<<< Dane tekstu >>>
Autor Erazm Majewski
Tytuł Doktór Muchołapski
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1892
Druk P. Laskauer i W. Babicki
Miejsce wyd. Warszawa
Ilustrator Julian Maszyński
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
XXIX.
Nieco filozofii. Wielki znak zapytania. Maskarada bez karnawału.


Wiesz, doktorze, iż chwilami słucham z niedowierzaniem twych opowiadań. Zbyt fantastycznie brzmią one, aby zaliczać je można do obrazów rzeczywistości!...
— A przecież są tylko bladem i niedokładnem jej odbiciem! — odrzekłem z goryczą. — Rozległość nauki przyrody ma w sobie coś przygniatającego znikomy nasz umysł. Położywszy rękę na sercu, przyznać się trzeba, że mimo tysięcy dzieł napisanych o owadach, nie znamy ani setnej części dziwów, ukrytych przed bystrym wzrokiem zoologów.
W znacznym stopniu winien tu sam przedmiot, dostarczający zajęcia na liczne wieki dla całych armij uczonych, — ale winien też i fałszywy kierunek, jakiemu większość naturalistów do niedawna hołdowała, a i dziś zbyt wielu ma on zwolenników. Dlaczego nie znamy przyczyny bytu każdej z tysiącznych form, jakie podziwiamy w muzeach i drobiazgowo opisujemy?
Dlatego, że większość entomologów postawiła sobie za zadanie i ideał: poznawanie i opisywanie kształtów owadzich, nie zaś zrozumienie przyczyn tych kształtów, co byłoby daleko ciekawszem.
Zamiast treści, studyują oni formę, sądząc, że wypełniają swój obowiązek.
Wymierzamy więc kształty trupów owadzich, pozatykanych szeregami na szpilkach za szkłem, wypisujemy nazwiska, jakiemi podobało się uczonym pedantom te typy pomianować, ale czy to nas uczy choć cokolwiek o naturze owadów? Kopiujemy z drobiazgowością Chińczyków te kształty w kosztownych dziełach; kolorujemy je, naśladując żywe barwy; opisujemy, siląc się na tak ścisłe definicye, aby opis fotograficznie był zgodny z oryginałem, i na tem koniec!
Ale czy nam to wszystko objaśnia znaczenie rozpatrywanych kształtów, barw i właściwości, czy rozumiemy cel ich w gospodarstwie natury? — Nie! O tem nie informują nas ani najbogatsze muzea, ani opłacane na wagę złota wspaniałe atlasy, ani wielotomowe dzieła, owoc najmozolniejszych trudów uczonych pedantów.
To, co wiemy o obyczajach owadów, zawdzięczamy tej lepszej, ale stokroć szczuplejszej cząstce badaczy, co treść nad formę przenoszą, a nie uganiając się za łatwemi wawrzynami, całe lata poświęcają na podpatrywanie dobrze niby znanych wszystkim istotek, ale znanych tylko z kształtu i nazwiska. Badacze ci podobni są do czytelników, gdy tamci są tylko bibliotekarzami. Ci czytają pilnie dzieła, jakie im wpadną w ręce, tamci ograniczają się do poznania z tytułu, zaregestrowania i postawienia na półce, obok setek innych, nierozciętych nawet książek...
Aby pojąć cel i użyteczność kształtów owadzich, charaktery ich, oraz obyczaje, musi cała masa przyrodników odrzucić siatki, szpilki i wszelkie pułapki, a zaopatrzywszy się jedynie w cierpliwość, powinna śledzić wśród łanów, lasów i łąk drobne istotki na wolności. Powinni oni patrzeć, jak to stworzonka swojej broni używają, jak spędzają każdą chwilę swego życia, powinni porównywać i dochodzić; dlaczego każdy owad ma taką, a nie inną budowę ciała, takie a nie inne instynkta, a wtedy pojmiemy, jakie korzyści zapewnia im każdy po szczególe kształt, każdy wyrostek, włosek, plamka lub niewidoczna na pierwszy rzut oka władza. Wtedy potwierdzi się znany już pewnik, że niczego w przyrodzie niema bez celu i bez przyczyny. Dowiemy się, jak najmniejsze wygięcie nóżki powoli się formowało; jaką ma obecnie lub miało niegdyś przyczynę i cel.
