Czterdziestu pięciu/Tom IV/XV
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Czterdziestu pięciu |
Wydawca | Józef Śliwowski |
Data wyd. | 1893 |
Druk | Piotr Noskowski |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Les Quarante-Cinq |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Konieczność, abyśmy szli za naszym przyjacielem Chicotem aż do końca jego posłannictwa, oddaliła nas od Luwru na długo, za co przepraszamy naszych czytelników.
Jednakże, nie należy na długo wypuszczać z pamięci szczegółów przedsięwzięcia w Vincennes i tego, który był jego przedmiotem.
Król walecznie uszedłszy niebezpieczeństwa, doświadczał owego wzruszenia, jakiego doznają najmężniejsze serca, kiedy już niebezpieczeństwo minęło; powrócił więc do Luwru, nic do nikogo nie mówiąc, modlił się dłużej, jak zwykle, i poleciwszy się Bogu, zapomniał podziękować walecznym, którzy go od niebezpieczeństwa uchronili.
Następnie, położył się w łóżko z powszechnem podziwieniem, że się bardzo prędko rozebrał; rzec można, że potrzebował snu, aby po przebudzeniu, mieć weselsze i jaśniejsze myśli.
Dla tego, Epernon, który najdłużej przy królu pozostał, czekając na podziękowanie, wyszedł w bardzo złym humorze, nie słysząc ani jednego dziękczynnego wyrazu.
Loignac stojąc przy aksamitnej firance i widząc przechodzącego Epernona, rzekł z gniewem do czterdziestu pięciu:
— Panowie, król już was nie potrzebuje, spać idźcie...
O drugiej rano wszystko zasypiało w Luwrze.
Tajemnica przygody tym sposobem wiernie była dochowana i nikomu jej nic udzielono.
Poczciwi mieszczanie paryscy chrapali w najlepsze nie myśląc, że o mało nowa dynastya na tron nie wstąpiła.
Pan d’Epernon kazał się natychmiast rozebrać i zamiast, jak zwykle, biegać po mieście, poszedł za przykładem swojego miłościwego pana, kładąc się spać i nic nie mówiąc do nikogo.
Sam tylko Loignac, podobny do „justam et tenacom” Horacyusza, nie zaniedbał obowiązków swoich.
Sam mówimy Loignac obszedł straże, ale bez zwykłej gorliwości.
Trzy lekkie przestąpienia karności, spełniono tej nocy, lekkie jak grzechy śmiertelne.
Nazajutrz Henryk, na którego przebudzenie tyle osób czekało, aby się dowiedzieć, czego się mają spodziewać, nazajutrz, mówimy, Henryk, wypił zamiast dwóch, cztery czarki bulionu, i kazał uprzedzić panów d’O i Villegnier, ażeby przyszli obrabiać kwestye finansowe.
Królowa otrzymała zawiadomienie, ażeby sama obiadowała, że zaś była niespokojną o stan zdrowia Jego królewskiej mości, Henryk raczył odpowiedzieć, że w wieczór będzie przyjmował damy w swoim gabinecie.
Toż samo odpowiedziano królowej matce, która już od dwóch lat mieszkając w Soissons, codzień po wiadomości przysyłała do syna.
Panowie sekretarze stanu spojrzeli po sobie z niepokojem; król tego poranku tak był roztargniony, że ich nadskakiwania ani jednego królewskiego nie wywołały uśmiechu.
Roztargnienie monarchy zawsze sprawia niepokój sekretarzom stanu.
Za to, Henryk drażnił się z master Love mówiąc za każdym razem ilekroć zwierzę bawiąc się z nim, kąsało:
— A! buntowniku i ty mnie chcesz kąsać! A! niewdzięczny i ty przeciw twojemu królowi? więc wszyscy przeciwko mnie?
