Czarnebłoto/Rozdział XIII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Klemens Junosza
Tytuł Czarnebłoto
Podtytuł Pająki wiejskie
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1895
Druk Rubieszewski i Wrotnowski
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ XIII,
opowiadający o kłopotach Wasążka i niedoli Rokity; tu również jest mowa o głębokich sentencyach Uszera Engelmana.

Najtrudniejszym bywa zwykle początek, ale jak się co raz zacznie, to już idzie. Doświadczył tego Walenty Wasążek, gdyż dopóki odgrażał się tylko na Kobiałkę, nic nie szło, ale odkąd rozpoczął proces i forsownie popierać go zaczął, to ruble nie szły, ale leciały, jak ptaki; jeden drugiego gonił, przeganiał, aż dno w mieszku stało się czyściutkie, jak szkło.
Każda sprawa jest trudna i kłopotliwa, ale graniczna sprawa bodaj że najtrudniejsza, bo to i dowody i regestry i wywody od dziada, pradziada i świadkowie, i zejścia na grunt i pomiary.
Nietylko głupia miedza, ale cały zagon tego ambarasu nie wart, ale że w takim razie nie tyle o grunt, ile o honor idzie, o postawienie na swojem, więc strony obie forsowały, ile tylko która mogła i czem mogła. Nie brakło Wasążkowi ambicyi, ale i Kobiałka w kaszy zjeść się nie dał i okrutnie na honor był czuły, więc jak się tacy dwaj niedźwiedzie za bary porwali, to już walka musiała być zawzięta, bo jak jeden, tak i drugi, prędzejby dał sobie rękę uciąć, oko wydłubać, aniżeli do zgody się nakłonił. Skoro zaczęte, to już niech się kończy, co ma kosztować, niech kosztuje i choćby nawet z torbami pójść, byle tylko przeciwnika rozumu nauczyć.
I prócz tej sprawy o miedzę, zaczęły się pomiędzy nimi i inne, nowe zupełnie wytwarzać. Kobiałka, ujrzawszy cielę Wasążka na swym gruncie, kamieniem je zabił; Wasążek zaś sześciu gęsiom Kobiałki łby poukręcał — to już dwie nowe sprawy. Wasążkowa z Kobiałczyną przemówiły się przy studni i zdyfamowały się trochę nawzajem — trzecia sprawa. Wasążek Kobiałkę pobił — znów sprawa, i tak ze sprawy w sprawę szło i coraz bardziej się plątało, a wydatki rosły.
Kobiałka trochę zamożniejszy był, więc dłużej wytrzymywał i większy kredyt miał, ale Wasążkowi o grosz coraz było trudniej. Ganiał szkapinę swoją do Czarnegobłota, do innych miasteczek, ale żydzi stwardnieli, jak krzemienie i prędzejby ze skały wodę wycisnął, niż z nich kilka rubli na tak pilną potrzebę.
Z różnych beczek Wasążek próbował, naprzód od samego Chaskla — nie chciał; od Jukla — także nie chciał; proponował, żeby pożyczyli mu wspólnie, obadwaj razem — nie chcieli.
Udał się do miasteczka, pół dnia przesiedział pod „Łabędziem,“ zaczepiał Abrama, Mendla, Dawida — ani weź. Zaprzysięgli się i zaklęli na żony, dzieci, na szczęście do handlu, że w całem Czarnembłocie w danej chwili nie znajdzie się ani jeden rubel, wszystkie utopione są w interesach i wyłowić ich napowrót narazie nie można. Trzeba czekać.
Może za pół roku, może w zimie o gotówkę nie będzie tak trudno, a wtenczas każdy chętnie takiej godnej osobie, jak pan Wasążek, wygodzi.
Próbował szlachcic szczęścia w innych pobliskich miasteczkach, ale również bez skutku — i z wycieczek takich powracał smutny, przygnębiony, bez zwykłej fantazyi i humoru.
Wielkie, nastroszone zazwyczaj wąsiska, opuściły się do dołu, a i wierna starucha, to poczciwe bydlę, które rozumiało wszelkie myśli swego pana, stąpała pod nim powoli, ze łbem zwieszonym ku ziemi. Nawet w karczmach, gdzie na rozgrzewkę wstępował, zachowywał się na podziw spokojnie i cicho — anegdotek nie opowiadał, zaczepki z nikim nie szukał, siedział na uboczu i pił, milcząc, a na zapytania albo wcale nie odpowiadał, albo odburknął w taki sposób, że go już więcej nie nagabywano.
