Czarnebłoto/Rozdział XVI
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Czarnebłoto |
Podtytuł | Pająki wiejskie |
Wydawca | Gebethner i Wolff |
Data wyd. | 1895 |
Druk | Rubieszewski i Wrotnowski |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Gdy Wasążek przyjechał do Czarnegobłota w dzień targowy, zaledwie z woza zsiąść zdążył, obskoczyła go cała gromada finansistów, wśród której prym trzymali Chaskiel i Jukiel.
— Co wasan sobie myśli?! — wołał pierwszy.
— Niech wasan odda dług. Co to wasan! Wasan myśli, że wasan jest wasan, wasan nie jest wasan, tylko oszust!
Jukiel usiłował pochwycić Walentego za kołnierz, ale silny szlachcic wyciągnął rękę i zakreślił nią w powietrzu koło, na skutek czego finansiści odskoczyli i hałasowali dalej z pewnej odległości.
— Kochane żydki — rzekł Wasążek — dwoma kijami bić nie można. Skoro prawujecie się ze mną, to nie napastujcie, bo was poturbuję i zaskarżę do sądu o napaść na równej drodze. Lepiej rozmawiajcie po dobroci i po sprawiedliwości, to prędzej będzie jaki skutek.
— Jaki ma być skutek? Zapłać wasan!
— Oj, oj! i od tego nie odbiegam; zapłacę, tylko nie teraz, bo akurat na tę chwilę nie mam.
— No, a kiedy, kiedy wasan zapłaci?
— Żebyście byli nie szli do procesu...
— Kto do procesu chce iść? To wasan lubi się procesować, wasan jest taki amator do sądów!
— Fałsz mówicie, łgarstwo. Alboż to ja was pozywałem? Wy, wy sami! Powiadacie, że lubię procesy, łgarstwo jest, nie lubię. Czy stawałem w sądzie? Czy nie puszczałem wszystkiego zaocznie? Czy broniłem się? Rzekłem sobie: dość, chcą pozywać, niech pozywają; chcą mnie sprzedać, zniszczyć, niech sprzedają i niszczą. Ja się bronić nie będę, nic a nic. Rzekłem sobie: przepadło i niech się dzieje, co chce!
— Jakto wasan się nie bronił? Co to za głupie gadanie jest? Wasan się nie bronił, a na co wasan narobił tyle symulacyj, tyle fałszywych sprzedaży, tyle oszukaństwa?!
— Niech-no Jukiel o symulacyach nie gada, bo to kalumnia jest. Trzeba dowieść, a jak się nie dowiedzie, to można potem cienko śpiewać.
— My dowiedziemy, my wasana wsadzimy do kozy!
— Owszem, wsadźcie!
— Sprzedamy wszystko, zniszczymy!
— Owszem, zniszczcie! Mnie już wszystko jedno!
— Wasan chyba nie wie, co było w Zatraceńcu? Hardy purec był, wielkiego pana udawał, teraz kapcan jest!
— Teraz go wcale nie ma!
— Niech wasan wie o tem, że my potrafimy pokazać swoją sztukę!
— Wiem, wiem — odrzekł szlachcic. — Wy mądrzy jesteście, znacie prawo na wylot! Ha! wola wasza, prawujcie, choć zgodnym sposobem pewniejszy skutek.
— To niech wasan zgodnie płaci!
— Jak wasza wola, ja na wszystko przystaję.
— Więc gódźmy się.
— Tu, na rynku?
— A gdzie wasan chce?
— Nie, moi kochani, zgoda musi być robiona pod dachem i przy szkle. O suchej gębie jeszcze nikt porządnej zgody nie zrobił.
— To chodźmy pod „Łabędzia.“
— Owszem, idźcie, ja tam nadejdę, tylko muszę się jeszcze z jednym człowiekiem zobaczyć.
Rozeszli się.
Wasążek zniknął między licznemi wozami na rynku, żydzi rozbiegli się w różne strony. W dniu targowym czas jest dla nich bardzo drogi, każdy ma różne interesa. Kupno, sprzedaż, rozmaite tranzakcye, pożyczanie pieniędzy...