Następnie, Henryk z wysileniem, podobnem herkulesowemu kiedy pokonywał lwa Nemejskiego, uspokajał psa, mówiąc:
— Pokonany master Love! pokonany nikczemny spiskowy!
Panowie d’O i Villegnier, mieniący się największemi dyplomatami na świecie, nie mogli nic pochwycić oprócz apostrofy do master Love, Henryk milczał uparcie.
Miał co podpisywać i podpisywał; miał czego słuchać i słuchał z zamkniętemi oczyma jakby spał.
Nakoniec trzecia po południu wybiła.
Król kazał przywołać Epernona.
Powiedziano mu, że był na przeglądzie lekkiej jazdy. Zapytał o Loignaca, powiedziano mu, że Loignac próbował koni limuzyńskich.
Sądzono, że ta podwójna przeciwność rozgniewa króla; bynajmniej; król, nad wszelkie spodziewanie zaczął gwizdać, co czynił zwykle ilekroć nie zupełnie był zadowolony.
Widocznie król miał chęć gawędą wynagrodzić sobie długie milczenie.
Chęć nie długo zmieniła się w konieczną potrzebę, lecz że nie miał z kim mówić, mówił więc sam do siebie.
Zażądał śniadania a gdy jadł, kazał sobie czytać jakiś moralny kawałek, przerwał zaś czytającemu pytaniem:
— Wszak Plutarch pisał życie Sylli?
Lektor znający tylko pisma religijne, z zadziwieniem zwrócił się do króla.
Król powtórzył pytanie.
— Tak, Najjaśniejszy panie — odpowiedział.
— Pamiętasz ten ustęp, w którym historyk opisuje, jak dyktator śmierci uniknął?
Lektor wahał się z odpowiedzią.
— Dokładnie nie pamiętam — odpowiedział nareszcie — dawno nie czytałem Plutarcha.
W tej chwili zameldowano Jego eminencyę kardynała de Joyeuse.
— A!... doskonale — zawołał król — oto uczony nasz przyjaciel, on nam powie dokładnie.
— Najjaśniejszy panie — odpowiedział kardynał — jakżem szczęśliwy, że przybyłem w porę. To rzadko trafia się na tym święcie.
— Zapewne, a czy dyszał©# moje pytanie?
— Wasza. Królewska mość pytałeś, sadzę, jakim sposobem dyktator Sylla uniknął śmierci?...
— Nie inaczej, czy możesz na to odpowiedzieć kardynale?
— Nic łatwiejszego, Najjaśniejszy panie.
— Tem lepiej.
— Sylla, który tylu ludzi zgubił, nigdy w bitwie nie narażał życia swojego. Wasza królewska mość zapewne mówisz o bitwie?
— Tak jest, a w bitwie, którą stoczył, sądzę, że widział śmierć z bliska. Weź Plutarcha, kardynale, tam to być musi, weź tłomaczenie poczciwego Amyota i przeczytaj ten ustęp z życia Rzymianina, kiedy dzięki szybkości konia swojego, uniknął strzałów nieprzyjacielskich.
— Najjaśniejszy panie, na to niepotrzeba uciekać się do książki; wypadek ten miał miejsce w bitwie, którą stoczył z Teleseriaszem Samnitą, Lamponiuszem Lukanem.
— Musisz to wiedzieć doskonale, bo jesteś uczonymi.
— Wasza królewska mość zanadto jesteś łaskawym — odpowiedział kardynał, kłaniając się.
— Opowiedz więc, kardynale, opowiedz.
— Karbon, nieprzyjaciel Sylli często mawiał: „Mam do pokonania razem lwa i lisa, którzy mieszkają w duszy Sylli; z lisom mi jednak najtrudniej”.
— A!... tak — odpowiedział Henryk zamyślony — to był lis.
— Plutarch tak mówi, Najjaśniejszy panie.
— I ma słuszność, kardynale. Ale właśnie a propos bitwy, czy miałeś wiadomość od twego brata?
