Czarnebłoto/Rozdział XII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Klemens Junosza
Tytuł Czarnebłoto
Podtytuł Pająki wiejskie
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1895
Druk Rubieszewski i Wrotnowski
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ XII,
opisujący jak pani Małka zaczęła tracić cierpliwość, po co Błażej Pokrzywa udał się w drogę i jak ciotka Gertruda na nic się nie zgadzając, zgadzała się na wszystko.

Było to już ku wiośnie. Śnieg stopniał, woda spłynęła, gdzieniegdzie już trawa zielonej nabierała barwy, a nad szaremi zagonami zaczynały dzwonić skowronki.
W Zatraceńcu, we dworku świeżo odnowionym i umeblowanym, uwijał się sprowadzony z miasta gubernialnego tapicer i zakładał firanki. Na pierwszy rzut oka poznać było można, że domek oczekuje tylko na młodą gospodynię; wszystko było nowe, świeże i nawet dość gustownie urządzone. Wprawdzie, co do tej nowej gosposi, jeszcze stanowcze postanowienie nie zapadło, ale człowiek przewidujący, a Różański chciał za takiego w oczach ojca Zosi uchodzić, nie czeka ostatniej godziny, lecz przysposabia wszystko naprzód, zawczasu. Przysposobił więc, przygotował i miał zamiar zaprosić Boreckiego, aby go odwiedził i ten tak ślicznie urządzony domek zobaczył. Właśnie miał się udać w tym celu do Brzozówki, gdy przyniesiono mu odrazu siedm wezwań do sądu, z których pięć z powództwa pani Małki.
Gdyby nagłe z pogodnego nieba piorun uderzył w ów ślicznie odnowiony i urządzony domeczek, gdyby ziemia się w Zatraceńcu zatrzęsła, młody człowiek nie byłby tak zdumiony, jak w chwili otrzymania owych pozwów.
Oczom własnym wierzyć nie chciał, chociaż najmniej dziesięć razy wezwania odczytał.
Że pozywa Dawid Śliwka, nic w tem dziwnego; że pozywa Glancman, rzecz całkiem naturalna; obadwaj ci ichmościowie bowiem lubią robić spekulacye na kosztach sądowych i znani są z pohopności do procesów, ale Małka!
To być nie może, to mistyfikacya jakaś, chyba ktoś występuje w jej imieniu, ale bez jej woli i wiedzy. Kazał zaprządz konie i natychmiast popędził do Czarnegobłota.
Pod „Zielonym łabędziem“ było cicho i pusto; żydziak w sklepie drzemał za ladą, Mojsie przebierał korki w izbie szynkownianej, piękna kupcowa drzemała na kanapie w paradnej izbie.
Różański wbiegł, wydobył owe pozwy z kieszeni i rzucił je na stół.
— Może mi pani zechcesz powiedzieć, co to jest? — zapytał.
Małka przeciągnęła się bez ceremonii, ziewnęła głośno i odpowiedziała z uśmiechem:
— Tak dawno pan interesa prowadzi i nie zna pan jeszcze wezwania do sądu? Ja się bardzo dziwię. Chyba panu taka praktyka nie pierwsza?
— Ale pani wiesz od kogo one są?
— Dlaczego nie mam wiedzieć? Ja wszystko wiem; jeden od Glancmana, jeden od Śliwki, a pięć odemnie samej.
— Od pani?
— Przecież tam stoi napisane.
— Ja tego nie rozumiem, nie pojmuję. Jakto? Więc pani mnie pozywasz? pani? A niby taka życzliwa, taka przyjaciółka!
— Co to ma do przyjacielstwa? Czasem rodzeni bracia mają sprawę w sądzie. Czy pan myśli, że ja nie jestem życzliwa. Oj, oj i jak! Pan mnie przecież zna.
— Więc co znaczą pozwy?
— Widzi pan, to jest tak. Ale niech-no pan siada, owszem, bardzo proszę, jak dawniej, niech pan usiądzie sobie wygodnie. Tym pozwom i sprawom nie ma się pan co dziwić, to jest zwyczajna rzecz. Każdy człowiek ma swoją miarkę czekania, u jednego będzie to buteleczka, u innego gąsior. Ja dla pana, dla takiego pana, miałam, nie chwaląc się, całą kufę czekania i cierpliwości; ale żeby największe było naczynie, jeżeli z niego ciągle brać, to się w końcu przebierze i nic nie zostanie. Właśnie już się przebrało.