Ten ostatni rodzaj spekulacyi został nagle zachwiany. Niewiadomo zkąd zaczęły się rozchodzić różne plotki, takie plotki, że nawet wiary im dać trudno; ale swoją drogą czarnobłoccy kapitaliści doznawali bardzo niemiłego wrażenia, tem więcej, że owe bajki, zamiast zmniejszać się i cichnąć, rosły. Powtarzano je nietylko w Czarnembłocie, ale i w Kopytkowie i we wszystkich okolicznych miasteczkach.
Berek Dyszel zapewniał, że mówili o nich bardzo solidni kupcy na stacyi kolei żelaznej, a Mojsie Fisch, powróciwszy z Warszawy, dokąd jeździł w celu zakupu towarów, przywiózł wiadomość, że na Franciszkańskiej o tem tylko mówiono. To było najgorsze, że wszyscy mówili, iż coś ma być, ale właściwie nikt nie wiedział, co mianowicie.
Takie nieokreślone przykrości są właśnie najgorsze; człowiek, nie wiedząc, czego się ma spodziewać, nie może przygotować dostatecznych środków obrony. Glancman postanowił poświęcić się dla dobra ogółu i pojechać do gubernialnego miasta, aby tam zasięgnąć języka.
Wogóle nastrój umysłów był niespokojny i niepewny, nie wiedziano czego się trzymać. Z tego powodu i na targu panowała stagnacya, kupowano zboże niechętnie i odrazu obniżono ceny.
Gdy chłop sprzedający dziwił się, zkąd ten nagły spadek, odpowiadano mu, że takie czasy przyszły; i chłop ponosił koszta niepewności, nie mogąc się dowiedzieć, jakie to są czasy właściwie.
Niejeden gniewał się i do rozmowy o interesach wtrącał nieprzystojne słowa, ale trudno. Nie można od chłopa wymagać elegancyi, ani delikatności. On już bowiem z natury swojej jest grubiański i ordynaryjny.
Chociaż na rynku ruch był słaby, jednak „pod Łabędziem“ stagnacya nie dała się uczuwać, zwłaszcza w tych stancyach, gdzie gromadziła się tak zwana niższa populacya.
Już to niejednokrotnie Mojsie zauważył, że ceny zboża na targu wywierają pewien wpływ na interes szynkarski, ale że wpływ ten jest zawsze jednakowy. Jeżeli ceny są dobre, chłop pije z radości, jeżeli złe, ze zmartwienia, gdy średnie — z przyzwyczajenia. Tak więc, czy owak, na jedno wychodzi.
Małka siedziała prawie ciągle w sklepie i nie zaglądała wcale do pokojów gościnnych. Od czasu licytacyi w Zatraceńcu, była wciąż w złym humorze, a nawet, ku wielkiej radości Mojsia, zaczęła zaniedbywać się w ubraniu.
To jest bardzo dobry znak! Na dzień targowy nie wystąpiła w nowej sukni, ale w dość zniszczonym kaftanie, nie miała na sobie biżuteryj. Mojsie postanowił w duchu, że z nadejściem wieczoru zakomunikuje wiadomość o tym fakcie Engelmanowi i obadwaj, wspólnemi siłami, zaczną z niego snuć wnioski. Jest to bardzo przyjemne zatrudnienie, godne ludzi wyższego umysłu.
W drugiej stancyi „pod Łabędziem“ było pełno, a nad głowami zgromadzonych unosił się gęsty obłok dymu z fajek, cygar i papierosów, coraz bardziej w modę wchodzących.
Wasążek siedział przy osobnym stoliku z kilkoma szaraczkami i popijał piwo, gdy nadbiegł zadyszany Jukiel.
— No, panie Walenty? — zapytał — róbmy koniec. Co wasan myśli?
— Co chcesz?
— Ja chcę, żeby już raz był koniec. Cały ten interes uprzykrzył mi się; więcej tracę czasu, niż to warto.
— Ja to samo powiadam.
— Wasan to samo powiada! Ja się dziwię. Wasan wciąż powiada, że zgoda, że dobrze, a pieniędzy wasan nie pokazuje. Takim sposobem nigdy nie dojdziemy do ładu!