Swoją drogą sprawy prowadził, że zaś mu żydzi pieniędzy dać nie chcieli, więc sprzedał krowę jednę, potem drugą... I to nie łatwo mu przyszło, gdyż żona takiego gwałtu narobiła, że aż się cała wieś zbiegła, jak na dziwowisko.
Nawet guzów z tego powodu było kilka, bo za Wasążkową ujęli się jej familianci i duża bitwa się wywiązała, ale jakoś Wasążek na swojem postawił, krowy do żydów poszły, a pieniędzmi można było jakiś czas podtrzymywać procesy.
Po stracie dwóch krów Wasążkowa wciąż rozpaczała i w żalu utulić się nie mogła. Daremnie mąż przekładał jej i tłómaczył, że to strata pozorna tylko i chwilowa, gdyż z chwilą wygrania sprawy, wszelkie koszta na Kobiałkę spadną i będzie je musiał co do jednego grosza zapłacić.
Wasążek był pewny wygranej, ale kobieta, na takie rzeczy nie znawczyni, sądziła po swojemu i zapowiedziała mężowi, że już mu więcej do obory zaglądać nie pozwoli i że trzeciej krowy ruszyć nie da.
— Chyba mnie pierwej na cmentarz wyprowadzisz — mówiła — aniżeli weźmiesz to bydlątko. Dość już! Dwie straciłam, takie kochane, od maleńkości wychowane... takie dobre!...
Słuchać Wasążek tych żalów i tego lamentu nie mógł; uciekał więc w pole, gdziekolwiek, byle dalej od domu. Nocował w stodole, często i głodu przymierał, a na obiad do izby nie szedł, bo kobieta, czy o łyżce, misce, czy o czemkolwiek mówiąc, zawsze do tych nieszczęsnych krów powracała i taki znów lament czyniła, że tylko uszy zatykać i za dziesiątą granicę uciekać.
W dodatku do wszystkiego złego, Jukiel i Chaskiel o należność swą dopominać się zaczęli, z początku spokojnie i grzecznie, a dalej coraz ostrzej i natarczywiej, że zaś Wasążek pieniędzy nie miał, więc się o sąd cała bieda oparła. Napróżno szlachcic prosił i układy różne proponował — nie chcieli ustąpić.
— Wasan myśli — mówił Jukiel — że z wasanem można się układać?
— Ja chcę przecież...
— Kiedy wasan kapcan jest już i układu nie dotrzyma. Wasan prawować się lubi; wasan przeprocesował wszystko, nawet krowy. Z czego wasan odda?
— Toć ziemia jest, zboże rodzi, uchowa się co z dobytku, to oddam. Nie chodzę lekko po świecie, ale jestem gospodarz.
— Oj waj... taki gospodarz? Co wasan za gospodarz! Wasan tylko koło sądu i koło karczmy gospodarstwo ma...
— Ej, nie urągaj-no ty... bo...
— Ty! Co to jest ty? Wasan grozi, komu wasan grozi? — rzekł Jukiel, cofając się szybko. — Wasan chce robić awanturę! Wielki pan, myśli, że go się kto zlęknie!.. To wszystko za naszą dobroć, za naszą przychylność! Bierzecie od nas pieniądze, a płacić chcecie awanturą.
— Niechże-no Jukiel zaczeka — rzekł Wasążek — rozmówmy się po ludzku.
— Co mam z wami rozmawiać, o czem?
— O tym długu.
— Wcale nie myślę... Na co mi rozmawianie, oddajcie, coście winni...
— Kiedy teraz nie mam.
— Ładna zabawa! Nie ma pieniędzy i chce rozmawiać... Akurat to jest osoba do rozmowy!
Nie lepszy był i Chaskiel; ten również napierał i o układach słuchać nie chciał. Podzielał on w zupełności zdanie Jukla, że kto nic nie ma, z tym nie warto mówić. Szkoda czasu.