W postaci owadu, zarówno jak w postaci człowieka, zaklętą jest historya jego gatunku, licząca tysiące, a może dziesiątki tysięcy lat trwania.
Z postaci owadu zoolog przyszłości potrafi odczytać główne koleje, jakie przodkowie tego stworzenia przechodzili, zrozumie jego współczesne obyczaje, warunki życia, rozkosze i niedole, a nawet, na mocy zdobytych danych, zdoła przepowiedzieć w grubych zarysach przyszłość i zmiany, jakim może ono podledz w kolei wieków.
Tylko na łonie przyrody, wśród pól otwartych, możemy zdobywać takie wiadomości, — możemy dostrzegać, jakie użytki robią owady z niezrozumiałych dla nas broni, narzędzi i kształtów i tylko tam ogarnie nas prawdziwy podziw dla nieznanej potęgi, co zbudowała i w ruch puściła wspaniałą, a skomplikowaną machinę, zwaną światem...
Tam umysł nasz pozbywa się narzuconych formułek, uważanych niemal za pewniki, korzy się przed nieznaną Przyczyną wszystkiego i nabiera głębokiego przekonania, że stworzony jest nie na to tylko, aby badał, — ale aby się dowiedział. Jestem też głęboko przekonany, że to, nad czem dziś próżno rozmyślam, przestanie być dla mnie kiedyś zagadką i musi się wyjaśnić. Tak, chce tego prawo rozwoju.
Żadne rozpaczliwe wołania „ignorabimus!” nie zachwieją mej pewności, powziętej w chwilach rozmyślania nad cudami przyrody!...
— Co widzę? Badacz much zamienia się nagle w filozofa­‑entuzyastę! Brawo! nie spodziewałem się tego. Sądziłem, że rozpamiętywanie drobiazgu zabiło w panu ciekawość do rozwiązywania prawd ogólnych.
— O, lordzie! chwile, w których z chłodnych przyrodników stajemy się niespodzianie zadumanymi filozofami, nie są bynajmniej rzadkiemi. Usiłujemy najczęściej wmówić w siebie, że rozum nasz nie buntuje się przeciw swej słabości, że wiemy dużo i właśnie tyle, ile powinniśmy wiedzieć, ale niezawsze się nam udaje to okłamywanie siebie samych.
Dawniej wstydziłem się metafizycznych dumań w szczerem polu, — zachwytów nad odkrytą łącznością zjawisk pozornie sprzecznych; dziś spostrzegam, że były to najpiękniejsze kwiaty mojej myśli, najrozkoszniejsze chwile życia. Trzymając w palcach mizernego robaczka, sięgałem myślą aż do gwiazd i usiłowałem przeniknąć tajemnice bytu. Czułem wtedy, że byłoby ograniczonością utrzymywać, iż iskierki naszej myśli nie mają żadnej łączności z Wszechmyślą, przenikającą świat cały, że pojawiają się po to, aby niebawem zagasnąć bez śladu i skutku, jak to utrzymuje pewna szkoła filozoficzna. Nie! ja wierzę, że iskierki te nie znikome, że będę kiedyś wiedział to, co mię dziś próżno zaciekawia, a nawet i to jeszcze, o czem teraz najsłabszego nawet nie mam przeczucia! Kiedy to nastąpi? próżno dociekać, ale czuję, że prędzej czy później, dojdę do wiedzy, jaką pragnę posiadać...
— Prędzej czy później... — powtórzył lord Puckins, patrząc mi w oczy. — Jakiż to okres czasu przeznaczasz pan na zdobycie swojej mądrości?
— Alboż można na tak śmiałe odpowiedzieć pytanie? Czyż wie nasienie, kiedy zamieni się w rozłożyste drzewo, albo orzech kokosowy, pływający po bałwanach morskich, kiedy dobije do brzegu i wyrośnie w palmę smukłą? Może zależeć to będzie od mej pilności, — a może od warunków nic z nią wspólnego nie mających... W każdym razie powtarzam: dziś, czy za lat tysiąc, nastąpi to z pewnością.
