Czarnebłoto/Rozdział XIV
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Czarnebłoto |
Podtytuł | Pająki wiejskie |
Wydawca | Gebethner i Wolff |
Data wyd. | 1895 |
Druk | Rubieszewski i Wrotnowski |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Wiosna, coraz milej uśmiechając się do ziemi, poruszyła całą ludność wiejską. Mało kto w domu siedział, wszyscy dążyli na pola, do ogrodów, do pracy. Nawet osłabiony starzec wywłóczył się przed dom, na powietrze, na światło, a nie mogąc wraz z innymi jąć się ciężkiej roboty, chociaż kartofle przebierał, lub drobne narzędzia naprawiał, nie mogąc się oprzeć wezwaniu. Bo na wiosnę wszystko człowieka woła i wabi.
Zieleniejące drzewa, promień słoneczny, woda w rzece, ptak śpiewający, pierwszy kwiatek, wszystko, wszystko woła na człowieka: wstań i idź!
Wstaje więc człowiek i idzie do pługa, do brony, do siewu, na nowy chleb pracuje, bo mu już rychło starego zabraknie. Ruch się na polach robi. Z pastwisk dolatują odgłosy fujarek, a często i od zagonów wiatr na skrzydłach swoich dźwięki prostej, niewyuczonej pieśni przynosi.
To jest taki czas, w którym się wszystko budzi: od ziemi, co w śnie zimowym spoczywała, do motyla, do najdrobniejszej muszki...
W Brzozówce ruch się także zrobił, jak wszędzie.
Pan Borecki po całych dniach był w polu, ciotka Gertruda przy ogrodach warzywnych, przy oborze, przy najrozmaitszych zatrudnieniach, jakie ta, niecierpliwie przez wszystkich oczekiwana pora roku, przynosi.
Panienki objęły, jak co rok, ogród w posiadanie. Ten do nich należał i panowały w nim niepodzielnie.
Ciotka dawała im kilka dziewczyn do pomocy i zaczynało się kopanie, grabienie, sadzenie, a nieustające narady nad kwestyą, jakby ten, ich opiece wyłącznie oddany zakątek przyozdobić?
Zazwyczaj, co roku, o takiej porze, panienki wydobywały z różnych skrytek nasiona, cebulki, kłącza różnych roślin, bardzo osobliwych, odznaczających się jakiemiś zaletami nadzwyczajnemi, a było przytem niemało śmiechu i przekomarzania się, gdzie to posadzić, a gdzie tamto, co na tej, co na owej zasiać rabacie?
I w tym roku dziewczęta pracowały w ogrodzie; Jadwinia z zajęciem wielkiem, Zosia obojętnie.
Było jej wszystko jedno, gdzie ma być rezeda, gdzie balsaminy, lub gwoździki, a na zapytania siostry, odpowiadała półgłosem:
— Jak chcesz, jak uważasz, jak ci się podoba.
Niecierpliwiło to Jadwinię.
— Doprawdy, Zosiu — rzekła — ja ciebie nie rozumiem. Czemu się tak ciągle martwisz i wzdychasz?
— Niby to nie wiesz...
— Właśnie że wiem i dlatego się dziwię. Ciotka za tobą...
— I cóż z tego, kiedy ojciec nie jest za mną.
— Więc i cóż? Ojczulek zły nie jest, jak go zaczniesz prosić gorąco a serdecznie, nie będzie cię przymuszał. Żebym ja była na twojem miejscu, umiałabym sobie radzić. Ty tylko wzdychasz i płaczesz po kątach.
— Bo jestem bardzo, bardzo nieszczęśliwa...
— A ja ci mówię, że wszystko idzie ku lepszemu.
— Nie widzę ja tego, siostrzyczko.
— Bo masz ciągle oczy zapłakane. Ale ja widzę za ciebie. Tu się coś dzieje!
— To, co i zawsze.
— A ja ci mówię, że nie to, co zawsze; ale coś nowego, coś takiego, co ci wyjdzie na dobre.
— Ale cóż właściwie?
— Ja nie wiem dokładnie, lecz widzisz, są znaki, które dają dużo do myślenia.
— Szczególna rzecz, że ty zawsze widzisz to, czego inni nie widzą.