— Mogłaby pani poczekać przynajmniej dopóki nie doprowadzę moich zamiarów do skutku.
— Ach, te zamiary! Właśnie ja ciągle o nich myślałam, ja panu mówiłam, że to rzecz pilna, a pan zwłóczy, ciągle pan zwłóczy. Taki interes powinien być skończony w cztery tygodnie, a to się już ciągnie blisko pół roku.
— Pani się zdaje, że to łatwo...
— Żebym ja była takim eleganckim kawalerem, jak pan, tobym już dawno wzięła pannę. Panu nie idzie. Nie spodziewałam się tego. Czy panu śmiałości brakuje, czy pan nie potrafi ładnie przemówić do kobiety? Jabym myślała, że to właśnie jest pański fach...
— Jednak ja dopnę celu, jeżeli mi pani temi przeklętemi pozwami wszystkich zamiarów nie popsuje.
— Niech się pan nie boi, niech pan nie myśli, że ja chcę pana szykanować, to wszystko pójdzie pocichu. Ja podałam do sądu, to prawda; ale nie po to, żeby pana procesować, tylko, żeby mieć zabezpieczenie. Ja radziłam się wielkich znawców na interesa prawne i oni mi powiedzieli, że rewers, weksel, karteczka, to jest tylko papierek, dopiero prawomocny wyrok — jest papier. Co panu szkodzi, że ja będę miała papier? Co panu ma przeszkadzać, że ten papier w komodzie u mnie leżeć będzie? To się robi dla zabezpieczenia i dla porządku, a nie dlatego, żeby pan miał przykrość. Proszę mi wierzyć. Pan zna Małkę, pan wie, że ja jestem kobieta z sercem, a dla pana... dla pana, to już sama nie umiem powiedzieć, jaka ja jestem dla pana...
Słowa piękna żydówka poparła bardzo wymownem, powłóczystem wejrzeniem i uśmiechem, ale na młodym człowieku już to nie robiło takiego wrażenia, jak dawniej. Milcząca, nieprzystępna Zosia coraz więcej miejsca zajmowała w jego myślach; drażnił go cichy, a taki wytrwały jej opór, zaczął naprawdę marzyć o tem dziewczęciu skromnem, cichem i w zamiarach, jakie żywił, już nietylko posag panny Boreckiej, ale i jej osoba zaczęła rolę odgrywać.
Małka spostrzegła odrazu, że jej oczy, takie doskonałe oczy, już nie działają jak dawniej, że pociski czarnych źrenic są teraz prawie bezsilne.
To odkrycie rozgniewało ją, bo, jak słusznie mawiał Uszer Engelman, ładna kobieta jest najgorszym gatunkiem kobiety i szatan wie dobrze, dlaczego każe jej siadać przed lustrem i przypatrywać się własnym oczom i własnemu nosowi.
Małka nieraz wpatrywała się w zwierciadło, dla wypróbowania siły swoich spojrzeń i uśmiechów, tak samo, jak rzeźnik próbuje ostrza noża, którym ma zarżnąć krowę. Jeżeli nóż tępy, to oczywiście rzeźnik nie jest kontent, ale służy mu jeszcze apelacya do szlifierza; lecz gdy kobieta widzi, że jej spojrzenia tępieją, staje się rozdrażnioną w najwyższym stopniu, bo na to nie ma już ani apelacyi, ani kasacyi. Taki interes odrazu posiada swoją prawomocność.
Małce nic a nic nie zależało na tem, czy ją młody dzierżawca lubił, czy nie, ale bardzo była kontenta, gdy chwalił jej urodę, zachwycał się oczami, podziwiał białość ręki. Było to nic, ale nic bardzo przyjemne, przytem targowało się trochę więcej; teraz on nie patrzy na piękność i nie kupuje tego, co mu nie potrzeba; nie wychwala urody, lecz gniewa się o głupie pięć pozwów.
Jaki on dziwny! Nie może tego zrozumieć, że kapitał wymaga zabezpieczenia, a jeżeli kiedy przyjdzie do sprzedaży kasztanków, nowego powozu, świeżo sprowadzonych mebli, Małka chce mieć prawo do podziału, narówni z innymi wierzycielami. Dlaczego ma tracić, czy z powodu, że jest piękna? Wprost przeciwnie, historya i doświadczenie uczy, że nadzwyczajna uroda bywała często źródłem nadzwyczajnych zysków. Nawet chłopi w bajkach to opowiadają.