Posypały się pozwy, wyroki, zajęcia. Wasążek głowę stracił tak dalece, że już nawet do sądu nie zaglądał; puszczał sprawy zaocznie, nie apelował — on, Wasążek, który całe życie na procesach strawił. Przychodzi na człowieka taka chwila, że już mu wszystko jedno... Opuszcza ręce, mówiąc: „Niech się dzieje, co chce, już nic nie poradzę.“
Raz wieczorem wyszedł w pole i wlókł się bez żadnego celu, ot tak, aby iść. Głowę zwiesił, wąsiska opuścił, przygarbił się, wyglądał jak dziad, tak dalece, że Rokita, polną ścieżką powracający do domu, nie poznał go odrazu.
— Wszelki duch Pana Boga chwali — zawołał zdziwiony — toć pan Walenty!
— Nie poznałeś, bracie?
— Sprawiedliwie, że nie. Coś pana tęgo zmogło...
— Wielkie są grzechy nasze, Michale, więc zmożeni jesteśmy i sponiewierani — a mnie zmogło to samo, co i ciebie.
— Słyszałem, słyszałem, że i pana Walentego też obrabiają żydy po sądach. Aleć panu pół biedy, pan znający...
Wasążek ręką machnął.
— Niech tam — rzekł — choć i znający, ale czem płacić nie mający, jest ginący. Nie dam im rady, a oni mnie zmogą. Myślałem już i tak i siak... Spekulowałem, kręciłem głową, próbowałem różnych sposobów — wszystko na nic. Zguba przychodzi na człowieka i na tem skutek.
— I cóż oni wam, panie Walenty, zrobią?
— To samo, co i tobie... sprzedadzą, zniszczą i na cztery wiatry wypędzą.
Chłop drgnął.
— Ja — rzekł — ratuję się jeszcze, jak mogę.
— Do czasu, mój bracie.
— Co mam zboża, oddaję; z przychówku, oddaję, zarobię jaki grosz — oddaję, furmanki żąda — jadę, aby choć tylko z chałupy nie ruszał, i jakoś do tej pory nie rusza.
— Do czasu, Michale, do czasu. Taki, mój bracie, to jak wilk... dasz mu jagniątko, chce owcę, daj owcę — krowy mu się chce; krowę dasz — zjadłby konia, a nie masz konia, to i ciebie samego pożre. Znam ja ich doskonale, te wory dziurawe, beczki bezdenne; żebyś nie wiem jak pchał, nie napełnisz i nie napchasz. Mówią w bajce o smoku, co mu codzień barana na pożarcie dawali; taki smok, Michale, lepszy od naszych Juklów i Chasklów, bo ich żarłoczność granicy żadnej nie zna. Tak i z tobą, bracie kochany, tak i ze mną, z drugim, dziesiątym i setnym... Wyciśnie z ciebie wszystko, co będzie mógł wycisnąć, a potem pożre cię z kościami...
— Oj, mój panie Walenty, żeby on mnie miał z chałupy wyrzucić, to ja sam nie wiem, cobym uczynił?...
— A ja wiem...
— Powiedzcież, panie Walenty, może i mnie to się na co przyda...
— Wątpię, mój Michale. Ja obrót sobie dam, bo edukowany jestem, a ty zaś robotnik tylko — to służby będziesz szukał. I znajdziesz, bo z ciebie oracz wielki i kosiarz wielki: siłę masz i zdatność za trzech. Gdziebądź przyjmą cię — w każdym dworze.
— Nie...
— A to dlaczego?
— Bo ja nie pójdę do służby...
— To i co zrobisz? Może komornikiem we wsi będziesz na pokomornem, a do roboty na dniówkę. I tak ludzie robią.
— Chyba nie...
— Więc jakże będzie z tobą?
— Nie wiem, nic nie wiem i, Bóg świadkiem, wiedzieć nie chcę.
— O! nie ciekawyś?
— Nie, panie Walenty, wolę już posłuchać, co wy ze sobą poczniecie...
— Ja już sobie obmyśliłem. Wojować z żydami nie będę, bo ich nie zmogę. Oddać nie mam z czego, zniszczą mnie. Cała moja fortuna nie obstanie, żeby ich zaspokoić.
— Cała fortuna?
— Jakbyś wiedział!
— To nie może być, panie Walenty, posiedzialność macie porządną, gruntu też.
— Pójdź-no, bratku, do regenta, to się dowiesz, jak owe zagonki na wszystkie boki są opisane. Żydom się z nich wiele nie dostanie, ale i mnie wykurzą, jak lisa z jamy.
— I cóż poczniecie?