— Mylisz się, Zosiu, to, o czem myślę, widziało chyba ze stu ludzi, co mówię stu... więcej!
— W całym folwarku tylu nie ma.
— Bo też to było nie na folwarku, tylko koło kościoła. Wczoraj. Nie wiem dlaczego nie chciałaś z nami jechać i wymawiałaś się bólem głowy, chociaż nie bolała cię wcale.
— Wolałam się pomodlić w domu, aniżeli narażać się na spotkanie z panem Różańskim.
— Nie był.
— Ale mógł być. Jest prawie co niedziela.
— A niech go tam! Teraz słuchaj. Wczoraj nie mogłam ci opowiedzieć, bo ciągle ktoś był, a wieczór spać mi się chciało, więc dziś zdam ci relacyę. Po nabożeństwie ojciec rozmawiał z proboszczem. Przyłączyło się jeszcze kilku sąsiadów-dzierżawców, kilku panów z zarządu dóbr. Jeden opowiadał widać coś bardzo ciekawego, bo wszyscy słuchali uważnie, a już najbardziej ojczulek. O! marszczył brwi i targał wąsy, jak to zwykle robi, kiedy jest zirytowany. O czem mówili, dokładnie nie wiem, ale ciągle słychać było: Zatraceniec, Różański, żydzi... Jak mi się zdaje, nic dobrego o tym Zatraceńcu nie mówiono. Ciocia rozmawiała przez ten czas z panią Zawadzką, a ja z twoim panem Stanisławem.
— Z moim?
— Ach, nie przerywaj, kiedy mówię z twoim, to z twoim, to znaczy, że ja ci go nie odbieram. Kiedy się panowie rozeszli, ojciec zbliżył się do nas, bardzo grzecznie przywitał panią Zawadzką, Stasiowi, ach, przepraszam, panu Stanisławowi, podał rękę.
— I?...
— No i nic. Pojechaliśmy do domu. Ojczulek z ciotką umieścili się w bryczce na siedzeniu, ja, jak zwykle, nawprost nich, na przodzie. Przez całą drogę i ojciec i ciotka nie wymówili ani jednego słowa; ojczulek wciąż brwi marszczył i wąsy przygryzał. Widzisz więc, jakie są znaki.
— Jak cię kocham, Jadwiniu moja, nic nie widzę.
— A! jeszcze ci mało? Słuchaj więc dalej. Po obiedzie ty wyszłaś, ja pomagałam Kasi sprzątać i słyszałam najwyraźniej, jak ojczulek mówił do ciotki: „Pani siostro, jest zmartwienie i duże. Pełne uszy mi nakładli.“ Te słowa słyszałam i powtarzam najdokładniej.
— Cóż ciotka?
— Wzruszyła ramionami i rzekła: „Może to plotki, chociaż w każdej plotce znajduje się zawsze jakaś cząstka prawdy.“ Tyle tylko — więcej nic już nie rozmawiali. Ale po obiedzie była długa narada. Ojciec bardzo się irytował; rozkładał rękami, targał wąsy. Ciotka zaś była w doskonałym humorze, ciągle się śmiała, wreszcie ojciec trzasnął mocno drzwiami i wyszedł. O czem rozmawiali, nie mam pojęcia, bom z trzeciego pokoju przez drzwi otwarte słyszeć nie mogła, ale ruchy wszystkie widziałam doskonale i powiadam ci, Zosiu, są znaki, o! są!
— Ach! moja droga, żeby to można jakim sposobem dowiedzieć się od cioci...
— Myślisz, żem nie próbowała?
— I cóż?
— Na nic. Ciotka oświadczyła mi wręcz, że to do mnie nie należy i że nie powinnam się wtrącać w nieswoje rzeczy. Mój Boże! jakby twój los, twoje szczęście, były dla mnie nieswoje rzeczy! Usłyszałam też przy tej okazyi, że jestem dzieciak, bęben i że najwłaściwszem dla mnie zatrudnieniem jest szycie i cerowanie. Czy ja jeszcze mało szyję? O, patrz, cały palec mam podrapany i pokłuty. Swoją drogą, nasza ciotka, nawet wówczas, gdy się gniewa, nie jest zła, gdyż powiedziała, że w swoim czasie dowiemy się o wszystkiem. Nie ma więc co, Zosiu, zdobądźmy się na cierpliwość i czekajmy. Jak myślisz, czy tu będzie właściwe miejsce dla gwoździków?