On się gniewa, ale i Małka rozgniewać się może, może stracić zupełnie cierpliwość, a wtenczas biada mu! Jednak Małka nie jest zła kobieta, zanim wpadnie w złość, chce jeszcze spróbować dobrocią. Zatrzymuje młodego człowieka.
— Czemu się pan tak spieszy? — zapytuje — niech pan spocznie; niech się pan posili, mam świeże sardynki z Warszawy. Jaki to towar, sam się pan przekona! Ja się bardzo dziwię. Pan tak wygląda, jak odmieniony. Gdzie się podział tamten pan Różański, mój pan Różański? — dodała z uśmiechem. — Pan zmartwienie ma, pan zły jest, zapewne o te pozwy? Żebym ja była wiedziała, że pan to weźmie do serca, poczekałabym jeszcze.
— Trzeba było poczekać — odrzekł — a nie wchodzić mi w drogę, teraz właśnie, kiedy jestem bliski...
— Ja tej bliskości nie rozumiem; ciągle o niej słyszę, a jakoś nie ma nic...
— Będzie.
— Daj Boże, ja życzę; pan nie wie, jaka ja jestem dla pana przychylna i nie od dzisiaj — dodała z westchnieniem. — Nieraz pan mi mówi, że jestem ładna kobieta; nawet bardzo często od pana takie słowo słyszałam. Czy w ładnej kobiecie może być zła i brzydka natura? Pan nie wie, pan nie miarkuje, ile ja mam dla pana przychylności. Niech pan się nie spieszy, niech-no pan opowie, jak panu idzie w Brzozówce. Ach, dla mnie to smutne jest!
— Dla pani?
— Nie mam co dwa razy powtarzać. Kto się ożeni, to się odmieni. Pan będzie tu rzadkim gościem, ja nie będę pana widywała tak często, nie będę tyle targowała, co teraz. Będzie smutno... Ze wszystkich panów, jacy tu u mnie bywają, pan był najprzyjemniejszy pan... jedyny pan. Myśmy czasem porozmawiali, czasem pożartowali, teraz biedna Małka nie będzie miała do kogo słowa przemówić...
Uśmiechała się, ukazując równe białe zęby, rzucając spojrzenia wymowne, ale młody człowiek przyjmował to obojętnie; był strapiony i kwaśny.
Gdy odchodził, Małka, dotknięta w swej dumie, rzuciła za nim piorunujące spojrzenie i przekleństwo.
Słusznie mówił swego czasu pewien uczony, że dyabeł, obrawszy sobie za wspólniczkę swych figlów kobietę, przedewszystkiem napełnia ją pychą, to jest jego główny, podstawowy materyał, a reszta, to tylko dodatki.
Właśnie w Małce wzburzyła się pycha i gdyby Mojsie Fisch mógł czytać w myślach swej małżonki, toby drzemiący w nim lew zbudził się i ryknął z radości. Ale uczony Mojsie tego rodzaju czytania nie umiał. Spostrzegł tylko, że Małka jest bardzo zła i zagniewana, że wytargała za uszy posługującego w sklepie żydziaka, a kucharkę swoją obrzuciła gradem strasznych przekleństw.
Mojsie nieśmiało zapytał o przyczynę gniewu, a usłyszawszy lakoniczną odpowiedź: „Idź do dyabła!“ — poprzestał na tej informacyi i udał się na rynek, gdzie zazwyczaj można się było dowiedzieć o wszystkich nowościach dnia.
W Brzozówce wszystko napozór szło zwykłym trybem. Zosia coraz była smutniejsza, a ciotka Gertruda przestała ją pocieszać.
O panu Stanisławie nie wspominała wcale, pomimo, że dwa razy jeździła do jego matki na Majdan.
O czem tam radziły i co uradziły, nie mogły się panny dowiedzieć, ale to się jakimś sposobem wykryło, że posyłały po dziada Błażeja.
I to również na jaw wyszło, że Błażej był, że mu pani Zawadzka torbę różnym prowiantem napełniła, że obie z ciotką Gertrudą długo mu coś opowiadały i przykazywały i że zaraz potem dziad poszedł i jak poszedł, tak przepadł, jak kamień w wodę. Parę tygodni upłynęło, a Błażeja ani na lekarstwo.
Borecki coraz siostrę na konferencye zapraszał.
— Moja pani siostro — mówił — trzeba z tem małżeństwem raz skończyć. Myślę, że sama widzisz, iż będzie dobrze?