— Owszem, ja choćby i dziś.
— No, to płać wasan.
— Akurat w tej chwili nie mam, ale spodziewam się, jest taki interes, że pieniądze będą i to niemałe pieniądze.
— Ale kiedy?
— Najdalej za kwartał. Nie mogę mówić jak, co, zkąd, bo się boję zdrady; ale jeszcze Wasążek będzie pan, jeszcze sobie gruntu kawał kupi, dom postawi!
— No, no, niech wasan kupi, a tymczasem co będzie?
— Co tylko Jukiel zechce. Zgoda — owszem, proces — owszem, wasza wola!
Żyd ramionami wzruszył i odszedł.
— Słuchaj-no, Waluś — rzekł szwagier Wasążka, tuż obok niego siedzący — zkąd na ciebie fortuna jaka ma spaść?
— Cicho, cicho, to jeno dla zadania myślunku żydowi tak się rzekło.
— I cóż ci z tego przyjdzie, mój Walusiu?
— Jedno z drugiem nic, ale zawsze odwłoka. On dobrze wie, że ja przez całe życie moje po sądach chodziłem i może myśleć, że po prawdzie należy mi się trochę pieniędzy po ludziach. Będzie przepytywał, będzie szukał, a tymczasem dzień za dniem ucieka. Nie wadzi, że się żydowi trochę ślepie zamydli.
— Jednak może was prawować za te sprzedaże.
— Śmiej się, bracie, długa to historya! Niech prawuje, ale nie wiadomo, co wyprawuje. Już ja dobrze to sobie w głowie kalkulowałem i rozważyłem. Ma mnie zjeść, niech zje, ale przynajmniej niech sobie trochę zębów napsuje. Niech wie, że trafi się inszy człowiek twardy. Oto, widzisz, takiego panicza z Zatraceńca, to wnet zgryźli.
— Oj, zniszczyli go do nitki, to prawda. Już on się tu chyba w naszych stronach więcej nie pokaże, bo nie ma po co i wstyd jakoś na takiego kawalera świecić oczami po okolicy, gdzie się takie miało przeprawy.
— Prawda, kochana Małka ustroiła go ładnie, przyjaciółka!
— Wszyscy oni przyjaciele, póki jest czem płacić, a jak już widzą dno w mieszku, to na nic nie zważają.
— Zawszeć to tak bywało — rzekł Wasążek — i po nas tak samo będzie. Pana zjedzą, chłopa zjedzą, tylko z nami, co nie jesteśmy ani panowie, ani chłopi, trudniej im idzie. Ja im tam mojego mienia łatwo nie oddam, potańcują oni jeszcze kawał czasu, zanim się do skutku dobiją, a że ja nie mam na tańcowanie forsy, to obróciłem zawczasu kota ogonem, żeby oni musieli tańcować i pieniądze z kieszeni wykładać. Co dalej będzie, to będzie, ale zawszeć ta choć człowiekowi pociecha, że się im sprawę zamąciło, kapusty narobiło i że muszą teraz dobrze łbami kręcić i dużo na koszta wydać, zanim przyjdą do czego.
— Nie wielkać to, mój Walenty, pociecha!
— Jak dla kogo; dla mnie wielka. Jak ja widzę, że taki niedowiarek tańcuje, to mi jakoś na sercu lżej.
Tego dnia Wasążek bardzo się do szwagra swego rozczulał, gawędzili obszernie, nawzajem honory sobie świadcząc, pomimo, że nieraz bywały pomiędzy nimi procesy i spory zawzięte byle o co.
Atoli taki Wasążek, jako i jego szwagierek, jedną mieli zasadę, a mianowicie: że w familii kłócić się można, ale niechby kto obcy jednego z familiantów zaczepił, to wtenczas, choćby i powaśnieni, choćby nawet w kłótniach będący, powinni za „familiantem“ stanąć, jak mur, i bronić go całą mocą.