— Co mnie teraz gwoździki obchodzą? Czy tu będą, czy gdzieindziej, to mi zupełnie wszystko jedno.
— A przepraszam, moja siostro, tak nie idzie. Według mnie, nie masz już powodu do zmartwienia; z tym Zatraceńcem coś niedobrego się zrobiło. Ja to czuję, ja wierzę w znaki.
— O jakich ty znakach ciągle mówisz, moja kochana?
— Widzisz, Zosiu, mam takie przekonanie. Naprzód zwykle śnieg ginie i lód topnieje, rola zaczyna się czernieć, przylatują skowronki, za skowronkami niedługo zjawiają się bociany, potem jaskółki i różne ptaszki, trawa się zieleni, na wierzbinie ukazują się kotki, na agreście malutkie listki, można już zbierać fijołki...
— I cóż ztąd?
— Co? To są, kochanie, znaki, po których łatwo poznać, że idzie wiosna, że będzie coraz milej, coraz piękniej na świecie. Otóż te znaki, o których ci mówiłam poprzednio, zdają się być zapowiedzią twojej wiosny. Ja mam takie przeczucie, Zosiu — i doprawdy, co nam po wielkiem państwie, po cudzych sukcesyach i majątkach, dość dla nas tego, co mamy.
Zbliżyła się do siostry, objęła ją, ucałowała serdecznie, a potem obie pochyliły się nad rabatką i z różnych torebek, woreczków, paczek, wydobywały nasiona, aby je w ziemię rzucać.
W tym samym czasie Borecki, powróciwszy z pola, kazał zaprządz konie do bryczki. Usłyszawszy to panna Gertruda, porzuciła robotę i pobiegła do brata.
— Podobno pan brat wyjeżdża? — zapytała.
— Tak, pani siostro, wyjeżdżam do...
— O, nie pytam dokąd? Idzie mi tylko o to, kiedy wrócisz, czy mamy czekać z obiadem?
— Zaczekajcie... albo nie, nie trzeba. Zresztą, jak chcecie.
— Nie jak my chcemy, ale jak brat sobie życzy. Cóżby to był za dom, w którym nie stosowanoby się do woli gospodarza?
— Kiedy w samej rzeczy, pani siostro, ja nie wiem, może wrócę prędko, może zabawię dłużej; jak wypadnie. Droga niedaleka, lecz...
— Panie bracie, nie jesteś szczery ze mną, to źle?
— Ależ...
— Źle, źle! Masz, oprócz dzieci, jedyną istotę życzliwą na świecie i nie powinienbyś ukrywać przed nią...
— Kiedyż-bo ja nie mam nic do ukrywania...
— A przepraszam, chociaż ja jestem kobieta, ale swojemi babskiemi oczami widzę więcej, niż się bratu zdaje.
— I cóż siostra widzisz?
— Wybierasz się do Różańskiego...
Borecki szarpnął siwe wąsy i zaczął chodzić po pokoju.
Pani Gertruda patrzyła na niego przez chwilę, wreszcie rzekła:
— Dlaczego pan brat nie zaprzecza?
— No tak, nie zaprzeczam, jadę, alboż mi nie wolno?
— Zapewne, że wolno. Ale czy wolno głupstwa robić, to znowuż inne pytanie...
Borecki zaczął tracić cierpliwość.
— Pani siostra impertynencye mi mówi.
— Bo jestem siostra! Mnie też przykro, ale sumienie mi nakazuje ostrzedz.
— Przed czem? Co mi zagraża?
— Sam sobie zagrażasz. Potrzeba to w nieswoje rzeczy się wdawać?
— Ale...
— Nie, panie bracie, Bogu dzięki, ślepa nie jestem. Widzę, co się święci, a z kilku słów twoich odgadłam zamiary. Jedziesz do Zatraceńca, chcesz Różańskiego ratować, niepytany i nieproszony.
— No, więc cóż? Tak, chcę go ratować, bo chwilowo on tego ratunku potrzebuje.
— Chwilowo?