— Powiedziałam przecież panu bratu, że zgadzam się na wszystko. Ojciec jesteś, więc radbyś dziecko uszczęśliwić. Z początku oponowałam, ale po namyśle widzę, że niepotrzebnie. Twój rozum i twoje doświadczenie szanuję.
— I to mnie najbardziej cieszy, droga pani siostro — rzekł, całując jej rękę — to mnie najbardziej cieszy, że się zgadzamy w zdaniu. Pani siostra jesteś dla moich dzieci drugą i jak najlepszą matką, bolałoby mnie więc, gdyby tak ważna zmiana w życiu Zosi miała się stać bez woli pani siostry.
— Już mi też, panie bracie, komplementów nie mów, bom ja na to nie łakoma i nawet nie lubię... Stało się; wydajemy Zosię za mąż i teraz trzeba myśleć o przygotowaniach.
— Sądzę, że można dać Różańskiemu do zrozumienia, żeby się oświadczył.
— A cóż tak pilnego?
— Na co zwłóczyć? On już sobie, jak słyszę, domek urządził, podobno nawet bardzo ładnie i wszystko z gruntu poodnawiał, meble kupił. Przytem uważam, że się do dziewczyny przywiązał i schnie z oczekiwania i niepewności...
— To rzecz najmniejsza. Ilu znałam młodych ludzi w podobnem położeniu, wszyscy schnęli, ale jeszcze nie zdarzyło mi się widzieć, ani słyszeć, żeby który naprawdę usechł — i jemu więc nic nie będzie. Nie widzę żadnej racyi do pośpiechu.
— Jednak...
— Wiadomo bratu, że Zosia nie bardzo temu konkurentowi sprzyja.
— Romanse to, pani siostro, poezya!
— I na to się zgadzam, ma pan brat słuszność, ale po cóż straszyć dziewczynę przed czasem? Niech się oswoi z tą myślą, niech się przyzwyczai. To jednak najmniejsza rzecz. Powiada pan brat, że taka młoda panienka jest dzieciak i nie może mieć zdania — i na to się zgadzam, tak dalece, że nawet ten punkt w rozmowie pomijam. Ale są inne, ważniejsze względy.
— Naprzykład?
— Pan brat rozumie, bo przez całe życie tej zasady się trzymał, że wszystko trzeba robić rozważnie, po gospodarsku; nie łap, cap, jak na Urwańskiej ulicy. On dom już urządził, a myśmy jeszcze nic nie przygotowali.
— Pieniądze-bo są...
— Bardzo pana brata przepraszam; są i nie są.
— Jakże znowu? Przecież ja chyba wiem, co mam w kieszeni?
— To też ja mówię. Z jednej strony pieniądze są — z naszej strony, a ze strony pana kawalera dotychczas nie ma jeszcze nic...
— Będzie...
— I na to się zgadzam. Ale dotychczas nie ma. Niech-no ureguluje wpierw interesa, niech podniesie spadek, a przynajmniej niech się z nim wykaże czarno na białem; bo, widzi pan brat, ja, choć baba jestem, a może właśnie dlatego, żem baba, wierzę tylko swoim oczom. Co jest na księżycu, czy za górami, to mnie mało obchodzi; co mam mieć, chcę mieć na stole, przeliczone, jak się należy. Zdaje mi się, że dawniej i pan brat takie miał zdanie, to też nie było zdarzenia, żeby cię kto na dudka wystrychnął, przynajmniej za mojej pamięci. Od czasu, jak jestem w Brzozówce i to biedne gospodarstwo domowe prowadzę, nie trafiło się, żeby przy jakimkolwiekbądź interesie kto pana brata oszukał. Nikogo brat nie skrzywdził i nikomu skrzywdzić się nie dał. Spodziewam się, że i przy wydaniu córki tak będzie. Co brat daje, to jest widoczne i jawne; niechże pan młody również widocznie i jawnie wykaże, co posiada.
Ten argument był najskuteczniejszy, ale jeszcze nie ostatni, ciotka albowiem postanowiła wyczerpać odrazu wszystkie racye.
— Nareszcie, panie bracie — rzekła — i ja nie mogę się skompromitować.
— Skompromitować?
— A naturalnie. Powiedziałam zaraz na wstępie, przybywszy, bracie, do ciebie, że ty masz myśleć o posagach dla córek, a ja o wyprawach. Zawsze słowa dotrzymuję, więc i teraz nie skrewię. Zosia dostanie wyprawę, co się zowie, porządną. Zgadzam się na wszystko, co pan brat mówi, ale na zrobienie wyprawy czasu mi trzeba i sądzę, że pan brat zechce moję ambicyę uwzględnić.