— Ha, mój Michale, choć ty prosty chłop, ale szczery i dobry człowiek, tedy ci powiem. Mógłbym ekonomować gdzie na folwarku, ale nie chcę. Od maleńkości na swojem, to mi kark bardzo zesztywniał. Jużbym ja nie mógł u takiego Różańskiego, naprzykład, koło drzwi stać i jego fochów znosić, jużem zastary, ale jest jeden Pan wielki, u którego służba honorem mi będzie.
— I cóż to za pan?
— Pan Bóg nasz miłosierny, Michale. Już ja trzy tygodnie bez roboty żadnej chodzę, jeno medytuję a dumam, dumam a medytuję; oj, i dodumałem się, że wielkie są grzechy moje i wielkie zmarnowanie życia mojego było... Opatrzyłem się, bracie, ale po niewczasie... Nie trzeba było tyle kodeksów w łeb kłaść sobie, i tyle spraw prowadzić, i tyle jarmarków odwiedzać i tyle pisania żydom podpisywać. Roześmiejesz się może ze mnie, powiesz: „Aha! obejrzał się kusy, jak mu ogon ucięli.“ Prawda, bracie, wszystko prawda i „nierychło, Marychno, po śmierci wędrować“ — to też prawda, ale Bóg miłosierny i jużem sobie postanowił Jemu do śmierci służyć i tak w onej służbie żywota dokonać.
— Jakże to? Przy kościele?
— A juści.
— Za dziada, czy co?
— O! zaraz ci za dziada! I to nie hańba, owszem, aleć ja jeszcze na co lepszego zdatny. Na książce każdej czytam, a choćby łacińska była, też potrafię, jako, że za młodu ciekawy byłem i pokazywali mi; nabożeństwo rozumiem, a nie chwalący się, śpiewam pięknie. Toć słyszysz nieraz w kościele. Pięknie śpiewam, co?
— Juści prawda, jak pan Walenty zaśpiewa, to jakby kto na wielkiej trąbie zatrąbił.
— Chwalić Boga, głos jest, a nie ma takiej pieśni kościelnej, którejbym nie umiał. I nietylko te, które naród śpiewa, ale łacińskie. Ja i „Asperges“ i „Veni Creator“ i „Salve Regina,“ co tylko chcesz, nie chwaląc się, znam; do mszy posłużę, aparat przysposobię, księdza ubiorę; więc umyśliłem sobie: pójdę w służbę Bożą i zostanę zakrystyanem.
— To nasz zakrystyan nie będzie?
— Będzie, ale przecież nie jeden kościół na świecie.
— I daleko pan Walenty od nas odejdzie?
— Nie bardzo. Za Kopytkowem.
— Może do Biedrzeńca?
— Nie, do Woli... Byłem tam już, mówiłem z proboszczem, obiecał przyjąć od świętego Jana.
— No, no...
— Cóż robić, bracie. Będę żył spokojnie, Pana Boga chwaląc, za grzechy odpuszczenia prosząc i niech tam... Zrobiłem rachunek sumienia, winowajcą jestem względem siebie samego, względem żony, względem dzieci, względem sąsiadów. Biję się w piersi i powiadam: moja wielka wina! Niech je psi zjedzą te kodeksy i procesy, dość już mam tego. I tobie, Michale, życzę po dobroci, ty za mną pójdź... Wszystko jedno, nie utrzymasz się tutaj.
— A cóż ja przy panu Walentym robić będę?
— Będziesz za dziada przy kościele.
— Nie było w moim rodzie dziadów i nie będzie.
— Hardy z ciebie chłop, Michale; parobkiem wolisz być?
— Nie będę, panie Walenty, jakom rzekł, nie będę.
— A czemże zostaniesz?