— Od którego, Najjaśnejszy panie? bo wiesz, że mam ich czterech.
— Od księcia d’Arques, mojego przyjaciela.
— Jeszcze nie miałem, Najjaśniejszy panie.
— Bodajby tylko książę Andegaweński, który tutaj jest lisem, tam lwem być potrafił — rzekł król.
Kardynał nic nieodpowiedział; bo tym razem Plutarch nie mógł mu przyjść w pomoc; jako dworak lękał się zrobienia przykrości królowi, chwaląc księcia Andegaweńskiego.
Henryk widząc, że kardynał milczy, powrócił do zabawy ze swoim master Love; następnie dając znak kardynałowi, aby pozostał, ubrał się i przeszedł do sali, w której dwór czekał na niego.
Na dworach, równic jak w górach, umieją przeczuwać burzę; chociaż nikt nic nie mówił, każdy z obecnych usposobionym był stosownie do okoliczności.
Obiedwie królowe były widocznie niespokojne. Katarzyna blada i cierpiącą, mówiła wiele, a kłaniała się jeszcze więcej.
Ludwika de Vaudemont, nie patrzyła na nikogo i nic nie słyszała.
Były chwile, w których zdawało się, że ta młoda kobieta rozum traci.
Król wszedł.
Miał oczy żywe i rumieniec na twarzy; z powierzchowności wnosić można było humor dobry, co wywarło taki wpływ na obecnych, jak ukazanie się słońca na pożółkłych kwiatach jesieni.
Wszystko się rozjaśniło.
Henryk pocałował w rękę matkę i żonę, z tą samą grzecznością, jakby był jeszcze księciem Andegaweńskim. Damom powiedział kilka komplementów, do czego nie bardzo były przyzwyczajone, a nawet częstował je cukierkami.
— Byliśmy niespokojni o twoje zdrowie, mój synu — rzekła Katarzyna, przyglądając się królowi ze szczególną uwagą, aby się przekonać, czy zdrowie nie jest tak udane jak humor.
— Nie było o co — odpowiedział król — mam się jak najlepiej.
Tym wyrazom towarzyszył uśmiech, który odbił się na wszystkich ustach.
— Jakiemuż szczęśliwemu wpływowi, mój synu — zapytała Katarzyna, ze źle ukrytym niepokojem — winieneś polepszenie zdrowia twojego?
— Winienem to temu, że się uśmiałem serdecznie — odpowiedział król.
Wszyscy spojrzeli po sobie, jakby król nadzwyczajnego coś powiedział.
— Dużo się śmiałeś, mój synu — rzekła Katarzyna z przyciskiem — to znaczy żeś szczęśliwy.
— Tak właśnie, śmiałem się.
— I cóż było powodem tej wesołości?
— Muszę ci powiedzieć, moja matko, że wczoraj byłem w lasku Vincennes.
— Wiem o tem.
— Wiesz?
— Wszak wiesz, że cokolwiek ciebie dotyczy i mnie obchodzi.
— Otóż, jak powiadam, jeździłem do lasku Vincennes, a kiedy wracałem, ludzie moi dostrzegli zdaleka wojsko nieprzyjacielskie.
— Blisko domu pani de Montpensier?... — zapytała Ludwika de Vaudemont.
— Tak pani, blisko Bel-Esbat: zbliżyłem się odważnie dla stoczenia walki i spostrzegłem...
— Co takiego?... powiedz Najjaśniejszy panie — zapytała królowa widocznie niespokojna.
— O! uspokój się, pani.
Katarzyna czekała niecierpliwie, lecz na pozór obojętnie.
— Spostrzegłem — mówił dalej król — cały klasztor mnichów, który prezentował przedemną broń z okrzykami wojennemi.
Kardynał Joyeuse śmiać się zaczął, cały dwór poszedł za jego przykładem.