Tak i teraz było. Walenty, porywczy i do kłótni pohopny, nie bardzo się z bliską zadawał rodziną, ale kiedy widział, że z nim źle być może i postanowił drogą symulacyi żydom windykowanie należności utrudnić, wszyscy szwagrowie i bracia najchętniej w tem mu dopomogli i liczyć mógł napewno, że go żaden nie zdradzi.
— I wilk w pojedynkę nie straszny — mawiał często Wasążek — a w gromadzie niech Bóg broni go spotkać.
Po południu na targu Jukiel Wasążkowego szwagra zaczepił pytaniem:
— Czy wasan słyszał, co Walenty mówił do mnie „pod Łabędziem?“
— Słyszałem.
— Co wasan myśli, czy to może być prawda, czy też łgarstwo jest?
— Może być i tak i tak.
— No, przecież wasan szwagier jest, powinien wiedzieć. Jak się wasanu zdaje?
— Widzi Jukiel, to tak. Walenty dużo procesów miał — i swoich i za cudzemi, bywało, chodził, bo nie ma co mówić, głowacz to wielki do takiej roboty. Wyroków u niego pełna skrzynia, to też i nie dziw, jeżeliby gdzie jeszcze jakie należności miał.
— Naprawdę?
— A juści...
— A wasan nie wie, jakie to należności?
— O, żebym ja wiedział, tobym zaraz i swojego dochodził, bo to my ze szwagrem różnych starych rachunków mamy dość. Prawowanie pomiędzy nami było nie jedno i nie dwa — ale nie wiem. Przypominam ja sobie, że on przy parcelacyi paru majątków się kręcił, kupców na grunt sprowadzał, porękawiczne duże miał dostać. Nie dostał. Procesował, sprawę wygrał, na hypotekę wszedł. Możnaby spenetrować, żeby czas był, ale w naszym stanie biednym od gospodarstwa trudno się oderwać, a po drugie, jeżdżenie po miastach, szukanie, to koszt znaczny... Ale wypłynie to kiedyś na wierzch, jak oliwa, a wtenczas ja swoje odzyskam. Nie będę pytał, że to szwagierek, jeno stanę, gdzie trzeba i powiem: oddaj-no, kochaneczku, co moje...
Jukiel zamyślił się, a szaraczek, westchnąwszy głęboko, dodał:
— Wiadomo, że różnie się z ludźmi dzieje na świecie; dziś człek może być na wozie, jutro pod wozem, a pojutrze znowu na wozie. Może nie?
— Bywa, rozmaicie bywa — odrzekł Jukiel — ale częściej źle, niżeli dobrze i trzeba się dowiadywać.
Gdy już targ się skończył i rynek opustoszał, zaczęli z różnych stron miasteczka, z różnych uliczek i domków, schodzić się finansiści czarnobłoccy. Może nadeszła jaka świeża wiadomość, może kto otrzymał list, może się choć cokolwiek położenie wyjaśniło. Zanadto poważna jest sprawa, aby długo mogła trwać niepewność.
Uszer Engelman powiedział, że przyszedł strach, który wstrząsnął każdym obywatelem czarnobłockim szczegółowo, a całem Czarnembłotem wogóle.
Wprawdzie plotka głosiła, że coś nieprzyjemnego zagraża tylko lichwiarzom, ale lękali się wszyscy.
Dziś takie czasy paskudne, że kto bierze tylko pięć kopiejek od rubla tygodniowo, także nazywany jest lichwiarzem!
Wszyscy dążyli na rynek, aby się czegoś stanowczego dowiedzieć i życzenie to spełniło się do pewnego stopnia. Jankiel Bas otrzymał list bardzo ciekawy. Pismo było niedługie, lecz nader interesujące i pełne treści, tak dalece, że przeczytawszy je, Jankiel natychmiast udał się na rynek.
Szedł, jak zawsze, powoli, małomówny i majestatyczny, czapkę na tył głowy nasunął, z pięknej porcelanowej fajki dym puszczał.
Wnet zebrała się koło niego gromadka współobywateli; każdy bowiem z miny Jankla poznał i odgadł, że człowiek ten coś ważnego do powiedzenia ma.