— Nie wiem, głowy na to nie mam. Chałupy swojej trzymać się będę, póki mogący i dziej się wola Boża. Wyście, panie Walenty, człowiek znający, piśmienny, wy i na książce potraficie, toście sobie obmyślili; ja chłop ciemny, nie potrafię. Jedno tylko wiem doskonale, że ojciec mój w tej chałupie siedział, ojcowy ojciec siedział, to i ja siedzieć powinienem... I... ach! panie Walenty, nie mówmy już o tem, bo jak pomyślę, to mi zaraz we łbie poczyna się kotłować, gorącość na mnie bije, a potem ziąb taki czuję po plecach, jakby mnie na polu, na to mówiący, zgrzanego, zimny wiater obleciał — i Bóg wie, co sobie do głowy dopuszczam i w uszach mi bębni, jakby sześciu chłopów młóciło i w ślepiach się robi czerwono, a w gardzieli tak sucho, tak sucho, że słowo się z niej wydobyć nie może... Już ja, panie Walenty, myśleć o tem nie chcę, zaciężka rzecz to dla mnie; wolę orać od świtania do zmroku, wolę kosić, wolę najcięższą robotę, bo kiedy grzbiet trzeszczy, to odełba gorącość odchodzi i takie wichry w uszach nie gwiżdżą i takiego łomotania w skroniach nie czuję. Dziw, doprawdy, że pan Walenty inaczej to rozumie.
— Niby... jakże to dziw?...
— A że pan Walenty tak całą swoją chudobę na ich pastwę zostawi, bez żadnej obrony.
— Ja?
— Takeście przecież rzekli.
— Rzekłem, bracie i prawda. Wielkie są grzechy nasze i ja już się prawować nie będę. Panu Bogu przy kościele służyć pójdę, a tu niech się dzieje, co chce.
— No, no... A tak się pan Walenty kodeksami przechwalał, tak zawsze dużo o prawie opowiadał.
— He, nie myśl-no, Michałku, że ja znów taki głupi. Ustąpię i pójdę, bo nie mam forsy na to, żeby się prawować, aleć żona moja w chałupie zostanie do czasu i żydy jeszcze długo potańcują. Narobiłem ja im kapusty dość.
— Kapusty?
— A juści. Cóż ty, Michale, myślisz, że ja byłem głupi czekać, aż mi oni grunt i dom opiszą. Sam po dobrej woli sprzedałem, póki był czas.
— Jakże pan Walenty sprzedał, kiedy sam w chałupie siedzi?
— Sprzedałem, bracie kochany, rejentalnie, pół roku temu, zanim jeszcze żydzi procesować mnie zaczęli i nie u naszego rejenta w Kopytkowie, ale u gubernialnego, żeby się zaraz nie rozniosło.
— Któż kupił?
— Byli tacy, co kupili; jeden, mój szwagier, a drugi kum, obaj przyjaciele. Ja już do mego gospodarstwa nie mam nic i jeno kobieta moja dzierżawczynią w niem siedzi. Ja biedak, ja pójdę w świat, ale kobiety mojej nie łatwo będzie zmódz, bo ona żadnych podpisów nie dawała, a jako dzierżawczyni, za kontraktem, na swojem prawie siedzi. I bydełka resztę, co mi zostało i kobyłę moją staruchę sprzedałem też, zanim wójt zajęcie dla żydów zrobił. Co do jednego ogona wyzbyłem się wszystkiego, niech teraz robią, co chcą.
— Jakże, toć bydło u pana Walentego w oborze?
— Czasowo tylko, mój bracie, na przechowaniu. Tylko patrzeć, właściciele prawdziwi przyjdą i zabiorą.
— Takiem prawem, Chaskiel, Jukiel i insze żydy nic nie dostaną.
— Albo ja wiem, nie moja w tem głowa, ale ich...
— Panie Walenty!
— A co, Michale?
— Ani w ząb nie rozumiem, co wy mówicie. Dopieroście rzekli, że jako za wielkie grzechy swoje, na służbę Bożą do kościoła idziecie, że niechacie już wszystkie sprawy i procesy, że zostawiacie waszą fortunę żydom na pastwę, a teraz znowu o procesach gadacie i że jako żydy wam nie wezmą nic. Sprzecznie to; niby na prawo, niby na lewo, a po prawdzie ani tak, ani siak.
— Oj, nie rozumiesz ty, Michale, nic nie rozumiesz. Grzechy moje są wielkie, na prawowanie pieniędzy nie mam, fortunę żydom zostawiam, ale nie byłbym ja Walentym Wasążkiem, nie umarłbym spokojnie, w grobie, w świętej ziemi jeszczebym się przewracał, żebym onym gałganom kapusty nie narobił. Toć i koń, skoro go wilcy opadną, nie da się zjeść odrazu, jeno obróci się do nich tyłem i jak pocznie wierzgać, to niejednemu zęby popsuje, albo i szczękę przetrąci. Cóż ja mam być gorszego od konia? Tak się dać zjeść bez obrony? Ej, bracie kochany, to nie na mnie. Kopyt ja, co prawda, nie mam, ale głowa, chwalić Boga, jest, i zawczasu piwo warzyć umiem. Wasążka samego nie zjedzą, a jeżeli już przyjdzie na to, że zjedzą, to sobie zęby poszczerbią. Rozumiesz teraz, bracie?