— Śmiejcie się, śmiejcie, panowie, bardzo słusznie; we Francyi mam przeszło dziesięć tysięcy mnichów i mogę z nich tyleż mieć muszkieterów; wtedy, utworzę stopień wielkiego mistrza i tobie kardynale oddam dowództwo.
— Chętnie je przyjmę, Najjaśniejszy panie, wszystko wykonam, cokolwiek przyjemność sprawi Waszej królewskiej mości.
W czasie rozmowy króla z kardynałem, damy podług ówczesnej etykiety powstały i ukłoniwszy się królowi, wyszły jedna za drugą; królowa udała się za niemi.
Królowa matka sama pozostała; w udanej bowiem wesołości syna, widziała jakąś tajemnicę.
— A! kardynale — rzekł nagle Henryk do prałata, który zamierzał wychodzić widząc, że królowa matka pragnie mówić z królem, a cóż się dzieje z twoim bratem du Bouchage.
— Nie wiem Najjaśniejszy panie.
— Jakto nie wiesz?
— Zaledwie go widuję — odrzekł kardynał. Głos poważny i smutny odezwał się z głębi apartamentu.
— Jestem Najjaśniejszy panie.
— A! to ty!... — zawołał Henryk — przybliż się hrabio.
Młodzieniec był posłusznym.
— Przez Boga!... — rzekł król patrząc z podziwieniem na niego, to nie człowiek, to cień tylko.
— Najjaśniejszy panie, on za wiele pracuje — odezwał się kardynał przerażony, zmianą jaką od ośmiu dni w bracie spostrzegł.
W rzeczy samej, du Bouchage był blady jak posąg woskowy, ciało zaś pod suknią jedwabną zdawało się twardem i wychudłem.
— Pójdź tu, młodzieńcze — rzekł król. Dziękuję ci, kardynale za cytatę z Plutarcha, w podobnem zdarzeniu, miło mi będzie wywzajemnić się.
Kardynał odgadł, że król sam pozostać pragnie z Henrykiem i cicho się wysunął.
Król widział go jak wychodził i powiódł okiem po matce, która stała nieporuszona.
W sali pozostała tylko królowa-matka, Epernon i du Bouchage.
Przy drzwiach stał Loignac wpół dworus, wpół żołnierz, wypełniając służbę.
Król siedział i dał znak Bouchageowi aby się zbliżył.
— Hrabio — rzekł do niego — czego się kryjesz za damy? czy nie wiesz, że lubię na ciebie patrzeć?
— Wielkie to dla mnie szczęście — odpowiedział młodzieniec z głębokim ukłonem.
— Kiedy tak, hrabio, dlaczegóż cię w Luwrze nie widać?
— Mnie, Najjaśniejszy panie?
— Tak jest, nawet żaliłem się przed bratem twoim kardynałem, który tak jest uczony jak nawet nie przypuszczałem.
— Jeżeli Wasza królewska mość nie widujesz mnie — odpowiedział Henryk — to dlatego, że nie raczysz spojrzeć w róg sali; jestem tam codzień, ilekroć król się ukazuje. Godzien jestem przy wstawaniu Waszej królewskiej mości i witam cię z najgłębszem uszanowaniem. Nigdy nie chybiłem i nigdy nie chybię póki żyć będę najświętszego dla mnie obowiązku.
— I to cię czyni tak smutnym!... — rzekł król łagodnie.
— Wasza królewska mość tak nie sądzi zapewne.
— Bynajmniej, ty i twój brat kochacie mnie.
— Najjaśniejszy panie!
— I ja was kocham. Czy wiesz, że admirał z Dieppe pisał do mnie?
— Nie wiedziałem o tem, Najjaśniejszy panie.
— A czy wiesz, że zasmuca go ten wyjazd?
— Mówił mi, że niechętnie Paryż opuszcza.
— Tak, ale czy wiesz co mi pisze; oto, że jest człowiek, któryby Paryża więcej żałował i gdyby mu rozkazano wyjechać, chybaby umarł.