Gromadka powiększała się szybko, bo już oddawna w Czarnembłocie taki jest obyczaj, że gdy czterech żydków rozmawia na rynku, to do każdego z nich przyłącza się także po czterech i do każdego z tych przyłączonych znów po czterech i tak dalej, dopóki wszyscy mężowie pełnoletni nie uformują wielkiego zgromadzenia.
Tak było i w tym wypadku. Jankla Basa otoczyła pokaźna gromadka słuchaczów, uważnych, bacznych, chciwie połykających każdy wyraz, pomimo, że smak tych wyrazów był niezmiernie gorzki, kwaśny i przykry.
Czego człowiek nie przełknie!
Otóż Jankiel Bas potwierdził, na podstawie świeżo otrzymanego listu, że chociaż w szkaradnych plotkach, jakie rozpuszczono, jest część przesady, fałszu, ale jest również znaczna część prawdy; że dziś interesa finansowe, które były niegdyś bardzo przyjemne i korzystne, przybierają charakter śliski i niepewny; że jeżeli dotychczas kapitalista ryzykował, iż może natrafić na niewypłacalnego dłużnika, to obecnie ryzykuje, że może natrafić na sąd, na sprawę, na utratę zysku i w dodatku na kryminał.
Gdy Jankiel to oświadczył, zrobił się wielki krzyk.
— Co? jak? dlaczego? — pytano ze wszystkich stron.
— Dziwne pytanie! A wiecie wy dlaczego deszcz pada?
— Deszcz? Co nam do deszczu?
— No, widzicie, on pada dlatego, że... pada!
— Jest zupełna racya — rzekł Uszer Engelman. — Nam się nie podoba, że woda z góry cieknie i na nosy nam kapie, ale wodzie to jest zupełnie wszystko jedno.
— Wcale nie ma racyi! — zawołał Glancman. — Uszer się myli.
— Uszer?
— Jakto? Nasz Uszer, taki myśliciel, pierwsza głowa na całe Czarnebłoto, miałby się mylić?
— Tak jest, myli się. Mowa o deszczu. Bardzo dobrze, deszcz pada. Niech sobie pada, skoro nie możemy go powstrzymać, ale kto wam broni ukryć się na ten czas pod dachem, albo sprawić sobie porządny parasol?
— Racya, wielka racya! — zawołał.
— Pięknie powiedział Glancman — rzekł Uszer spokojnie — chociaż tego, co rzekłem o deszczu, bynajmniej nie obalił. Swoją drogą, słowa Glancmana byłyby jeszcze piękniejsze, gdyby zechciał ukazać nam, gdzie jest ów dach, albo z czego można zrobić parasol, mogący zasłonić od nieprzyjemnej i niepożądanej wilgoci? Dopóki nam tych wskazówek nie da, słowa jego będą tylko słowami.
— Prawda, prawda! — odezwano się w gromadzie. — Dajcież nam dach, dajcie parasol!
— Jabym sądził — odezwał się Mojsie Fisch — że jest jeden niezawodny sposób uchronienia się od tej zimnej wody, która niejednemu może wlać się za kołnierz... Sposób doskonały, niezawodny, a taki pewny, że już pewniejszego wynaleźć nie można.
— Słuchamy! Mojsie Fisch chce zostać naszym zbawcą!
— No, Mojsie, nie drożcie się, pokażcie nam tę perłę!
— Wycofać się całkiem z takich interesów i na przyszłość wcale się niemi nie zajmować. To jest sposób!
W zgromadzeniu zrobiła się cisza; trwała ona jednak bardzo krótko, ktoś krzyknął:
— Mojsie jest głupi!
Wykrzyk ten zaczęto powtarzać różnemi głosami, ku wielkiemu oburzeniu męża pięknej Małki. Chciał się bronić, niepozwolono mu przyjść do głosu; usiłował pięknie przemówić, zakrzyczano go.