— Nie.
— A toć jasne, jak dzień. Moja fortuna szlachecka, kupić każdemu ją wolno; wyroki są, przyjdą żydy do opisu, a skoro przyjdą, to zaraz szwagier mój i kum do nich z aktem, jako jednego jest połowa i drugiego połowa. Kupili, zapłacili, opisali się dokumentnie, a mojego nie ma w tem nic. Biedak jestem i w służbę idę. A chcą się do bydła dobrać i do konia, to też posprzedawane. Żydy uderzą w gwałt, zaczną krzyczeć, poznają, że Wasążek twardy, że trzeba mocnych zębów na niego.
— I nic nie wskórają?
— Nie wiadomo, mój bracie, może wskórają, może i nie. Do sądu pójdą, szwagra zapozwą, kuma zapozwą, świadków zaczną ściągać, dowodzić, że te wszystkie kupna nieprawdziwe, że to tylko udanie na ich krzywdę. Dopiero się zacznie kapusta! A i to, bracie, trzeba ci wiedzieć, że rejentalny akt, to twarda rzecz, jak mur, niełatwo go obalić. Będą próbowali, a ja się będę śmiał. Popamiętają oni Wasążka!...
Rokita zamyślił się i po chwili spytał:
— Panie Walenty, a dla mnieby pan takiego dobrego sposobu nie znalazł?
— Oj, nie bracie; tyś już dawno opisany; żeby przedtem, to jeszcze, ale teraz już nie rychło, już wszystko przepadło.
Chłop głowę zwiesił i poszedł ku domowi. Gnębiło go pytanie, dlaczego Wasążek znalazł sobie sposób, a on nie ma drogi wyjścia i czy naprawdę już nie ma? Wasążek mądry, aleć chyba na świecie są mędrsi od niego. Trzeba poszukać.
Zaraz, przyszedłszy do domu, zebrał wszystkie papiery sądowe, jakie mu podczas procesu z Chasklem przyniesiono, zebrał, złożył je porządnie, owinął w gałgan i troskliwie ukrył w zanadrzu, potem wziął kawałek chleba na drogę, kij w rękę i na całą noc poszedł do gubernialnego miasta, o dziesięć mil drogi.
Tam ludzie mądrzy są i prawo znający, może oni co na jego niedolę poradzą?
Szedł chłop równym, miarowym krokiem, księżyc mu przyświecał, szedł i rozważał w duchu opowiadanie Wasążka o tym koniu, co, gdy go wilki na pastwisku obskoczą, nie da się pożreć dobrowolnie, ale broni się i wierzga.
W tym samym czasie, kiedy Rokita w drogę się puścił, w Czarnembłocie Mojsie Fisch poszedł odwiedzić swego przyjaciela Engelmana i zaproponować mu wspólną przechadzkę na miasto, trochę dla zdrowia, a trochę dla wymiany myśli.
Filozof czarnobłocki długo prosić się nie dał. Poszli więc. Z początku kroczyli w milczeniu, jak ludzie, którzy wyłącznie tylko ruch mają na celu, potem zaczęli przebąkiwać coś półsłówkami, aż wreszcie, doszedłszy do kamienia, wpadli w porządną i poważną rozmowę.
— Wiecie, Uszer — rzekł Mojsie — mam wam ważną nowinę powiedzieć. Głównie ona dla mnie jest ważna, ponieważ mnie bezpośrednio obchodzi, ale że swego czasu mówiliśmy o tem, więc może i dla was będzie też ciekawa.
— Wszystko, o czem się mówi, jest ciekawe — odrzekł sentencyonalnie Uszer — jeżeli nie samo przez się, to pośrednio, to jako punkt przyczepienia, z którego można rozpocząć i wysnuć zajmujący dyskurs. Mówcie tedy, co mówić macie, Mojsie, ja was z uwagą słucham.