— Przemawiasz pan niby bramin osiwiały nad Atharva­‑Vedą! Zaczynam podejrzewać, że nietylko mrówki i muchy pana dotąd zajmowały; te same myśli słyszałem już z ust Nureddina, syna Hakima Nureddina Dżowahara. Kwestya życia pozagrobowego zajmowała go, jak każdego Bramina silniej, aniżeli wszystkie inne pytania, z zapałem dysputował on w tej materyi, twierdząc tak samo jak pan, że przyszłe życie odkryje mu powoli wszystkie dzisiejsze zagadki. Podziwiałem jego głęboką wiarę w doskonalenie się indywidualne człowieka, i filozoficzne określenia Najwyższej Istności, Brahmy, z którą kiedyś, kiedyś ma się połączyć. Czy wiesz, doktorze, że określeń tych mógłby mu pozazdrościć najgłębszy filozof Zachodu?
— „To, oczem nie możesz powiedzieć, że jest tem lub owem — to jest Brahma! — prawił on, wznosząc kościstą prawicę do góry. Rozumiesz więc Brahmę, jeśli powiadasz, że go nie rozumiesz; nie pojmujesz zaś, gdy twierdzisz, że go rozumiesz. Kto go poznał, temu brak wyrazów do określenia, kto go określa — ten go nie poznał. Pojmowanie Brahmy jest niepojmowaniem, a niepojmowanie — pojmowaniem. To samo jest i z duszą, która stanowi cząstkę Brahmy. Choć jest ona w nas, to przecież rozumieć jej w tem życiu nie możemy dla tych samych powodów, dla jakich gąsienica nie czuje w sobie i nie rozumie motyla...”
— Być może, iż myśli moje zeszły się z pojęciami braminów, nie będę przeczył, ale teraz porzućmy niebezpieczny i niedostępny temat, bo dostrzegłem przedmiot, będący w związku z początkiem naszej rozmowy, jaki nowo­‑kreowanego entomologa może bardziej zainteresować.
— Jakto? cofasz się pan od rozprawy nad pełnym uroku przedmiotem, choć go przed chwilą sam poruszyłeś? — zawołał lord zdziwiony.
— Tak jest, bo go uważam za niezgłębiony w tem życiu. Zamiast zatapiać się w czczych i mglistych dociekaniach rzeczy niedocieczonych — badajmy lepiej to, na co nam środki nasze pozwalają, a zyskamy trwalszą podstawę do rozwiązywania coraz wyższych i trudniejszych zagadnień.
Ot właśnie jednę z najbardziej interesujących dla biologa zagadek, mamy niedaleko.
O kilkadziesiąt kroków od naszego domu Smagliczka górska (Alyssum montanum) rozpościerała swe gałązki i sąsiadowała z wspaniałym Jastrzębcem. W cieniu tych roślin, między zbutwiałemi liśćmi wyrastał duży, bladoróżowy grzyb. Wczoraj jeszcze widzieliśmy go pięknym i świeżym, prostym i całym — dziś ledwo się trzymał w pochyłej postawie. Cały bok trzona jego wyjedzonym był przez wstrętnego jakiegoś ślimaka. Był to widok podobnie przykry, jak ujrzenie na śmiertelnem łożu znajomego, któremu zazdrościliśmy niedawno czerstwości i siły. Dostaliśmy się wkrótce na kosmate liście jastrzębca i spacerując po szczeciniastej ich powierzchni, odszukałem na gałązkach smagliczki kilka istot, zupełnie podobnych do ślimaków.
— Jak pan sądzisz — zapytałem, — co to za istota?
Twarz lorda Puckinsa poczerwieniała.

— Pan chyba żartujesz, biorąc mię na tak solenny egzamin. Racz przyjąć do wiadomości, w szkołach miałem z zoologii celujące stopnie!
— Tem lepiej! sprawdzimy, czy były one zasłużone.
— Nie jestem uczniem, a pan profesorem, abyś miał prawo zadawać mi tak niedorzeczne pytania.
— Drogi lordzie, nie tylko w potocznem życiu ulegamy złudzeniom! Wierzaj mi, że często i na łonie osławionej ze szczerości przyrody spotykamy się z fałszem i obłudą. Nie wszystko złoto, co błyszczy jak złoto!