W zgromadzeniu zrobił się wielki gwałt i rejwach, wszyscy mówili jednocześnie, a ponieważ każdy pragnął, aby jego głos był słyszany, więc zrobiła się silna licytacya krzyku. Można było wyrozumieć tylko to, że rada Mojsia odrzucona została z powszechnem oburzeniem, że nikt nie myśli bynajmniej o odwróceniu deszczu, lecz każdy pragnie, żeby mu dano parasol. Przedewszystkiem dobry parasol, a deszcz niech sobie pada, dopóki sam nie ustanie.
Jankiel Bas nakazał milczenie — i uciszyło się zupełnie.
— Trzeba radzić — rzekł poważnie — głów u nas nie brak.
— Kto ma radzić? — zapytano.
— Każdy, kto ma głowę, niech ją puści w ruch. Zamiast coby miał spać, niech myśli; zamiast coby miał jeść — niech myśli; kiedy będzie się znajdował w drodze — niech myśli. Nie sposób, żeby takie wielkie, takie powszechne myślenie miało pozostać bez rezultatu. Skutek być musi. Wiecie, o co idzie, wiecie, że będzie deszcz, więc, jak dobrze mówi Glancman, szyjcie parasol.
— Tak — potwierdził Uszer Engelman — szyjcie parasol; niech was to nie zraża, że będzie on zrobiony z kawałków, taki jest znacznie mocniejszy i wytrwalszy, bo jeżeli na jaki materyał da się łatę, na tę łatę jeszcze łatę i jeszcze raz łatę, to oczywiście te warstwy będą o wiele mocniejsze, aniżeli sam materyał z nowości.
— Aj, aj! — odezwał się krawiec Mordka — nasz Uszer każdą myśl ślicznie sfastrygować potrafi. Na moje sumienie, on mówi, jak najlepszy krawiec!
— Ładny komplement! Mordka niech pilnuje swego fachu; jeszcze nie przyszedł czas, żeby krawcy sądzili słowa uczonych! — zawołał oburzony Mojsie Fisch.
— Tymczasem — odrzekł Mordko — prawo tego sądu przywłaszczają sobie... szynkarze!
— Cicho, cicho! Nie kłóćcie się. Nie jest to czas stosowny do prowadzenia bezowocnych sporów; lepiej oddajcie się wszyscy myśleniu. Wiadomo wam, że czas jest brzydki i że powietrze teraźniejsze nie bardzo sprzyja delikatnym ludziom. Puszczajcie wasze głowy w gwałtowny ruch — rzekł Jankiel Bas.
— Od początku świata tak było — dorzucił sentencyonalnie Engelman — że wykpiwaliśmy się od różnych, nieraz bardzo przykrych i niemiłych interesów, więc i teraz znajdzie się jakiś sposób.
Pocieszeni tą myślą, członkowie zgromadzenia zaczęli się rozchodzić do domów, a Jankiel zaprosił do siebie kilku co poważniejszych, oraz biegłych w prawie.
W tej liczbie był, oprócz kilku ludzi starych i doświadczonych, Glancman, Engelman, dwaj pokątni doradcy, tudzież Mojsie Fisch.
Ten ostatni nie cieszył się opinią wielkiego znawcy prawa, ani wogóle nie był uważany za tęgą głowę, ale na wszystkich zgromadzeniach asystował, jako właściciel zajazdu „pod Zielonym łabędziem,“ a zarazem jako mąż Małki, która musiała mieć przecież o wszystkich ważniejszych sprawach, obchodzących miasto, dokładne relacye.
W zaufanem kółku rzeczoznawców toczyła się ożywiona dysputa, na której przedewszystkiem zapadło postanowienie, ażeby wszystkie już zawarte interesa pożyczkowe kończyć i egzekwować co najrychlej. Chociażby nawet ze stratą, byle tylko był koniec.
Dawny system wychodzi z mody, trzeba stworzyć nowy.
Proponowano rozmaite.
Pożyczka na zwyczajny rewers jest źle widziana przez sądy, ale może być kupno i sprzedaż.
Dlaczego chłop nie ma być winien kapitaliście miejskiemu za konia, krowę, lub za wóz?
— Dobrze — rzekł Mojsie — ale gdzie ukryje się procent?
— W koniu, albo w krowie...
— To ładne jest!