— Była niedawno pomiędzy nami rozmowa o ładnej kobiecie i o dyable. Nie potrzebuję wam powtarzać, gdyż pamiętacie zapewne, że ładna kobieta, to była moja żona, szatan — szatan, a jego wysłaniec i czeladnik — ten młody goj z Zatraceńca! Mówiliście wtedy pięknie o kobietach, jako że do późnego wieku są one wspólniczkami szatana i że wierzyć im nigdy nie można. Rzekliście wówczas, że nawet o waszą żonę, która już ukończyła sześćdziesiąt lat życia, nie jesteście jeszcze zupełnie spokojni i obliczyliście zgrabnie, jak wielki musi być mój niepokój wobec tego, że Małka ma dwadzieścia kilka lat wieku i że, co prawda, to prawda, częściej zagląda w lustro, aniżeli w garnek. Wywiedliście wtedy bardzo zgrabnie wnioski i na nich zbudowaliście argument, że ponieważ w garnku gotuje się krupnik z koszernego mięsa, a w lustrze siedzi cała trefność dyabelska, przeto niewiasta, która patrzy w lustro, nie może być koroną głowy męża swego. Wyraziliście też mądre zdanie, że są wypadki, w których nie można być zanadto podejrzliwym i są mężowie, którzy nie powinni ani na jednę minutę zamykać oczu, lecz mieć zawsze otwarte źrenice. Wszak to są wasze słowa?
— Moje i zachwycony jestem waszą pamięcią.
— Ja wtenczas powiedziałem wam, Uszer, że czasem podejrzliwość chodzi zadaleko.
— Jakto?
— Naprzykład, za ścianą coś drapie i nam się zdaje, że tam jest wielki pies, tymczasem pokazuje się często, że to nie był ani wielki pies, ani mały pies, ani nawet mysz, tylko nasze zdawanie się.
— Bardzo was przepraszam, Mojsie — rzekł Uszer — ale orzech, który mi podajecie, ma łupinę zatwardą na moje stare zęby, musiałbym długo gryźć; bądźcie przeto łaskawi, rozłupcie ją sami odrazu, a mnie dajcie czyste ziarnko, bez łupiny.
— To znaczy?
— Powiedzcie wprost, jaką przynosicie mi nowość?
— Skoro taka wasza wola, odwracam kota ogonem; wyjdzie to na jedno, tylko początkowo chciałem wam przedstawić sens moralny, a potem przyjść do rzeczy. Żądacie inaczej — zgoda, macie rzecz. Podejrzewaliście, że Małka jest dla tego puryca życzliwa, więcej nawet, niż dla interesu handlowego wypada; tymczasem, żebyście wy słyszeli, jak ona go przeklina, jak przeklina! Aż moje serce rośnie, a jak ona go dusi za dług, jak ona go dusi, jakie ona jemu figle robi, to ja się tak cieszę, że o mało nie tańcuję z radości. Ja teraz mogę spokojnie spać, mogę zamykać jedno oko i drugie oko i oba oczy razem.
— Wiecie wy co, Mojsie? — rzekł Uszer.
— No?
— Nie zaszkodzi, jeżeli wy jutro rano, skoro tylko zaświta, pójdziecie do mykwy i tam trzykrotnie, raz po razu, zanurzycie się w zimnej wodzie, wraz głową.
— Po co?
— Będziecie mieli jaśniejszy sąd o rzeczach.
— Ja was nie rozumiem, Uszer.
— Pomaleńku przyjdziemy do porozumienia, ale przedewszystkiem odpowiedzcie mi na pytanie: co wy myślicie o zdrowiu i siłach szatana?
— Co ja mam myśleć o zdrowiu takiego paskudnika? Niech on zdechnie!...
— Stoimy przy pytaniu, Mojsie. Jak wam się zdaje, czy dyabeł jest zdrów i czy ma siłę?
— Bez obrazy waszego honoru, ale ja nie jestem dyabelski doktór. Zresztą, co mnie do tego? Uszer, ja nawet nie mogę zmiarkować, co was to obchodzi?
— A jednak zastanówmy się nad tą kwestyą. Nie mówię o milionach drobnych dyablików, tego tałałajstwa, tej hołoty, która się codzień rodzi ze złych uczynków i która ginie od jednego spojrzenia, od jednego zaklęcia, od kłębu dymu z fajki sprawiedliwego. To są muchy, komary, sam drobiazg. Ale mówmy o prawdziwych szatanach, o tych, co stoją na zdradzie ludziom i prowadzą swój interes hurtowo, na wielką skalę. Stawiamy kwestyę: czy oni są zdrowi, czy nie?
