baliol, 1306. Lord Benestede, 1314 — Lord Cantilupe, 1356. Lord Montbegon, 1357. Lord Tibotot, 1372. Lord Zouch of Codnor, 1615. Lord Bella-Aqua, bez daty. Lord Harren and Surrey, hrabia Blois, bez daty.
Ponieważ noc już była, płonęły tu i owdzie lampy po galerjach. Paliły się także grube woskowe świece w świecznikach, mających poza sobą zwierciadła mosiężne.
Spotykało się tam tylko osoby niezbędnie potrzebne. W jednej z komnat stało na drodze, z głową z poszanowaniem schyloną, czterech pisarzy Izby ze swym zwierzchnikiem na czele. W innej znowu stał przezacny Filip Sydenham, rycerz proporcowy, pan na Brympton-Sommerset. Rycerza takiego mianuje król podczas wojennej potrzeby, pod rozwiniętym wielkim swoim proporcem. W innej jeszcze stał najdawniejszy baronet angielski, sir Edmund Bakon de Suffolk, dziedzic sir Nicholasa, używający nazwy primus baronetorum Angliae. Ten sir Edmund miał poza sobą dworzanina, niosącego jego rusznicę, oraz giermka z tarczą herbową Ulsteru; ci bowiem baroneci z urodzenia już są obrońcami hrabstwa Ulster w Irlandji. W innej nareszcie znajdował się kanclerz izby skarbowej, w towarzystwie czterech swoich starszych rachmistrzów, oraz dwóch delegatów lorda szambelana, przełożonych nad rozkładem podatków. Także i naczelnik mennicy, trzymający na otwartej dłoni funt szterling. Ośmiu tych dostojników z uszanowaniem skłoniło się nowemu lordowi. U wejścia w korytarz wysłany matą, który stanowił przejście z Izby niższej do wyższej, Gwynplaine powitany został przez sir Tomasza Mansell de Margam, kontrolera dworu królowej i członka parlamentu, wybranego przez Glamorgan; u wyjścia zaś — przez deputację baronów pięciu przystani, uszykowanych w dwie strony, po czterech w rzędzie, bowiem owych przystani jest właściwie osiem. William Ashburnham pozdrowił go od portu Hastings, Matthew Aylmor za Dower, Jozyasz Burchett za Sandwich, sir Filip Boteler za Hyeth, Jan Brewer za New Rumney, Edward Southwell za miasto Rye, James Hayes za miasto Winchelsea, a Grzegorz Nailor za miasto Seaford.
Pierwszy herold, w chwili kiedy się Gwynplaine zabierał do oddania ukłonu, przypomniał mu raz jeszcze z cicha:
— Tylko brzegiem kapelusza, milordzie.
Gwynplaine zrobił, jak mu zalecono.
Przybył wreszcie do tak zwanej malowanej komnaty, w której jednak nie było innych malowideł, jak tylko kilka postaci świętych, pomiędzy innemi świętego Edwarda na zasklepieniu długich ostrołukowych okien, przeciętych przez posadzkę na dwoje, tak, że w ten sposób Westminster-Hall posiadał część ich spodnią, górną zaś malowana komnata.
Po tej stronie drewnianej poręczy, przecinającej wzdłuż malowaną komnatę, stało trzech sekretarzy stanu, ludzi znakomitej wagi. Do pierwszego z tych urzędników należała południowa część Anglji, Irlandja i osady zamorskie, także Francja, Szwajcarja, Włochy, Hiszpanja, Portugalja i Turcja. Drugiego wydział stanowiła północna część Wielkiej Brytanji, wraz z nadzorem Niderlandów, Niemiec, Danji, Szwecji, Polski i Moskwy. Trzeci, Szkot rodem, Szkocję miał sobie poruczoną. Dwaj pierwsi byli Anglikami. Jednym z nich był czcigodny Robert Harley, członek parlamentu za miasto New-Raduor. Jeden poseł Szkocji, Mungo Graham, esq., krewny księcia Montrose, był obecny. Wszyscy skłonili się Gwynplainowi w milczeniu.
Ten dotknął tylko brzegu kapelusza.
Odźwierny zapory uniósł ją na zawiasach w miejscu, w którem było przejście do tylnej części malowanej komnaty. Stał tam długi stół, zasłany suknem zielonem, przy którym zasiadali tylko lordowie.
Na stole tym stał świecznik płonący.
Gwynplaine z całym swoim orszakiem wszedł do tego wysoce uprzywilejowanego przedziału.
Zapora poza nimi znowu zapadła.
Pierwszy herold tuż przy niej się zatrzymał.
Malowana komnata była salą wielkiej rozległości.
Widać było w głębi stojących pomiędzy dwoma oknami, pod królewską tarczą, starców dwóch w szatach z czerwonego aksamitu z dwiema wstęgami z gronostajów bramowanych złotem u ramion, oraz kapeluszami o białych piórach na głowach. Przez te rozwarte z przodu ich szaty widać było pod spodem sute jedwabne ubranie i rękojeści ich szpad.