— Nie bardzo — rzekł Jankiel Bas — ludzie uprzedzeni gotowi wbrew prawdzie twierdzić, że koń nie jest koń, tylko nie całkiem wypłacona waluta. Oni gotowi są znaleźć procent nawet w koniu.
— Więc co robić?
— Ja wam powiem — rzekł pokątny doradca — procent należy schować w wyrok sądowy.
— Jakim sposobem?
— Mówię wam, że to najlepsze schowanie. Sąd może grymasić, gdy zobaczy weksel, rewers lub dokument prywatny; ale gdy mu się pokaże jego własny wyrok, to grymasić nie będzie, nie powie, że jest fałsz albo oszukaństwo.
— To prawda, ale chcąc mieć wyrok, trzeba wprzódy mieć rewers.
— Bardzo łatwy na to sposób jest. Dawniej, gdy chłop żądał pieniędzy, braliście od niego rewers i interes był skończony; teraz weźmiecie wpierw rewers, ale pieniędzy nie dacie, aż zapadnie wyrok. W rewersie będzie napisane, że Maciek winien wam, dajmy na to, sto rubli, że pożyczył rok temu, że obowiązał się płacić procent mały, dwanaście od sta na rok i że nie zapłacił dotąd ani procentu, ani kapitału. Pozwiecie Maćka do sądu. Maciek się stawi i przyświadczy, że to prawda.
— A jeżeli nie zechce?
— Jakto nie zechce? Skoro mu pilno potrzeba pieniędzy, to wszystko zechce, co wy tylko zechcecie. Wszystko przyzna, podpisze. Zapadnie wyrok, uprawomocni się, wtenczas wypłacicie Maćkowi pożyczkę, a wypłacicie tyle, ile wam się podoba.
— No, no, dobry sposób!
— Bardzo dobry. Różne rzeczy można ukąsić, ale prawomocnego wyroku, to już nikt nie ukąsi.
Wszyscy juryści czarnobłoccy zaczęli tę rzecz rozważać, ten i ów rzucił jeszcze jakiś projekt, ale ostatecznie odrzucono wszystkie, tylko ten jeden uznano za dobry.
Jakoż zapadło postanowienie ostateczne, które polecono obecnym rozgłosić i rozpowszechnić jak najszerzej, na rynku, w sklepach, „pod Zielonym łabędziem,“ wszędzie, gdzie tylko zgromadza się światek handlujący.
Postanowienie było bardzo lakoniczne; obejmowało tylko dwa punkta, a mianowicie: Wszystkie dawniejsze interesa jak najprędzej likwidować i kończyć, a nowych nie robić inaczej, jak tylko na prawomocny wyrok.
Takie hasło rozniosło się z ust do ust, po całem Czarnembłocie, takie hasło podane zostało przez pantoflową pocztę do okolicznych wiosek, do odległych zakątków, wszędzie, gdzie tylko mogą być interesa i finansowe tranzakcye.
I co dziwna, takież same, jednakowe zupełnie rozkazy dzienne, wyszły z Kopytkowa, z Białegobłota, ze wszystkich centrów, dokoła których grupują się wsie, folwarki, małe wioski i kolonie.
Słusznie Uszer Engelman podziwiał misterne świata urządzenie, słusznie zachwycał się kunsztownym jego mechanizmem, bo jak ani jedno ziarnko zboża, ani jedno jajko z chłopskiej zagrody nie wydostanie się na świat, nie zawadziwszy o miasteczko, tak mądre słowo z miasteczka po owych kołach i kółkach, splecionych misternie, niby po drucie telegraficznym, przebiega po całej okolicy i daje delikatny „wink,“ jak mężowie mądrzy postępować mają, aby tę misterną siateczkę jeszcze bardziej zadzierżgnąć, zacisnąć i umocnić; ona albowiem musi być mocna i dobrze zadzierżgnięta, bo inaczej cały porządek świata byłby zagrożony, delikatność rozumu nie mogłaby panować nad grubą siłą chłopskich pleców, a ludzie uczeni, myśliciele wielcy, musieliby narówni z ordynarnym plebsem stanąć do takiej roboty, która jest uciążliwa i poniżająca.