— To jest jak?
— Dać mi trochę czasu. Nie bagatela to: kupić, uszyć, posprawiać. Panna Borecka, chociaż córka dzierżawcy, wywiezie z domu więcej pak i kufrów, niż niejedna dziedziczka. Na to grosz do grosza zbierałam i nie powstydzę się. Zgadzam się we wszystkiem ze zdaniem pana brata, ale nawzajem, co do tych kobiecych fatałaszków, muszę mieć swobodę.
Różański bywał codzień prawie i zawsze zastawał Zosię smutną i milczącą, jak kamień, przytem, niby żołnierz na warcie, zawsze była przy niej bądź ciotka, bądź Jadwisia, a najczęściej obie razem i z uprzejmością największą starały się bawić młodego człowieka nieustającą rozmową.
Nie mogąc na żaden sposób porozumieć się z panną ustnie, młody człowiek postanowił załatwić rzecz piśmiennie.
Kosztowało go to wiele pracy. Na najładniejszym papierze, jaki w Czarnembłocie mógł znaleźć, wysztychował wyznanie swych uczuć i błagał o odpowiedź.
Zosia, nie otwierając koperty, wręczyła list ciotce Gertrudzie.
Stara panna kazała sobie podać okulary, papier, atrament, pióro i ogromnemi literami nakreśliła te słowa:

„Siostrzenica moja jest tak wychowana, że listów od młodych ludzi nie przyjmuje. Korespondencyę nierozpieczętowaną i nieczytaną zwracam i mam nadzieję, że nie nastręczy mi pan więcej okazyi do przypominania panu, że postępowanie jego jest niewłaściwe.
Gertruda Borecka.

Przez trzy dni Różański nie pokazywał się w Brzozówce, czwartego przyjechał, aby starą pannę przeprosić i wrażenie, jakie list na niej zrobił, zatrzeć.
Panny nie pokazały się wcale. Boreckiego w domu nie było, w saloniku oczekiwała sama ciotka.
Różański odrazu przystąpił do rzeczy. Przeprosił, przyznał pannie Gertrudzie zupełną słuszność, ale zarazem tłómaczył się, że inaczej postąpić nie mógł.
— Źle zrobiłem, to prawda, lecz nie żałuję tego. Właśnie ten list fatalny daje mi sposobność do wynurzenia pani dobrodziejce tego, co oddawna wypowiedzieć jej chciałem. Ja pannę Zofię kocham i będę najszczęśliwszy, jeżeli za zezwoleniem ojca i pani dobrodziejki, zechce zostać moją żoną...
— Więc pan oświadcza się o rękę Zosi? — zapytała, przybierając minę bardzo poważną i nic dobrego nie wróżącą.
— Tak jest; pani... i błagam...
— Niech pan mnie nie błaga, moje bowiem zdanie niewiele znaczy w tym razie. Zosia ma ojca, ale kiedy pan do mnie zwraca się z zapytaniem, to dam panu chętnie, nie odpowiedź stanowczą, ale pewne wskazówki, mogące się na coś przydać. Nie grajmy w ślepą babkę; częste pańskie odwiedziny dały nam poznać, o co idzie i mówiliśmy z bratem o tym przedmiocie. Brat jest względem pana usposobiony dobrze...
— O! dzięki stokrotne!
— Za pozwoleniem, dotychczas jeszcze nie ma za co. Brat mój lubi pana nawet i nie miałby nic przeciwko temu, żebyś pan został jego zięciem; lecz Zosia jest jeszcze bardzo młodziutka... pana zna tak mało...
— Postarałbym się, aby ją uczynić szczęśliwą!
— Nie wątpię o tem, lecz nie trzeba działać pośpiesznie. Ja jestem dla pana bardziej życzliwa, niż pan sądzisz i dam panu dobrą radę. Poczekaj pan z pół roku i nie narzucaj się przez ten czas Zosi, nie oświadczaj się formalnie bratu memu. Zosia przez ten czas przyzwyczai się do pana, ośmieli, a brat będzie mógł podnieść kapitał, przeznaczony na posag... Bądź pan dobrej myśli i czekaj cierpliwie...
Różański za dobrą radę podziękował i wyszedł, chwiejąc się na nogach, jak pijany.
— Pół roku!...







Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Klemens Szaniawski.