— Niech ich dyabli porwą?
— To nie odpowiedź, Mojsie.
— To nie pytanie, Uszer. Niech kto spróbuje wziąć takiego łajdaka za puls, niech opuka jego nieczyste boki! Ładnie będzie wyglądał!
— A jednak łatwo znaleźć odpowiedź.
— No, no bardzo jestem ciekawy?
— Bierzmy rzecz gruntownie. Dyabeł istnieje od początku świata i będzie istniał do końca świata. Czy wierzycie w to?
— Wierzę.
— Tedy łatwo wam będzie kombinować tak: jeżeli taki paskudnik tyle czasu żyje, do tej pory nie umarł i do końca świata żyć będzie, to jest zdrów. Choroba nie przyczepi się do niego, i on jest zdrów, jak koń.
— Ale na co to wiedzieć?
— Czekajcie. Idźmy dalej. On robi rozmaite szprynce, figle, on biega po świecie, a na to trzeba siły. Siłę on ma, ale każda siła ma swój „in plus“ i swój „in minus“ — tak, jak licytacya. Siła się wysili, a wtenczas ten, co miał siłę, musi się zrobić osłabiony, dopóki nowa siła jemu nie przybędzie. Bywa czasem, że w studni braknie wody, za dwie lub trzy godziny woda przybędzie, ale tymczasem jej nie ma i próżno człowiek wiadro zapuszcza — nic nie wyciągnie. Sądzę, że nie będziecie zaprzeczali mojemu zdaniu, iż Siła ma taką córeczkę, która się zowie Osłabienie.
— To jest prawda.
— Więc wychodząc z tego punktu, przyznacie, że dyabeł, chociaż zawsze jest zdrów, jak byk i nigdy nie choruje, miewa jednak chwile osłabienia. Przyznajecie?
— Owszem, wasze rozumowanie jest zupełnie dobre, przyznaję; tylko chciejcie mi powiedzieć, zkąd my, nie doktorzy, ale zwyczajne czarnobłockie żydki, przyszliśmy do tego konsylium nad dyabelskiem zdrowiem i co nam z tego interesu przyjdzie?
— Powoli, Mojsie, powoli. Pod wpływem wielkiej radości, wasz umysł cokolwiek stępiał, tak samo, jak dobrze wyostrzony i zahartowany nóż stępiałby, gdyby go w ogień włożono.
— Nic nie rozumiem.
— A przecież to takie proste. Skoro powiedzieliście, że wasza żona tak okropnie przeklina, tak się na tego goja zawzięła, to mnie zaraz przyszło na myśl dyabelskie zdrowie i zaraz zrozumiałem, że nasz wróg szatan chwilowo wpadł w stan osłabienia. Wy sobie to dobrze zapamiętajcie, Mojsie, i jeżeli macie trochę rozumienia rzeczy, nie zamykajcie prawego i lewego oka jednocześnie; nie zaszkodzi, jak jedno będzie zawsze trochę otwarte. Nie radzę wam też spać zbyt twardo, ani oddalać się od domu zbyt daleko, gdyż szatan, chwilowo osłabiony, może swoją siłę odzyskać. Mądrej głowie, jak wasza, Mojsie, nie potrzeba dużo gadać, prawda?
— Aj, Uszer, Uszer, wyście mi otworzyli, nie powiem jedno oko, ale dwa! Słusznie powiada przysłowie, że nie każdy śpi, kto chrapie. Wy jesteście bystry człowiek, Uszer, i widzę, że znacie się na kobietach, jeżeli nie lepiej, to równie dobrze, jak ja na próbie wódki.
Długo jeszcze trwała rozmowa na ten temat i późno już było, gdy się dwaj przyjaciele, powróciwszy do miasteczka, rozeszli.
— Dobranoc wam, Uszer! — rzekł Mojsie.
— Dobranoc wam, Mojsie! A pamiętajcie o tym gałganie, że on jest tylko chwilowo osłabiony.
— Bądźcie spokojni. Niech-no on przyjdzie do siły, to ja zaraz przebudzę w sobie lwa — i pokażę swoją sztukę.







Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Klemens Szaniawski.