— Być może, Najjaśniejszy panie.
— Co więcej mi jeszcze powiada; bo twój brat kiedy w dobrym humorze, to wiele mówi, że w podobnym wypadku, nieusłuchałbyś mnie; czy to prawda?
— Wasza królewska mość prędzej ujrzy mój zgon, niż nieposłuszeństwo.
— Ale koniec końcem, nie umarłbyś, gdybyś wyjechał.
— Więcejbym cierpiał będąc nieposłusznym niż umierając, a jednak dodał skłaniając głowę. niewykonałbym twego rozkazu.
Król założył ręce i spojrzał na niego.
— Jesteś szalonym, mój biedny hrabio — rzekł.
Młodzieniec smutnie się uśmiechnął.
— Jestem nim, Najjaśniejszy panie, a ty jesteś za nadto dobrym, że mnie oszczędzasz.
— A więc to na seryo, mój przyjacielu? Joyeuse stłumił westchnienie.
— Opowiedz mi wszystko, zobaczymy.
Młodzieniec uśmiechnął się.
— Tak wielki monarcha jak ty Najjaśniejszy panie, nie może zniżać się do słuchania podobnych zwierzeń.
— Niech będzie, opowiadaj, zabawisz mnie.
— Najjaśniejszy panie — odpowiedział młodzieniec z dumą — Wasza królewska mość się myli, w smutku moim nic nie ma, coby mogło rozweselić serce szlachetne.
Król wziął za rękę młodzieńca.
— Nie gniewaj się, mój drogi — rzekł — ty wiesz, że i twój król zna miłość nieszczęśliwą.
— Wiem o tem, Najjaśniejszy panie.
— A więc podziela twoje cierpienia.
— To za wiele dobroci ze strony Waszej Królewskiej mości.
— Bynajmniej. Słuchaj, ponieważ nie było na ziemi wyższego odemnie kiedy cierpiałem, nikt mi pomódz nie zdołał; ty zaś, mój drogi masz pomoc we mnie.
— Najjaśniejszy panie!
— I dlatego mówił dalej Henryk ze smutną, czułością, możesz spodziewać się końca cierpień twoich.
Młodzieniec wstrząsnął głową na znak powątpiewania.
— Du Bouchage — rzekł Henryk, na honor, ty będziesz szczęśliwy, albo ja przestanę się nazywać królem Francyi.
— Szczęśliwy! ja szczęśliwy, Najjaśniejszy panie, to niepodobna — odpowiedział młodzieniec z uśmiechem pełnym goryczy.
— A to dlaczego?
— Ponieważ moje szczęście nie jest z tej ziemi.
— Henryku nalegał król — twój brat odjeżdżając polecił cię mnie jak przyjacielowi; chcę, ponieważ nie ufasz braciom, abyś mnie zaufał; upewniam cię, że na wszystko, oprócz śmierci, znajdziemy lekarstwo.
— Najjaśniejszy panie — odpowiedział młodzieniec rzucając się do stóp królewskich, nie obdarzaj mnie dobrocią, której godnie odpowiedzieć nie mogę; na moje nieszczęście niema lekarstwa, a to złe jest moją jedyną pociechą.
— Du Bouchage, ty oszalałeś i powiadam ci, że się zabijesz urojeniami.
— Wiem o tem, Najjaśniejszy panie — spokojnie odpowiedział młodzieniec.
— Ale nakoniec — zawołał król z niecierpliwością, czy chcesz zawrzeć małżeństwo?
— Najjaśniejszy panie, miłość natchnąć potrzeba; a nikt na świecie tego nakazać nie może. Ja sam muszę ją otrzymać i otrzymać sam dla siebie.
— A więc czego rozpaczać?
— Bo wiem, że jej nigdy nie pozyskam Najjaśniejszy panie.