— Oczywiście. Sukcesyę odbierze i to, co mu dziś dam, wróci.
— Proszę!
— Dlaczego nie mam dopomódz? Chłopak dobry i sąsiad. Potrzeba jest chwilowa, a mogą go zniszczyć. Powiada siostra, że pomagam nieproszony. Prawda, nie żądał tego, aleć sam widzę, w jakich jest opałach. Pani siostra, chociaż tak się rzucasz i srożysz, zrobiłabyś to samo, co ja.
— A broń Boże!
— Nie wystawiaj się gorszą, niż jesteś. Mając wszelką pewność oddania...
— Aha! hypoteka, prawda? Pierwszy numer na księżycu.
— Bardzo przepraszam, są kapitały i majątek.
— Widział pan brat, liczył pan brat, co?
— Nie liczyłem, ale to rzecz wiadoma; wszyscy o tem mówią.
— Także dowód! O tobie, panie bracie, wszyscy mówią, żeś bogacz, a jesteś tylko zamożny. Nie, nie spodziewałam się po bracie, żeby tak bez namysłu lecieć, jak ćma w ogień. Jak mi Bóg miły, nie uchodzi. Skoro się już jest w latach, trzeba być uważnym i rozważnym, dotrzeć do źródła, przekonać się, sprawdzić. Są, ludzie, którzy się takiej zasady trzymają.
— Cóż to za ludzie!
— Choćby, nie chwaląc się, ja! Baba jestem, a biorę się do rzeczy inaczej, niż ty, mężczyzna. To też brat się łudzisz, a ja wiem dokumentnie...
— Co pani siostra wie, co pani siostra wiedzieć może?
— A, panie bracie, przepraszam, co zrobiłam, to dla twego dobra i twych dzieci. Pan brat byłeś zaślepiony, więc ja musiałam mieć oczy otwarte za nas oboje.
— Ale nareszcie niech usłyszę, co właściwie pani siostra wie, jakie odkrycie zrobiła?
— Takie, że twój protegowany kawaler jest bankrut, że sukcesya, jaką ma otrzymać...
— Więc jest jednak sukcesya?
— Jest, ale tak mała, że na opłacenie połowy jego długów nie wystarczy... Chciał panicz skorzystać z rozgłosu, jaki zrobiono, zawrócić głowę panu Boreckiemu i wziąć jego starszą córeczkę z posagiem. Wcale nie głupia myśl i byłaby się niezawodnie udała, wbrew woli Zosi, ale, na szczęście, panna Borecka ma ciotkę, która zginąć jej nie da. Panie bracie, to, co ci mówię, jest szczera prawda, rzetelna. Panie bracie, zastanów się! Dziecka nie gub, a pieniędzy w błoto nie rzucaj, bo na nie ciężko pracowałeś i nikt ci ich w podarunku nie dał...
Chwilowo nastała cisza. Borecki był przekonany, że siostra ma słuszność, ale nie chciał się przyznać do tego. Wstyd mu było, że kobieta okazała więcej przezorności, niż on, który za bardzo przezornego się uważał. Sam nieraz mówił, że musi bardzo rano wstać ten, kto chce Boreckiego oszukać, tymczasem Różański ani rano nie wstawał, ani starań wielkich nie dokładał i... jednak...
— A, pani siostro, skoro tak powiadasz — rzekł — chciałbym ci wierzyć, ale proszę, dajże mi jaki dowód, niech będę przekonany.
— Bracie, daję ci słowo uczciwe; jak cię kocham, jak twoje dzieci kocham, a wierz mi, że to jedyne moje ukochanie na świecie. Wierzysz?
— Wierzę.
— Ale nie poprzestaję na słowie, dowód ci dam.
— Jaki?
— Otóż widzisz, kiedyś ty się łudził, ja miałam jakieś przeczucia; mnie dziwne się wydały te pogłoski i ten nagły afekt dla Zosi. Póki był biedny, nie starał się o nią, naraz, mając dostać sukcesyę, zakochał się szalenie. O, gdyby istotnie wielki majątek na niego miał spaść, wielka fortuna, to onby na twoją córkę nie patrzył! Pani-by szukał, ale nie dziewczynki skromnie wychowanej; do pałaców-by szedł, nie do zwyczajnego dworku. Możeby o jaką bogatą żydówkę konkurował. Wiedziałam, że moje słowo pana brata nie przekona, bo choć opowiadacie dziwne rzeczy o kobiecym uporze, ale ja mam to przekonanie, że upór męski przeszedł dziesięć kobiecych, postarałam się przeto o dowód.