Lord Puckins pogładził niecierpliwie złote swoje bakenbardy i spojrzał na mnie z ukosa. Zrozumiałem, żem się nie w porę wyrwał z przysłowiem.


Lord Puckins pogładził niecierpliwie złote swoje bakenbardy i spojrzał na mnie z ukosa.

— Choćby moje zoologiczne wiadomości były najszczuplejszemi — wyrzekł, hamując się widocznie, — nie powinieneś wątpić, doktorze, że potrafię przecież odróżnić ślimaka od innych stworzeń.
— A motyla od ślimaka, czy odróżniłby szanowny zoolog?
— Jesteś pan impertynentem! Jeśli tak dalej pójdzie, wkrótce zaczniesz wmawiać we mnie, że te ślimaki są motylami?
— Broń Boże! nie myślę nic „wmawiać”, pragnąłem jedynie przekonać cię, lordzie, że mimo piątek z zoologii, nie odróżniłeś ślimaka od motyla. Istoty, na które patrzysz, są rzeczywiście motylami.
Lord Puckins szeroko otworzył oczy, spoglądając kolejno to na mnie, to na ślimaczki. Zmięszanie zbyt wyraźnie odbijało się na jego obliczu.
— Z tobą, doktorze, trudno się spierać, — zaczął łagodnie — jesteś tu, jak u siebie, pragnę ci wierzyć, ale znowu nie do takich granic! Ciekawym, jak zdołasz dowieść mi, że to są motyle?
— Bardzo łatwo i to bez uciekania się do szczegółów anatomicznych. Spójrz, lordzie, na budowę skorupki, a zobaczysz, że złożona jest nie z masy jednolitej, wapiennej, jak u ślimaków, ale ulepiona z drobnych ziarnek piasku. Dalej, dostrzeżesz w każdej z tych skorup, oprócz otworu głównego, drugi otwór boczny w górnej części domku, wreszcie ujrzysz ze skorupy wychylonego sześcionożnego robaka, wcale nie przypominającego swemi kształtami mięczaka.
— A więc to jest domek jakiejś gąsienicy? Na to chętnie się już zgodzę, dlaczegóż jednak przesadzasz, doktorze, twierdząc, że w nim dojrzały mieszka motyl? — zawołał lord Puckins, nie dający za wygraną. — Motyl, a gąsienica, to gruba różnica!
— Jeszcze raz cię, lordzie, zapewniam, że mamy przed sobą dojrzały okaz motyla. Pozostaje on przez całe życie w tej skorupie, a skrzydła nigdy mu nie wyrastają. Jestto rodzaj koszówki, nazywanej przez przyrodników ślimacznicą (Cochlophora (Psyche) Helix). Ciekawy on nietylko z powodu nadzwyczajnego upośledzenia fizycznego, ale jako piękny dowód maskowania się, czyli ochronnego naśladownictwa, praktykowanego bardzo często przez owady.
Jeżeliś sądził, lordzie, że maskarady są wymysłem francuzkiego pół­‑świata, gruboś się pomylił. Figiel to bardzo stary i oklepany w świecie zwierząt, a szczególniej w światku owadów. W nim, częściej jeszcze, aniżeli między ludźmi, lubią wilki i lisy przywdziewać skórę baranków, a osły i gęsi pozory lwów i orłów. Biednego naszego motylka nie stać na imponujący kostium, a że i on pragnie przyjąć udział w maskaradzie, więc stosuje zamiary do wątłych sił swoich i naśladuje przynajmniej ślimaka.
Darujmy zresztą biedakowi ten śmieszny wybryk przez wzgląd, że pragnienia jego są skromniejsze od aspiracyj wielu aktorów świata naszego. Nie zdradza on, lecz broni się; chodzi mu tylko o omylenie czujności prześladowców motylego rodu.
— Alboż mu to zapewnia jaką korzyść? Wszak i ślimaki mają swoich wrogów.
— Ma ich dosyć, bezwątpienia, ale rozważ pan sam, czy ślimacznica mimo to nie robi na maskaradzie dobrego interesu. Napastnik, lubiący pieczeń ślimaka, zbliża się pocichu do naszego motylka. Już go ma połknąć lub nadgryźć, gdy nagle spostrzega fatalną omyłkę. Mniemany ślimak okazuje się jakąś inną istotą, choć więc chciwy prześladowca ostrzył ząbki na znany sobie kąsek, zostawia niesmaczną potrawę w spokoju i oddala się, zgrzytając szczękami i przeklinając złudne pozory. Tak więc, przybranie kształtów mięczaka ratuje bezbronny gatunek od zagłady.