— Probój, moje dziecię, probój, jesteś bogaty, młody i piękny; jakaż kobieta tym trzem urokom oprzeć się potrafi? nie ma takiej, zaręczam ci.
— Iluż ludzi na mojem miejscu błogosławiłoby Waszej królewskiej mości za nieograniczoną dobroć, jakiej ja doznaje. Być kochanym od króla, to jakby być kochanym od Boga.
— A więc słuchaj, wyznaj wszystko, a ja uczynię starania, wiesz com uczynił dla twego brata, więcej jeszcze uczynię dla ciebie. Sto tysięcy talarów jeszcze mnie nie wstrzyma.
Du Bouchage pochwycił rękę króla i ucałował.
— Niech Wasza królewska mość zapragnie krwi mojej — rzekł — a chętnie przeleję ją do ostatniej kropli, aby dowieść ile jestem wdzięczny za pomoc, którą odrzucam.
Henryk III-ci odwrócił się ze złością.
— A doprawdy — rzekł — ci Joyeuse są bardziej uparci niż Walezyusze! otóż ten uparł się abym codzień patrzył na twarz jego wychudłą i zapadłe oczy, niby to co miłego!
— Najjaśniejszy panie!... — zawołał młodzieniec — ubiorę twarz w rumieniec, usta ozdobię uśmiechem a wszyscy będą myśleli, że jestem bardzo szczęśliwy.
— Tak, zapewne, ale ja będę Wiedział, że tak nie jest i to mi przykrość będzie sprawiało.
— Zatem Najjaśniejszy panie, pozwól mi się oddalić — rzekł du Bouchage.
— Dobrze, moje dziecię, lecz staraj się być mężczyzną.
Młodzieniec ucałował rękę króla, ukłonił się królowej matce, przeszedł dumnie koło Epernona i wyszedł.
Zaledwie próg przestąpił, król zawołał:
— Nambu, zamknij drzwi.
Odźwierny, któremu dano ten rozkaz, ogłosił, że król już nie przyjmuje nikogo.
Wtedy Henryk zbliżył się do Epernona i uderzając go po ramieniu, rzekł:
— Dzisiaj, rozdzielisz pomiędzy twoich „Czterdziestu pięciu” pieniądze i pozwolisz im bawić się przez cały dzień i noc. Chcę niech się ucieszą; ocalili mnie jak biały koń Syllę.
— Ocalili? — zapytała z zadziwieniem Katarzyna.
— Tak moja matko.
— Od czego?
— Zapytaj Epernona.
— Pytani ciebie samego, sądzę, że to lepiej.
— A więc dobrze. Nasza kochana kuzynka, siostra twojego przyjaciela Gwizyusza... Oh, nie broń go pani, chociaż twój przyjaciel...
Katarzyna uśmiechnęła się, jakby chciała powiedzieć: on mnie nigdy nie pojmie.
Król widział ten uśmiech, ścisnął zęby, a potem mówił dalej:
— Siostra twojego przyjaciela Gwizyusza zrobiła na mnie zasadzkę.
— Zasadzkę?
— Tak pani; wczoraj o mało mnie nie schwytano, a może i nie zamordowano.
— Gwizyusz! — zawołała Katarzyna.
— Czy pani temu nie wierzysz?
— Przyznam się, że nie wierzę.
— Epernonie, mój przyjacielu, na miłość Boga opowiedz całą przygodę królowej mojej matce; gdybym sam mówił nie wierzyłaby, to by mnie gniewało, a nie mam już zdrowia.
I odwróciwszy się do Katarzyny rzekł:
— Żegnam cię pani. Kochaj sobie Gwizyusza jak ci się podoba, ale pamiętaj, że kazałem Salcèda stracić...
— Pamiętam.
— Niechże i panowie Gwizyusze o tem pamiętają.
To powiedziawszy, król z ulubionym psem, udał się do swoich apartamentów.