— Jakim sposobem?
— Posłałam kogoś na miejsce, aby obejrzał to nadzwyczajne dziedzictwo i dowiedział się, ile ono warto.
— Zapewne użyła pani siostra jakiego żyda?
— Nie, panie bracie, posyłałam dziada, Błażeja Pokrzywę. Dowlókł on się na miejsce, wszystko zbadał i spenetrował doskonale, ze szczegółami najdrobniejszemi i obszerną relacyę mi zdał. Przyjdzie on tu jeszcze dziś po południu, może brat zechce go wybadać i rozmówić się z nim. Warto, doprawdy. No, powiedziałam już wszystko, zrobiłam, co do mnie należało, odchodzę; niech się pan brat zastanowi i niech postępuje dalej, jak uważa.
Z temi słowy ciotka Gertruda wyszła. Borecki pozostał sam w pokoju. Doznawał on bardzo przykrych wrażeń, bo i plany względem córki, jakie zaprojektował sobie i ułożył, obracały się w niwecz — i zawód doznany go bolał.
Borecki polubił młodego dzierżawcę, a wyobrażał sobie, że będzie miał z niego pociechę; nie mając syna, pragnął mieć zięcia według swojej myśli i mniemał, że właśnie Różański takim synem przybranym dla niego się stanie.
Słowa siostry rozwiały złudzenia. Borecki marszczył się, targał wąsy, wreszcie przez otwarty lufcik zawołał na stangreta, żeby odjechał do stajni i konie wyprzągł. Następnie schował do biurka gruby, dobrze naładowany pugilares i poszedł do zwykłych swoich zatrudnień, na folwark.
Podczas obiadu był milczący, jak grób. Do siostry i do córek nie przemówił ani słowa, prawie nic nie jadł i zaraz po obiedzie w pole poszedł.
Za bramą spotkał Błażeja, wlokącego się do dworu.
Sam go zaczepił i ze dwie godziny na skwarze słonecznym z nim rozmawiał.
Ludzie folwarczni, widząc to zdaleka, wydziwić się nie mogli, o czem pan, zazwyczaj małomówny, może z takim dziadem, obieżyświatem, tak długo rozmawiać?
Tegoż dnia wieczorem ciotka zawołała Zosię do siebie i uściskawszy ją, rzekła:
— No, winszuję pannie, jesteś nareszcie swobodna. Nie wyda cię ojciec.
— O, moja ciociu jedyna!
— Nie dziękuj. Nie ma za co. Tak się stało, bo tak musiało się stać.
— Więc już, ciociu, on nigdy tu nie przyjedzie?
— Tak przypuszczam.
— I nie będzie mnie prześladował swemi czułościami?
— Chyba przez imaginacyę...
— Ciociu, proszę cioci...
— Ciekawam, czego jeszcze chcesz?
— Czy, proszę cioci, ja... to jest, moja ciociu, niech się ciocia nie gniewa...
— Ależ czego, o co?
— Czy ja mogę myśleć o...
— Ile ci się tylko podoba.
Z okrzykiem radości Zosia rzuciła się ciotce na szyję i zaczęła ją ściskać i całować.
— Co robisz, waryatko! — wołała stara panna, wyrywając się z objęć siostrzenicy. — Roztrzęsiesz starą ciotkę, a w takim razie, któż cię ze złej przygody wyratuje, co?
Na drugi dzień, w ogródku, w którym pracowały panienki, było bardzo wesoło, coraz to słychać było śpiew, żywą rozmowę, wybuchy srebrnego śmiechu.
Niby ptaszki, wypuszczone z klatki na wolność, radowały się siostry; ciotka, patrząc na nie, uśmiechała się tryumfująco, tylko pan Borecki smutny był i zamyślony. Nie bolała go już strata korzystnych widoków materyalnych dla dziecka, lecz to mu było przykro, że zawiódł się na człowieku, do którego taką powziął sympatyę.