Powiedziałem ci już, lordzie, że przyroda często posiłkuje się podobnym wybiegiem. Znamy już ogromną ilość owadów, które ten sposób ochronnego naśladownictwa doprowadziły do mistrzowstwa. Słabsze lub bezbronne przyjmują powierzchowność lepiej uzbrojonych; niewinne oblekają się w sukienkę drapieżnych, lub też, dla uczynienia się niedostrzegalnemi, naśladują przynajmniej formy i barwy roślin, na których przemieszkują.
Muchy np. są całkiem pozbawione broni odpornej, a jednak mają one, jak to już wspominałem, mnóstwo nieprzyjaciół. Do najzaciętszych należą rozbójnicze osy, które chwytają je żywcem i znoszą do gniazd na pokarm dla swych liszek. Biedne muchy radzą sobie w tej nierównej walce o byt w bardzo prosty sposób.
Nie mogąc na żądła odpowiadać żądłami, przybrały one powoli wygląd tych uzbrojonych owadów, na jakie nie ośmielają się napadać rozbójnicze osy. Każdego, kto miał sposobność oglądać w muzeach zbiory owadów, musiało zastanowić nadzwyczajne podobieństwo wielu much do pszczół, trzmieli, os i szerszeni. Podobieństwo to szczególniej łudzące jest w budowie i ubarwieniu tylnej połowy ciała. Zdawałoby się na razie, że połowiczne przywdzianie kostiumu pszczół niedostateczną jest ochroną dla owych much, — lecz trzeba je widzieć na wolności, aby zmienić zdanie. Wówczas dostrzeżemy, iż wspomniane dwuskrzydłe istoty, jako obdarzone rączym lotem, mogą drwić z napaści, gdy bujają w powietrzu; padają dopiero ofiarą swych prześladowców wtedy, gdy usiadłszy na kwiatku, zagłębiają weń przednią połowę ciała dla ssania nektaru. Przy tem słodkiem zajęciu głowa i piersi schowaną bywa szczelnie w głębi kwiatu, wystaje zaś z kwiatu jedynie tylna połowa ciała, i ta właśnie zdradza je przed bacznym wzrokiem nieprzyjaciół.
Jeśli więc odwłok takiego łakomego owada przyjmie powierzchowność odwłoka trzmiela lub osy, podły nieprzyjaciel, przywykły do szanowania nawet pozorów siły, omija bezbronną muchę z poszanowaniem, należnem osom i szerszeniom! Ścisłe badania dowiodły, że maskujące się muchy posuwają spryt swój do tego stopnia, że naśladują po większej części te gatunki trzmielów i os, jakie zamieszkują w wielkiej liczbie te same okolice.
Podobne zjawisko zauważyć się daje i wśród motylów. Rodzina Przezierników czyli Szklonek (Sesiida), straciła prawie zupełnie łuski na skrzydłach, aby powierzchowność ich zastosować do wyglądu wązkich skrzydeł pszczolich. Nawet bezbronne swoje miękkie ciało upodobniła do kształtów opancerzonych os, pszczół i łowików. Chrząszcze również gorliwie kopiują się nawzajem, a niekiedy podszywają się pod skórę zgoła niepokrewnych sobie owadów. Przyjmują one pozory pluskiew, a nawet os, jak to czyni Odontocera (Odontocera odyneroides). Najbardziej zdumiewającem, bo najpospolitszem jednak jest przybieranie przez owady kolorów, jakie mogą je uczynić najbardziej niewidzialnemi.
Jest motyl Eupitecya (Eupithecia absinthiaca), należący do owadów przebiegłych i niewybrednych. W potrzebie umie wyżywić się na bardzo różnych polach działalności owadziej. Gąsienica więc jego przyjmuje zwykle barwę rośliny, na jakiej żeruje. Na żółtych kwiatach Starca (Senecio jacobae) jest żółtą, na czerwonych Goryczki (Gentiana) czerwono umalowaną, na białawych kwiatach rumianków — bywa białą.