Poza nimi stał nieruchomy człowiek, ubrany całkiem w czarną morę, trzymający w ręku wielką złotą maczugę, mającą na szczycie lwa ukoronowanego. Był to strażnik maczugi Izby parów. Lew bowiem jest ich godłem. „A lwy są to baronowie i parowie“ — tak powiada pisana kronika Bertranda Duguesclin.
Tu wielki herold, ukazując Gwynplainowi dwóch dostojników w aksamitnych szatach, szepnął mu do ucha:
— Milordzie, ci, co tam stoją, są tobie równi. Oddasz im ukłon zupełnie tak, jak oni go tobie zrobią. Są to dwaj baronowie, wyznaczeni ci być chrzestnymi przez lorda kanclerza. Bardzo są starzy i prawie już niewidomi. Oni to mają cię wprowadzić do Izby lordów. Pierwszym z nich jest Karol Mildmay, lord Fitzwalter, szósty z rzędu pan na ławie baronów; drugim zaś — Augustus Arundel, lord Arundel de Trerice, trzydziesty ósmy baron z rzędu.
Poczem, zbliżywszy się krokiem ku dwom starom, rzekł głosem donośnym:
— Fermain Clancharlie, baron Clancharlie, baron Hunkerville, margrabia Corleone w Sycylji, pozdrawia Wasze Dostojności.
Tu dwaj lordowie unieśli swoje kapelusze ponad głową, na całą ręki długość, poczem znowu je włożyli. Gwynplaine zupełnie w ten sam sposób ukłon im oddał.
Orszak szedł dalej tymże samym porządkiem.
Tylko że człowiek, niosący maczugę, umieścił się przed Gwynplainem, dwaj zaś lordowie po dwóch jego bokach. Z tych lord Arundel, idący po lewej stronie, jako starszy, wyglądał mocno zgrzybiały. Umarł w rok potem, zostawiając swojemu małoletniemu wnukowi Johnowi parostwo, które miało zresztą wygasnąć w 1768.
Tak idąc, wyszli nareszcie z malowanej komnaty i zapuścili się w długą galerję, na pilastrach wspartą, kędy dwoma rzędami po obu stronach stali naprzemian halabardnicy angielscy i szkoccy.
Halabardnicy szkoccy składali ów wspaniały zastęp wojskowy, godny nieco później pod Fontenoy z jazdą francuską się potykać, oraz z owymi kirasjerami królewskimi, do których się to odezwał pułkownik przed rozpoczęciem natarcia: „Mości panowie, umocnijcie sobie kapelusze na głowach, bo będziemy mieli zaszczyt koniom dać ostrogi“.
Przywódcy tych i tam tych halabardników powitali szpadami Gwynplaina i obu lordów. Podobnież żołnierze sprezentowali przed nimi partyzany i halabardy.
W głębi galerji jaśniały ogromne drzwi dwuskrzydłowe, wydające się być blachami ze szczerego złota. Po obu ich stronach, we wspaniałym ubiorze, stali dwaj ludzie nieruchomo. Po ich liberji można było poznać tak zwanych door-keepers, odźwiernych.
W pewnej od drzwi odległości rozszerzała się galerja w rodzaj oszklonego zewsząd półkola.
Siedział tam w krześle z wyniosłą poręczą dostojnik, odznaczający się ogromem swojej szaty i peruki. Był to William Cowper, lord kanclerz państwa. Zaletą jest być bardziej ułomnym niż król. William Cowper był krótkowidzem, Anna także, ale mniej. Ten zły wzrok Wiliama Cowper spodobał się krótkowidztwu Jej Królewskiej Mości i wpłynął na wybranie go przez królową kanclerzem i strażnikiem królewskiego sumienia. Górna jego warga bardzo była wąska, dolna zaś gruba i obwisła, co bywa znakiem pół-dobroci.
Oszklone półkole oświecała lampa zwieszona od sklepienia.
Obok lorda kanclerza, nader poważnego na wyniosłem swojem siedzeniu, stał z prawej strony stół, przy którym siedział pisarz koronny, po lewej zaś taki sam drugi pisarza parlamentu. Obaj pisarze mieli przed sobą papiery i przybory do pisania.
Poza krzesłem lorda kanclerza stał strażnik maczugi koronnej, oraz dwaj jego dworzanie w perukach; jeden do noszenia ogona jego sukni, drugi do trzymania sakiewki. Wszyscy ci urzędnicy do dziś dnia istnieją.
Na niskiej ławeczce, tuż przy krześle, leżała szpada z rękojeścią złotą, w pochwie i z pasem z płomienistego aksamitu.
Poza pisarzem koronnym stojący urzędnik trzymał szeroko w obu rękach płaszcz koronacyjny. Inny znowu poza pisarzem parlamentu w podobnyż sposób trzymał płaszcz, będący godłem parlamentu. Obie te szaty, zarówno z karmazynowego aksamitu, podbite białą kitajką, mające u ramion gronostajowe wstęgi bramowane złotem, tem się tylko różniły, że królewska miała kołnierz szerszy.
Trzeci z kolei urzędnik, tak zwany librarian, trzymał na poduszce skórzanej red-book, książeczkę, oprawną w safjan czerwony, w której się znajdował spis parów państwa, oraz wyliczenie gmin. Miał też obok kilka kart białych i ołówek, przeznaczony w darze starodawnym zwyczajem dla nowo wchodzącego do Izby członka.
Orszak, towarzyszący Gwynplainowi, zatrzymał się przed krzesłem lorda kanclerza. Dwaj lordowie chrzestni odkryli głowę. Gwynplaine zrobił to samo. Poczem wielki herold wziął z rąk giermka w błękitnym płaszczu srebrnolitą poduszkę, przykląkł na jedno kolano i podał na niej czarną tekę lordowi kanclerzowi. Ten wziął ją i podał pisarzowi parlamentu. Pisarz, przyjąwszy ją ze stosownem uczczeniem, wrócił zasiąść swoje miejsce. Po niejakiej chwili jednak, otworzywszy tekę, w stał znowu.
Taka zawierała dwa niezbędne w takim razie dokumenty: własnoręczne pismo królewskie do Izby lordów, oraz najmiłościwszy rozkaz zasiadania na obradach nowemu parowi.
Pisarz stojący podniesionym głosem i z pełną poszanowania powolnością z kolei oba te rozporządzenia przeczytał.
Rozkaz zasiadania, udzielony lordowi Fermainowi Clancharlie, kończył się następującemi urzędowemi słowy:
„...Zaczem ściśle wam zalecamy, powołując się w tem na wierność i powolność, jaką nam winni jesteście, niniejszem w własnej waszej osobie zająć miejsce pomiędzy prałatami i parami, zasiadającymi w parlamencie naszym w Westminsterze, celem objawienia waszego zdania sumiennie i zgodnie z uczuciem dobrej sławy o wszystkiem co się tyczeć może spraw królestwa i kościoła”.
Po ukończeniu tego czytania, lord kanclerz gromkim głosem rzekł:
— Prawom koronnym zadość się stało. Ale, lordzie Fermaine Clancharlie, czy Wasza Dostojność wyrzekasz się wiary w transsubstancjację, w uczczenie świętych i w obrzędy mszalne?
Gwynplaine ukłonił się w milczeniu.
— Zadość się stało — rzekł lord kanclerz.
Pisarz zaś parlamentu dodał od siebie:
— Jego dostojność dał świadectwo prawdzie.
Lord kanclerz mówił dalej:
— Milordzie Fermaine Clancharlie, możesz odtąd zasiadać.
— Amen — rzekli dwaj chrzestni.
Tu zbliżył się wielki herold i, wziąwszy szpadę z ławeczki, przypasał ją Gwynplainowi.
„Co gdy się stało — powiadają stare nadania normandzkie — par ima swoją szpadę, zasiada na wysokiej ławie i towarzyszy posiedzeniu“.
Wtem Gwynplaine usłyszał poza sobą głos, który m u mówił:
— Wdziewam na waszą dostojność szatę parlamentu.
Co powiedziawszy, urzędnik, trzymający szatę, włożył mu ją na ramiona, a następnie zawiązał pod brodą na czarne wstęgi gronostajowego kołnierza.
Tak więc Gwynplaine ze szkarłatnym na ramionach płaszczem, ze złotą szpadą przy boku, całkiem był już podobny do dwóch lordów chrzestnych swoich towarzyszy. Jednocześnie librarian podał mu red-book, a raczej sam mu go wsunął w kieszeń od kamizelki. Wielki herold szepnął mu do ucha:
— Milordzie, wchodząc, zechcesz pozdrowić siedzenie królewskie.
Siedzenie królewskie jest to tron.
Tymczasem dwaj pisarze skrzętnie wciągali protokół całego przyjęcia, jeden do ksiąg koronnych, drugi do aktów parlamentu. Poczem obaj z kolei, poczynając od pisarza koronnego, podali księgi do podpisu lordowi kanclerzowi. Podpisawszy oba akta, lord kanclerz wstał.
— Lordzie Fermainie Clancharlie — rzekł donośnym głosem — baronie Clancharlie, baronie Hunkerville, margrabio Corleone we Włoszech, witaj pomiędzy tobie równymi, duchownymi i świeckimi lordami państw Wielkiej Brytanji!
Tu dwaj jego towarzysze dwóch jego ramion dotknęli. On się odwrócił w stronę, w którą go zlekka popchnięto. I oto wielkie złocone drzwi w głębi galerji otworzyły się na dwie strony. Było to wejście do Izby parów Anglji.
Półtorej doby jeszcze nie upłynęło od czasu, kiedy Gwynplaine, innym otoczony orszakiem, widział otwierające się przed sobą drzwi żelazne więzienia Southwarku.
Cóż za szalona szybkość tych wszystkich obłoków, które mu przeciągnęły ponad głową; obłoki te wypadkami były; szybkość ich podobna była do wzięcia przemocą!