Niewinne zabarwienie skóry oddaje jej lepsze usługi, aniżeli twardy pancerz chrząszczów, lub sztuczne futerały chróścików, zmierzchnic i t. p. sześcionogich lisów.
Ścisłe badania przekonały, że różnic ubarwienia nie wywołuje tutaj natura pokarmu, jakby to się na razie zdawać mogło. Powody są głębsze i przyroda w inny tajemniczy sposób dopomaga gąsienicy do ukrycia się przed żądnym wzrokiem ptaków i jeszcze gorszych od nich gąsieniczników.
— Więc fakta te dowodzą najwyraźniej, że wszystko w naturze stworzone jest z celem, — odezwał się lord Puckins.
— Bynajmniej. W tem zjawisku nie należy upatrywać jakiejś tajemniczej celowości, jakiejś opiekuńczej przezorności natury w ochranianiu dzieci swoich, bo przyczyna jego leży w granicach bardziej zrozumiałych i naturalnych.
Nie należy przypuszczać, aby przyroda ubarwiła naumyślnie owadka żyjącego w trawie na zielono w tym celu, aby go łatwiej ukryć przed wzrokiem nieprzyjaciół. Zielony owad utrzymał się dlatego w trawie, że większość jego braci inaczej ubarwionych uległa wyniszczeniu i że w szeregu licznych pokoleń te głównie osobniki zostawały przy życiu, których kolor ciała najbardziej zbliżonym był do zielonego. Cecha ta, w miarę łączenia się z sobą coraz zieleńszych potomków, drogą dziedzictwa utrwalała się i wyraźniejszą stawała, aż w końcu gatunek ten stał się zupełnie zielonym.
Nie prawo więc celowości, ale prawo naturalnego doboru objaśnia fakt istnienia zielonych owadków. Podobnież rzecz się ma z białym niedźwiedziem, który nie dlatego nosi białe futro, aby był jaknajmniej dostrzegalnym na śniegu — lecz poprostu dlatego, że wszystkie niedźwiedzie, które miały ciemniejsze zabarwienie wyginęły z powodu trudności ukrywania się na śniegu przed wzrokiem ofiar i prześladowców. Przyjęcie dopiero za fakt prawa naturalnego doboru i dziedziczności cech nabytych, tłumaczy w przedziwnie jasny sposób istnienie tysiącznych dziwacznych kształtów zwierząt i roślin.
Jest mnóstwo owadów, które do złudzenia podobne są do suchych gałązek, do liści, kwiatów i t. p. części roślin, na których żyją. Powstały te kształty i utrzymują się właśnie dlatego, że najpożyteczniejszemi się okazały dla utrzymania gatunku.
Cóż więc dziwnego, że żyją na liściach chrząszczyki, które można wziąć za odchody ptaków lub gąsienic? Cóż dziwnego, że są nawet jaskrawo ubarwione na górnej powierzchni skrzydeł motyle, które, gdy siądą na gałązce, łudząco podobne są do liści. Skrzydła ich, złożone do góry, ukazują wtedy dolną powierzchnię zarysowaną w cienie i żyłki zupełnie takie same, jakiemi okrywa się więdnący liść rośliny, na której siadają. Wiele owadów dopiero wtedy można dostrzedz, gdy z rośliny sfruwają. Przedtem nie odróżniały się niczem od tła, na którem spoczywały.
Kto z uwagą ogląda w muzeum pstre szeregi gąsienic, ten może dziwić się, jak te jaskrawe, pomalowane w różne kolorowe prążki, plamki i pasy stworzenia, mogą uchodzić przed bacznym wzrokiem ptaków, płazów i innych wrogów. Jakżeby taki sędzia szybko zmienił zdanie, gdyby je widział żywe na tle zwykłem, i w oświetleniu właściwem!
Są one najczęściej tak do otoczenia przystosowane, że nawet wytrawny znawca nie może ich odróżnić. Wszystkie żyłki, pasy i kropki, pozornie bezcelowe, nabierają tu znaczenia i owad sam w sobie jaskrawy, staje się na ojczystej roślinie tak samo niewidzialnym, jak biały niedźwiedź na śniegu.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Erazm Majewski.